Danuta Francki „Danka”
Moje nazwisko Danuta Francki, z domu Sujkowska, urodzona 14 września 1928 roku w Warszawie. Wołali na mnie po imieniu: Danka. Byłam sanitariuszką przydzieloną do punktu sanitarnego w Instytucie Głuchoniemych, Plac Trzech Krzyży 6/4.
Mój ojciec: Zbigniew Bronisław Antoni Sujkowski urodzony na Śląsku 8 stycznia 1898 roku był legionistą. Jako szesnastoletni młody człowiek wyszedł z Oleandrów, z pierwszą kadrową, pod komendą późniejszego marszałka Piłsudskiego, wtedy to się mówiło komendant. Spędził dwa lata wojując na południu Polski. Był wzięty do niewoli rosyjskiej w 1916 roku na Wołyniu. Spędził dwa lata jako jeniec wojenny w Rosji. Uciekł z obozu. Dostał się do Moskwy i spędził dwa lata, kończąc maturę. Stamtąd się przedostał po rewolucji z powrotem do Polski. Wrócił do wojska. Jako porucznik kawalerii brał udział w bitwie zwanej Cudem nad Wisłą. Został odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Później musiał wystąpić z wojska dlatego, że zdrowie mu nie pozwalało pozostać. I wtedy poszedł na uniwersytet, skończył geologię. Miał doktorat z geologii. Spędził parę lat, robiąc dalsze prace geologiczne we Francji i w Anglii. Po czym, pomimo tego, że ofiarowywali mu pozycję we Francji, powiedział, że jego obowiązek jest popierać polską naukę i wobec tego musi wrócić do Polski. W międzyczasie się ożenił z panną Idalią Marią z Czarnockich. I jak spodziewali się mnie, to wrócili do Warszawy, tylko po to żebym ja się urodziła w Warszawie, a nie w Paryżu.
- Wspominała pani jeszcze o dość ciekawej babci?
Matka mojego ojca, z domu Helena Chmieleńska, która z resztą używała imienia Halina, była działaczką niepodległościową przez całe życie. Jeszcze przed I wojną światową dziadkowie mieszkali na Śląsku i bywali u nich różni ludzie, którzy przechodzili z jednego zaboru do drugiego. To był bardzo dobry punkt. Tam czasem nocował właśnie marszałek Piłsudski przy przejściu w jedną lub drugą stronę i wielu innych. Potem babcia przeniosła się do Warszawy. Uczyła na kompletach języka polskiego i innych przedmiotów. Przeniosła się do Warszawy, żeby ułatwić wykształcenie synów, których miała dwóch. Starszy był mój ojciec Zbigniew. Brała udział w rozmaitych organizacjach niepodległościowych i społecznych. Później przyszła niepodległość Polski. I taki mały szczegół: była zbiórka na skarb narodowy, babcia oddała całą biżuterię. Wszystkie kobiety, które oddały biżuterię dla rządu, na skarb narodowy otrzymały żelazne obrączki. Jak babcia zginęła w Powstaniu? Przechodziła przez ulicę, Marszałkowską niosąc rozkaz Komendy Głównej. To już było pod koniec września, wtedy Niemcy ostrzeliwali Warszawę pociskami, które się rozpryskiwały w powietrzu. Byłam na pogrzebie i trumna była otwarta jak przyszłam. I właśnie miała tą samą, żelazną obrączkę na ręku, która była w pewnym sensie tak jakby ślubowanie Polsce.
- Babcia była mimo dość zaawansowanego wieku bardzo aktywna?
Była. Miała siedemdziesiąt dwa lata jak zginęła.
- Wspominała pani jeszcze, że była senatorem przed wojną?
Najpierw była radną miasta Warszawy. Na początku wojny w 1939 roku współpracowała z prezydentem miasta – Starzyńskim. A w 1938 roku, a może w 1939 roku była mianowana senatorem przez prezydenta Ignacego Mościckiego.
- Proszę powiedzieć, co pani robiła przed wojną? Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam do szkoły Szachtmajerowej dlatego, że chociaż mieszkaliśmy na Mokotowie, tam uczyła moja mama geografii. To było dosyć daleko. W czasie wojny chodziłam na piechotę cztery kilometry w jedną stronę ulicą Niepodległości i ulicą Wawelską.
- Na jakiej ulicy była ta szkoła?
Szkoła była przy ulicy Radomskiej, u zbiegu [ulicy] Białobrzeskiej i Radomskiej. Więc trzeba było przejść Aleje Niepodległości do Wawelskiej, Wawelską do Grójeckiej, od Grójeckiej taką małą uliczką albo Kopińską albo Radomską.
- Pochodziła pani z dość zamożnego, szczęśliwego domu?
Można tak powiedzieć.
- Czy należała pani przed wojną do harcerstwa lub innych organizacji?
Nie, gdyż miałam jedenaście lat, gdy wojna się zaczęła. Byłam w zuchach, ale trudno powiedzieć o organizacji społecznej. Później wstąpiłam do harcerstwa w 1943 roku, gdzie otrzymałam przygotowanie do dawania pierwszej pomocy.
- Proszę powiedzieć, jak pani ocenia, co najbardziej wpłynęło na pani wychowanie ?
Niesamowity patriotyzm w domu. To był dominujący czynnik, który decydował. O,… to było zawsze w rodzinie moich dziadków i w domu na pierwszym planie. Jak pani patrzy na karierę mojego ojca to był członkiem Armii Krajowej, jak tylko Armia Krajowa się zawiązała.
Proszę powiedzieć, jak pani pamięta wrzesień 1939 roku? Czy była pani wówczas w Warszawie?
Nie. Majątek rodzinny mojej matki był (czy jest, tylko nie w naszych rękach) pod Baranowiczami, trzydzieści kilometrów od granicy bolszewickiej. Normalnie spędzaliśmy tam lato i wracaliśmy do Warszawy, bo mama miała rok szkolny, gdyż uczyła. Ja szłam do szkoły. W 1939 roku to właściwie wszyscy już się spodziewali wojny. Na wiosnę była akcja klejenia takich pasków papieru w poprzek na wszystkich oknach, bo to miało zapobiec, żeby mniej szkło się tłukło. W szkole uczyli nas, jak używa masek bo była duża obawa, że będą gazy trujące, więc nastrój był taki przedwojenny. I ojciec przyjechał do Naczy 31 sierpnia, majątek nazywał się Nacz. Wtedy był na pracach letnich geologicznych na Wołyniu. Przyjechał do Naczy i powiedział matce, żeby została z nami, że nie wiadomo co będzie. Tymczasem 17 września weszli Sowieci. Mieliśmy krótkie ostrzeżenie, że oni już są piętnaście kilometrów [od nas] i wtedy żeśmy się załadowali. Przypadkowo były dwa samochody, poza tym były dwa wozy drabiniaste, a było trochę uciekinierów. Majątki na wschodzie przyjmowały uciekinierów z zachodu. Więc było trochę uciekinierów i było szereg członków rodziny. I myśmy wszyscy razem wyjechali z Naczy. Spędziliśmy tydzień w Baranowiczach. Potem [pojechaliśmy] do Białegostoku. Tam byliśmy trzy tygodnie, dlatego, że dorośli nie mogli się zdecydować, który diabeł gorszy. W połowie października zdecydowali, że jedziemy do Warszawy. Jechaliśmy dwa dni, trochę pociągiem, trochę furmanką. I przyjechaliśmy do Warszawy 17 października na…, tam gdzie była stacja kolejki wąskotorowej, ale nie ta pod mostem Kierbedzia, tylko tam trochę dalej na Pradze. I stamtąd znalazła się jedna dorożka, do której wsiadła moja mama i mój młodszy brat. Jako powiedzmy, najsłabsi z grupy i cały bagaż. A myśmy poszli piechotą. Ja pamiętam, jak weszliśmy przez most Poniatowskiego i później szliśmy przez Aleje Jerozolimskie, to ulica była pokryta tłuczonym szkłem. Szło się gorzej niż po lodzie. Wzdłuż Alei Jerozolimskich były szkielety wypalonych domów. Szczęśliwie dziadkowie mieszkali na ulicy Koszykowej. Na rogu Emilii Plater na przeciwko skweru przy Politechnice. Szczęśliwie ten dom ocalał i im się nic nie stało. Więc… byłam pierwsza, która tam doszła. Pamiętam, że była zamknięta brama, nie mogłam się dostać. Przyszło mi do głowy, że jeszcze [jest] wejście od tyłu. Dziadka zastałam rozkładającego pasjansa i raptem ja się pojawiłam w drzwiach od kuchni, więc było to duże zaskoczenie i radość dla dziadków. Potem wróciłam do szkoły, dalej się uczyć.
