Edmund Sułkowski „Dąb”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłem się we Lwowie 1 sierpnia 1924 roku na ulicy Grodeckiej. Tam moi rodzice mieli duże przedsiębiorstwo transportowe, największe w mieście. Mieszkaliśmy tam aż do 1939 roku. W 1939 roku pierwsza bomba, która spadła we Lwowie, spadła miedzy domem sąsiednim a naszym i zawaliła część naszego domu. To był prawdziwy cud, bo [mieliśmy] podwórze, gdzie były warsztaty. Rodzice poszli, [żeby] szukać domu. Została tylko moja siostra, osiem lat starsza ode mnie [i ja]. Szofer naszej ciężarówki zatelefonował, że wojsko zabiera mu ciężarówkę, więc poszedłem poszukać moich rodziców. Została tylko moja siostra. Ona była mianowana do obrony lotniczej dzielnicy. W tym momencie zaczęło się bombardowanie. Było [słychać] syreny. Zadzwonił telefon. Ona poszła do telefonu. Jeden sąsiad chciał wiedzieć, czy to jest próba przeciwlotnicza: „Co to jest?!”. I w tym momencie spadła bomba. [W miejscu], gdzie ona przed tym była, tam się zawaliło. Ona się [uratowała]. Ja w ogóle też, dlatego że poszedłem szukać moich rodziców.
Kiedy wracaliśmy, ja im to opowiadałem, to nas zmusili wejść do jednej bramy, żeby w tym momencie nie chodzić po ulicy. Tam było już szereg osób w tym korytarzu. Wszedł jeden człowiek z fabryki czekolady „Bramka”, on tam mieszkał, myśmy jego nie znali, zobaczył mojego ojca i powiedział: Panie Leiter, (gdyż moje realne nazwisko jest Leiter) – Pański dom [był] bombardowany”. [Mój ojciec]: „Co?!”. [Mężczyzna] poszedł do wewnątrz domu, więc mój ojciec poleciał za nim. Chciał się upewnić, bo moja siostra była w domu. Wraca. Chciał wyjść, ale mu nie pozwolono. Mój ojciec miał dużo siły, więc w końcu wyszedł, my za nim i polecieliśmy do domu. To była taka ulica boczna. Gdy zbliżaliśmy się do ulicy Grodeckiej, a Grodecka we Lwowie to była jedna z głównych ulic, [ponieważ] prowadziła do głównej stacji [kolejowej] i osobowej, i ciężarowej, już widzieliśmy zmarłych zwisających z okien. Na ulicy trupy. Na jezdni – martwe konie. Ja miałem piętnaście lat. Pomiędzy tym wszystkim ja skakałem, leciałem do domu. Gdy [dotarliśmy] do domu, widzimy, że to skrzydło, gdzie myśmy mieszkali, było zawalone. Otworzyliśmy bramę. Jeden sąsiad nas zobaczył i [powiedział]: „Spokojnie, Lidka – siostra miała na imię Lida – jest zdrowa”.
Potem myśmy wynajęli mieszkanie blisko, [około] dwustu metrów stamtąd. W tym momencie… Przed tym jeszcze ja pomagałem przygotowywać rowy przeciwko tankom. Poszedłem do naszej kuźni, przyniosłem taki duży młot i tam [tak rąbałem] cement, że ten oficer nie mógł uwierzyć, że robi to piętnastoletni chłopak.
W końcu między Niemcami i Związkiem Sowieckim [został podpisany] pakt Ribbentrop-Mołotow. I przyszli bolszewicy. Tak że myśmy mieszkali pod władzą sowiecką.

  • Pamięta pan sam moment wkroczenia wojsk radzieckich?

Nie pamiętam, nie wyszedłem na ulicę, żeby ich [przywitać]. To było wszystko dla nas takim momentem traumatycznym.
Mieszkaliśmy potem w innym mieszkaniu. Przedsiębiorstwa już nie mieliśmy, to wszystko zabrali Rosjanie, więc ja, jako że przedtem studiowałem w szkole technicznej, zacząłem pracować, żeby też pokazać, że nie jesteśmy kapitalistami, w warsztatach kolejowych jako tokarz. Aż po roku mniej więcej otworzyli znowuż szkoły i jedną szkołę techniczno-kolejową, gdzie ja się zapisałem na kurs. Były trzy kursy: warsztaty, komunikacja i jeszcze jeden, już nie pamiętam jaki. To też nie było takie łatwe, bo było prawo, które nie pozwalało zostawić pracy. Mój ojciec tam poszedł i prosił. W końcu mi pozwolili. [Trwało to] aż do 1941 roku, kiedy Niemcy zaatakowali unię Sowietów. Przyszli praktycznie w ciągu kilku dni. [Sowieci] się wycofywali. Przypominam sobie to, że żołnierze sowieccy siedzieli na ciężarówkach i [celowali] karabiny na dachy, bo Ukraińcy strzelali do nich. Tak [jak], w 1939 roku Ukraińcy strzelali do Polaków. W tym momencie oni strzelali do Rosjan. Oni chcieli [stworzyć] Ukrainę. W końcu przyszli Niemcy. W pewnym momencie Ukraińcy mnie wzięli na taki ukraiński komisariat. Tam [już] było więcej Żydów, którzy musieli czyścić łazienki. Ja na szczęście nie [musiałem], bo było tam więcej ludzi niż łazienek. W końcu pozwolili mi iść, chociaż jeszcze nie wiedzieli, co z nami robić. [Ukraińcy] jak przychodzili do domów, to kradli wszystko, co mogli.
Po kilku dniach przyjechał mój stryj inżynier Artur Haskler, ten który budował Pocztę Główną w Radomiu. Pod pretekstem, że potrzebuje materiałów, których mu owało tam w Radomiu, przyjechał do Lwowa. Jemu dali niemiecki samochód wojskowy, ale szofer, którego kupił przed tym, był szoferem niemieckim. Jego nie interesowała polityka, jego interesowały pieniądze. [Stryjek] kupił rzeczywiście niektóre rzeczy. [Między tymi rzeczami] zabrał [też] niektóre osoby, między innymi moją siostrę. [Do mnie] powiedział: „Ja po ciebie poślę kogoś za kilka dni”. I rzeczywiście, po kilku dniach przyszedł. Ja myślałem, że to był brat Wandy Wasilewskiej, ale według Topińskiego to był jej szwagier. Powiedział: „Mnie posłał twój stryj, żebym ja ciebie zabrał, więc o tej godzinie masz przyjść na tamto miejsce”. Rzeczywiście tam poszedłem. [Wtedy] ostatni raz widziałem moja matkę, która mnie odprowadzała, daleko. Tam on już czekał na mnie z takim wozem jednego chłopa, w wozie mnie schował i tym wozem myśmy dojechali do rzeki Bug. Przejechaliśmy przez Bug. Z drugiej strony doszliśmy do jednej stacji i on mnie wziął do Warszawy. Od tego momentu ja już mieszkałem w Warszawie, na Święcickiego.

  • Pan ma korzenie żydowskie, tak? Czy w związku z tym nie było oznak niechęci czy innych represji w miejscu, w którym pan mieszkał we Lwowie?

To były pierwsze dni, kiedy jeszcze nie było takich rozkazów. [Były szykany] ze strony Ukraińców. Na przykład przyjechał chłop [na] wozie z koniem. Sprzedawał kartofle i inne produkty z pola. Ukraińcy nie pozwalali, żeby Żydzi to kupowali.
Potem już w Warszawie dowiedziałem się, że moja siostra... Moja siostra była bardzo ładna i miały typowo aryjską [urodę]. Była blondynką, miała niebieskie oczy. bardzo ładna. Więc ona szła i kupowała na tym rynku. Uratowała życie żonie jednego lekarza. W jaki sposób? Ona była na tym rynku i słyszała, że jeden Niemiec krzyczał: „Chodźcie tutaj! Chodźcie tutaj! Patrzcie się na tą Żydówkę!”. Ona się zbliżyła i widziała, że była tam przestraszona pani i ten Niemiec wołał, [machał] rękami jak młyn. Po trochu ludzie się zbiegli popatrzeć, co to jest. I ona stanęła za tą panią i patrzyła się na tego Niemca takim wyrazem [twarzy], jakby [chciała powiedzieć]: „Ty, duży, z bronią do kobiety?!”, patrzyła się krzywo na niego. On z początku nie widział, że ona się patrzy na niego. W końcu spotkał się z jej oczami. Ona sama mówiła: „Ja z drugiej strony patrzyłam, czy ja muszę uciekać? Gdzie ja będę uciekać?”. Ona wtedy miała już... To było w 1939 roku. Jeśli ja miałem piętnaście, ona miała dwadzieścia sześć lat. W końcu popatrzył na nią, spotkał się z jej oczami i odszedł.

  • A czy ze strony Polaków były jakieś oznaki niechęci czy szykanowania?

Nie, nie! Polacy, oni w tym momencie byli przestraszeni, jak weszli Niemcy.

  • A ze strony Rosjan?

Rosjanie faworyzowali Ukraińców, bo uważali Ukraińców [za swoich], bo Ukraina była rosyjska, ale Polaków nie [traktowali] dobrze.

  • Rozumiem, że nie było różnicy, czy to jest Polak wyznania żydowskiego, czy Polak wyznania katolickiego?

Nie, ja przynajmniej nie [spotkałem się] z tym. […] Jak zacząłem studiować, do dyrekcji zawołali jednego towarzysza naszego, on był najstarszy w klasie, i powiedzieli mu: „Ty masz zapisać się do komsomołu”. Komsomoł to była bolszewicka komunistyczna organizacja dla młodzieży. „I ty masz nam opowiadać, co mówią twoi koledzy, co opowiadają o swoich rodzicach i tak dalej”. On nie był głupi. Powiedział: „Ja już jestem za duży, żeby się zapisać do tej organizacji. Potem jak będę większy, zapiszę się do partii komunistycznej”. Powiedział to mi, bo [darzył] mnie zaufaniem. Ale my nie wiedzieliśmy, czy oni nie zdołali [namówić] do tego innego towarzysza [kolegę], więc naturalnie myśmy uważali na to, co myśmy mówili.

