Czesław Woźniak
Nazywam się Woźniak Czesław, mieszkam obecnie w Podkowie Leśnej, urodziłem się w powiecie Krasnystaw, we wsi Krzywe. Obok, trzy kilometry za lasem była wioska Olesie, skąd pochodził mój ojciec i dziadek. Rodzina Woźniaków.
- W 1944, kiedy w Warszawie wybuchło Powstanie, pan służył w konspiracji akowskiej, w rejonie Zamościa, mieli panowie iść na pomoc Warszawie. Czy może pan opowiedzieć o tych dniach, o lipcu i sierpniu 1944 roku, jak to wyglądało w tamtym regionie?
Jak front był z lewej strony Wieprza, w lesie niemienickim, koło Olesina, nasi chłopcy mieli iść i zatknąć swoją flagę przed wejściem Sowietów, to znaczy starali się. Mój dowódca – Władysław Olech – z moim karabinem, on miał pistolet „Waltera”, a ja miałem kabek, mauzera [...]. Ich grupa miała przedrzeć się przez front i zająć miasteczko Krasnystaw. W akcji „Burza” miało być tak, że zanim Sowieci przyjdą, my już zajęliśmy swoje miasta z naszą władzą ludową. Władza ludowa była wszędzie konspiracyjna, w tej wiosce był wójt Szostak. Później znaleźliśmy się w obozie. [Nasi chłopcy] znaleźli się na linii frontu, opowiadał mi kolega, który był z erkaemem w bruździe żyta, zboża. Niemiec też był z bronią, obaj, w pewnej odległości na siebie popatrzyli i ten był mądry, i ten był mądry – nie wystrzelił i cofnęli się. Znaleźli się w trudnej sytuacji, było to jeszcze za dnia, ale ściemniało się. Znaleźli się wśród Niemców, wszędzie szwargotania Niemców, tylko że miejscowych ludzi. Tam są wielkie doły, wąwozy w lesie, tak zwane kobylaki. I oni się wycofali. Broń zakopali. Później pytam się swojego dowódcy: „Władek, a gdzie ten mój kabek jest?” Dwa miesiące później, w sierpniu - miałem siostrzeńca, którego uczyłem krawiectwa - i on mówi: „Ty, słuchaj, gdzie ten twój kabek jest? Mam kupca, daje pół metra pszenicy.” Myślę sobie pół metra pszenicy jeszcze bym dokupił i zmęłłoby się, to miałbym na zimę, bo jeszcze do Chełmszczyzny nie mogłem wrócić. Zaraz z Sowietami na drugi dzień czy trzeci, jak Sowieci przyszli na lewą stronę Wieprza, ojciec przyjechał z Sowietami, na czołgu nawet, i powiedział: „Synu, wracaj do domu.” Nie mogłem wrócić, bo tam Ukraińcy jeszcze byli. Po wojnie, już wróciłem z obozu to chcieli mnie jeszcze zlikwidować... Zachowali broń, zakopali i wrócili do domu. W międzyczasie [były] aresztowania. Wpierw aresztowano w terenie nauczycieli młodych czy starszych, gdzie popadło, później leśników, leśniczych, gajowych, potem tych, co działali. Najwięcej było z Batalionów Chłopskich, my - akowcy tam byliśmy mniejszością, więcej było z BCh. Niektórzy chłopi w ten sposób myśleli: chociaż ja też jestem synem chłopskim z tego samego środowiska, ale AK to było pańskie wojsko w mniemaniu innych, a BCh chłopskie wojsko. Nawet dochodziło do starć, bo w AK nie wolno było robić żadnego wyskoku na lewo, akcji. Dowództwo działało tylko, jak akcje [były] gdzieś konieczne, [żeby] nie drażnić wilka. A z BCh robili wypady na legenschafty, strzelby, na mydło, na mięso. Najwięcej z BCh wyłoniło się peperowców.
- Czy może pan opowiedzieć o tym jak to było, jak mieliście iść na pomoc Warszawie? Czy mieliście taki rozkaz?
To było już ogłoszone przez dowództwo, że szykujemy się na Warszawę.
- Kiedy to było? Już na początku Powstania w sierpniu 1944 roku?