- Szkoła działała oficjalnie?
Półoficjalnie. Wtedy zaczęłam szóstą klasę. Szkoły podstawowe były przez Niemców dozwolone, jak również takie podstawowe szkoły zawodowe. Natomiast gimnazja i uniwersytety nie. Tak że w bardzo prędkim czasie stworzyła się sieć kompletów. Moja mama uczyła na kompletach. Budynek szkoły Szachtmajerowej, to był duży budynek, który miał dwa skrzydła. Bardzo nowoczesny budynek. Ja bym powiedziała, że dzisiaj można by go było pokazywać jako przykład na budowanie szkół na całym świecie. Niemcy zajęli ten budynek. W jednym za skrzydeł były prywatne mieszkania, bo szkoła należała do pani Szachtmajerowej i uczyły w niej cztery z jej młodszych sióstr, [które] miały mieszkania w jednym ze skrzydeł. Niemcy zajęli ten budynek na szpital. Mieliśmy wspaniałą salę gimnastyczną do której oni wywalili ściany i używali na garaż. Niemcy zostawili te mieszkania i na początku zostawili także trzy sale, tak na końcu, nie daleko tych mieszkań, a potem co roku odbierali którąś salę. Ja nie mam słów, które by mogły oddać jakie ja mam uznanie dla nauczycielek, które mnie wtedy uczyły. Sala, jedna, która została, była podzielona suwanymi drzwiami na dwie części. W tej sali odbywały się lekcje na trzy zmiany. To znaczy sześć klas w ciągu jednego dnia. Dzięki temu, że Niemcy zajęli ten budynek, w szkole było ciepło. To często był jedyny czas w ciągu dnia, że mnie było ciepło, bo w domu było przeważnie zimno zimą. I atmosfera była normalnej szkoły, nie mówiło się o wojnie. Od czasu do czasu ginął jakiś nauczyciel i tylko dowiadywałyśmy się ubocznie, że został aresztowany. Pan Kolasiński na przykład zginął w Treblince. I inni. Ale lekcje były normalnie. Poza tym, że nie mogłyśmy mieć podręczników, musiałyśmy przynosić kartki z książki i pisać wypracowania oraz zadania na kartkach, które się czasem nosiło w kieszeni, a czasem w bucie. Ale… te nauczycielki dały z siebie maksimum. Ja znałam różne sprawy. Jedna straciła syna. No wszyscy przeżywali wojnę w jakiś sposób. Ale te panie potrafiły nam dać normalną szkołę. Oczywiście nie było eksperymentów chemicznych i nie było różnych rzeczy. Ale podstawy szkoły, podstawy nauki, które ja odebrałam były wspaniałe.
- Pani mama pracowała jako nauczycielka, a co robił ojciec?
Ojciec poza tym, że wykładał na Uniwersytecie Warszawskim, pracował w Instytucie Geologicznym na ulicy Wiśniowej (dalej istnieje), był szefem działu petrografii. Co roku wyjeżdżał latem na tak zwane prace letnie, badać Polskę geologicznie. Robił zawsze wiercenia, potem z tego powstawały mapy.
- Co robił w czasie okupacji?
W czasie okupacji dalej pracował w Instytucie Geologicznym dopóki nie musiał się zacząć ukrywać.
Z jakich powodów musiał się ukrywać? Ojciec zajmował się Kedywem i sprawami małego sabotażu. To był ogromny zasięg, tego co oni próbowali zrobić. Poczynając od tego, że na cokole Pomnika Lotnika na Placu Unii Lubelskiej w pewnym momencie pokazała się duża taka kotwica Polski Walczącej. To było osiągnięcie sabotażu. Ja się powoli po wojnie dowiadywałam, co oni robili. Na przykład Niemcy mieli trzy gatunki benzyny, która była kolorowana, żeby się nie pomyliła. Jedna była czerwona, jedna była niebieska, jedna była żółta, znaczy nie kolorowana. Otóż najwyższy gatunek był przeznaczony dla samolotów, następny gatunek był dla czołgów i niemieckiego wojska, a najniższy gatunek dla niemieckich cywili. Dla Polaków nie było nic. I tak nie wolno było mieć samochodów. Otóż w warunkach laboratorium kuchennego zrobili kolor czy farbę, którą można było zmienić kolor benzyny. Zrobili taką farbę, [którą] dodawali do wosku, z tego wosku wyciskali taką tabliczkę jakby czekolady. To było zawinięte w folię. Było wielu robotników na kolei, Polaków było zaangażowanych w Armię Krajową. I wobec tego, taki robotnik podchodził do cysterny i wrzucał taką tabliczkę. Jeżeli na froncie wschodnim, jak Niemcy już poszli na Rosję, samoloty startowały na niskim gatunku benzyny i zatrzymywały się w powietrzu, to spadały. To był ogromny wkład w klęskę wojska niemieckiego. Poza tym… [było] podkładanie materiału wybuchowego pod pociągi niemieckie. To była ogromna akcja i w wielu wypadkach skuteczna.
Wspominała pani, że pani mama została aresztowana.