  • Wróćmy do momentu ucieczki. Przejechali państwo przez Bug...

I stamtąd do Warszawy, na ulicę Święcickiego.

  • Poruszali się państwo cały czas tym wozem?

Wozem przyjechaliśmy aż do Bugu. Łódką [przepłynęliśmy] na drugą stronę Bugu. Potem ja już sobie nie przypominam, jak myśmy doszli do stacji kolejowej. Koleją myśmy przyjechali do Warszawy.

  • Co było dalej? Jak pan wspomina pierwszy moment w Warszawie?

To była radość! Ja się tam spotkałem z moją siostrą, z moją ciotką. Po tym, kiedy uciekł mój stryj z Radomia, też mój stryj tam przyjechał, zrobili mi fałszywe papiery. [niezrozumiałe] Papiery przychodziły bez wypełnienia. Moja siostra skończyła studia artystyczne i robiła te dokumenty ręcznie, te pieczątki, podpisy tak dobrze, że pan patrzył się na ten prawdziwy i fałszywy, i nie wiedział, który jest prawdziwy. Mnie zrobili dokumenty jako „Aleksander”, bo moje prawdziwe imię jest „Aleksander”. Jak się z spotkałem z Topińskim, on mi powiedział, że jego rodzice… Po śmierci [jego ojca] znaleźli papiery bez wypełnienia. On był w organizacji „rezystencji” [ruchu oporu] […] AK. Był poważnym członkiem AK. Nie wiem, jak on dostawał te papiery. Od czasu do czasu przychodziły jedna, dwie osoby – Żydzi, którym robiło się papiery, i potem zostawali na jeden, dwa dni na Święcickiego. Potem nikt nie wiedział, gdzie ich brali.

  • A pamięta pan dokładny adres?

Nie, numeru [domu] nie pamiętam. [Przedwczoraj pojechaliśmy tam i] wydawało mi się, że szesnaście, ale nie jestem pewny, bo to jest szereg domów do siebie bardzo podobnych i naturalnie [numery zostały] zmienione po tylu latach.

  • Pamięta pan może ludzi, którzy przetaczali się z tymi dokumentami? Jakieś nazwiska?

Nie, nie pamiętam i też nigdy się nie pytałem. Lepiej było nie wiedzieć. Jeśli ja wpadałem w ręce Niemców i oni mnie przyciskali, mogłem powiedzieć: „Ja tego znam, a tamtego nie znam”. Nie, nigdy nie się pytałem, kim jest, jakie jest jego prawdziwe nazwisko i jakie nazwisko dostał.

  • Państwo mieszkali tam normalnie jako Polacy wyznania katolickiego, nie ujawniali się z tym, że jesteście Żydami?

Tak.

  • A oprócz tych dokumentów czy był kontakt z jakąś organizacją, która skupiała Żydów?

Kontakt był, bo praktycznie codziennie przychodziło małżeństwo Topińskich. Przychodził Zenon Kliszko z Hanką Kaczanowską, jego żoną. Potem jeden Jurek, nie wiem, jak miał na nazwisko, z żoną. Czasami Tadeusz Pietsch. Tadeusz Pietsch był z Częstochowy, pochodzenia niemieckiego, ale on był też członkiem organizacji AK, do tego stopnia, że nie używał swojego prawdziwego nazwiska i nie miał miejsca pewnego do życia. Jak Niemcy przypuszczali, że on chciał odwiedzić swoją matkę, to zamykali całą dzielnicę, [wypuszczali] psy. Tadeusz Pietsch potem zmarł w Powstaniu Warszawskim. […]
Jak skończyło się Powstanie Warszawskie, nas wzięli to takiej starej fabryki, skąd wychodziły potem pociągi do Niemiec. I ja tam spotkałem Krysię, przyjaciółkę Tadeusza Pietscha. Ja mówię: „Krysiu, Tadek zmarł. Jego zabili w Powstaniu”.
Więc ci ludzie przychodzili praktycznie codziennie wieczorem tam na Święcickiego i tam naturalnie o czym się mówiło? O polityce się mówiło. To były dyskusje polityczne. Wszyscy byli socjalistami. Jedyny komunista to był Kliszko, ale on nie był bolszewikiem. On był komunistą polskim.
  • Pamięta pan może, czy jakaś prasa nielegalna podziemna była w obrocie, jak państwo dyskutowali o polityce?

Nie, oni dyskutowali o polityce. Myśmy otrzymywali z rąk Topińskich taką małą gazetkę. To było bardzo ciekawe dla nas. Radia nie mogliśmy mieć, więc tam mieliśmy ostatnie wiadomości ze świata.

  • Pamięta pan może tytuł tej gazetki?

Nie, nie pamiętam tytułu. Pamiętam tylko, że to było takie malutkie.

  • Czy na podstawie rozmów o polityce zapadały jakieś decyzje?

Mnie interesowała polityka wtedy i mnie dzisiaj interesuje polityka, więc ja siedziałem i słuchałem. Ojciec Topińskiego, Jan, czasami patrzył się [na mnie] i okiem mrugał jakby chciał powiedzieć: „Słyszałeś?! Słyszałeś?!”. Ale [dokładnie] tego sobie teraz nie przypominam.

  • Jak państwo mieszkali na Święcickiego, co było dalej? Jak się życie toczyło?

Naturalnie mieliśmy wiadomość [o tym], co robili Niemcy, że zabili tutaj, zabili tam. Bardzo mało wychodziliśmy [z domu], prawie nie wychodziliśmy. W końcu w pewnym momencie między tymi ludźmi, którym się robiło papiery, przyszła jedna pani z córką. Córka miała dwadzieścia kilka lat. Potem nie mieliśmy żadnych wiadomości od nich, aż pewnego dnia przyszła córka i się zapytała: „Ty chcesz pracować w warsztatach »Mercedes Benz«?”. Jakoś ona wiedziała, że ja znam się na tokarstwie. Powiedziałem: „Tak”. To było dla mnie bardzo ważne – mieć ten papier – [szkoda, że ja tego nie przyniosłem], że ja pracuję w warsztatach niemieckich. Na Forcie Bema były warsztaty „Mercedes Benz” do naprawy samochodów i wszystkich wozów Mercedes Benz. Oni nie chcieli tam Polaków, nie mieli [do nich] zaufania, więc przywieźli ochotników z Holandii i Belgii. Jedyni Polacy to była ta młoda kobieta, która była sekretarką dyrektora tej firmy, jeden chłopak, który mieszkał w sąsiedztwie Fortu Bema i ja. Ja w pewnym momencie… Jako że ci Holendrzy i Belgowie mieszkali blisko, w [willi, gdzie] była przed tym szkoła, tam mieli mieszkania, sypialnie, to ja powiedziałem, że mi jest bardzo daleko jeździć codziennie do miasta i wracać z powrotem, ale to już było [później], ja troszkę przeskoczyłem…
Mój stryj Haskler miał taką twarz specjalną [szczególną], wąsy takie [podkręcone], więc myśmy zawsze mu mówili: „Ty nie wychodź, nie wychodź!”. Raz wyszedł i polska policja go złapała. Kiedy ojciec Topińskiego, Jan Topiński, dowiedział się o tym, poszedł na komisariat i ich przekupił. I jego stamtąd wyciągnął.
Po pewnym czasie tam w tym domu na Święcickiego pewnej nocy… Spałem na parterze. Mój stryj, moja siostra – na pierwszym piętrze. W nocy się obudziłem i usłyszałem [bicie szkła]. W nocy widziałem, że ktoś skacze przez okno. To była policja polska. Ten, który skoczył przez okno, potem otworzył drzwi na taki taras, [który] był z boku, i weszło czterech policjantów polskich. Mój stryj, moja siostra zeszli z pierwszego piętra, jak usłyszeli krzyki. Oni zaczęli się pytać: „Ty jesteś inżynier Haskler?”. – „Nie, ja nie jestem”. – „Tak, ty jesteś!”. Mnie wzięli na pierwsze piętro i zaczęli przyciskać: „Jakie jest twoje prawdziwe nazwisko?”. – „Aleksander Kowalski”. W końcu jeden z nich chciał mnie bić, ale szef powiedział: „Zostaw, nie bij go”. [W końcu], żeby zrobić to [szybko] załadowali, [ukradli] co mogli, do swoich samochodów, ukradli co mogli i powiedzieli: „Nad ranem przyjedziemy po was”. Naturalnie nad ranem myśmy uciekli do domu Topińskiego i stamtąd oni nas wzięli do mieszkania przygotowanego na Tamce. Tamka 42, naprzeciwko konserwatorium. Tam przyszła ta młoda kobieta, która mi zaproponowała pracę w Forcie Bema.

  • A to mieszkanie to było normalne mieszkanie czy było jakoś ukryte?