To było jeszcze przed Powstaniem, jak Sowieci nachodzili, a jak Powstanie wybuchło w sierpniu to już Sowieci byli. Jak przychodzili to zaraz szykowało się już, szykowaliśmy się, bo wszystko było podzielone, przygotowane. Mieliśmy tylko mieć furażerkę i swój chlebak. Broń mieliśmy dostać, to już jak Powstanie się zaczęło. Ale to kwestia jednego dnia, drugiego dnia już przychodzi rozkaz... sza... siedzimy cicho, bo zrzutów nie dostaniemy, samoloty nie mogą lądować, Sowieci się nie zgodzili i siedzimy. I zaczęły się już, zresztą jak tylko Sowieci przyszli, już od dwudziestego drugiego lipca...
- Jakie były nastroje, co myśleli pan i pana koledzy, że trzeba Warszawie pomóc, że Powstanie może się udać?
Z Warszawą mieliśmy połączenie, bo na Lubelszczyznę przyjeżdżali warszawiacy masowo. Część uciekinierów była na wioskach. U mnie po sąsiedzku był malarz Białkowski, który namalował mi portret, mówił: „Ty zarabiasz, a dajże i mnie żyć.” Jego żona handlowała trochę ciuchami, namalował portrety mnie i mojej siostrze. Nadal mam te portrety, on już nie żyje. Warszawiacy przyjeżdżali po tytoń, po łąkę, po rąbankę, jednym słowem łączność była z Warszawą ciągle. [Pytaliśmy] co tam w Warszawie, jak w getcie. Getto się pali... Wiedzieliśmy, [że jak] skończą z Żydami, wezmą się za nas. My co raz – akcja uciekanie. Zbrzydło [nam] to uciekanie, bo już mieliśmy wtyczki swoje. Pewnego dnia mamy mieć zebranie na Zielone Święta piętnastego maja, miało się odbyć święto ludowe w lesie niemienickim i promocja podchorążówki - ukończyłem szkołę podoficerską, a ci co mieli maturę lub trochę gimnazjum, dwie klasy nawet, to już szli na oficerską szkołę. Mieliśmy mieć obstawę naszego terenu, ale dowiedzieli się, w nocy przyjechał goniec na koniu, że Niemcy już wiedzą i uciekamy stąd. Wszyscy się wynieśliśmy, bo gajówkę zbombardowali, spalili, Niemcy okrążyli wieś. Nie wiedzieli, że w tej wiosce chłopaki z terenu rozbili transport leków. W wiosce, w stodole przywieźli na trzech furmankach pięć wielkich skrzyń (na jednym była wielka skrzynia, a na drugim wozie chłopskim dwie skrzynie mniejsze) i smród był na wsi od [niezrozumiałe] i leków. To byli Ukraińcy, tylko że oficerowie niemieccy, ci co pilnowali Trawnik. Obecnie o obozie w Trawnikach się mało mówi. W Trawnikach był obóz, w którym wykańczali Żydów czeskich, węgierskich, najbogatszych Żydów... Tam prowadził budowę, miał firmę, Pawelec z Lublina, a pochodzenia z miejscowości spod Krasnegostawu, tam zatrudniał chłopaków. Jeszcze mnie namawiali: „Rzuć to krawiectwo i przyjdź tam, tam można złota [dostać] za jajka, za masło, pracując przy budowie baraków. Nie mogłem pójść, bo ja z Chełmszczyzny i wszyscy chłopcy przecież mnie znają, nie mogłem tam pójść dla zarobku, ukrywałem się. Zresztą tak było, że ci co byli spaleni szli do oddziałów lotnych. Wszyscy nie mogliśmy armii wytworzyć, gdzie ją ugrupować. Jak była pacyfikacja, to już cynk mamy i uciekamy do lasu. Te ucieczki nam już zbrzydły.
- Czyli chcieli panowie iść do Powstania do Warszawy, byliście przygotowani, mieliście furażerki uszyte przez pana, ale nie udało się, bo nie było broni i wciąż wchodzili Sowieci. Pan też został aresztowany przez Sowietów.
Na jesieni już, w listopadzie.