Tak. Mój ojciec miał łączniczkę, która została aresztowana. Bardzo długo nic nie wydała. Ją tak okropnie [traktowali]… ona wtedy była w ciąży, [a] oni ją skatowali do tego stopnia, że ona poroniła. Mieli ją wieźć jakimś transportem i było już przygotowane odbicie jej. Ona już była tak skatowana, że była na noszach. Oni ją z tego transportu wyłączyli i nie wiadomo właściwie, co się potem stało. Ale ona jednak w pewnym momencie [już] była tak skatowana, że podała nazwiska i adresy. Uważam, że ona była wielką bohaterką i nie można jej w żaden sposób zarzucić, że w pewnym momencie nie wytrzymała, bo są metody, które przechodzą wytrzymanie ludzkie. Wtedy wpadli na trop mojego ojca. Z resztą początkowo myśleli, że to dziadek. Przyszli na [ulicę] Koszykową i pytali się babci, gdzie jest mąż. A babcia powiedziała: „Na cmentarzu.” Wobec tego przez pewien czas przestali poszukiwać. Później jednak wyraźnie ten, kto im szkodził dalej działał, więc… przyszli do nas raz, ojciec wtedy był w domu. Mieliśmy na szczęście taki schowek na człowieka i ojciec się ukrył. A potem już w domu nie mieszkał. To było na jesieni 1942 roku. Potem przyszli jeszcze raz, gdzieś w styczniu czy w lutym. No i ostatecznie 8 kwietnia mama dostała ostrzeżenie, żeby zabrać dzieci i wyjść z domu. Niestety, wysłała mnie z domu, ale sama zajęła się gromadzeniem fotografii ojca, żeby przypadkiem, nie mieli fotografii w razie czego. No i została w domu do godziny policyjnej, a w pięć po ósmej już przyszło gestapo i aresztowało ją od razu. Potem powiedzieli, że [jest aresztowana] jako zakładniczka za działalność męża. Mama powiedziała im w końcu, dokąd mnie wysłała dlatego, że wzięli naszą służącą do piwnicy i bili ją polanem po głowie. Jak ja ją później zobaczyłam, to ona była sina. Służąca błagała matkę, żeby powiedziała dokąd poszłam i moja mama powiedziała. Wobec tego oni przyjechali do mojej cioci, no i przepytywali się mnie o różne sprawy. Było ich wtedy pięciu czy sześciu. Było gestapo w mundurach i był tłumacz. I wyraźnie byli zdenerwowani, a ja się wtedy… w danym momencie się nie bałam. To było bardzo przyjemne w pewnym sensie poczucie. Ale chodzili po pokoju, wyglądali na ulicę. Z resztą potem dowiedziałam się, że mama była wtedy w samochodzie przed domem. Troszeczkę znałam [język] niemiecki, także zrozumiałam, że oni się zastanawiali, czy oni chcą mnie wziąć czy nie. Ale udawałam trochę naiwną i powiedzieli mi w pewnym momencie: „To niech pani powie ojcu, żeby do nas przyszedł.” A ja odpowiedziałam: „Co to znaczy do nas?” Więc oni napisali na takiej serwetce, [która] leżała na stole: Aleja Szucha numer taki i taki, pokój taki i taki. Oczywiście nie mówiłam ojcu, że ma iść na Szucha. Z resztą i tak go przez dłuższy czas nie widziałam. Potem ojciec się dalej ukrywał, a ja zamieszkałam u babci i po pewnym czasie Ziemek też się przeniósł do babci. Mieszkaliśmy z babcią do Powstania.
A mama była na Pawiaku. To był kwiecień. W lipcu wywieźli ją do Oświęcimia, a w grudniu zmarła na tyfus. Tak się złożyło, że zmarła 6 grudnia, co było datą śmierci mojego dziadka, Czarneckiego. Właśnie w tym majątku Nacza, o którym wspominałam. Przyszli bolszewicy no i zastrzelili go przed domem. Jego i najmłodszego syna.
Nie, w 1918 roku. Tylko, że data 6 grudnia. Właśnie, kiedyś powiedziałam, że to taka jest historia Polski, że to tutaj zginęli Ci, a później…
Tak cyklicznie się powtarza. Wspominała pani, że zaangażowała się do harcerstwa?
Tak. Zapisałam się do harcerstwa do warszawskiej „Jedynki”.
- W jaki sposób, przez koleżanki?
Przez koleżanki.Proszę powiedzieć, co pani konkretnie robiła w harcerstwie ? Kształciłam się na sanitariuszkę. Poza tym przechodziłam tak zwane biegi harcerskie, których było trzy. Otrzymywało się coraz wyższy stopień. Na takim biegu trzeba było… dostawało się najrozmaitsze zadania do spełnienia. Trzeba było napisać… patronem tej drużyny wtedy był Tadeusz Kościuszko. Trzeba było napisać jego życiorys. Trzeba było pokazać, że się umie węzły zrobić i rozmaite inne rzeczy. Program harcerstwa sprzed wojny plus przygotowanie do sanitariatu. Na każdej zbiórce, które się odbywały w prywatnych mieszkaniach, w różnych miejscach, uczyłyśmy się jak bandażować, co zrobić w razie, gdy ktoś ma złamaną nogę czy rękę, jak zrobić łupki z jakiś materiałów, które były pod ręką. Jak zrobić łupki, co zrobić w czasie krwotoku i co robić jeżeli ktoś jest poparzony. Nawet miałyśmy wykład o tym, co robić, gdyby kobieta miała poród. Pod koniec szkolenia to myśmy bandażowały naprawdę artystycznie. Po latach, już w Kanadzie, gdy mój mąż rozciął sobie rękę i trzeba to było zszyć, musiałam mu zrobić opatrunek w domu. Jak on poszedł do szpitala, to popatrzyli na ten opatrunek i powiedzieli: „Pan już gdzieś był na opatrunku, to po co pan do nas przychodzi?” Więc on musiał powiedzieć: „To moja żona, ona umie.”
- Proszę powiedzieć, jak pani pamięta wybuch Powstania i te dni tuż przed Powstaniem?
Zbliżał się front sowiecki. Wobec tego był ogromny ruch ludzi do Warszawy i z Warszawy. Myśmy spędzali lato w Śródborowie pod Otwockiem i ja jeździłam tą kolejką tam i z powrotem na gapę. Całe lato na jednym bilecie. Było to poczucie, że coś się zbliża. Niemcy wtedy byli już w odwrocie. Gdyby sowieci się nie dowiedzieli, że Powstanie ma wybuchnąć i gdyby szli dalej, a Niemcy by ustępowali, to oni w pewnym momencie mogli po prostu wejść do Warszawy. Przez pierwszych parę dni mosty były w naszym ręku. A oni z chwilą, gdy się dowiedzieli, że Powstanie wybuchnie, to się zatrzymali na peryferiach Pragi i czekali, że Niemcy nas wykończą.
- Jakie są pani osobiste wspomnienia?
Zebrałyśmy się na punkcie w Instytucie Głuchoniemych. Rozdano nam legitymacje. Miałyśmy wpisać prawdziwe nazwiska i dostałyśmy paski czerwone i białe, które trzymało się osobno. A przed samym wybuchem Powstania siedziałyśmy i zszywałyśmy je w opaski, które potem nosiłyśmy na ramieniu. Czekałyśmy na rannych czy na zapotrzebowanie. Oficyna, w której myśmy były (podobno nie istnieje), była z tyłu za Instytutem Głuchoniemych i dalej były ogrody. Za ogrodami trochę na ukos YMCA. W pewnym momencie ktoś krzyknął, że Niemcy są już na podwórzu u Głuchoniemych i wtedy nasza komendantka poleciła nam skakać z okna i uciekać przez ogród. Myśmy zaczęły skakać, co nie było najlepszym pomysłem, bo było to pierwsze piętro. Sześć z nas zeskoczyło i potem już nikt więcej nie skakał. Myśmy nie wiedziały, co się dzieje. Zeszłyśmy wzdłuż ulicy Książęcej, tam takie zbocze było wtedy zalesione z lekka. Ofiarowałyśmy swoją pomoc w najbliższym szpitalu, ale tam nas nie potrzebowali wtedy. Wróciłyśmy na Plac Trzech Krzyży. Wszystkie bramy Instytutu były zamknięte, wobec tego przyłączyłyśmy się do patrolu sanitarnego na [ulicy] Kruczej. I z tym patrolem żeśmy chodziły przez pierwsze parę dni. Po czym przyszła wiadomość, że Plac Trzech Krzyży jest znowu w naszych rękach. I poszłyśmy z powrotem na punkt. Ja tam zostałam dopóki punkt istniał.