Było normalne, to nie było jak ten dom na Święcickiego, nie miało tych wygód. Dużo mniejsze. Z nami była jedna kobieta, która była taką pomocą dla mojej ciotki. [Ona] nie była Żydówką. Była tak przywiązana do rodziny, że była z nami na Święcickiego, na Tamce też.
Ja pod pretekstem, że z Fortu Bema do Tamki nie było daleko, poprosiłem, czy mogę żyć z tymi Holendrami. Oni powiedzieli: „Dobrze”. Więc potem żyłem z tymi Holendrami. Z tego ja mam historię bardzo ciekawą […]. Holendrzy, jako że oni byli ochotnikami, mieli dwa razy w roku wakacje. Krótkie, ale dwa razy w roku. I oni robili szmugiel. Z Polski tytoń jasny [wieźli] do Holandii, bo tam nie było, i z Holandii przywozili skórę na buciki i ubrania. Szmuglowali. Skóra w tym czasie dla Niemców to był materiał strategiczny, bo oni potrzebowali na buty dla żołnierzy. Jak oni znajdowali skórę, mogli zabić tego, który miał [ją] w domu.
Mam jedną ciotkę. To jest inna historia. Moja ciotka, mój wuj miał duży folwark na Wołyniu. Bolszewicy to zabrali. Ona przyjechała do Warszawy. Jej też zrobili [fałszywe] papiery. Mojej kuzynce, która miała szkołę językową w Krakowie… Ona żyła dużo lat w Paryżu. Potem mój stryj, [który] miał dużo pieniędzy, miał ten folwark, był praktycznie właścicielem tego miasteczka na Wołyniu i [założył] jej tą szkołę. Jak Niemcy zbliżyli się do Krakowa, ona uciekła. Moją ciotkę bolszewicy wsadzili do więzienia, jako że ona była właścicielką [dużego] folwarku, [więc] ona [kuzynka] zdołała ją wyciągnąć stamtąd i też byli w Warszawie. One nie miały z czego żyć. [Kuzynka] jeździła po okolicach Warszawy i sprzedawała niektóre rzeczy. Jednego dnia nie wróciła. Widocznie ją Niemcy zabrali. Moją ciotkę wzięło się do jednego miejsca dla starszych osób, gdzie były zakonnice, ale tam trzeba było płacić. Nie chcieliśmy z moją siostrą prosić mojego stryja specjalnie, [dlatego] że on pomagał wielu ludziom w Radomiu, jak przyszli Niemcy. Oni wzięli od prezydenta aż do portiera wszystkich do obozu koncentracyjnego. Rodziny nie miały z czego żyć, więc mój stryj pomagał tym rodzinom. Jak miał pieniądze, on im pomagał.
Więc ci Holendrzy dawali mi rzeczy, które szmuglowali, żeby sprzedać. I tym płaciliśmy tą kwotę, którą trzeba było zapłacić za moją ciotkę, za [miejsce], gdzie ona była. Ja to brałem na Tamkę i moja siostra to sprzedawała. Gdzie ona sprzedawała, też nie wiem.
Jednej soboty po pracy już byłem przygotowany, żeby jechać, bo ja zawsze wieczorem w sobotę przed godziną policyjną jechałem na Tamkę, zostawałem tam w niedzielę z moją rodziną i w poniedziałek wcześnie [rano] jechałem do pracy. Już byłem przygotowany, żeby wyjechać, i przyjechało dwóch Holendrów z wakacji, i oni przywieźli ten szmugiel. „Weź sobie stąd rzeczy”. [Mówię]: „Ja nie mogę. Spóźniam się. Godzina policyjna”. Oni nalegali, ja nie chciałem. „My to przygotujemy”. Przygotowali dużą walizkę ze szmuglem. Ja to wziąłem i poszedłem na drogę, gdzie przychodził tramwaj z Bielan do Śródmieścia. Tramwaj nie przyjeżdżał. W końcu już była godzina policyjna. Teraz nie pytajcie mnie dlaczego i jak ja to zrobiłem. Wszedłem do tramwaju, ale nie wszedłem, gdzie normalnie się wsiada. Każdy wagon, pierwszy wagon w tramwaju miał część, która była zarezerwowana dla Niemców – nur für Deutsche. [Tylko dla Niemców]. I ja tam wsiadłem, stanąłem obok tego Motormana. W tramwaju więcej nikogo nie było, [tylko] Motorman i ja. Ten tramwaj jechał. Jak przyjechał na Żoliborz, na plac Wilsona, ja widziałem, że w spółdzielni mieszkaniowej tam była obława. Były samochody, ciężarówki gestapo i SS. Oni wiedzieli, że tam byli ludzie z ruchu nielegalnego, może też schowani Żydzi. Pomyślałem sobie: „To jest koniec”, ale nikt się nie zbliżył do tramwaju i tramwaj w dalszym ciągu jechał. Tak dojechaliśmy tym tramwajem aż do Krakowskiego Przedmieścia, Królewskiej. Ten tramwaj skręcał o dziewięćdziesiąt stopni, nie przypominam sobie, jak się nazywa ta ulica, przed Nowym Światem jeszcze skręcał, ale skręcał o dziewięćdziesiąt stopni, więc powoli, z [piskiem]. Jak chciałem zejść z tramwaju, jeden patrol, już było po godzinie policyjnej, z żandarmerii niemieckiej chciał wejść, a ja chciałem zejść. Myślę: „Teraz [na pewno] się skończy”. Ja spokojnie i oni mi pozwolili zejść. Ja zszedłem, oni wsiedli i tramwaj zaczął [jechać]. Jak przeszedł tramwaj, patrzę się, jakieś trzynaście, piętnaście patroli SS tam stało. Oni rewidowali papiery jednego żołnierza niemieckiego, co on robi po godzinie policyjnej. A ja z tą walizką! Jeśli bym uciekał, to oni w tej chwili zabijali. Ten pierwszy, który tam był, miał broń, się patrzył [na mnie]. Przeszedłem [przez] ulicę i zacząłem iść tak obok nich praktycznie. [On się tylko popatrzył na mnie] i ja krok za krokiem powolutku [ich minąłem]. Spokojnie… Dlaczego, jak [mi się udało], nie mam wytłumaczenia. Jakby mi ktoś [o takim] opowiedział, powiedziałbym: „On kłamie, śni”. I tak przeszedłem całe te patrole. Pomyślałem: „Teraz mi będą strzelali w plecy”, bo to nie pierwszy raz, że Niemcy, jak ktoś się spóźniał, go chwytali i mówili: „Ty masz pieniądze?”. „Tak, mam, proszę bardzo”. Jemu zabierali pieniądze: „To możesz iść”. Jak on zrobił pięć, sześć kroków to w niego strzelali i zabijali. W końcu komu oni potrzebowali się tłumaczyć? Zabili [bo uciekał]. To ja myślałem, że teraz będą strzelali w moje plecy, ale w dalszym ciągu sobie [szedłem]. Chciałem widzieć, co tam, nie mogłem się odwrócić, zacząłem przechodzić Królewską, ale nie patrzyłem, gdzie [jest] dom, tylko [szedłem] wprost na bramę uniwersytetu, gdzie były koszary żandarmerii. Jak ja tam wszedłem, w tym momencie wyszedł jeden patrol żandarmów. Oni [szli] przede mną, a ja za nimi z tą walizką. Oni potem skręcili na Nowy Świat i ja doszedłem do Tamki.
Przed tym jeszcze pod jedną lampą [latarnią] stało dwóch gestapowców. Rozmawiali. Przeszedłem między nimi i tak doszedłem do Tamki. Jak przyszedłem do domu mojego stryja, moja ciotka już [o mało nie] miała zawału serca. Ona myślała, że nie przychodzę, bo mi się coś stało. Jak mnie zobaczyli: „Jak ty przyszedłeś o tej godzinie?!”. Nie mogli uwierzyć, jak [mi się udało]. To był cud największy. Ja miałem szereg takich cudów potem w niewoli i tak dalej, ale to był największy cud mojego życia. Wrócimy do Powstania Warszawskiego?

  • Co było dalej? Rozumiem, że na tej Tamce państwo mieszkali i czy coś ciekawego się tam wydarzyło, czy to był ostatni taki epizod przed Powstaniem Warszawskim?

[Gdy wybuchło] Powstanie Warszawskie, byłem w tym momencie w domu… Już przedtem z Fortu Bema Niemcy chcieli ewakuować [pracowników] i oni mi zaproponowali, żebym pojechał z nimi do Niemiec, bo uważali, że dobrze pracowałem. Oprócz tego wydaje się, że córka dyrektora… Ja jej się podobałem, więc ona powiedziała, żebym pojechał do Niemiec. Powiedziałem: „Nie! Do Niemiec? Gdzie bym tam mieszkał?”. – „Ty będziesz jadł w naszym domu”. Wreszcie zostałem na Tamce.
Pierwszego dnia Powstania obudziłem się, patrzę przez okno – nie było ludzi. Pytam się: „Co się dzieje?”. Mi mówią: „Powstanie”. – „Powstanie?”. Natychmiast wyszedłem na ulicę, pytałem się, gdzie tu jest jakiś punkt, gdzie można [zapisać się, żeby] walczyć. Tam na Tamce było [takie] miejsce. Był jeden porucznik, [który był dowódcą,] i on powiedział: „Ty masz mieć pseudonim »Dąb«”. Na drugi dzień mówi: „Potrzebuję dwóch osób, żeby zbliżyć się do jednego domu obok Alei [Jerozolimskich], blisko mostu Poniatowskiego, żeby widzieć, skąd strzelają Niemcy z mortarów do nas”. Tam było muzeum, zdaje się, blisko mostu Poniatowskiego i stamtąd Niemcy strzelali. Podniosłem rękę: „Ja pójdę”. Drugi, który [się zgłosił], miał pseudonim „Bud”. To z „Budem” myśmy tam doszli piwnicami [do] takiej uliczki… Jak jest aleja Poniatowskiego ([Aleje Jerozolimskie]), ta uliczka zaczyna się i dochodzi do Poniatowskiego…

  • Smolna?