U nas było specyficznie. Dowódcą był pan Sokołowski, oficer, biegacz, sportowiec, kolega Kusocińskiego, który został w Warszawie. A [Sokołowski], pseudonim „Rolnik” miał stamtąd żonę i tam został. Nie zgłosił się do Sowietów i lawirował tam, dokąd było można. Zaraz koło wioski Olesin, na wzgórzu, mieszkał stryj jego żony, mieszkali jakiś czas u stryja. W tym czasie u sąsiada, Kiciaka... on zaprosił sobie krawca. Tam był [taki] zwyczaj, wieś była bardzo biedna, (ja też tak wędrowałem), [że] z maszyną zabierali krawca i wyciągali różne szmaty i się zszywało... Krawiec z chłopakiem był u tego Kiciaka, i przyszli Sokołowski i dwóch kolegów, trzeciego listopada, tuż po Zaduszkach, następnego dnia. Spadł wtenczas pierwszy śnieżek, gospodyni wstała rano, poszła krowę doić, szósta w listopadzie to jeszcze ciemno i wyszła na podwórze – a tu Sowieci. Cofnęła się. Gospodarz [wcześniej] przyniósł im słomy i tych trzech i dwóch krawców, [razem] pięciu, pokładli się w kuchni, a w pokoju mieszkali gospodarze i troje dzieci. Gospodyni się cofnęła, [gdy] zobaczyła Sowietów: „Panie Sokołowski, Sowieci!” A Sowiet już w drugie drzwi od frontu, od ulicy wchodzi do sieni:
Sokołowski zdies? Sokołowski go od razu trzasnął w sieni, a ci chłopcy w bieliźnie [niezrozumiałe] granatami, w kuchni były dwa okna, jedno na podwórze, drugie na pole...
Granatami zarzucili i boso, w bieliźnie za stodołę [uciekli] , [tam] badyle tytoniowe stoją, liście oberwane [...] i tymi badylami… jakieś sto pięćdziesiąt metrów i uciekli do domów. I uciekli. Zabili pięciu, szósty był ciężko ranny, prawdopodobnie, szóstego, zanim dolecieli po tej akcji.... Moja żona – wtedy jeszcze moja dziewczyna – mieszkała sto pięćdziesiąt metrów [dalej], widziała jak za stodołą [z] lasu wracali, szli po cichu, żeby nawet psów nie budzić nad ranem i okrążyli to. Z powrotem tak samo za stodołą uciekali.
Ubieżaj, bo wsiech nas ubijut... Samochody gdzieś zostawili dalej. Była cisza [przez] dziesięć dni. Trzynastego – wtenczas była strzelanina, granaty wybuchały, które zarzucili Sowietom. Sowieci strzelali, dom był cały posiekany ze strony kuchni – budzi mnie rano stryjenka, u której mieszkałem (spałem na podłodze w sieni, miejsca nie było): „Uciekaj! U Kiciaka Sowieci zaatakowali Sokołowskiego, chłopy uciekają!” Ja nie uciekam. Trzeba mi było, za dziesięć dni, trzynastego wyjechać z wioski, bo światła nie było, bliżej szosy było. Miałem jedną maszynę i stół wywieziony, ale gospodarz, sąsiad mówi: „Konia mam nie kutego, ślisko jest - nie pojedziesz.” Ale to był inny znowu pretekst. Miałem tego dnia wyjść, i tak przyszedł gospodarz z innej wioski i [powiedział]: „Przyszedłbyś mi kurtkę uszył”. Miał córkę, nawet czasem bywałem u tej dziewczyny... Wpada do mnie partyzant Władzio spod Parczewa, też do domu nie mógł wrócić, ukrywał się, był właśnie z lotnych oddziałów i mówi: „Czesiek, mam ... tutaj gorąco się robi ja muszę wiać, a nie mam spodni ciepłych.” Miał płaszcz więzienny, ciemnozielony i natychmiast popruliśmy płaszcz, tak że za dwie godziny spodnie uszyłem i przyszedł chłopiec, który miał się uczyć krawiectwa, mówię: „Romek, przyszywaj guziki.” Rozciąłem tylko dziurki, spodnie tylko zeszyłem jak najprędzej i on się ubrał i mówię, [że] dziurki to mu kiedyś obrobię, żeby zapiął tylko. I jeszcze zdążył uciec. Uciekł na koniec wioski, [tam] było gospodarstwo, taka rynsztówka po folwarku, była młocka, przy dużej młockarni, [którą] ponad dziesięć osób obsługuje, słoma rozbebeszona, buch w słomę i się uratował Władzio partyzant, nie znam nazwiska. Do dziś dnia nie wiem…
Nas okrążyli w wiosce po południu i wybrali jak raki ssaka, wybrali nas dwudziestu dwóch, wzięli na samochód, ale później po trzech dniach badania wypuścili sześciu, a szesnastu – piętnastu i jeden Żydek, który się tam ukrywał – pojechaliśmy do obozu.
W Borowiczach nad rzeką Mstą, to jest sto trzydzieści, czy sto pięćdziesiąt kilometrów od Ostaszkowa na północny wschód.
- Czy był pan przesłuchiwany wtedy po aresztowaniu przez Sowietów?