- Mówi pani, że my, czyli pani i pani koleżanki?
Te wszystkie które zeskoczyły.
- Czy to były jakieś pani bliskie koleżanki?
Jedna z nich to była moja siostra cioteczna Hanka Czarnocka, druga z nich to była Reniuta, która obecnie jest pani doktór Jatkowska i mieszka w Warszawie. Była Ela chyba Borman, ale ja ją bardzo mało znałam. Nie pamiętam, kto jeszcze był. Były jeszcze koleżanki, które czekały na wezwanie na punkt, niedaleko na [ulicy] Mokotowskiej. I one się do nas przyłączyły do tego patrolu sanitarnego. Natomiast Hanka i Ela, one od razu próbowały się dostać z powrotem do Instytutu. I ktoś je wpuścił, ale potem zatrzasnęli bramę, a myśmy były umówione, że one nam dadzą znać, czy tam iść czy tam nie iść. lecz one tego nie zrobiły. Poszły już i się nie pokazały, więc myśmy nie wiedziały właściwie co tam się dzieje. Byłyśmy na tym punkcie przez następnych sześć tygodni. Ja miałam dyżury na sali rannych, dlatego, że przeszłam praktykę w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Cofnijmy się trochę. Ponieważ gimnazjum odbywało się pod przykrywką szkoły krawieckiej. Myśmy się naprawdę uczyły szyć i Niemcy zażądali latem 1943 roku, że mamy uszyć tyle a tyle koszul dla wojska. Więc myśmy w czasie wakacji musiały chodzić do szkoły. Wobec tego panna Irena Poselt zorganizowała kurs pierwszej pomocy. Przychodziła pani doktór od Szpitala Dzieciątka Jezus i myśmy szyły, a ona nam wykładała. Potem powiedziała tak:"To wy teraz pójdziecie do takiego i takiego wydziału Szpitala Dzieciątka Jezus, wejdziecie przez takie i takie drzwi, tam będą wisiały fartuchy. Wy włożycie te białe fartuchy i pójdziecie na salę opatrunkową." Powiedziała nam dokładnie, gdzie mamy pójść. I to dosłownie nikt nikogo o nic nie pytał. Myśmy włożyły te fartuchy, rozeszłyśmy się po szpitalu. Ja akurat trafiłam na salę opatrunkową. Przyszłam i zaczęłam pomagać. I w ten sposób miałam praktykę w szpitalu. Ta siostra, która robiła te opatrunki któregoś dnia powiedziała: "Muszę ciebie nauczyć jak robić zastrzyki." Wzięła mnie na salę, gdzie leżeli chorzy i zrobiłam pierwszy zastrzyk, podskórny oczywiście. To są takie powiedzmy ciekawe momenty.
- Jak wyglądała pani praca na punkcie sanitarnym?
Mieliśmy sześciu rannych …W pierwszych tygodniach. Poźniej mieliśmy o wiele więcej rannych, ale nie wszyscy zostawali na punkcie. Czasami po zrobieniu opatrunku ranny mógł pójść dalej sam. Ciężko rannych trzeba było odnieść do szpitali. Lekko ranni zostawali na sali. Doktór Burska była doktorem tego punktu. Mieliśmy sześć łóżek. Jednym z tych rannych był żołnierz niemiecki, który był ranny już w pierwszym dniu Powstania. Leżał. Traktowany był tak samo jak wszyscy inni ranni, tyle że trudniej było się z nim porozumieć. Inny ranny. Jego pseudonim brzmiał "Ben", a naprawdę nazywał się Woliński. Był bardzo ciężko ranny. Miał przestrzelone płuco. Mógł tylko siedzieć, nie mógł leżeć. Miał podwiązany wałek pod pośladkami, żeby się nie zsuwał. Przyszły do niego koleżanki i zaczęły mu tłumaczyć, że jemu będzie lepiej w szpitalu. Zażądał przeniesienia do szpitala przy [ulicy] Mokotowskiej 55. Zaniosłyśmy go, a raczej zanieśli go głusi z Instytutu, my tylko szłyśmy z nimi. Był dosyć ciężki. Miałyśmy problem z głuchoniemymi, ponieważ nie słyszeli nadlatujących samolotów. Odczuwali wstrząs dopiero wtedy, kiedy bomba ulegała rozerwaniu. Reagowali przez to czasami bardzo gwałtownie. Byli bardzo pomocni. Zaniosłyśmy go do szpitala. Został położony na łóżku bez poduszki, na sienniku wypchanym słomą. Wykrwawił się na śmierć. Po prostu on musiał trzymać się do góry. Potem był na przykład pan, [który] miał pseudonim "Leliwa", a naprawdę nazywał się Władysław Sikorski, (tak mi się zdaje). Miał tylko złamaną rękę. Niebawem wyszedł z tym gipsem na ręku. Byli również i inni, którzy byli krócej, bądź dłużej. Zaczęły się bombardowania Placu Trzech Krzyży. Punkt wtedy został przeniesiony z pierwszego piętra do piwnicy. Było to około 1 września, Niemcy się [wtedy] trochę pomylili i rzucili bombę niedaleko YMCA. Któryś z naszych dowódców był na tyle przytomny, że wraz z oddziałem poszedł natychmiast atakować YMCA. To był chyba 1 czy 2 września i to był chyba ostatni duży obiekt, który został przez nas zdobyty. Jedni Niemcy uciekli inni się poddali. Myśmy potem chodziły zwiedzać YMCA. Więc na przykład w pokojach jeszcze były nieskończone posiłki, które Niemcy pozostawili uciekając. Niestety było trochę przykrych momentów, dlatego, że tam nie byli sami Niemcy, tam również byli kałmucy, którzy wstąpili do wojska niemieckiego. Mieliśmy takiego dwunastoletniego łącznika, który jak zobaczył takiego kałmuka… - przykrość polega na tym, że to już było po tym jak on się poddał – i on oblał go benzyną i podpalił. Ten człowiek był od pasa w górę… to była jedna wielka rana, więc później był u nas na punkcie. Nie mógł leżeć, klęczał. Był muzułmaninem – więc się modlił. Nie można go było nakryć, ponieważ nie pozwalał się dotknąć. Trząsł się z zimna. Niestety zmarł. W dzisiejszych czasach może by go odratowali, ale w tamtych czasach było to niemożliwe.
- Czy było to jedyne pani zetknięcie się z żołnierzami niemieckimi?
Tak.
- Jakie były pani obowiązki jako sanitariuszki?