Być może. Nie wiedziałem, jak ona się nazywała. Być może Smolna? Domy tam [były] spalone. Przechodził patrol niemiecki, więc myśmy przeszli tak, że nas nie widzieli. „Bud” został na dole, żeby widzieć, czy Niemcy nie wchodzą do domu. Wlazłem na drugie piętro i stamtąd obserwowałem, [skąd] strzelali. Od tego dnia „Bud” i ja mieliśmy jeden do drugiego zaufanie. Nasz porucznik [również] miał do nas największe zaufanie. Jak on potrzebował dwóch ochotników, czekał, że my podniesiemy ręce [zgłosimy się].
Praktycznie nie mieliśmy broni, więc do [bezpośredniej] walki prawie nie występowaliśmy, aż do jednego dnia, kiedy nam powiedzieli, że będziemy brali udział w ataku na uniwersytet, gdzie była żandarmeria. „Dobrze”. Co mieliśmy tam zrobić? Nie mieliśmy praktycznie broni. Piwnicami tam się zbliżyliśmy – my i inne plutony, i mieliśmy czekać, żeby niektórzy chłopcy otworzyli przejście, żeby tam wejść i walczyć z żandarmerią. Myśmy tam czekali w piwnicy i w pewnym momencie przez okienko takiej piwnicy widzimy jeden wóz pancerny. Widocznie chłopcy go zdobyli w jakimś momencie. On chciał strzelać karabinem maszynowym i nie mógł. Słyszałem, jak ktoś krzyczał: „Pluj w zamek! Pluj w zamek!” – bo jemu się to [zacięło]. W pewnym momencie widzieliśmy, że chłopcy […] wracali pojedynczo, we dwójkę, zakrwawieni wszyscy. Widok okropny. W końcu musieliśmy się wycofać.
Po kilku dniach Niemcy zaczęli atak na Powiśle. Chcieli je oczyścić. Dla nich był bardzo ważny ruch przez [most] Poniatowskiego. Poszedłem na kilka minut na Tamkę i jak wracałem, zobaczyłem, że moi koledzy z mojego plutonu byli już blisko barykady między Powiślem i Śródmieściem. Barykada już była praktycznie zburzona, a oni tam siedzieli. Ja mówię: „Co wy tu robicie? [Czemu tu] siedzicie?”. – „Nie można przejść, [barykada] zburzona”. – „To co, czekacie, że Niemcy tu przyjdą i was zabiorą? Czekajcie! Ja przejdę, a później pomogę wam”. Przeszedłem na drugą stronę i potem jeden po jednym [przechodziliśmy]: „Ty, czekaj! Teraz! Głowa na dół!” – i tak dalej. Tak pomogłem przejść całemu plutonowi do Śródmieścia.
W międzyczasie jeden człowiek, widocznie mieszkał w Śródmieściu i nie wiem dlaczego, on poszedł do Powiśla z wiadrem. Chciał też przejść z wiadrem z wodą, przenieść do Śródmieścia. Naturalnie nie mógł czołgać się, więc on tak [szedł schylony]. W pewnym momencie dostał kulą [w policzek], broda opadła i w jednej minucie to wiadro było [pełne] krwi.
Teraz sobie przypominam jeszcze jedną historię, [która wydarzyła się] przedtem. […] Nie pamiętam dlaczego, z jednym kolegą z mojego plutonu, takim Jankiem, myśmy poszli i wracając, myśmy szli praktycznie przylepieni do ściany domów, bo Niemcy tam rzucali [pociski z] moździerzy. Rzeczywiście w pewnym momencie słyszymy [gwizd] i spada moździerz. Ja się rzuciłem na ziemię i otrzymałem trzy [odłamki]. Jedną [ranę w czoło], drugą [w klatkę piersiową] i trzecią [w rękę]. Na szczęście nie miały siły, więc [na czole i na klatce piersiowej] parzyły, ale ja je mogłem wyciągnąć. [Z ręki] potem mi wyciągnęli. Potem patrzę w tył i Janka nie widzę. Gdzie Janek? Więc ja wracam i widzę, było takie małe przejście, wchodzę, i tam był taki placyk, mi się wydaje, że jego już nie ma teraz. Janek tak stoi i jemu się wylewa oko, więc ja jego biorę i szukam miejsca sanitaryjnego. Przychodzę tam i sanitarka mówi: „Doktor teraz poszedł jeść”. – „Ale on nie może czekać!”. – „Więc ja pana [zbadam]”. – „Nie, jego! Trzeba coś z nim zrobić. To jest poważne! Gdzie jest ta jadalnia?”. Ona mi powiedziała, gdzie była jadalnia, też w jednej piwnicy. Ja tam idę i pytam się o doktora. Mi mówią: „To jest ten doktor”. Ja mówię: „Doktorze, pan musi iść ze mną!”. – „Ja teraz jem”. – „To pan teraz je?!”. [Wyciągnąłem] rewolwer: „Pan je or pan idzie ze mną?”. On poszedł ze mną. Temu biednemu Jankowi powiedzieli, że trzeba to oko wyciągnąć, żeby uratować drugie oko. Nie było anestezji. Bez anestezji jemu wyciągnęli to oko.
  • Uratowało się to oko czy amputowali?

Jemu amputowali oko. Potem mi też wyciągnęli [odłamki] i zaszyli.

  • Co było potem?

Jak myśmy przeszli do Śródmieścia, po kilku dniach przyszło takie [zawiadomienie], potrzebowali dziesięć osób, żeby iść na Pocztę Główną. Więc myśmy stali [w szeregu]. „Bud” stał na jednym końcu, ja na drugim. Trzeba było podnieść rękę. Nie podniosłem ręki, bo pomyślałem, że przed tym jak pójdę, muszę odwiedzić [rodzinę], bo ja też wziąłem moją rodzinę, moją ciotkę i mojego stryja do Śródmieścia, siostrę. Oni liczyli: „Jeden, dwa, trzy, cztery, dziesięć” i „Bud” mi mówi: „Czemu nie podniosłeś ręki?”, bo zawsze szliśmy razem. To ja jemu wytłumaczyłem: „Bo w tym momencie pomyślałem, że nie powiedziałem nic mojej rodzinie, żeby oni byli spokojni. Ty się nie przejmuj. Jutro będą potrzebowali znowu dziesięć osób. Jutro przyjdę”. Rzeczywiście na drugi dzień znowu [potrzebowali] dziesięć [osób]. Wtedy poszedłem na pocztę. Ale co? Na poczcie z tych pierwszych dziesięciu nie został nikt. Niemcy zbombardowali i oni zostali [zasypani] gruzem. „Bud” i wszyscy tam na dole zostali. To był drugi cud.
Na Poczcie myśmy tam byli bez jedzenia, bez niczego. Pamiętam, że weszliśmy do jednej piwnicy z jednym towarzyszem, który tam był ze mną, i znaleźliśmy taką papierową torebkę, [gdzie były] skórki z chleba, z prochem i to wszystko. Jak wychodzimy, widzę dwa światełka tam w tej piwnicy. Co to jest? To był jeden pies, który tam był sztywny, tak siedział. To był buldog. On był praktycznie już martwy, ale jeszcze świeciły mu oczy. Z tym chlebem, myśmy wydmuchali proch i trochę [dolaliśmy] wody, [zrobiliśmy] mieszankę i to było nasze jedzenie. Co mogę teraz opowiedzieć?

  • Na poczcie byliście państwo w celu bronienia jej czy rozpoznania? Jak to wyglądało?

Tak, ale my nie mieliśmy broni. Jeśli Niemcy [by] nas atakowali, nie wiem czym moglibyśmy bronić poczty. Tam byliśmy aż do końca Powstania.

  • Wrócę jeszcze do [innego] tematu. Rozumiem, że pan się nie ujawniał w Powstaniu jako Żyd, tak? Cały czas pan trzymał to w tajemnicy?

Nie miałem w głowie tego, czy ja Żyd, [czy] nie Żyd. Byłem w tym momencie Polakiem.

  • Rozumiem, ale chodzi mi o to, czy na przykład były, bo czasami dochodzą takie głosy, że wśród Polaków była niechęć do Żydów…

Mi nikt nie mówił o tym. Nie było tego.

  • Nie spotkał się pan z czymś takim?

Nie, nie! Nie słyszałem, żeby było problemem [czy] Żyd, [czy] nie Żyd.

  • I w ogóle w czasie Powstania nie zetknął się pan z takim problemem?

Nie, nie! Co ja zapomniałem [opowiedzieć]. Mój stryj, inżynier Haskler, Artur Haskler, on wyszedł z domu i jego postrzelili Niemcy, więc on był w takim miejscu sanitarnym. Jemu odcięli nogę, myśląc, że w ten sposób mogą go uradzić [uratować], ale on zmarł. To mnie zawołali i ja musiałem do tej skrzyni, [gdzie] jego posadzili, wsadzić jego nogę, zamknąć to i mi powiedzieli, żeby ja jego zakopał. „Gdzie ja go zakopię?”. Więc poprosiłem kilku kolegów i myśmy dziurami do tych piwnic szliśmy, aż w końcu znaleźliśmy jedno podwórko, gdzie było trochę ziemi. Myśmy kopali, [a jak] Niemcy w nas strzelali, to myśmy uciekali. Potem [znowu] kopaliśmy i tak dalej, aż w końcu myśmy jego zakopali. Nie wiem, gdzie jest to miejsce, na jakiej ulicy, bo przyszliśmy tam piwnicami.

  • Do końca Powstania państwo byliście już na poczcie?

Tak.

  • Jak się pan dowiedział, czy były jakieś symptomy, że to już będzie koniec Powstania? Było wiadomo, że już zbliża się ten koniec?

Nie, że zbliża się – nie. Myśmy się dowiedzieli, że jest poddanie [się]. W końcu nas uważali za żołnierzy, bo przed tym jak oni chwytali chłopców, mówili, że to bandyci i ich rozstrzeliwali, zabijali. W końcu, jako że rząd polski w Anglii zdobył [uznanie], że oni nas uważali za żołnierzy. Naturalnie Wojsko Polskie już było w Holandii – Maczek, we Włoszech był Anders. Więc to „Bora” Komorowskiego wybrali szefem wszystkich wojsk polskich. Jako że on był naszym szefem, myśmy byli żołnierzami. Jedyne pamiętam, że jak myśmy wychodzili… Przed tym jak Niemcy nas otoczyli, poszliśmy na (myśmy mieli jakąś broń w ostatnich momentach, tak mi się wydaje) takie podwórko i tam rąbaliśmy tą całą broń, żeby nie oddać jej Niemcom. Potem jak myśmy wychodzili, po trochu Niemcy nas otaczali i nas wzięli do takiego [budynku]. Tam była przed tym fabryka. To był taki zbiór wszystkich Powstańców.

  • Pamięta pan, którędy szliście? Gdzie ta fabryka była?