Od razu, z miejsca miałem być w wiosce, zaraz bity i z tyłu za mną stał [Sowiet] z gumą, jeden siedział kapitan, Żyd oczywiście, drugi oficer, Sowiet, chodził po mieszkaniu. W tym mieszkaniu mieszkał wieczny student, facet, który miał ponad czterdzieści lat, ciągle studiował (studia skończył już po wojnie), etażerka z książkami stała, chłopak [był] oczytany. Zaczął w książkach przewracać i znalazł druczki na dowody folksdojczerskie, bo za konspiracji dokumenty i dowody wyrabiało się jakie trzeba było. Tam były druczki i od razu moje zeznanie... Najpierw mnie wzięli... Wiedzieli, że w tym domu, gdzie była strzelanina, był krawiec, ale tam był Chachaj, [tak] się [ten krawiec] nazywał.
- A pan też był krawcem i stąd doszli do pana?
„Ty, Chachaj.” Mówię, że „przecież macie dowód, że jestem Woźniak”. „Ale ty krawiec, krawiec”, „ale ty Chachaj.” Oglądam się, a Chachaj obok, inna rodzina Chachajów, to samo nazwisko i Chachaja prowadzą. Mówię, że Chachaj idzie. Ale mnie wzięli. Chłopi na wsi w każdym gospodarstwie w jakichkolwiek ciuchach, a ja – jako krawiec – miałem jedne buty przyzwoite, jedne spodnie oficerki, spodnie podciągane, kurteczka ładna i [niezrozumiałe] i po rusku rozmawiam, więc mówię, że [niezrozumiałe – ros.] między ruskimi wychowany w Chełmszczyźnie, bo tam ojciec ma gospodarstwo, Ukraińca mieliśmy przez miedzę [niezrozumiałe – ros.]. To była nasza wina, bo u jednego z naszych mieszkał, ze służby folwarcznej, komunista przedwojenny. Gospodarz wszystko wiedział i przez drzwi żonie [mówił], a jego brat cioteczny, Szostak, był wójtem konspiracyjnym i wszystkie wyprawy na akcje były z Batalionów Chłopskich. On przychodził i opowiadał żonie, co się działo, szli na mleczarnie rozbić, szli na gminę, szli słupy poprzerzynać, tam akcje były... A za drzwiami w pokoju mieszkał komunista, jemu trzeba było w czapę dać, tylko oni mieli słaby wywiad.
Dokładnie szesnaście miesięcy. Wzięli nas trzynastego, to był poniedziałek. Do piątku leżeliśmy w takim cemencie w koszarach w Krasnymstawie i w piątek po południu przewieziono nas do Lublina na Krochmalną, za stacją, tam jeszcze stoją te baraki. Tam nas pomyli, kolację dali i na wagony. Osiemnastego w nocy wyjechaliśmy, zajechaliśmy tam dwudziestego ósmego, niektórzy mówią, że [dwudziestego] siódmego. Wróciliśmy w 1946 roku, wyszliśmy z obozu 12 lutego w 1946 roku, wyruszyliśmy trzynastego lutego na pewno, bo gdzieś w nocy, przyjechaliśmy dwudziestego ósmego marca do Białej Podlaskiej. W Białej Podlaskiej nam zaraz kawę zorganizowano, chleb, zdjęcia nam porobili małoobrazkowe i wydali zaświadczenia na papierze pakowym [...]. Tak, że niecałe półtora roku - szesnaście miesięcy dokładnie - byłem. W obozie było czternastu śledczych, 1945 rok, całe lato, to znaczy czerwiec, lipiec i sierpień, badali i wzywali a kolegów: „A ty tego znał?”, „A tamtego?”, „A co on miał?”... Szostak, na przykład, był wójtem konspiracyjnym, to [pytali]: „A ty go znał?” - „Znałem. Szyłem mu jako krawiec, szyłem mu kurtkę, chodziliśmy do niego, bo miał córkę.” Na wsi, jak gdzieś była panna, to schodzili się, a było mieszkanie [niezrozumiałe], tam była kuchnia, to w kuchni zawsze u Szostaka się schodziłem. Znałem. A jego działalność... ja byłem krawcem, a on był rolnikiem, a wszystkich znałem, bo mnie znali znowu jako krawca. Byłem chroniony, bo jak Żydów wyniszczyli, wszędzie w Polsce rzemiosło w małych osadach, miasteczkach było w rękach Żydów, Polaków rzemieślników było bardzo mało, na kilka wiosek byłem jedynym krawcem. Mnie, nawet jak były akcje na więzienie, mnie nie brali. Miała być akcja na szpital, ze szpitala rannego partyzanta wykraść, dwóch policjantów go pilnowało. Do mnie w tym czasie przyszedł szwagier z Chełmszczyzny, siostry mąż, z materiałem, żeby mu kurtkę uszyć. Pytam się swojego dowódcy: „Władek, co z tym fantem zrobić? Przyszedł szwagier, a on na te rzeczy za głupi.”