Jak miałam dyżur na sali, to musiałam tych, którzy nie mogli się sami myć, ich umyć, innym podawało się tak zwaną kaczkę lub basen. Trzeba było niektórym pomóc przy jedzeniu. Przesłać łóżko. No normalne. Były to normalne obowiązki pielęgniarki. Poza tym z chwilą, kiedy przychodziła wiadomość, że jest ktoś ranny na ulicy, to myśmy po niego szły. Czasami pełniłyśmy rolę łączniczek, to znaczy chodziło się przez dziury w murze, więc jeżeli ktoś szedł, nie znając dalszej drogi, to my prowadziłyśmy wtedy od jednej do drugiej dziury przebite otworami nad ziemią lub w piwnicy. W tym przypadku trzeba było znać drogę. Tu w tym domu, w którym jesteśmy mieszka pan Kujawski, którego siostra brała [udział w Powstaniu ] razem ze mną i brałyśmy w takim właśnie wyjściu po rannego. Było nas pięć. Myśmy wyszły koło kamienic przy Instytucie Głuchoniemych. Były to wysokie kamienice zwane „domami włoskimi”. Myśmy wyszły z drzwi od strony południowej Placu Trzech Krzyży, naprzeciwko [ulicy] Mokotowskiej. Miałyśmy opaski Czerwonego Krzyża i nosze. W tym momencie ranny leżał pomiędzy [ulicą] Mokotowską a Alejami Ujazdowskimi. W momencie, kiedy wyszłyśmy z ciemni na słońce, rozglądając się i zastanawiając się co zrobić dalej. To ukazał się patrol męski na przeciwko nas, znacznie bliżej bo tylko przez [ulicę] Mokotowską. Dowódca wyraźnie kazał im się cofnąć i zawołał: „Co za sanitariuszki do cholery! Wychodzić!” Więc oczywiście myśmy wyszły. Trzeba było przejść pod barykadą na [ulicy] Wiejskiej, przed Królową Jadwigi, pod barykadą w Alejach Ujazdowskich. Już wtedy były wszystkie płyty z chodników pościągane na barykady. Więc to był piasek. Był wykopany rowek, na dnie [którego] leżał nieprzytomny ranny, któremu już ktoś zrobił opatrunek na głowie i granat leżał niewypalony. Ustawiłyśmy nasze nosze koło rowka, który był dosyć głęboki i zastanawiałyśmy się, jak my tego rannego stamtąd wydobędziemy. Nie mogłyśmy tego robić w pięć, dlatego, że trzeba było stanąć u nóg i u głowy. Innego podejścia nie było, a myśmy były smarkate. I w tym momencie dostałyśmy serię z karabinu maszynowego. Szczęśliwym trafem tylko jedna [z nas] była ranna. Na piasku było widać gdzie kule poszły i wtedy ktoś zawołał: „Wszyscy do rowu!” No i teraz ranny leży na dnie, na nim nas pięć i granat! Nie wiadomo było, co robić dalej. Ostatecznie się tak skończyło, że myśmy po jednej wyszły. Z drzwi najbliższego domu, dosłownie o dziesięć kroków od nas, wyszedł tak duży mężczyzna. Wskoczył do rowu, wziął go pod ramiona, wyciągnął i wciągnął go do drzwi, więc myśmy nie spełniły zadania, ale nie bardzo czuję się winna…
- Jakie były warunki sanitarno-higieniczne w tym punkcie sanitarnym, w którym pani pracowała?
Z początku były zupełnie dobre, dostawałyśmy do jedzenia to, co wszyscy inni w Instytucie. Tam nadal byli głusi i niewidomi. Dostawałyśmy jakąś zupkę grochówkę czy wędzoną rybę, cokolwiek się zdarzyło do jedzenia. Przez dłuższy czas zasadniczo było tylko woda. Punkt był dobrze wyposażony w środki opatrunkowe i inne. Pani doktór Burska była na dyżurze [przez] dwadzieścia cztery godziny na dobę. Więc jak zaczęli nas bombardować, [najpierw] od strony Placu Trzech Krzyży 8, potem zbombardowali te domy włoskie. Myśmy gdzieś szły prowadząc księdza od głuchoniemych. W pewnym momencie w domach włoskich były dwa piętra piwnic. Myśmy były na samym dole. W pewnym momencie on nas złapał za rękawy i odciągnął nas na stronę. Chwilę potem uderzyła bomba, spadając do samego dna tych pięter tam, gdzie myśmy poprzednio stały... [...]
- Czy później z biegiem czasu zaczynało ować jedzenia i wody?
Jedzenia zaczęło ować. Pod koniec dostawałyśmy tak zwaną kaszę-"pluj"Kasza-"plu" była z niemielonej i niełuskanej pszenicy, jakimś sposobem była mielona, ale była pełna łusek, więc się nazywała kasza-"pluj". Druga rzeczą, której było dużo to cukier. Czasami nie było nic innego.
- Co było uważane za najgorsze zagrożenie? Czego się najbardziej obawiano?
Bombardowania. Ja do dzisiejszego dnia reaguję na dźwięk wydawany przez sztukasy, te niemieckie samoloty, które były specjalnie zrobione w taki sposób, żeby ich dźwięk straszył ludzi.
- W czasie Powstania miała pani szesnaście lat, czy interesowała panią wtedy sytuacja polityczna, to co się dzieje na świecie?
Interesowało mnie, co działo w innych dzielnicach Warszawy. Słuchałyśmy nadań radia z Londynu. Nawet tak się złożyło, tylko ja nie słyszałam tego, ale później czytałam te przemowy, które mój ojciec wygłosił właśnie do Warszawy. Jeżeli pani mówi o sytuacji politycznej w sensie takiej czy innej partii… Całe nastawienie było, że walczymy o niepodległą Polskę. To była cała polityka.
- Czy zadawała pani sobie wówczas pytania o sens tych walk?
Było to bezprzedmiotowe, ponieważ było Powstanie i każdy brał w nim udział na tyle, na ile mógł i robił co do niego należało. Może pół roku przedtem można było zastanawiać się nad sensem Powstania. Ale jak już było Powstanie, no to każdy robił co mógł. Moja mama była geografką, mój dziadek był geograf, ja wyrosłam praktycznie na atlasach geograficznych, więc jeżeli wzbudzane były nadzieje, że alianci coś zrobią, to ja widziałam tą mapę Europy. Było to niedługo po tym, jak zaczęła się inwazja na Zachodzie. Dla mnie było to [wręcz] nieprawdopodobne, żeby oni mogli coś zrobić. Rzeczywiście były zrzuty.
Tak pamiętam. Były zrzuty brytyjskie. Bardzo wielu pilotów polskich, jak również kanadyjskich oraz angielskich i amerykańskich latało nad Warszawą. Największy nastąpił 18 września. Przylecieli w dzień, nie w nocy. Był to wspaniały widok. Oni lecieli wysoko, [gdzie] pociski przeciwlotnicze nie dolatywały. Widać było w powietrzu rozrywające się pociski poniżej samolotów. Samoloty leciały powoli, powiedzmy majestatycznie. Te zrzuty były na spadochronach, które były w kolorach: żółtym, różowym i niebieskim. Widok był piękny. Był to bardzo zmniejszony obszar, który znajdował się w naszych rękach. Spadochrony zlatywały z bardzo dużej wysokości i niestety większość z nich znalazła się w rękach niemieckich. Oprócz tego jeszcze było trochę zrzutów z samolotów sowieckich, ale oni zrzucali bez spadochronów. Mieliśmy na przykład taką kamienicę, która była cała obsmarowana… Zrzucali żywność i amunicję, tylko amunicja była nie do tej broni, którą oni zrzucali. A żywność… była taka jedna kamienica cała obsmarowana jakąś marmoladą czy dżemem, [ponieważ] coś się nie udało i zrzut rozbił się o dom. To się nazywało ,,turkawki'' i one w nocy leciały. „Tyr, tyr, tyr…” – słyszałyśmy.