Nie [pamiętam]. Stamtąd wychodziły grupy do Niemiec. [Tam właśnie], gdzie spotkałem dziewczynę Krysię, przyjaciółkę Pietscha. Mnie wsadzili potem z pięćdziesięcioma chłopcami albo i więcej do pociągu ciężarowego. Żeby załatwiać swoje potrzeby, myśmy zrobili dziurę w podłodze. Trzeba było [siedzieć ciasno]. Pięćdziesiąt [osób], nie było miejsca na jedną szpilkę, ale trzeba było zrobić miejsce, żeby można było zrobić [swoje potrzeby fizjologiczne]. Nas wieźli do Niemiec. Jak myśmy przejeżdżali przez Berlin, [więźniowie] byli bombardowani i te wagony skakały, ruszały się. Myśmy mówili: „Teraz, o ile Niemcy [nas] nie zabili, może nas zabiją nasi alianci”. Nas wzięli w pierwszym rzędzie [najpierw] do Fallingbostel. Fallingbostel to był duży obóz [dla] niewolników. Tam byli Amerykanie, Anglicy, Polacy, włącznie z Włochami, bo na końcu wojny część Włoch była przeciwko Niemcom. Z Fallingbostel nas potem posłali do Dorsten. Z Dorsten w grupie mniej więcej sześćdziesięciu, sześćdziesięciu kilku osób posłali nas do miasta Krefeld. […]
Jak myśmy wysiedli z wagonów w Fallingbostel, żeby pokazać Niemcom, że my jesteśmy dumni, to myśmy maszerowali [z wysoko podniesionymi głowami] i Niemców to [irytowało], nie podobało się. Niektórzy Niemcy chcieli przejść, żeby złapać tę kolumnę, to myśmy im dawali kopniaki.
Z Dorsten nas posłali do Krefeld na tak zwane Arbeitskommando, roboty. Mniej więcej sześćdziesiąt, sześćdziesiąt kilka osób. Tam myśmy musieli… Brali na kopanie rowów dla tanków, [rowów] przeciwczołgowych, bo to już był prawie koniec 1944 roku i już Francja była w rękach aliantów. W Holandii też był Maczek i inni. Oni wiedzieli, że na wiosnę zacznie się ofensywa, więc ci żołnierze niemieccy nas brali i tam pracowaliśmy.
W pewnym momencie ten, który kierował robotą [niezrozumiałe], Richter, on sobie zdawał sprawę, że ja trochę rozumiałem niemiecki, bo w szkole, w gimnazjum w Polsce przed wojną mnie uczyli niemieckiego. Nie lubiłem [języka niemieckiego], ale trochę rozumiałem. To on zdał sobie sprawę, że go rozumiem, powiedział: „Ty będziesz tłumaczem”. – „Ja nie chcę być tłumaczem”. – „Kto się ciebie pyta?”. Więc od tego dnia byłem tłumaczem. Ale on… Naturalnie, myśmy nie chcieli kopać [rowów przeciwczołgowych]. Przeciw komu? Przeciw nam. Myśmy czekali, żeby przyszli alianci, więc jak oni nie patrzyli, to myśmy nie pracowali. To on w pewnym momencie uderzył [tą łopatą] jednego towarzysza. Ja mu powiedziałem: „Ty nie możesz tego robić, bo jest konwencja z Genewy, że więźnia wojennego nie można tak traktować”. Przy następnej okazji jednemu rzucił ziemią w twarz. Znowuż: „Ty nie możesz tego robić!”. On mnie nienawidził.
Jednego dnia przyszedł szef wszystkich jeńców z okolicy. To był jeden kapitan marynarki niemieckiej, Reider. […] I on mnie woła, mówi: „Pan Richter mówi, że ty buntujesz chłopców, żeby oni nie pracowali”. – „Ja ich nie buntuję, ja tłumaczę, co oni mówią tylko”. [Skoro] pracowałem jako tłumacz, nie potrzebowałem pracować. Pomagałem, bo były tam osoby… W Powstaniu Warszawskim byli chłopcy osiemnastoletni i byli ludzie czterdziestoletni. Ludzie czterdziestoletni może nie mieli tej siły, żeby to robić, ani nie umieli. W swoim życiu nie pracowali z łopatą. Ja umiałem, bo myśmy byli przedsiębiorstwem transportowym, więc ja im pomagałem. Ja jemu mówię: „Nie. Jak ja pracowałem? Pracowałem dobrze”. To on się pyta Richtera: „Jak on pracował?”. – „No, on pracował dobrze”. Ale on ze mnie nie był zadowolony.
W pewnym momencie on powiedział (myśmy przyszli z drugiej strony drogi): „Dla takich osób jak ty my mamy miejsce specjalne”. Zrozumiałem, że on mnie chce posłać do obozu koncentracyjnego. Poszedłem zobaczyć jednego gościa między naszymi, [między] więźniami. To był jeden człowiek, który miał już czterdzieści kilka lat, też jeniec, ale on mówił bardzo dobrze po niemiecku. I on zostawał w obozie jako człowiek zaufania dla Niemców, bo tłumaczył, był takim pośrednikiem między nami, naszymi żołnierzami, którzy nas uważali [mieli do nas szacunek] i sierżantem, który tam był, więc ja do niego mówię… A w tym czasie zaczęli prosić dwie osoby, trzy osoby do pracy, bo tam były bombardowania, żeby pracować [przy naprawie] dachów. To ja zbliżyłem się i mówię: „Słuchaj, bardzo cię proszę, jeśli przyjdzie jakaś okazja, poślij mnie na inną pracę, bo ten mnie chce posłać do obozu koncentracyjnego”. – „A nie, nie! Przede wszystkim muszę posłać tych, któremu rzucił ziemią w twarz, którego uderzył”. – „On jego uderzył, ale ja za niego dałem twarz… [Tak] to się skończyło”. Mieliśmy taką dyskusję. Aż jednego dnia byliśmy rano na podwórku i on przychodzi do mnie i mówi: „Potrzebują dwie osoby, ale to bardzo ciężka praca”. „To nieważne” – ja mu mówię. Rzeczywiście, nas bierze jeden Niemiec, cywil. On miał rower, [więc] szedł z rowerem, my obok niego, i mówi: „Bądźcie spokojni. Wiem, czego potrzebują więźniowie. Mój syn jest więźniem w Kanadzie. Jemu tam bardzo dobrze. Więźniowie potrzebują jedzenia”. Co nam dawał do jedzenia? Na przykład na obiad nam dawał zupę z kapusty i skórki z kartofli. Kartofle oni jedni, a nam skórki z kartofli dawał. Powiedział: „Ja was biorę do jednego miejsca, gdzie zakonnice mają przedszkole i tam spadła jedna bomba. Teraz to naprawiają. Potrzebujemy pomocy, by przygotować tą [murarkę].
Rzeczywiście, robota była bardzo ciężka. Ja tu mam koście [na ramieniu], a trzeba było takie koryto żelazne po drabinie na pierwsze piętro dźwigać, ale jedzenie było to samo, bo oni nie gotowali specjalnie dla nas. Nam dawał jedzenie, które jadły tam dzieci. To było wspaniałe!
Kiedy myśmy wrócili pierwszego dnia do obozu, przed pójściem do spania było takie zebranie i sierżant czytał nowe rozkazy. To on czyta i mówi: „Sułkowski, masz zostać jutro do dyspozycji władz”. Ja myślę: „Richter zdobył, co chciał”. Znowuż cud. W tym momencie mi wpadło do głowy, ja mówię: „Słuchaj, zostawiłem tam na robocie buciki, które wziąłem do pracy”. – „A dobrze, jutro jeszcze pójdziesz tam”.
Na drugi dzień tam poszedłem. Tam pracował jeden Francuz z Marsylii, Pierre. Ja mu mówię: „Pierre – sympatyzowaliśmy z nim – mi się wydaje, że mnie chcą posłać na inną pracę. Mam tu dobre jedzenie…”. Naturalnie, ja mu nie mówiłem, że mnie chcą posłać do obozu koncentracyjnego. „Zaczekaj” – on mówi. Jak przyszedł szef, co nas wziął z obozu, brał i potem nas wracał, to on jemu mówi: „Jego chcą zabrać stąd, a on pracuje tak dobrze!”. – „Co jest? Zabrać?”. On wziął telefon i telefonuje, i tak jak dobry Niemiec krzyczy: „Co sobie myślicie! W końcu mam tutaj jednego, który pracuje dobrze! Nie! On nie pójdzie stąd!”. I ja zostałem tam… Uratowałem się jeszcze raz…
W końcu przyszedł moment, kiedy mnie posyłają też na naprawę dachów. Ja w obozie byłem takim troszkę… Chłopcy mnie słuchali, przywódcą trochę w obozie [byłem]. Do mnie przychodzą i mi mówią: „Słuchaj! Tam, gdzie my pracujemy, jest jeden Niemiec, który nam mówi źle przeciwko naszym”. To ja im powiedziałem: „Wy słuchajcie, ale nic nie mówcie”. Jak mnie też posłali tam, żeby pracować [przy naprawie] dachów, ten gość tam ze mną zaczynał mówić i tak dalej. Ja – nic. W końcu zostaliśmy przyjaciółmi. To był ten socjalista. On, Niemiec, był w obozie koncentracyjnym i opowiadał, że jego zamykali w jednej skrzyni, gdzie nie mógł ani stanąć, ani usiąść, ani się położyć. On ich nienawidził, tych nazistów. On mi mówił: „Jak mnie, Niemcowi, to robili, ja wiem, co oni wam, Polakom, robią”. Do tego stopnia myśmy się zaprzyjaźnili. Mieszkał w takim domu bardzo biednym pod miastem, że w końcu powiedział: „Nie trzeba ich szukać, oni sami przyjdą”. Jak myśmy szli do jego domu i on rano, [a] miał radio, synchronizował Londyn, wiadomości po polsku. I ja mogłem słuchać.
Tak myśmy pracowali przy tych dachach, aż jednego dnia… Było takie miejsce… Było dużo bombardowania. Tam, gdzie myśmy mieszkali, [w] obozie było wszystko z drzewa, że to się zamykało jak domek z kart. Mieliśmy takie schronisko pod ziemią i żeby Niemcy wiedzieli, że my dzisiaj jesteśmy zadowoleni z bombardowania, to myśmy tam śpiewali. Jeden kolega umiał śpiewać operę. I on śpiewał operę jako mężczyzna i [jako] kobieta. Zabawiał nas tym.
Aż wreszcie jednego [dnia], już w roku 1945, myśmy pracowali w jednym miejscu, to było [miejsce] dla starszych osób, takie domki. Zaczął padać deszcz bardzo silny już popołudniu. Myśmy weszli w taki korytarz i tam czekaliśmy, żeby skończył się deszcz. Już było prawie ciemno. Przychodzi ten Niemiec, przyjaciel mój i mi mówi: „Edmund, chodź”. Woła mnie na zewnątrz i mówi: „Zaczęła się ofensywa aliancka. W obozie waszym już przygotowują się, żeby was ewakuować. Ty nie masz iść. Masz przejść front. Broni nie mogę ci dać. Jedyny rewolwer, jaki mam, jest dla mnie, bo ja się stąd nie ruszam”. – „Ale jak przejdę?! To front niemiecki! Nie znam tych okolic!”.
Jak wróciliśmy do obozu, rzeczywiście już przygotowali [do ewakuacji]: Schnell! Schnell! Nam tylko pozwolili wziąć, co kto miał, i w pół godziny nas już stamtąd wzięli. Ja w moim pokoju...
Przypominam sobie jedną historię, [która wydarzyła się] tam w obozie. W pewnym momencie myśmy otrzymali paczki od Czerwonego Krzyża. Pierwszy raz. Każda paczka na dwie osoby. Trochę kawy, puszka mleka, papierosy i tak dalej. Pewnego dnia, gdy był ten mąż zaufania, oni zaczęli krzyczeć, że Gajewski im zrabował jakieś rzeczy z tej paczki i oni to powiedzą Niemcom. Powiedziałem: „Nikt nie oddaje naszych chłopców Niemcom”. – „To on zrabował!”. – „To nasza sprawa, nie niemiecka. Co zrobimy? Ja mu dam w tyłek”. Powiedziałem, żeby oni przynieśli jeden stół. Tam był taki korytarz i pokoje z dwóch stron. Spodnie na dół i jedna osoba z każdego pokoju jemu dawała [po tyłku]. Miał on wiele tych pasków. Ale potem było pytanie: oni jego nie chcieli już w [swoim] pokoju. Ja sobie przypomniałem, że w naszym pokoju było jedno [miejsce], to były łóżka podwójne, więc się poradziłem z moimi towarzyszami: „Weźmiemy Gajewskiego?”. Oni mówią: „Tak”. Myśmy jego wzięli do naszego pokoju.