- „O nie, to dobrze, żeś powiedział. Nie pójdziesz.” Ścisła konspiracja musiała być. Na ogół byłem chroniony, ale byłem Władka, dowódcy, łącznikiem i wiele rzeczy za dużo wiedziałem, ale o sprawach organizacyjnych, przydziałach oddziałów nie wiedziałem. Mnie nie wolno było wiedzieć, i on o tym wiedział, mówiłem: „Przy mnie nie mówcie, bo w razie wpadki, to człowiek nie wie, jaki jest wytrzymały na ból. Jest taki człowiek, że będą go tłukli i nie powie, a inny dostanie w przysłowiowy pysk i będzie śpiewał, a ja też nie wiem, jaki jestem.” [...] Jak opowiadał mi brat cioteczny, siedział w UB, jego zamknęli, bo był badaczem, ale jednego faceta tłukli, tłukli, wrzucają go do piwnicy, jak worek upadł, leży. Leży nieprzytomny. Po pewnym czasie podnosi głowę [i mówi]: „Ale wuja mi zrobili.” W ten sposób. Stłuczony. Wzięli go innym razem, mówi, to nieraz już patrzeć w błoto, rzucał go jak pusty worek. On leży, leży: „Ale takiego mi zrobili.” Wielu rzeczy nie widziałem, byłem łącznikiem. Teren świetnie znałem, [...] urodziłem się w krasnystawskim powiecie, we wsi Krzywe, już tylko [odległość] dwu wiosek [i] był Majdan – Szewskie i Krzywe – na Majdanie chodziłem do szkoły do pierwszej klasy i mając osiem lat do drugiej klasy chodziłem już w Leszczanach na Chełmszczyźnie z Ukraińcami. Jak przyjechałem w 1941 roku, to przez pierwsze dwa tygodnie objeździłem rowerem wszystkie drogi, dróżki, ścieżki żeby teren poznać. Tak, że byłem świetnym łącznikiem.
- W przyszłym roku, w tej sytuacji, minie sześćdziesiąt lat, od kiedy pan wyszedł na wolność. Czy chciałby pan teraz powiedzieć, po tych wszystkich wielu, wielu latach coś na temat tego, jak pan teraz patrzy na Powstanie, na pana walkę w konspiracji? Czy to co pan powiedział na początku rozmowy, że Powstanie musiało wybuchnąć, bo bardzo chcieliście się bić...
Powstanie musiało wybuchnąć... W takiej sytuacji, jak ja się znalazłem... Ojciec przyjeżdża na drugi dzień [i mówi]: „Synu wracaj, bo matkę wzięli!”, więc ja od razu mówię: „Tato, ja nie wrócę.” - „Ale matka zginie!” My wiedzieliśmy, że mamy zginąć. Wiedziałem od Niemki, stryjenki, [ona] dokładnie głosiła wszędzie: „Nie łudźcie się.” To był akt rozpaczy, mam zginąć, to kupiłem sobie [...]. Byłem obsadzony robotą, dniami i nocami szyłem przy karbidówce, światło raz za silne, raz za słabe, jeszcze w mieszkaniu, gdzie spało troje stryjostwa i babcia i syn - pięć osób spało, ja szyłem dniami i nocami przy tym śmierdzącym świetle. [...] To był akt rozpaczy, kupiłem sobie karabin, nie mogłem sobie zdobyć, pójść do jakiejś akcji, zapłaciłem tysiąc dwieście złotych – karabin i trzydzieści sztuk amunicji zaledwie. Szpuleczka nici dwusetka - dwieście jardów, niecałe dwieście metrów, na uszycie spodni tyle wchodzi - kosztowała trzydzieści złotych i ja za uszycie spodni trzydzieści złotych brałem. Ile ja tych portek musiałem uszyć, czy z pałatek, czy z wiejskiego płótna, czy z czegokolwiek - różnie, bo były i lepsze i gorsze materiały, lepsze materiały były na wagę złota - ile ja musiałem [rzeczy uszyć, żeby] na ten karabin [zbierać], żeby w razie czegoś skórkę nie oddać za darmo, tylko dobrze jednego załupać.
Warszawa, 1 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Bukalska