- Jak pani wspomina reakcję ludzi cywilnych na Powstanie - od początku walk do zakończenia?
Ludzie byli przygaszeni, ale na ogół nam pomagali. To było stanie w ogonkach do studni po wodę, stanie w ogonkach do jakiejś żywności, która była rozdawana. Pamiętam, że na [ulicy] Wilczej mieszkała siostra mojej babci i ja tam mogłam czasem wpaść na chwilkę. Służąca - pani Janowa któregoś dnia powiedziała: „Panienko, panienko, tutaj są nasze kartki, jak panienka pójdzie po tą żywność to panience dadzą wcześniej, bo panienka ma opaskę.”
- Czy nie pamięta pani jakiegoś rozgoryczenia, zmęczenia pod koniec Powstania?
Tak naprawdę to miałam niewiele wspólnego z ludnością cywilną. Pod koniec Powstania byłyśmy przydzielone z koleżanką do punktu przerzutowego na [ulicy] Nowogrodzkiej. Był to punkt przerzutowy ze Śródmieścia Północ. Nocą przewożeni byli ranni, którzy oddawani byli w nasze ręce, a myśmy ich niosły dalej do szpitali, [które] miały urządzenia ujące w Śródmieściu Północ. Było naszą sprawą, żeby dostarczyć rannych do szpitala na [ulicy] Mokotowskiej 55 lub na [ulicy] Marszałkowskiej 41. To były nasze zadania. Zadania te należały do bardzo trudnych, ponieważ niewielu rannych udawało się przenieść, bo przejście przez Aleje Jerozolimskie było trudne.
- Proszę teraz powiedzieć o losach pani męża.
Mój mąż był w Armii Krajowej, nazywał się Bohdan Francki. Brał udział w różnych akcjach w Warszawie i poza nią. W czasie Powstania należał do Kompanii"Koszta". Kompania ta brała udział w zdobyciu PAST-y na [ulicy] Zielnej. Był ciężko ranny, został przewieziony do szpitala na Powiślu. Szpital został przez Niemców spalony, ale mojego męża ktoś wyciągnął przez okno w piwnicy. Pielęgniarki i tych, co się uratowali zapędzono na teren Uniwersytetu Warszawskiego, [gdzie] trzymali ich przez parę dni i byli sprawdzani przez Niemców. Ci co byli ranni od postrzałów byli rozstrzeliwani. Mąż udawał, że ma czyraki pod okiem. Miał przestrzelone płuco. Kiedy się PAST-a poddała, mąż został wysłany, żeby sprawdził czy w budynku nie ma już Niemców. Kiedy szedł korytarzem, winda była w połowie pięter. W tej windzie było kilkunastu żołnierzy niemieckich i jeden esesman i on oddał do niego serię [z pistoletu]. Z terenu uniwersyteckiego wszyscy byli wyprowadzeni na dworzec Warszawa Zachodnia. Stamtąd wszyscy zostali wywiezieni nie wiadomo dokąd. Pociąg zatrzymał się w Milanówku i mąż z tego pociągu wyszedł. Miał na sobie kalesony zrobione z flagi niemieckiej ze swastyką z tyłu. Koszulę bez kołnierzyka i koc spięty agrafką, duże stare buty i szczotkę do zamiatania na której się podpierał, dlatego że on był bardzo, bardzo słaby. Wychodząc stamtąd spotkał znajomego, który zabrał go do siebie i posłał po jego stryja. Po pewnym czasie powrócił do Włocławka, gdzie była jego babcia. Wtedy mobilizowano różne roczniki do wojska. Przysłali mu taką kartę, że jest wezwany na komisję lekarską, ale jeszcze miał nie zagojone rany. Pomyślał sobie, że pójdzie na komisję lekarską, ale na pewno będzie zwolniony ze służby wojskowej. Będzie miał papierek. Doktór go oglądał, wezwał trzech innych lekarzy, którzy się zastanawiali, jak on w ogóle przeżył mając otwarte rany. Podpisali papierek: „Zdolny do służby liniowej.” Wtedy posłali go do Zamościa do pułku dowodzonego przez Rosjanina, pułkownika Baranowa. Bardzo prędko zorientowali się, że mąż wie o wiele więcej o wojsku niż myśleli. Były to czasy, kiedy sierżant uczył rekrutów, że lufa to jest taka dziura oblana na około żelazem. Dali mu rangę podporucznika, jakieś odznaczenia. Później został wezwany przez takiego "politycznego", który przedstawił jemu papiery: "Pana ojciec jest oficerem i przebywa w Anglii", przedstawił szczegóły kariery wojskowej w Armii Krajowej i [zapytał], co ma pan na to do powiedzenia. No więc on powiedział: "Tu nie ma nic, czego ja musiałbym się wstydzić." Wobec tego z początku zostawili go w spokoju, ale w bardzo niedługim czasie wezwali go, że ma zły wpływ na żołnierzy. Było tam sporo partyzantów, z którymi, jak on mówi, oni się rozumieli bez słów. Ustawili pułk w taki kwadrat, z tyłu zostały ustawione wojska sowieckie oraz czołgi i przed całym pułkiem zrywane były wszystkie odznaczenia, które otrzymał od nich, epolety z gwiazdkami. Skazali go na rozstrzelanie następnego dnia. Powiedział mi, że modlił się tylko o to, żeby ci chłopcy z partyzantki i Armii Krajowej nie rzucili się, nie próbowali go ratować. Tym niemniej w czasie tej ceremonii został wykradziony w nocy przez partyzantów z tego więzienia. Wyjechał do wuja w Lasy Tucholskie, tam nadal była partyzantka. Przez Las Tucholski szły transporty z Niemiec do Rosji, sowieci wywozili wszystko, co się dało: konie, krowy, maszyny i tak dalej. W wioskach partyzanckich panował straszny głód. Transporty były przemycane. Krowy, konie i to się mogło przydać rozprowadzali po wioskach. Było to bardzo niewygodne dla Sowietów. Okrążyli ich i prawie wszystkich wybili. W pewnym momencie oficer [sowiecki] powiedział: „Potrzebujemy kogoś na taki pokazowy proces.” Wobec tego on i jeszcze jego paru kolegów trafili do więzienia w Bydgoszczy. Stamtąd ich znowu… przesłali im dosłownie linę, żeby się mogli spuścić z okna. To jest prawda, która jest dziwniejsza od filmu. [...]Po ucieczce z więzienia w Bydgoszczy kazano im, żeby pojechali do Nowego Targu. Jak przyjechali do Nowego Targu… Bo on prowadził tą grupę, co się uratowali. Wszyscy byli młodsi. Przyjechali do Nowego Targu, tam na nich już ktoś czekał i powiedział: „Uciekajcie stąd! Bo tu już wie o was i na was czeka.” Doszli do wniosku, że nie ma dla nich miejsca w Polsce, że pali się im ziemia pod nogami i postanowili uciekać na zachód. Przeszli przez granicę śląsko-czeską tam się trochę ostrzelani. Dotarli do Pilzna i z Pilzna do Murnau i potem się rozjechali w różne strony. Mąż zaczął szukać ojca i tu też jest taka klasyczna historia, bo ojciec był już zawiadomiony, że on nie żyje. Tymczasem on wysłał list. Ojciec otrzymał go w messie oficerskiej i włożył do kieszeni, bo nie miał okularów, nosił przez dwa tygodnie. Później była ogromna radość, że syn jednak się znalazł. Drugi syn przeżył trzy lata obozu koncentracyjnego, no tak wygląda polska przeszłość.