Teraz wracam do ewakuacji. Ja tą paczkę i inne rzeczy miałem wspólnie z jednym towarzyszem. [Miał na imię też] Olek, starszy ode mnie. Miałem dwadzieścia lat, on miał trzydzieści lat, coś takiego. Więc ja mówię: […] „Olek – Staszek to był inny kolega – zrobimy, co następuje: nim dojdziemy do mostu, bo to był most nad rzeką Rydym, jak Niemcy sobie nie zdadzą sprawy, wejdziemy do jakiegoś domu spalonego, tam pójdziemy do piwnicy i po nas przyjdą Amerykanie czy Anglicy, a może Polacy? Nie wiem, ty zadecyduj, ja nie mogę decydować”. On był już żonaty i nie pamiętam, czy miał dzieci, czy nie miał dzieci, więc powiedziałem: „Ja jestem sam, mogę [decydować] za siebie, ale nie mogę decydować za [ciebie]. Ty masz rodzinę”. Dyskusja trwała. Już nas wzięli na drugą stronę mostu i tam się zaczęła droga… Przede wszystkim pierwszej nocy, tej samej nocy, przed nocą nas wzięli, nas wsadzili do takiego magazynu nad rzeką. To była [najzimniejsza] noc w moim życiu. Tam było tak zimno, tak zimno, że [szczękaliśmy] zębami. Spać, a nie mówić. [Szczególnie], że ja nie miałem dobrej kurtki. Jak myśmy wychodzili z Warszawy, niektórzy chłopcy wchodzili do mieszkań opuszczonych i sobie brali kurtki. Mi się wydawało, że to kradzież. Ja znalazłem kurtkę, była z worka zrobiona.
Tak zaczęliśmy maszerować w głąb Niemiec. Bez jedzenia, śpiąc, gdzie można było spać. Aż wreszcie jednej nocy myśmy doszli do jednego chłopa, gdzie pracowała Polka, bo oni w Polsce robili obławy i brali ludzi do pracy do Niemiec. Tam pracowała jedna Polka. Więc nam pozwolili spać w [stodole], gdzie mieli schowaną słomę. Wydawało nam się, że to było królewskie łóżko, ta słoma. W pewnym momencie w drodze chłopcy znaleźli na polu kilka surowych buraków, tośmy jedli [te] buraki tak, jak oni je wyciągnęli z ziemi.
Tam mi się skarżyli, bo z naszego pokoju myśmy wleźli w jedno miejsce, takie miejsce było bardziej na górze, w dziesięć, dwanaście osób. Przyszedł do mnie jeden towarzysz. To było dwóch kolegów jeszcze z Warszawy, Rysiek i Edek. Edek mi mówi: „Nam ukradli rzeczy. Myśmy schowali z paczki z Czerwonego Krzyża. Z pewnością to zrobił Gajewski”. Ja mu powiedziałem: „Nie, Gajewski tego nie ukradł. Zostaw to w moje ręce. Ty się w to nie mieszaj”. Zacząłem myśleć jeden po jednym: ten – nie; ten – nie. Aż doszedłem do przekonania, że jeden, myśmy mieli tam jednego, jego nazywali Rab, że to on zrobił. Więc [jak] było już ciemno, powiedziałem: „Ryśkowi i Edkowi ktoś ukradł rzeczy i ja już wiem, kto to zrobił”. To taki był psychiczny [szantaż]. „Ja wiem, kto to zrobił. Daję mu pięć minut czasu – miałem dużo sił wtedy – potem on sobie zje nie rzeczy z paczki – swoje zęby”. Była cisza. Po dwóch minutach „Rab” mi mówi: „Mundek, ja mogę z tobą pomówić?”. A ja to jeszcze powiedziałem: „Jak on to zrobi i zwróci, co jemu zostało, nic mu się nie stanie”. On mi mówi: „Mogę wyjść z tobą? Ja to zrobiłem. Byłem bardzo głodny”. – „Wszyscy jesteśmy głodni. Oddasz jemu, co ci zostało, i uważaj teraz!”. Naturalnie oni myśleli, że to Gajewski, że jak on już ukradł jeden raz, to i dwa razy [ukradnie]. To jest taka anegdota.
Tak myśmy szli aż do miejsca, które było blisko miasta Hameln. Nie wiem, czy znacie tę historię Flautista z Hamelin [Flecista z Hameln]. To jest taka bajka, że flecista [wywabił], grając na flecie, szczury z miasta. To jest miasto nad rzeką Weser. Myśmy doszli do miasta, ale doszliśmy do jednego miejsca, [gdzie] z jednej strony była góra i lasy, z drugiej strony było miejsce, gdzie też była słoma i tak dalej. Niemcy wzięli nas tam na nocleg. Jak zaczęła się noc, słyszałem strzały karabinów maszynowych. Mówię do moich towarzyszy: „Słuchajcie! Front jest blisko!”. – „Jak ty to wiesz?”. – „Słuchajcie – mówię – ja uciekam do lasu. Kto idzie ze mną?”. Czterech towarzyszy poszło ze mną: ten Edek, Ryszard i jeszcze dwóch. I my w nocy, ukrywając się od straży niemieckiej, uciekliśmy do lasu.
W nocy zaczął padać deszcz. Ja powiedziałem: „Budujemy takie małe jakieś ukrycie”, ale ten deszcz [niezrozumiałe]. Tam byliśmy całą noc. Nad ranem mieliśmy trochę proszku z mleka, więc chcieliśmy się przynajmniej tego mleka napić. Była tam woda deszczowa, [nabraliśmy] tej wody, oczyściliśmy i zrobiliśmy mieszankę. [Gdy] to robiliśmy, usłyszeliśmy głosy. Myśmy się rzucili na ziemię, bo ja wybrałem takie miejsce, to był półwysep, żeby nas nie zaskoczyli Niemcy, którzy przychodzili z frontu. Z jednej strony tylko nas mogli zaskoczyć. Myśmy mieli tam widok z trzech stron. Patrzymy się na dół i widzimy jedną dziewczynę, jednego chłopca, mężczyznę, którzy tam przyszli, i on siekierką [rąbał] drzewo. Jeden z chłopców mówi: „Oni mówią po polsku!”. – „Jak mogą mówić po polsku?!”. – „Tak!” – i on chce zejść. „Czekaj!”. On nie słucha i tam idzie. My tam leżymy, patrzymy, co jest. Po jakimś czasie wraca z tymi ludźmi i idzie do nas. Zdziwiłem się. Nie przypominam [sobie], czy ona była Rosjanką i on Polakiem? Nie. On był Rosjaninem, a ona Polką. Więc oni mówią: „Słuchajcie, tutaj blisko jest jeden obóz kobiet polskich, które pracowały w jednej fabryce amunicji, która jest tutaj w miasteczku. Obecnie już ta fabryka nie pracuje i obóz jest w takim miejscu, gdzie [wcześniej] była kopalnia piasku. Ona jest schowana poza miasteczkiem. Może one mogą was schować?”. Jeden z chłopców z nimi poszedł przez las, miejscami, żeby ich nikt nie widział i po godzinie albo więcej wrócili i mówią: „Tak, tam w obozie was schowają”.
Rzeczywiście, myśmy tam poszli. Te kobiety już przygotowały jeden pokój dla nas. One miały, ewakuowały jeden pokój. Przygotowały gorącą wodę, żebyśmy mogli trochę się umyć [niezrozumiałe]. Tam byliśmy (nam dawali jeść) szereg dni schowani. Aż pewnego dnia przyszedł, już nie pamiętam kto, i mówi: „Amerykanie…”. Nie słyszało się więcej strzałów. Myśmy tego nie rozumieli, co się stało. Potem zrozumieliśmy, bo Amerykanie… Tam był blisko Autobahn, czyli autostrada do Hanoweru. Hanower to miasto ważne w Niemczech. [Amerykanów] nie interesowało małe miasteczko i oni pojechali autostradą. Ale jednego dnia jeden gość przyszedł i powiedział: „Amerykanie przyszli do miasteczka”. – „Nie może być!”. Myśmy tam poszli. Jak ja zobaczyłem tych Amerykanów na swoich dżipach […]. Ta sensacja, że przeżyłem! Ja nie wiedziałem, czy płakać, czy całować ich.
Potem […] powoli w następnych dniach dochodzili inni chłopcy, którzy… Przedtem tego rana, kiedy myśmy w lesie pili to mleko... Jeszcze nie spotkaliśmy tych dwóch osób. Byliśmy przemoczeni. Jedyne miejsce, gdzie mogliśmy trochę się ogrzać, było tam, gdzie [przeżyliśmy] noc, gdzie była ta słoma. Więc zbliżyliśmy się i posłaliśmy jednego chłopca, bo trzeba było przejść drogę, żeby on zobaczył, co tam się dzieje. I on tam spotkał dwóch chłopców, którzy chowali się w tej słomie. Ale powiedzieli, że po południu tego dnia przyszli Niemcy i powiedzieli, że oni się mają przedstawić w urzędzie miejskim tego dnia, jeśli nie, oni przyjdą tutaj i ich zabiją, więc oni się schowali. Myśmy tam też poszli. To było rano, wcześnie rano. Zrobiliśmy dziurę między słomą, znaleźliśmy dwa drzewa, które [postawiliśmy wewnątrz tej dziury] i potem przykryliśmy słomą. Mieliśmy miejsce, żeby tak siedzieć w kółku, w pięciu, i zasnęliśmy. To było rano, ale po południu nas obudziły krzyki Niemców: Raus! Raus! Raus! [niezrozumiałe]. Jako że oni wiedzieli, [iż] tam ich było dwóch, przyszli ich szukać. Oni tam też szukali, [chodzili] butami [po sianie], kopali, czy nie było kogoś więcej, i przeszli, nic nie znaleźli. Ale po chwili jeden do drugiego [powiedział]: „[Wydaje mi się], że jest ich tutaj więcej”. Wzięli sztylety na strzelby i kłuli tymi sztyletami. Obok tego Edka sztylet przeszedł pięć centymetrów od jego pleców. Na szczęście nasze ukrycie wytrzymało to wszystko. Myśmy spali od rana jednego dnia, aż do rana następnego dnia, bo tam było ciepło. Nie wiedzieliśmy, czy był dzień, czy noc. Tośmy otworzyli w końcu z boku [kryjówkę] i wtedy myśmy poszli do lasu i tam przygotowywaliśmy mleko, o którym opowiadałem.
Kiedy już przyszli Amerykanie do tego miasteczka, myśmy tam jeszcze zostali, nie wiedzieliśmy, co robić. Wracali chłopcy z naszego obozu, z tych sześćdziesięciu, bo Niemcy, jak w końcu żołnierze niemieccy poszli i ich zostawili, to oni wracali. W końcu było nas czterdziestu czy ilu. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy blisko miasta Hameln i że tam już są alianci. To myśmy maszerowali do Hameln. Dowództwo alianckie było tam, gdzie był przed tym urząd miasta, więc posłaliśmy tam jedną delegację i myśmy czekali na dworze. Tam ktoś znalazł jedną, mówił, że to jest wodka, [którą] będziemy pić, jako że jesteśmy wolni. I mi dają pierwszemu. Ja wypiłem i miałem ogień. To był prawie czysty alkohol. W końcu nam powiedzieli, że… Myśmy poszli [powiedzieć], że jeśli [trzeba, chcemy] walczyć na froncie. Myśmy chcieli iść na front. „Nie, nie!” – powiedzieli. „Znajdźcie takie miejsce, gdzie [możecie] spać jako żołnierze w spoczynku”. Myśmy tam byli [do momentu], gdy w końcu do jednego obozu [nas] wzięli, gdzie byli jeńcy i też osoby cywilne, które były wzięte do roboty, włącznie z niektórymi kobietami, które […] nas przechowywały. [One] też tam były. Mówię, tam byliśmy. […]
Tam, w Hameln byliśmy jeden czas i nam oddali funkcję, żeby pilnować wejścia do obozu, […] [funkcje] strażników. Jednego dnia byłem tam, kierowałem tą strażnicą i przyjechał jeden samochód amerykański i mi przynoszą jednego gościa, i mówią: „To jest jeden Ukrainiec, który pracował dla Niemców w obozie koncentracyjnym”. Tam na strażnicy były takie miejsca dla jeńców, takie pokoiki, żeby [utrzymywać] jeńca. „Trzymaj go tu, jutro przyjedziemy po niego”, więc ja nie wiedziałem, jak to się robi. Tak jak jego przywieźli, ja go tam wsadziłem. Drugiego dnia rano patrzę przez to okienko, a on się powiesił. Możliwe, że ja powinienem mu zabrać pasek, ale [nie zabrałem] i on się powiesił. Jak przyjechali ci Amerykanie, ja powiedziałem: „Słuchaj, on się powiesił”. – „Lepiej mu będzie”. Jego wzięli, wrzucili do wozu i sobie wzięli.
W tym czasie między tymi kobietami, które wzięli do roboty, była jedna pani z dwiema córkami i jedna przyjaciółka tych córek. Jeden z tych chłopców, Rysiek, był narzeczonym jednej z dziewcząt i ja [spotykałem się] z tą koleżanką. Ta koleżanka powiedziała w pewnym momencie, że ona chce znaleźć jedną panią z córką, która była narzeczoną jego brata i ona wiedziała, że mniej więcej blisko Hamburga oni byli w jednym [miejscu]. „Ja chcę tam jechać!”. – „Jak ty pojedziesz, jak nie ma kolei, nie ma autobusów?”. W końcu mnie przekonała i ja pojechałem z nią.
Myśmy jechali jak mogli. Czasami czekając sześć, osiem godzin, [żeby] przyjechał jakiś pociąg ciężarowy. Raz wsiedliśmy do jednego pociągu i [w wagonie] przedtem był węgiel, to byliśmy czarni. Spaliśmy w jakimś wagonie, w którym była przedtem restauracja, na stole. Aż dojechaliśmy do tego miejsca i rzeczywiście znaleźliśmy te osoby. Jako, że ona chciała tam zostać, ja też tam zostałem. Byłem w takim miejscu, gdzie byli też chłopcy z Powstania. […] Mieliśmy już mundury angielskie. Tam byłem i aż pewnego dnia… Ona wróciła potem do Polski. Ja nie chciałem wracać, bo wiedziałem, że [w Polsce jest] rząd Bieruta. Już znałem bolszewików, więc nie chciałem wracać i ona wróciła sama.
Dowiedziałem się, że w mieście Lübeck otworzyło się liceum budowlane dla byłych żołnierzy, więc z jednym kolegą pojechałem do Lubeki i myśmy się zapisali. Nie mieliśmy gdzie spać. Poszliśmy zobaczyć jednego oficera polskiego, który był dowódcą obozu, który tam był. Prosiliśmy go, ale on [na początku odmówił], ale w końcu dostaliśmy tam miejsce, gdzie [mogliśmy] spać i myśmy się zapisali do tego liceum.
W Lubece byłem, studiowałem [rok]. To był taki szybki kurs. Dwa lata robiło się w jednym roku. Profesorami byli inżynierowie i architekci polscy, którzy byli przedtem cywilami, ale w czasie wojny ich mobilizowali i Niemcy ich wzięli do niewoli. Między nimi był inżynier Cybulski, który był profesorem uniwersytetu w Warszawie. On nas uczył statyki. […] Myśmy zaczęli w trzydzieści kilka osób. Naturalnie były osoby, który już dużo lat nie studiowały, albo nie mogły wytrzymać takiego rytmu – dwa lata w jednym roku. Zaczęliśmy w trzydzieści pięć – trzydzieści sześć osób i skończyło nas ośmiu. […] Wszyscy uniformowani. Profesorowie [również] mieli mundury.
Jak się to skończyło, to nie wiedziałem, co robić. Chciałem iść na uniwersytet, ale nie chciałem studiować w Niemczech. W końcu dowiedziałem się, że też w Hamburgu było takie liceum budowlane, to tam pojechałem i znowu się zapisałem. W Hamburgu byłem pewien czas. Do Hamburga też pojechał mój były dyrektor tego liceum w Lubece, architekt Henrique Duda. Henryk Duda.
Jak byłem w Lubece, dowiedziałem się, że była [tam] taka jedna ciężarówka wojska polskiego z Francji i była możliwość, [żeby] nas przeszmuglowali do Francji bez papierów. Oni wiedzieli, gdzie można przejść [przez granicę], więc ja powiedziałem: „Dobrze”. Chciałem wyjechać z Niemiec. Miałem Niemców [dość]. Więc pojechałem ja i architekt Duda z żoną i córeczką, którą miał jeszcze malutką. Pojechaliśmy do Francji. Rzeczywiście przejechaliśmy przez granicę, gdzie nikt nas nie widział i tak dalej. Dostałem pracę, nie przypominam [sobie], czy to [poprzez] władze polskie, czy kto mi dał tę robotę, bo ja nie miałem ani pieniędzy, ani nie znałem języka, a nie miałem znajomych we Francji. W jednej fabryce amunicji [pracowałem]. Robota, którą mi [tam] dali, była najgorszą robotą, jaka była w fabryce. Pracowałem z Arabami z Algierii.
W międzyczasie już mieszkałem w takim maleńkim hotelu bardzo ekonomicznym w dzielnicy uniwersyteckiej i tam pracowałem i zarabiałem na życie. Chciałem pracować jako tokarz, ale Francuzi nie pozwalali, bo ja zabiorę tą robotę, którą mógł robić Francuz. W końcu mnie przenieśli na inną robotę, [przy] takiej gilotynie, ciąłem jakieś kartony. Tam pracowałem, aż wreszcie dostałem pracę w innej fabryce maszyn rolniczych jako tokarz. Tam pracowałem jakiś czas.
Zawsze szedłem na kolację do jednej restauracji. To był restaurant [dla] studentów Polaków na Avenue Montparnasse. Tam się zaprzyjaźniliśmy. Mój jeden przyjaciel, który nazywał się Wallas, był sekretarzem studentów polskich. On miał kontakt z ekskonsulem Polski w Argentynie. Przez niego dostawał wizy do Argentyny. Jednego dnia on mnie się pyta: „Ty chcesz tam wizę?”. Chciałem jechać do Stanów Zjednoczonych, gdzie miałem kuzynów, ale nie było możliwości, bo w tym czasie tymi, którzy mogli jechać do Stanów Zjednoczonych, [byli] jedynie krewni pierwszego stopnia, czyli rodzice, dzieci albo mąż, albo żona. Nikt więcej. Oni nie pozwalali [wyjeżdżać].
Jednego dnia tam w tej restauracji było ogłoszenie, że Rząd Polski w Londynie zdobył pewną ilość stypendium na uniwersytetach amerykańskich. Trzeba było iść do jednego biura, gdzie się szukało papiery i to trzeba było wypełnić. Ja powiedziałem: „Spróbuję. Kupić nie kupić, potargować można”. Ja tam poszedłem. Było dwanaście czy trzynaście pytań, między innymi trzeba było przedstawić polecenie byłego dowództwa albo od dyrektora szkoły. Duda mi zrobił [taki dokument]. Z ośmiu skończyłem z najlepszym wynikiem i to wysłałem. Byłem pierwszy w Paryżu, który dostał odpowiedź. Pierwszy! [W odpowiedzi] było powiedziane, że na takim zebraniu ministrów [takich a takich], generałów [takich a takich], zadecydowali, że ja zasłużyłem na takie stypendium. „Co ja chcę studiować?”. Chciałem studiować budownictwo, bo już zacząłem, to powiedziałem, [że] budownictwo, ale jeszcze trzeba było powiedzieć jedną alternatywę. Nie wiedziałem co, jaką alternatywną, więc myślałem. Jako młody chłopak chciałem jeździć po świecie, myślałem, że może inżynier naftowy, miałbym sposobność jeżdżenia po świecie. Powiedziałem: „Inżynier naftowy”. Oni mi słali listy, pytali to, pytali tamto. Jako że te stypendia były bardzo limitowane [pytali], czy ja będę robić to, co dużo studentów amerykańskich, [to] że oni na wakacjach, [również] w ciągu roku w wolnych momentach pracują, żeby móc studiować, przeżyć. Naturalnie ja pracy się nie bałem, [więc odpowiedziałem]: „Tak”.

W końcu powiedzieli: „Teraz musisz czekać”. Oni posłali moje papiery na uniwersytet w Pittsburgu na inżynierię naftową. Wolałem budownictwo, ale co robić. Miałem czekać, aż ten uniwersytet się porozumie ze mną. W międzyczasie przyszła wiza do Argentyny. Możliwe, że popełniłem głupstwo, że nie zaczekałem. Byłem tak niecierpliwy, żeby wyjechać z Europy, że powiedziałem: „Dobrze”. Oni mi dali paszport Czerwonego Krzyża i ja z tym pojechałem do Argentyny, z tym paszportem. Wiedziałem, że w Argentynie mam kuzyna, syna tego inżyniera Hasklera, ale w czasie wojny straciłem z nim kontakt. Nie wiedziałem, gdzie on mieszka, czy żyje, nie żyje. On był dziesięć lat starszy ode mnie. Chociaż [dawniej] dla mnie był jak brat, bo ja nie miałem brata, miałem tylko jedną siostrę. Moja siostra była osiem lat starsza ode mnie i ona właśnie się wychowywała z moim kuzynem. […] Inżynier Duda, on też skorzystał z tej wizy i też pojechał do Argentyny z żoną i dzieckiem. Myśmy jechali razem, [płynęliśmy] okrętem. Dnia, kiedy przyjechał okręt do portu w Buenos Aires, ja stałem, patrzyłem się na ludzi, którzy przychodzili czekać krewnych czy znajomych. Ja nie czekałem nikogo. I w pewnym momencie ktoś mi [macha]. [Rozglądałem się], komu on to robi? To był mój kuzyn. Jak on się dowiedział, że ja jechałem? Moja ciotka, która żyła jeszcze w Polsce, nie wiem, jak ona zdołała w końcu jego znaleźć, i ona jemu pisała: „Olek płynie na tym okręcie, okręt »Kergelen« do Argentyny”. I on na mnie czekał. Tak przyjechałem do Argentyny.