- Wróćmy do pani losów, jak pani pamięta koniec Powstania?
Było pewne już wtedy, że dalej już nie możemy iść. Brakowało amunicji, owało jedzenia. To już był koniec września, zaczynało się robić chłodno, a myśmy poszły do Powstania ubrane na letnio. Teren, który myśmy zajmowali zmniejszał się. Upadł Żoliborz, upadł Mokotów, Śródmieście Południe, Śródmieście Północ, no jeszcze wcześniej upadła Starówka. Ludzie wychodzili stamtąd kanałami. Ludzie z Mokotowa też szli kanałami. Jakoś ze Starówki lepiej przechodzili, natomiast w kanałach z Mokotowa bardzo dużo ludzi zginęło. To była jedna z moich funkcji… Po wyjściu z punktu sanitarnego byłyśmy przydzielane, gdzie nas było potrzeba. Pomagałyśmy ludziom wyjść z kanałów przez właz. Przychodzili w strasznym stanie, bo to były wyziewy. [Byli] półprzytomni. Trzeba ich było myć, pierwsza rzecz. Nie mogę powiedzieć, żebym świadomie myślała o tym, co będzie potem. Tylko zdawałam sobie sprawę, że to już dobiega końca. W czasie wojny żyło się z dnia na dzień. Wychodziło się z domu… To już było pięć lat tego. Czy ja wychodziłam z domu, czy mama wychodziła z domu, to nie wiadomo było, czy ja wrócę, czy mama wróci. Były łapanki na ulicach, były rozstrzeliwania na ulicach. Bardzo często pojawiały się plakaty z nazwiskami ludzi rozstrzelanych. Jedna z takich egzekucji miała miejsce na ulicy Barskiej niedaleko miejsca w pobliżu, do którego chodziłam do szkoły. Codzienność była taka, że dzisiaj jest dzisiaj, a jutro nie wiadomo, co będzie. Może byłam po prostu na to psychicznie przygotowana i nie myślałam, co będzie dalej. Ojciec był w Anglii, matka zginęła w obozie. Z bratem nie wiedziałam, co się stało, bo Mokotów był wyewakuowany zanim zaczęliśmy wychodzić stamtąd. Babcia zginęła. Właściwie jedynymi bliskimi ludźmi były koleżanki, harcerki. Do niewoli trafiłyśmy całą grupą. Trzymałyśmy się razem przez cały czas. Lepiej znosiłyśmy niewolę od tych, które były samotne. Było to ogromne poparcie.
- Kiedy pani wchodziła do niewoli, którędy?
Wychodziłam ulicą Śniadeckich, przez barykadę na Plac Politechniki, po czym nas prowadzili do [ulicy] 6-go Sierpnia (teraz to jest ulica Nowowiejska), następnie do Niepodległości i stamtąd na północ, gdzie były budynki wojskowe. Tam nas ustawili na takim placu, ci co mieli zdobyczne "panterki" to musieli je złożyć. Broń trzeba było złożyć. Nastąpiła taka niewyraźna sytuacja, ponieważ wszystko było możliwe. Mogli przecież do nas strzelać. Wyprowadzili nas stamtąd do ulicy Filtrowej, wzdłuż filtrów, Grójecką do Ożarowa. Szłyśmy cały dzień, mniej więcej. W Ożarowie… wszystkich [wprowadzili] do takiej hali fabrycznej. Tam byłyśmy parę dni. Później zaczęły odchodzić transporty do różnych obozów jenieckich. Myśmy tym transportem jechały parę dni.
- Do jakiego obozu pani trafiła?
Sandbostel stalag XB. Był to ogromny obóz. Było to niesamowite wrażenie. Przyjechałyśmy tak po południu na stację kolejową, o ileś tam kilometrów. Niemcy wymaszerowali najpierw wszystkich mężczyzn. Przypuszczam, że woleli, żeby szli w ciągu dnia. My czekałyśmy na peronie i szłyśmy ostatnie. Przyznaję się, że pod koniec marszu zaczęłyśmy się przewracać na kolana. To były ładne kilometry. Do obozu doszłyśmy wieczorem, już [było] ciemno. I teraz druty kolczaste, światła na bramie i w bramie stoi dwóch podoficerów z polskiego wojska, ubranych w mundury nowe, zupełnie jak z pod igły. [Wyglądali] jak na paradzie. Byli tam jeńcy wojenni z 1939 roku. Szeregowych rozesłali na różne roboty, a podoficerowie pełnili różne funkcje w obozie bo byli najdłużej. Byli też oficerowi włoscy, którzy sprzeciwili się Mussoliniemu, byli lotnicy amerykańscy i brytyjscy, byli Jugosłowianie, było wiele tysięcy… Byli też sowieci, [którzy] byli traktowani najgorzej, dlatego, że Rosja nie podpisała Konwencji Genewskiej. Niemcy, tyle o ile, ale jednak liczyli się z tym.
- Jakie panowały warunki w tym obozie?
Mieszkałyśmy w baraku. To była otwarta sala, podłoga i nic więcej. Dostałyśmy wiórki do położenia na podłodze i koce. Latryny były na zewnątrz. Woda do mycia… było takie korytko na zewnątrz i krany z zimną wodą. Nie widziałem ani kawałka mydła tak długo jak byłam w jednym i w drugim obozie. Jedzenie wyglądało tak, że dostawałyśmy zupkę, jeden bochenek chleba na siedem [osób], dwie łyżeczki cukru i czasami kartofel. W drugim obozie było z jedzeniem trochę gorzej. Byłyśmy tam dwa miesiące, po czym Niemcy zaczęli nas rozdzielać. Najpierw wywieźli oficerów, później podoficerów do Oberlangen, ja również trafiłam do Oberlangen.
- Jakie tam panowały warunki?
To był malutki obóz, liczył tylko czternaście baraków dla jeńców, no i baraki administracyjne. Jak myśmy przyjechały to był to pierwszy transport do Oberlangen, 18 grudnia i tam nie było nikogo. Znowu były baraki. Tym razem były prycze, trzypiętrowe, deski, siennik. Koce nam zabrali przed wyjazdem z Sandbostel. Tutaj nam dali po jednym kocu, o prześcieradle czy o poduszce nie było mowy. To były sienniki, był koc. Krany i takie długie zlewy były wewnątrz. Woda była zimna, czasami była, czasami nie była. Latryny były na zewnątrz. Musiałyśmy chodzić na tak zwane „komenderówki”, to znaczy na roboty przy obozie. Jedna z tych robót to trzeba było wybrać to wszystko z tej latryny i wlać do takiej cysterny. I najprzykrzejsza część tego to było, że nie można się było potem ani umyć ani przebrać. Chodziłyśmy na inne roboty. Żeby przywieźć torf, bo ogrzewanie było jednym piecykiem na tej sali. Kiedyś poszłyśmy do lasu po witki wierzbowe na miotły do sprzątania i wtedy ostrzelał nas angielski samolot. W kuchni koleżanki obierały ziemniaki, czasami gotowały. Nigdy nie zmuszano nas do wyjazdów na pracę. No nie zapraszali, zachęcali, ale nikt się nie zgłosił, więc dali sobie spokój. Do tego typu obozów Niemcy przydzielali starszych żołnierzy, albo trochę ułomnych albo bardzo młodych. Kapitan Miller był starszym panem, oprócz tego był esesman, który potrafił nam strzelać nad głową, jak coś się jemu nie podobało. Odbiła nas pierwsza dywizja. Jechał patrol, front się posuwał. Jechał patrol i nie mieli pojęcia, że tam jest obóz i że w tym obozie są Polki. Więc pani komendantka od razu powiedziała im, wskazała na tego esesmana i wyprowadzili go na pole z tyłu i rozstrzelano na miejscu. W obozie należałam do kompanii wartowniczej. Jak zbliżał się front to Niemcy zapowiadali, że wymaszerują nas na Wschód. Tak jak tych ze stalagów i oflagów na wschodzie maszerowali na Zachód. Bo myśmy miały własną komendantkę i adiutantkę. Pani Milewska była komendantką. Było założenie, że same będziemy pilnowały, żeby transport szedł w jakimś porządku. Było nas około dwudziestu pięciu, które były wybrane do kompanii. Byłyśmy ćwiczone do tego, jak się zachowywać i jak postępować [oraz] jak pilnować całej kolumny. Po uwolnieniu to myśmy chodziłyśmy na około obozu na warcie. Moje koleżanki bały się chodzić z tej strony, gdzie był pogrzebany esesman. Były to torfowiska, więc często w nocy była mgła. Bały się, że coś się stanie. Myśmy chodziły w niemieckich, wojskowych kożuchach, które [były dla nas za duże] i to się tak wlekło. Chodziłyśmy na strzelnicę i strzelałyśmy z karabinów. Pełniłyśmy tą wartę. Później znaleźli dla nas trochę lepszy obóz i przenieśli nas. Był to obóz, w którym byli przetrzymywani niemieccy jeńcy polityczni. W obozie tym była malowana podłoga, stały żelazne łóżka, nie było drewnianych prycz. Byłam tam krótko, ponieważ ojciec załatwił mi wyjazd do Anglii. Więc ja tam była stosunkowo krótko.
- W Anglii skończyła pani studia?
Do Anglii pojechałam, żeby skończyć gimnazjum, ponieważ miałam tylko małą maturę. Po dużej maturze skończyłam chemię na Uniwersytecie Londyńskim.
- W Anglii spotkała pani również swojego męża?
Spotkałam męża w Londynie, ale nie na Uniwersytecie. Bo on był na tym polskim Uniwersytecie, a ja na angielskim. Mój ojciec powiedział, że skoro jestem w Anglii, to powinnam skończyć normalny Uniwersytet. A poza tym muszę się przyznać, że nie interesowała mnie inżynieria, raczej nauki ścisłe.
- Później wraz z mężem wyemigrowała pani do Kanady?
Tak, było to w 1951 roku, gdzie mieszkamy do dzisiaj. Najpierw mieszkaliśmy w Montrealu, a później na dosyć dalekiej północy, na północ od Quebeck City. Dlatego, że mój mąż pracował dla kompanii Alkan (to jest jedna z największych kompanii wytwarzających aluminium). Tak zabawnie się zdarzyło, że jak zdawałam egzamin uniwersytecki to pytanie miałam, jak wytwarza się aluminium czy coś w tym guście. Później pracowaliśmy razem z mężem dla tego samego przemysłu aluminiowego. Mieszkaliśmy na północy, nad rzeką Sageni, gdzie właściwie zaraz niedaleko na północ od nas kończyły się drogi. To już była dzicz. Mieszkaliśmy tam dwadzieścia pięć lat. Kompania z różnych względów zdecydowała, że przeniosą laboratorium do Kingston z czego myśmy byli bardzo zadowoleni. Obecnie mieszkamy w Ontario.
- Jakie są pani refleksje na temat Powstania dzisiaj? Jak pani ocenia swój udział w Powstaniu, czy miało to wpływ w jakiś sposób na pani życie? Jak pani dzisiaj ocenia samo Powstanie?
Na pewno wojna i Powstanie wpłynęło na moje życie. Trudno jest mi powiedzieć jak, ale nie miałam przecież normalnej młodości. Tym nie mniej, tak się ułożyło i nie mam żalu do losu, że tak było. Zrobiło to ze mnie silnego człowieka. W dużej mierze to była kwestia, że szłam sama, decydowałam sama i działałam w danych okolicznościach, robiąc to, co należało zrobić. Właściwie całe moje życie jest oparte o to, że jestem odpowiedzialna i to co trzeba zrobić, to ja robię. I to jest pierwsza wytyczna. Biorąc pod uwagę chorobę mojego męża, czy robiąc rozmaite inne sprawy, no to była pierwsza rzecz, że ja muszę iść dalej, nie można się ugiąć, trzeba iść dalej. Przypuszczam, że to jest jednak skutek wojny i Powstania. Bo może najbardziej wstrząsające w czasie Powstania to było, że szło się ulicą i raptem tam, gdzie zawsze były domy, to było wygwieżdżone niebo. Bo Niemcy bombardowali. I to miasto się waliło. To miasto, które tam było przecież od setek lat. Czy ja uważam, że Powstanie było potrzebne czy nie? Wydaje mi się, że gdyby nie było Powstania to setki, a raczej tysiące ludzi pojechałoby na Syberię. Dlatego, że już było wiadomo, co sowieci robią z oddziałami Armii Krajowej na terenie Wileńszczyzny i Wołynia. Nie wiem, czy był wielki wybór… Ponieważ wychowywałam się w domu bardzo patriotycznym i jako mała dziewczynka żałowałam, że nie mogę zrobić czegoś takiego na przykład jak Orlęta Lwowskie. Więc to mi się z nawiązką odbiło. Ale powiedzmy podejście, że honor, że lepiej umrzeć z bronią w ręku niż w obozie koncentracyjnym. Mądrzejsi ode mnie popierali tą decyzję. Mój ojciec, który wtedy był w Londynie to był zrozpaczony, że to wybuchło. Łatwo jest mówić, co by było, gdyby było. Rzeczywiście straty były ogromne, nie tylko w ludziach, ale zbiory, domy, przecież [kiedy] wychodziłyśmy z Warszawy to były gruzy, a potem jeszcze były większe gruzy. Nie umiem powiedzieć, że było warto mieć Powstanie i nie umiem powiedzieć, co by było gdyby… Bardzo trudno na to odpowiedzieć. Przed Powstaniem było siedmiu oficerów, którzy decydowali o tym, czy Powstanie ma wybuchnąć czy nie. I było cztery głosy przeciw i trzy za. A potem jeden zmienił i było cztery za i Powstanie wybuchło. Jest dużo teorii, że gdyby rozkaz do Powstania nie wyszedł, to młodzież była tak napięta, broń była wydana, że zaczęły by się akcje indywidualne różnych oddziałów. I że to byłoby znacznie większą klęską niż to co się stało …
Warszawa, 10 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła: Magdalena Miązek