  • Mam jeszcze takie pytanie na koniec. Czemu pan się nie zdecydował wrócić do Polski? Czemu pan pozostał w Argentynie?

Nie wróciłem do Polski, bo był ten rząd komunistyczny. Ja nie chciałem nic wiedzieć o tym. Mój [szwagier], moja siostra była w Polsce, mi pisał: „Dlaczego ty nie przyjeżdżasz? Będziesz mógł studiować na uniwersytecie”. Jak byłem jeszcze w Niemczech, ja mu pisałem, że chcę studiować. „Ty możesz studiować”. Ja nad tym myślałem, myślałem. „Nie, nie chcę mieć [nic wspólnego] z bolszewikami, z komunizmem”. To była [przyczyna], dlaczego nie wróciłem do Polski. W Argentynie ja się ożeniłem, miałem już dzieci, więc już byłem [przywiązany].

  • A kiedy pan pierwszy raz po wojnie przyjechał do kraju?

Do Polski? [Teraz] pierwszy raz przyjechałem.

  • Teraz? Dopiero po tylu latach?

Tak, bo przypadkowo spotkałem się z Topińskim. Nie wiedziałem, że Topińscy, ojciec i matka Topińskiego, który był ze mną tutaj… Byłem z nimi aż do 1943 roku, bo jak byłem na Tamce, oni już na Tamkę nie przychodzili. Oni nie mieli dzieci, więc ja nie wiedziałem, że oni [obecnie] mają dzieci. Jak przyjechałem… Moje dzieci pojechały do Izraela. W Argentynie się rozwiodłem i chciałem jechać [tam], gdzie są moje dzieci. Pojechałem też do Izraela. Jak przyjechałem tam…
W Izraelu istnieje takie muzeum, [które] się nazywa Yad Vashem, to jest muzeum Holocaustu, tam jest cała dokumentacja. Jak przyjechałem do Izraela, poszedłem tam, żeby podać [imiona] moich rodziców, bo moich rodziców wzięli do obozu koncentracyjnego. Tam ich zabili. Włącznie [z tym] przedstawiłem zaproszenie, bo jest takie odznaczenie, dla ludzi, którzy uratowali Żydów, odznaczenie honorowe, [które] się nazywa Hombres justos entre po hiszpańsku, Ludzie Specjalni, [Sprawiedliwi] którzy [są] między narodami, Ludźmi Narodów, mniej więcej tak. Więc ja tam zgłosiłem małżeństwo Topińskich i Pietscha. Przeszło szereg lat. Oni mnie wołali, pytali się, ja tam miałem takie zebrania, dyrektorzy mi się pytali: „Dlaczego [ich zgłosiłem]?”. Aż w końcu w roku 2008 ich rzeczywiście odznaczyli i w Krakowie była uroczystość oddania im i innym osobom z Polski tego odznaczenia. Była cała uroczystość, jako że zostali uhonorowani tym [odznaczeniem]. Tam w tym muzeum sadzi się jedno drzewko i jest taka [tablica], gdzie [jest wypisane] imię [uhonorowanych odznaczeniem]. To są ludzie z różnych krajów. Włącznie z tym z ambasady do mnie zatelefonowali, czy ja mogę jechać do Krakowa na tę uroczystość. W tym momencie nie mogłem jechać, więc mnie poprosili, żeby, jako że w programie było, że ja będę mówić, posłałem mój mały dyskurs na tę uroczystość.
Przyszedł jeden czas i pewnego dnia do mnie telefonuje i zaczyna mówić jedna osoba po polsku. „Kim pan jest?”. To był syn Topińskiego, Wojciech. Nie wiedziałem, że on istnieje w ogóle. On dowiedział się, że ja prosiłem o ten honor [uzyskania odznaczenia] dla jego rodziców. On był w Izraelu, bo ma tam przyjaciół, którzy studiowali [razem] w Polsce, to on jeździł kilka razy do Izraela. On do mnie zatelefonował, myśmy się spotkali i od tego momentu mamy kontakt. Zaprosił mnie i oprócz tego córka mojego kuzyna z Argentyny, która żyje w Argentynie, bo mój kuzyn zmarł, mówi: „Dlaczego nie pojedziemy? Chcę widzieć dom, gdzie żył mój ojciec, dom, gdzie żył mój dziadek!”. „Dobrze, pojedziemy”. I tak myśmy przyjechali. Mój syn też powiedział: „To jest dla mnie cała historia. Całe życie zawsze słyszałem o Polsce!”. On jest Argentyńczykiem. Jak Argentyna grała w futbol z Polską, to on nie wiedział, [komu kibicować], czy Argentynie, czy Polsce.
[Przypomniało mi się takie zdarzenie]. Niemcy ostrzeliwali Warszawę z artylerii, [którą] myśmy nazywali „krowa”, bo ona szurszała, [przypominając muczenie]. W pewnym momencie oni strzelali tam, gdzie ja byłem, i nie pamiętam, czy jakiś kolega też, więc weszliśmy do piwnicy, żeby ochronić się i tam jeden pocisk [trafił] w dom i zawalił się cały dom. Piwnica się uratowała, część piwnicy, w której myśmy byli, się uratowała. I ktoś między tymi ludźmi, którzy tam byli schronieni, mówił: „Mi się wydaję, że słychać jakieś głosy spod gruzów”. Zaczęliśmy kopać. Rzeczywiście tam była jedna kobieta taka [otyła], którą myśmy mogli wykopać aż do połowy, ale na nogach była jedna „wiga”. Tego nie można było ruszać. Tam był jeden doktor między ludźmi. On powiedział: „Słuchajcie, nie ruszajcie tego, bo to się może zawalić. W najgorszym wypadku złamiemy jej nogi”. Myśmy ją obwiązali [wokół pasa] takim sznurem, naprzeciw były schody z piwnicy i już ciągnęliśmy, aż ją wyciągnęliśmy z nogami, złamanymi naturalnie. Potem dowiedziałem się, że ona jednak nie przeżyła, bo to co na nią spadło i to, że tak ją wyciągaliśmy, to ona zmarła, jednak zmarła. […]



Warszawa, 11 maja 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Edmund Sułkowski Pseudonim: „Dąb” Stopień: strzelec, służby pomocnicze Formacja: Grupa „Krybar”, pluton 105 Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter