Bohdan Szermer „Lwowicz”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Szermer, imię Bohdan, urodzony 18 sierpnia 1923 roku we Lwowie, konspiracyjny pseudonim, również w czasie Powstania, „Lwowicz”, stopień: kapral podchorąży, „Szare Szeregi”, oczywiście w ramach Armii Krajowej.

  • Proszę powiedzieć w paru zdaniach o pana latach dziecinnych, przedwojennych. Gdzie pan mieszkał, gdzie chodził do szkoły?

Urodziłem się we Lwowie, ale ze Lwowem niewiele miałem wspólnego, bo moja rodzina pochodzi z poznańskiego. Ojciec dostał dobrą pracę, w 1922 roku bodajże, we Lwowie. Wyjechali tam, tam się urodziłem. Dwa lata mniej więcej miałem, jak stamtąd już wyjechali. Potem byłem w Warszawie, w okolicach Warszawy. Krótko, przez jakiś czas po śmierci ojca, byłem w poznańskim. Mój ojciec zginął w wypadku, kiedy miałem sześć lat. Do szkoły chodziłem w Warszawie, do Szkoły Mazowieckiej na ulicy Klonowej. Doszedłem, w 1939 roku, do ukończenia czwartej klasy gimnazjum, czyli tak zwanej małej matury.

  • Miał pan rodzeństwo?

Nie. Byłem jedynakiem.

  • Czym się tata zajmował?

Ojciec był handlowcem, specjalistą. We Lwowie pracował w Hartwigu. Prowadził tamtejszy oddział przez jakiś czas.

  • A mama?

Matka była pracownicą biurową, znała dobrze niemiecki. Po śmierci ojca pracowała. Zresztą przedtem też pracowała, z tym że przedtem w jakiejś firmie, a potem w banku w Warszawie.

  • Czy pamięta pan, jak wybuchła wojna? Wrzesień 1939 roku.

W 1939 roku oczywiście zgłosiłem się do straży obywatelskiej, czy jak to się nazywało wówczas. Miałem szesnaście lat. Byliśmy w Piasecznie jeszcze, ale po paru dniach 6 [września] bodajże, przyszła wiadomość, że Niemcy podchodzą pod Piaseczno. Zwinęliśmy się bardzo prędko i uciekliśmy do Warszawy z matką. Tam się zatrzymaliśmy u koleżanki matki. Miałem zostać, ale był rozkaz pułkownika Umiastowskiego, żeby wszyscy mężczyźni w wieku od do wychodzili z Warszawy. W związku z tym matka została w Warszawie, ja wyruszyłem z kolegami matki. Doszliśmy niezupełnie pod Mińsk Mazowiecki. Tam utknęliśmy. Kilku kolegów szło, jeden z nich miał tam rodzinę na letnisku. Doszła wiadomość, że Niemcy od strony Prus Wschodnich już podchodzą. Było pytanie – co robić? Wtedy się zdecydowałem wrócić do Warszawy. Jeszcze jeden z panów chciał ze mną wrócić, ale w połowie drogi, jak zobaczył łunę nad Warszawą, wrócił. Nocą oczywiście się szło. Rano przechodziłem przez częściowo uszkodzony bombami Most Poniatowskiego. Stał cały, tylko z dziurami.
Dotarłem do Warszawy, odnalazłem matkę. Całe oblężenie Warszawy przeżyliśmy w Warszawie, do kapitulacji. Pracowałem wtedy w służbie przeciwpożarowej. Patrolowaliśmy strychy. Odkryliśmy niewypał w pewnym momencie, to znaczy zaalarmowali nas żołnierze, że jest niewypał, i ściągnęliśmy saperów, żeby go wynieśli. Potem, po kapitulacji Warszawy, trzeba się było zastanowić, co robić. Trzeba było wrócić do Piaseczna. Komunikacji oczywiście nie było, więc piechotą z Warszawy. Kawałek się udało matce podjechać na furce, kilkanaście kilometrów. Wróciliśmy do Piaseczna. Sytuacja była bardzo niewesoła, dlatego że matka straciła pracę w banku. Dostali tylko jakieś odszkodowanie. Bank zlikwidowano.
Chwytałem się różnych zajęć. Nie trafiłem jakoś na to, że były organizowane komplety. Poza tym nawet nie bardzo było z czego. W marcu 1940 roku już zacząłem pracować (żeby uniknąć między innymi wywiezienia na roboty do Niemiec) w fabryce rowerów w Piasecznie. Pracowałem tam przez jakieś dwa lata czy dwa i pół roku. Potem się przeniosłem do firmy elektroinstalacyjnej działającej w Warszawie. Dojeżdżałem do Warszawy do pracy.

  • Gdzie ta firma się znajdowała w Warszawie?

Siedzibę miała w piwnicy przy Marszałkowskiej, Marszałkowska 81, o ile dobrze pamiętam. To był inżynier Dobrzyński, niewielka, nie wiem – formalna czy nieformalna spółka. Tam był inżynier Szantyr, chyba dyrektor Unii Warszawskiej jeszcze. Robiliśmy różne rzeczy, bardzo różne instalacje, bardzo specjalistyczne nawet, bo gazoszczelną instalację w hali aparatowni Gazowni Warszawskiej. Uruchamianie niektórych wind się robiło, jak Niemcy pozwolili częściowo windy uruchamiać, oczywiście od trzeciego piętra w górę dopiero. Trzeba było blokować dolne piętra, przygotowywać do przeglądu niektóre rzeczy. Jakąś instalacje w Agrilu warszawskim [robiliśmy]. Bardzo różne rzeczy.
Poza tym dużo zajęcia było z ciągnięciem tak zwanych prowizorycznych pionów. Wtedy były wyłączenia prądu i początkowo były bardzo kategoryczne [przepisy], ale potem okazało się, że dentyści nie mogą pracować, ktoś nie może pracować, więc Niemcy zgodzili się określonym grupom dać w określonych godzinach prąd. Trzeba było wobec tego ich niezależnie zasilić. Od głównej tablicy rozdzielczej czy od głównych bezpieczników trzeba było piwnicami, klatką schodową, pociągnąć osobny pion zasilający dane mieszkanie. Na dole były wyłączniki z godzinami, nazwiskami i dozorca był upoważniony w określonych porach przychodzić, włączać, wyłączać. Piony ciągnęło się w bardzo różny sposób, dużo było czasem kucia przez podesty. Żeby uniknąć tego, tam gdzie były windy, początkowo jeszcze nawet nieczynne (oficjalnie nieczynne) godziły się władze, żeby piony ciągnąć w szybach windowych.
Wtedy była bardzo śmieszna robota. Trzeba było uruchomić windę w ten sposób, że zjeżdżało się na parter. Po otwarciu drzwi i zablokowaniu zwornika, na dach [windy] wchodził kolega. Ten który był w windzie, na dany znak podjeżdżał półtora czy dwa metry do góry, a ten przymocowywał do konstrukcji szyn windowych pion i ciągnął go dalej. Jak zrobił swój kawałek, to dalej. I tak na trzecie, czwarte piętro nawet się szło. Śmieliśmy się z tego, była bardzo fajna robota, dlatego że jak winda stała miedzy piętrami, to była świetna okazja, żeby czytać gazetki. Tam nikt nie miał wglądu. W torbie roboczej się miało prasę konspiracyjną i ten, co siedział w windzie… Myśmy się zmieniali bo ten, co siedział na dachu miał dużo roboty, a ten co siedział w windzie tylko włączał i wyłączał. To była odpoczynkowa robota.

  • Dlaczego windy mogły działać tylko od trzeciego piętra?

Chodziło o to, żeby oszczędzać prąd. Uważali, że na pierwsze, drugie piętro mogą sobie ludzie wchodzić piechotą. Dopiero trzecie, czwarte – można było z windy korzystać. Z tym że warszawiacy, jak wiadomo cwaniacy, robili tak, że wjeżdżali na trzecie piętro i schodzili na drugie. Z Polakami trudno sobie poradzić.
Pracując w ten sposób, dociągnąłem do 1944 roku. Ostatni miesiąc czy dwa miesiące przed Powstaniem właściwie roboty nie było, bo już były łapanki, rozstrzeliwania, ucieczka Niemców. Nie miałem możliwości normalnego kontynuowania nauki, ale nie straciłem czasu całkowicie. Dlaczego? Dlatego że po pierwsze mój przyjaciel, zresztą potem byliśmy w konspiracji razem, zaczął przed wojną technikum kolejowe. Niemcy, jak wiadomo, wszystkie szkoły średnie polikwidowali i nie pozwalali ich uruchamiać, ale technikum kolejowe uznali, że może im być potrzebne i pozwalali. Nie wiem, czy był nowy nabór, ale tym, co byli, pozwalali kontynuować i mój przyjaciel robił drugą, potem trzecią klasę tego technikum. Miał dużo podręczników rozmaitych, wertowałem sobie te podręczniki. Bardzo mi się potem przydało, chociaż nie zostałem kolejarzem, ale w planowaniu przestrzennym wiedza o kolejach, mostach… Poza tym nauczyłem się kreślenia, bo mu pomagałem kreślić.
W pewnym momencie chciałem uczyć się języka. Mogłem się bardzo łatwo uczyć niemieckiego, bo moja matka znała perfekt niemiecki, chodziła do niemieckich szkół w poznańskim, tak że ją często Niemcy brali za reichsdojczkę i dziwili się: Polen? Polnisch? Nie mogli tego zrozumieć. Ale jakoś niemieckiego nie mogłem się uczyć, nie mogłem się do niego przekonać. Miałem opanowane na tyle, żeby jakieś komunikaty zrozumieć, parę słów zamienić, czasem wykpić się z czegoś.
Postanowiłem uczyć się angielskiego. Oczywiście z polską przekorą. Matka początkowo znalazła mi pana, który był w jakiejś organizacji angielskiej czy anglikańskiej, która działała w Warszawie. Miałem u niego parę lekcji. Potem trafiłem do Irlandki. To też ciekawa historia, bo jej siostra wyszła za Polaka i mieszkała w Warszawie, a ona była obywatelka irlandzką. Przyjechała do siostry do Warszawy, złapała ją tu wojna, nie miała jak wyjechać. Ale Irlandia nie była w stanie wojny z Niemcami. Wobec tego ona nie była internowana, nie była uwięziona, siedziała sobie. Starała się nie afiszować specjalnie, ale normalnie mogła… Po cichu udzielała osobom zaufanym [lekcji] angielskiego. Była bardzo ciekawą osobą, dlatego że studiowała w Anglii, potem szereg lat spędziła w Stanach Zjednoczonych, znała perfekt angielski, znała rozmaite niuanse. Czasem tłumaczyła mi, na czym polega różnica między angielskim a amerykańskim, jak mówi normalny Anglik, a jak mówi oksfordczyk. Irlandzkiego akcentu nie miała, natomiast bardzo dużo rzeczy ciekawych [wiedziała]. Trzy lata u niej się uczyłem angielskiego i mogę powiedzieć, że dosyć dobrze opanowałem. Na tyle dobrze, że mogłem, nie mając wtedy słowników, zacząć czytać angielskie książki. Niektóre trochę z trudem, bo niektórych słów się trzeba było domyślać, ale w każdym razie czytałem. Nawet Oskara Wilde czytałem w oryginale.

  • Jak ona się nazywała?

O’Bloomer, nazwisko irlandzkie oczywiście.

  • Gdzie mieszkała?

U siostry, to znaczy na Kruczej. Numeru w tej chwili nie pamiętam, gdzie to było, który to był numer. Mniej więcej w środku Kruczej, chyba na trzecim piętrze. Zawsze do niej przychodziłem oczywiście nie afiszując się zanadto z brulionikiem. Miałem dość ciekawy podręcznik, bo miałem pożyczony od znajomego podręcznik francuski nauki języka angielskiego. Autor, o ile pamiętam, de San. Był bardzo ciekawie skonstruowany. Ona mi nawet proponowała coś innego, ale zacząłem się uczyć z tamtego podręcznika i pokazałem jej, prosiłem, żeby się zgodziła. Dlaczego był ciekawie skonstruowany? Bo każda lekcja była poprzedzona krótkim, jedno, dwuzdaniowymi historyjkami objaśniającymi nowe słowa […].

  • Ona przeżyła wojnę?

Do Powstania tak, a potem nie wiem, bo już się z nimi nie widziałem, nie spotkałem.

  • Pamięta pan, jak miała na imię?

Jak na imię miała, tego chyba nie pamiętam […]. Jej siostra nosiła już polskie nazwisko. W tej chwili sobie nie przypominam, to jednak sześćdziesiąt lat minęło. Z pamięcią jest dosyć dziwnie, bo to jak ser szwajcarski. Są dziury, ale to niekoniecznie zupełnie znika. Tylko w danej chwili sobie nie mogę przypomnieć, a za godzinę, a może jutro, a może za tydzień sobie przypomnę to nazwisko.

  • Jak to się stało, że pan się znalazł w konspiracji?

W pierwszym okresie, jak zacząłem pracę, początkowo jeszcze w konspiracji nie działałem, kontaktów szkolnych nie miałem. Ale jak się zaczynała wojna niemiecko-rosyjska, mój przyjaciel mówi; „Słuchaj, coś by trzeba było zrobić”. Zaczęliśmy szukać kontaktu. On złapał jakiś kontakt w Piasecznie, jak się potem okazało, to była Organizacja Konfederacji Narodu, wojskowa organizacja. Myśmy tam jakiś czas byli, kilka miesięcy chyba, mieliśmy trochę zbiórek. Potem to się wszystko rozsypało, bo była wsypa i kontaktów nie było. Zresztą nie bardzo można było łapać, bo można było dalej wpaść. Zaczęliśmy szukać innych kontaktów i wtedy trafiliśmy na „Szare Szeregi”, na drużynę, która później miała kryptonim OC 600, przedtem jakoś inaczej ją określano. Prowadził ją Jurek Rowiński, miał pseudonim „Rybowicz”. Chłopcy głównie pochodzili z Piaseczna i okolic, Zalesia, chociaż przydziały mieli do Ochoty. Właśnie stąd byliśmy cały czas potem jako Ochota. Drużyna się rozrastała, potem wydzielono z niej drugą drużynę.
W czasie jak byliśmy w drużynie, oczywiście szło normalne szkolenie wojskowe. Najpierw podstawowy kurs, potem kursy podoficerskie, tak zwany „Wiarus”. Przeszliśmy „Wiarusa”, egzamin z „Wiarusa”, to był chyba już początek 1943 roku. Tak się złożyło, że egzaminatorem kursu podoficerskiego dla naszej klasy był porucznik „Jacek”, czyli Zürn. Myśmy tego nie wiedzieli, dopiero po Powstaniu się dowiedziałem, on był szefem wyszkolenia wojskowego „Szarych Szeregów”. Dość wysoko widocznie ocenił naszą klasę „Wiarusa”, bo myśmy bezpośrednio potem weszli do „Agrykoli”, czyli szkoły podchorążych szaroszeregowej. To był trzeci turnus szkoły podchorążych, a pierwszy szaroszeregowej, czyli pierwszy de facto „Agrykoli”, której instruktorem był właśnie Zürn. Myśmy mieli skrócony tok, dlatego że myśmy weszli na miejsce jakiejś klasy, która miała wsypę i się rozpadła. Ponieważ nie chciano tracić miejsca, Zürn zaryzykował i uznał, że jesteśmy w stanie pociągnąć. Zrobiliśmy „Agrykolę”. W październiku chyba był egzamin końcowy. Dostaliśmy dyplomy ukończenia, konspiracyjne, maleńkie. Nie było w zwyczaju „Szarych Szeregów” patrzeć na lokaty, ale były lokaty odnotowane. Miałem osiemnastą na trzydzieści ileś, mój przyjaciel miał siedemnastą, reszta naszej klasy nieco niższe, ale w każdym razie byliśmy w środku stawki. Dla mnie to było o tyle istotne, że dowodziło, że mimo bardzo krótkiego czasu szkolenia myśmy byli w środku oceniających przecież wszystkie klasy. Czyli udało się, eksperyment się udał. Zürn zaryzykował i dopiął swego. To było jedno szkolenie.
Poza tym, już nie konspiracyjnie, ale za pieniądze, za skierowaniem konspiracyjnym, chodziliśmy na kurs samochodowy w Warszawie, bo zlecenie było takie, że wszyscy, kadra przynajmniej, musi umieć prowadzić pojazdy. Ktoś kiedyś napisał, że warunkiem było uzyskanie prawa jazdy. To nie była prawda, bo prawo jazdy w Warszawie można było wtedy uzyskać tylko, jak się pracowało w jakiejś instytucji jako kierowca. Inaczej nie można było w ogóle do egzaminu podejść. Ale nam powiedziano: „Prawo jazdy nieważne. Macie ukończyć kurs, bo jak będzie prawo jazdy potrzebne, to i tak dostaniecie, razem z nową kenkartą”. Więc mieliśmy ten kurs ukończony.

  • Gdzie ten kurs się odbywał?

U Seroczyńskiego na Nowym Świecie. Z tym że garaże były poniżej Belwederu, chyba na ulicy Wilanowskiej. Myśmy jazdy odbywali: albo dolny Mokotów, albo w stronę Wilanowa, albo Marszałkowska, Plac Unii, Plac Zbawiciela, Bagatela. Ten rejon. Dalej żeśmy nie wyjeżdżali. To był ten rejon, gdzie się jeździło na jazdy.

  • To był kurs konspiracyjny?

Nie, to było jawne, oficjalne. Normalne kursy, legitymacje i tak dalej, bo to było dla tych, co mieli zdobywać ten zawód. Tak że tylko tyle, że myśmy mieli polecenie tam pójść. Może ktoś tam wiedział, że my jesteśmy z takich, ale nie było mowy, że to jest zakonspirowane.

  • Wtedy samochody były jakoś oznakowane, tak jak teraz, że literka jest?

Samochody były przedziwne, bo paliwa nie było, benzyny nie było, więc były przede wszystkim przerobione na holzgas tak zwany, gaz drzewny. W miejsce bagażnika był wmontowany kociołek, gdzie smażyły się klocki bukowe z suszonej buczyny. Z tego powstawał gaz zasysany do silnika i na tym silnik pracował. Z tym że to strasznie niszczyło silniki. Jak pracowałem w firmie elektroinstalacyjnej, tośmy w garażach na Złotej coś robili. Widziałem, jak rozbierają taki silnik, ile tam smoły prawie że w środku było. Poza tym samochód nie był w stanie wielkich szybkości osiągać, „trup” którym myśmy jeździli, maksymalnie wyciągał sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, a luz w kierownicy miał chyba na jedną trzecią obrotu.
To też [była] zabawna historia, bo początkowo, jak się siadało, to każdy kierownicą niesamowicie kręcił, bo co ruszył, to w lewo, w prawo. Ale na drugiej jeździe chyba, bo nas zwykle brali po paru, żeby nie zawijać co chwila do garaży, podpatrzyłem, jak jeździ jeden, co już którąś jazdę odbywał. Zauważyłem, że prawie nie kręci kierownicą. Patrzę: co jest? A on trzyma sobie na lewym skraju luzu. Samochód ma tendencję zwykle ściągać w prawo. Więc jak on zauważył, że mu ściąga w prawo, to tylko lekko naciskał w lewo. Jak było za dużo, to poluzował. Tylko na skraju trzymał i jechał bardzo ładnie. W czasie czwartej jazdy (jazd powinno być dziesięć), znalazłem się w grupie trzech osób, które instruktor wziął i pojechaliśmy do Wilanowa. Z tym że on miał jakąś panią, która ćwiczyła cofanie, zatrzymywanie, parkowanie i dość bałaganili, bo te dwie osoby – skończyliśmy w Wilanowie. Spojrzał na zegarek: „Mało czasu, siadaj pan!”. Siadam, ruszam, udało mi się ruszyć dosyć gładko. Ruszyłem i prowadzę już bez kręcenia kierownicą. Szosa była pusta, bo wtedy ruchu nie było, on zobaczył, że jakoś mi to idzie, mówi: „Jedź pan szybciej”. To ja gaz do dechy. Wtedy sześćdziesiąt było można wyciągnąć, więcej nie. Dojechaliśmy na miejsce, pod garaże. Wysiadam, daję mu kartę. Popatrzył zimnym okiem na mnie: „Czemuś pan nie powiedział, że ma pan czwartą jazdę?”. „Pan się nie pytał”. Tak to bywało ze szkoleniami.
Potem mieliśmy jeszcze skierowanie na tak zwany ogólnopolski kurs wielkiej dywersji, czyli, w kryptonimie szaroszeregowym, to były „Filtry”. To były kursy prowadzone przez skoczków spadochronowych z Anglii, specjalne, w małych klasach trzyosobowych, ściśle zakonspirowane. Cała nasza kadra przeszła przez „Filtry”. Muszę powiedzieć, że w koncepcji kwatery głównej „Szarych Szeregów” 3. kompania „Zośki”, do której nas szykowano, miała być super przygotowana, tak że myśmy byli dosłownie kadrowym plutonem. Na trzydziestu pięciu ludzi, bo dowódca plutonu, zastępca dowódcy i trzy drużyny po jedenastu, mieliśmy jedenastu podchorążych i jedenastu ludzi po „Filtrach”, po kursie wielkiej dywersji.
Niestety, sprawa udziału w Powstaniu wyglądała bardzo nieciekawie. Dlaczego? Dlatego że mieliśmy przydział wojskowy jako pluton do dzielnicy Ochota. W związku z tym mieliśmy tam lokal alarmowy. Cały czas szły targi z władzami wojskowymi o przeniesienie tych trzech plutonów do „Zośki”, a „Zośka” była w Kedywie. To nie podlegało już dzielnicom. Warunek był taki, że owszem, zgoda, ale „Szare Szeregi” podstawią na miejsce wycofywanych plutonów inne, odpowiednio przygotowane plutony. Było intensywne szkolenie plutonu, który miał wejść na nasze miejsce. Podstawiono go. To już był lipiec, połowa lipca. Dowódca potwierdził, że pluton jest. Decyzja o tym, że mamy przeniesienie do „Zośki”, również wojskowe, była chyba na dwa dni przed Powstaniem, już w czasie alarmu przedpowstaniowego, bo alarm był na sześć dni przed. Myśmy byli skoncentrowani jeszcze w lokalu alarmowym na Ochocie. Część ludzi zresztą po odwołaniu alarmu nam została, bo z Piaseczna, Zalesia, baliśmy się, bo mogli nie dojechać, tak że ci, co mieli rodziny, możliwość zakwaterowania się w Warszawie, to tam byli, a część była na lokalu alarmowym. Mieliśmy broń wypożyczoną, pewną ilość, z „Zośki”, ale kiedy się okazało, że jesteśmy wprawdzie w „Zośce”, ale będziemy plutonem rezerwowym, bo 3. kompania ma uzbrojenie tylko dla jednego plutonu i to miał być pluton Michała Glinki, czyli ówczesny 1. [pluton], a myśmy, 2. i 3. pluton mieli być w rezerwie, wobec tego musieliśmy broń oddać. Na parę godzin przed Powstaniem była decyzja, że powinniśmy się przenieść na Wolę, na miejsce koncentracji „Zośki”. Ale to był już ostatni dzwonek, poza tym chłopcy nie znali Warszawy. W końcu zdecydowano: „Zostańcie na Ochocie, dołączycie potem”. Nikt nie przewidywał, że Ochota wycofa się w nocy z 1 na 2 [sierpnia]. W ten sposób straciliśmy możliwość kontaktu i dołączenia do „Zośki”.

  • Gdzie na Ochocie znajdował się ten punkt?

Na ulicy Niemcewicza, Asnyka, jeszcze chyba któraś, w dużych blokach. Spółdzielcze bloki, nie pamiętam – zusowskie czy coś takiego. Tam były dwa wejścia, jedno było chyba od Asnyka, drugie od Niemcewicza, ale nasz lokal miał okna na Filtrową. Myśmy byli w lokalu, gdzie było tak zwane przedszkole RGO, ale to był okres, kiedy przedszkole nie było czynne. Myśmy kwaterowali w tym przedszkolu.
Właściwie byśmy mogli zostać na Ochocie, bo myśmy już nie byli w ewidencji Ochoty. Tylko że jak zapadła decyzja, że Ochota się wycofuje, to kolega podchorąży, dowódca plutonu, który nas zmienił, zawiadomił prędko nas: „Słuchajcie, Ochota się wycofuje. Dołączajcie”. Zeszliśmy przez podwórka do piwnic i razem z całą kolumną dowodzoną przez pułkownika „Grzymałę” weszliśmy najpierw na ulicę Tarczyńską. Tam był bunkier na rogu Tarczyńskiej, koło Filtrów, z którego mógł być ostrzał. Dalej na Grójeckiej, mógł być ostrzał z akademika, więc trzeba było po cichutku przejść przez Grójecką. Potem dalej była trasa kolejki EKD. Chodziła od Nowogrodzkiej przez Tarczyńską, dalej wychodziła, wzdłuż trasy EKD żeśmy szli, tam spokojnie i udało się przejść bez żadnych strzałów, po cichutku.
Pierwsze starcie z Niemcami było na skrzyżowaniu EKD z koleją radomską. Tam był jakiś Bahnschutz i Niemców musieli, chyba dwóch, zlikwidować. Szpica musiała zlikwidować i kolumna poszła dalej.
Potem, nie pamiętam, w którym momencie, już zaczynało po trochu świtać, od strony Pruszkowa jedzie pociąg. Puściuteńki, nawet niepełny pociąg, dwa czy trzy wagony chyba. Oczywiście zatrzymali go. Dowiedział się, co się dzieje, zresztą odgłosy Powstania z Warszawy było słychać. „Podwieziecie nas”. No i ładowano. Myśmy [wskoczyli] do drugiego, bo nie wszyscy od razu. Pierwszy skład poszedł, potem drugim myśmy pojechali do Reguł. W Regułach była wysiadka, stamtąd była droga prowadząca do Pęcic. Dowództwo tak sobie widocznie wykombinowało, że tamtędy do Lasów Sękocińskich się dostaną.
W czasie podchodzenia do Pęcic nie było wiadomo, co się w Pęcicach dzieje, więc na wszelki wypadek rozrzucono plutony. Większość plutonów poszła na prawo, do drogi prowadzącej do dworu, a dwa czy trzy plutony – nasz, drugi szaroszeregowy i jeszcze chyba jeden – przeszliśmy na lewo od drogi, na lewy skraj parku. Jak żeśmy podchodzili, za rzeczką, to była chyba Raszynka, rów właściwie (dalej była Utrata, a to był maleńki strumień), jak się zaczęło podchodzenie pod górę, już zaczęli nas ostrzeliwać. Jak żeśmy przeszli rzeczkę, to ze wsi czy z dworu wyjechały dwa samochody niemieckie i na zakręcie przy bramie dworu trafiły na naszą szpicę. Oczywiście ich ostrzelali, jakiegoś Niemca wzięli do niewoli, może paru zginęło albo uciekli, zdobyli troszkę broni. Ale Niemcy zostali ostrzeżeni i wtedy już zaczął się ostrzał. Myśmy [przedostali się] skokami, bardzo dobrze przeszkoleni, więc było: „Pluton, drużyny, rojem!”. Potem: „Schody w lewo!”. Ponieważ byliśmy na lewej flance, moja drużyna była w lewo i troszeczkę z tyłu. [Poszliśmy] do parku. Myśmy przyjęli jedną zasadę: być jak najbliżej szpicy, bo szpica miała stosunkowo dobre uzbrojenie, a reszta, cały oddział Ochoty, to pożal się Boże.
  • A pan jakie miał uzbrojenie?

Miałem sidolówkę i to taką, na którą się zamieniłem z jakimś chłopaczkiem młodszym z „Szarych Szeregów”, bo miał odkręcony kapsel i bałem się, że mu to wypadnie i wybuchnie, poza tym deszcz padał, [bałem się,] że mu zamoknie. Więc swoją dałem jemu, a wziąłem tą bez kapsla i kciukiem trzymałem, żeby wodą nie nasiąkło i żeby nie wyleciała plomba, która mogła zawleczkę wyrwać.
Podeszliśmy szczęśliwie, [to znaczy szczęśliwie] dla mnie, bo niestety niektórzy już zginęli na podejściu do parku: dowódca plutonu zginął, dowódca 1. drużyny zginął na podejściu, paru jeszcze innych. Ale myśmy doszli do rowu. Do drogi i do rowu biegnącego wzdłuż skraju parku. Znaleźliśmy się w rowie, to był suchy głęboki rów otaczający park. Mówię do mojego przyjaciela „Bociana”, zastępcy dowódcy, który nie wiem, wiedział czy nie wiedział, że dowódca zginął: „Wojtek, z lewej, ze wsi, podchodzą Niemcy”. „To idź, ubezpieczaj lewe skrzydło”. Zobaczyłem, co jest, kto jest, czterech czy pięciu zagarnąłem, jeden miał karabin, ktoś miał zdaje się pistolet, może jeszcze jakieś granaty. Poszliśmy rowem, na lewy skraj zupełnie, tam zapadliśmy i czekaliśmy. Jakiś czas się nic nie działo, od czasu do czasu jakieś strzały były w parku koło dworu. Potem patrzymy: idą Niemcy polami za parkiem. Powiedziałem do moich chłopaków: „Uwaga, Niemcy podchodzą!”. Ten z karabinem niestety nerwowo nie wytrzymał i zamiast spokojnie wycelować, wymierzyć, trafić w dowódcę czy karabinowego, który z erkaemem szedł, strzelił dosłownie Panu Bogu w okno. Uzyskał tyle, że Niemcy się trochę zatrzymali, ale byli ostrzeżeni. Nie było już co tam siedzieć. Chwilę przedtem przechodził ktoś z dowództwa chyba dzielnicy, nie wiem, bo munduru, stopni nie pamiętam. Mówi: „Chłopcy, co wy tutaj robicie?”. Mówię: „Ubezpieczamy lewe skrzydło, bo taki mamy rozkaz”. „Nie możecie tutaj zostać”. Poszedł gdzieś dalej.
Jak historia z Niemcami się stała, oni rozstawili erkaem, gotowi do strzelania. Była wąska polana miedzy drzewami nad rowem a skrajem parku, więc przez pole ostrzału nie było jak przejść. Mówię: „Wycofujemy się rowem”. Cofaliśmy się rowem, całe szczęście Niemcy na nas nie natarli, bo Niemcy zdecydowali się pójść dalej, troszkę pod górkę, tam był stary cmentarzyk na górce. Zajęli miejsce na cmentarzyku, bo stamtąd mieli ostrzał na całe przedpole, na plutony, które jeszcze szły. Myśmy rowem się wycofali. Część przeszła pod mostkiem, ja nawet przeszedłem górą, tak że widziałem całe wejście do dworu. Nikt do mnie wtedy nie strzelał.
Wzdłuż rowu doszliśmy do zabudowań folwarcznych, na podwórze folwarczne. Tam stało trochę pracowników. Mówią: „Śmiało panowie, śmiało! Niemcy nie idą! Niewielu!”. Ale myśmy nie mieli nic, a od bramy bocznej dworu ktoś woła: „Peem, dajcie peema!”. Nie mieliśmy peema, więc obeszliśmy tylko dwór i zobaczyliśmy, że dalej jest trochę zadrzewień. Na tyłach dworu resztka kładki była nad Utratą. Przeszliśmy przez tę kładkę na drugą stronę Utraty, strzały w parku już ucichły, jeszcze gdzieś dalej erkaem trochę terkotał. Przeszliśmy miedzą przez pola, zobaczyliśmy, że idzie cała kolumna oddziałów Ochoty – więc do kolumny. Zaczęliśmy szukać, myśleliśmy… Naszego plutonu było czterech: dwóch z mojej drużyny, jeden z 1. drużyny. Czterech w sumie.

  • Pamięta pan ich imiona, nazwiska albo pseudonimy?

Jeden to był Maciek Wojewódzki, czyli „Mac”, to był dowódca sekcji w 1. drużynie. Drugi to był „Szczapa”, był ode mnie. „Szczapa” nazywał się Zenek Wiśniewski, był starszym strzelcem w mojej drużynie. Trzeci i czwarty – już w tej chwili nie pamiętam […].
Zaczęliśmy szukać, bo uważaliśmy, że to przecież niemożliwe, że tylko my, że jacyś może boczkiem wyszli. Zaczęliśmy wzdłuż kolumny rozpytywać się. Trochę poszło do przodu, jeden został z tyłu. Nikogo z naszych, niestety.
Potem, w pewnym momencie, idąc do przodu, trochę przesuwając sie, patrzę: idą jacyś żołnierze, niosą erkaem. Ale niosą go jakoś bezradnie, magazynek niezałożony. Mówię: „Co z tym erkaemem?”. „On jest chyba zepsuty, nie możemy magazynka założyć”. Mówię: „Dajcie, pokażcie”. To był rzeczywiście nietypowy, belgijski. Ale mieliśmy dobre przeszkolenie. Obejrzałem, zobaczyłem, odłożyłem klapę, założyłem magazynek. Okazało się, że muszka była wykładana na bok, bo magazynek wchodził z góry prosto, więc linia celowania nie mogła być prosta, tylko była wyrzucona w bok i przesunięta. Jak zobaczyłem, że to pasuje, że chodzi wszystko, zamek działa, mówię: „Chłopaki, jak wy sobie nie możecie z nim poradzić, to go zostawcie”. Zadowoleni oddali. To był zdobyty w samochodzie przed Pęcicami. Jeszcze usiłowali jeńca, Niemca pytać, jak to działa. On nie wie. Był z Volkssturmu, może rzeczywiście nie wiedział w ogóle, albo nie chciał powiedzieć. Jak złożyłem, pokazałem mu: Sie weisst nicht? Pogroziłem i poszliśmy dalej. Bardzo szczęśliwy, że mam broń, z tym że ta broń nie była dużo warta, bo to był belg ze specjalną amunicją i mieliśmy niecałe dwa magazynki amunicji: jeden pełny, jeden trochę już wystrzelany i to było wszystko, co mieliśmy. Jak się wystrzelało, to można było traktować jako maczugę.
Dołączyliśmy do oddziału, oddział się jako tako organizował. Skrajem lasów doszliśmy najpierw do miejscowości Derdy. To była chyba jakaś placówka zakonna. Tam króciutki postój. Poradzono nam, żeby przejść do Walendowa, bo on troszkę dalej od szosy był, tam bezpieczniej będzie. Przeszliśmy do Walendowa, wtedy cały czas się trzymałem blisko dowództwa, bo erkaem to już była pewna siła ognia. Jak podchodziliśmy do skraju lasu czy gdzieś, to stanowisko jakieś znajdowałem. „Szczapa” był wtedy moim amunicyjnym z jednym magazynkiem rezerwowym, bo drugi był w erkaemie. Tak żeśmy się dołączyli.
W Walendowie jako tako to zorganizowano, dostaliśmy oczywiście obiad u sióstr, troszkę się niektórzy osuszyli. Kapitalnie było, bo nie mieliśmy żadnych nakryć głowy, a deszcz padał cały czas. Siostry się ulitowały, dały swoje furażerki czy inne nakrycia głowy. Okazało się, że były niestety farbowane i fioletowe. Wszyscy potem byli w paski. Byłem przemoczony kompletnie. Miałem cebulę, zegarek w kieszonce, to woda była pod szkłem. Otworzyłem, zacząłem wodę wytrząsać. Wytrząsałem, wytrząsałem, ale chodzić nie chciał. Schowałem go. Nocą też deszcz padał, jak żeśmy szli przez Mroków, jeszcze Złotokłos chyba. Dookoła Lasów Chojnowskich. Wzięli jakąś podwodę, na tę podwodę załadowali niektóre rzeczy, trochę amunicji, dwie osoby ranne i tak nocą żeśmy się ciągnęli.
Już była pewna organizacja, z tym że nas wtedy rozdzielono, bo na przykład był kolega, podchorąży, którego wzięli na oficera broni. Tam działał głównie nie tyle pułkownik „Grzymała”, ile kapitan „Korwin”. On to organizował. Pułkownik „Grzymała” dosyć biernie szedł przy wszystkim, a organizatorem był kapitan „Korwin”. Myśmy grupą szli, doszliśmy do leśniczówki, zdaje się nieoficjalnie ją nazywano Zimny Dół, na skraju Lasów Chojnowskich. Tam cała grupa zapadła, z tym że ona była bardzo słabo uzbrojona i wyglądało na to, że się w ogóle nie kwapią do Warszawy.
Ponieważ większość naszych ludzi pochodziła z Piaseczna i Zalesia, tośmy postanowili dojść tam, zobaczyć, czy naszych nie ma – może się jakimiś drogami dostali – i zebrać większą grupę. Zwolniliśmy się u pułkownika „Grzymały” na przejście do Piaseczna, Zalesia, przeszliśmy tam i zaczęliśmy szukać naszych. Okazało się, że jeszcze się grupka znalazła, w sumie chyba jedenaście osób, jedna łączniczka i jedna sanitariuszka. Dwie sanitariuszki potem się znalazły, dopiero po dwóch tygodniach. Maryśka była dosyć ciężko ranna pod Pęcicami: strzaskana kość ramieniowa. Miały i tak wielkie szczęście, bo większość wziętych do niewoli Niemcy w Pęcicach rozstrzelali, a one trafiły na jakiegoś podoficera, który trochę umiał po polsku, być może był Ślązakiem. Coś im powiedział, że ma córkę taką i jak zobaczył, że nikogo nie ma, kazał im iść w stronę Tworek. Polami we trzy, bo ona pomagała rannej – Alka, z domu Deręgowska, późniejsza Riedel – i do nich jeszcze udało się dołączyć „Małej Marysi”, łączniczce, która w ostatniej chwili dołączyła do naszego plutonu. Te trzy znalazły się później w Piasecznie.
Tam zaczęliśmy przede wszystkim szukać kontaktów na jakiś oddział, który będzie miał broń albo chce iść do Warszawy. Chcieliśmy przede wszystkim broni, bo mieliśmy doświadczenie, jak bez broni wygląda starcie z Niemcami. Połowa plutonu poszła wtedy, pod Pęcicami. Dostaliśmy kontakt na porucznika „Rogera”, to z miejscowych [oficerów] Armii Krajowej i był chorąży „Korab”, był oficerem wywiadu całej akowskiej grupy w Lasach Chojnowskich i Piasecznie. Potrzebował ludzi do rozpoznania, więc nas zatrudnił i obiecał nam, że ma kontakt z oddziałami podejmowania zrzutów. Tam działał oddział porucznika „Wróbla”, oddział podejmowania zrzutów, który początkowo był w Lesie Kabackim, ale ponieważ tam było niebezpiecznie, to się potem przenieśli do Chojnowskich.
Zrzuty rzeczywiście od czasu do czasu bywały, więc myśmy mieli nadzieję, że załapiemy się, wobec tego już nie wracaliśmy do „Grzymały”, tylko czekaliśmy tego kontaktu. Braliśmy udział dwa razy w wyjściu po zrzuty, z tym że mnie się nie udało zahaczyć na zrzut, bo zasada była taka, że na zrzutowisko wychodziło się nie tylko, jak był sygnał na dane zrzutowisko, ale jak na sąsiednie. Chodziło o to, że jeżeli by samolot nie mógł dokonać zrzutu na wyznaczone, to leciał i zrzucał na sąsiednie, tak że zawsze u nas było drugie w rezerwie.
Ciekawa historia: zapowiedzi zrzutów były podawane przez radio umownymi sygnałami w formie określonych pieśni czy piosenek, melodii. Ponieważ trzeba było szybko w razie czego alarmować, to skorzystano z tego, że nie oddałem Niemcom odbiornika radiowego. Był przecież nakaz oddawania. Miałem schowany. Słabiutki, przedwojenny, dwulampowy, polskie „Echo”, który nie miał fal krótkich. Kolega, amator radiotechnik, pomógł mi dorobić do tego fale krótkie. Wyciągnąłem ten odbiornik, trzymałem go potem pod łóżkiem i jak były nasłuchy, zawsze słuchałem. Jak był sygnał – nasza melodia (wiedziałem, jakie są nasze) – od razu się różnymi drogami alarmowało wszystkich do wyjścia.
W pewnym momencie dostaliśmy wiadomość, że będzie okazja przejścia do Warszawy. Poszliśmy do Lasu Chojnowskiego. Tam była trochę nieprzyjemna historia, bo w pierwszej chwili, nie wiem, czy to „Wróbel”, czy ktoś drugi, powiedział: „Przeniesiecie amunicję do Warszawy”. „Ale co i jak?” „Przejdziecie do Warszawy, droga jest ustalona”. „A broń mamy?” „Nie, broni nie dostaniecie”. „Dobrze, ale sami? Panie poruczniku, jesteśmy oddziałem, który połowę ludzi stracił, dlatego że natknął się na Niemców bez broni”. „Zbiórka!” Powiedział, jaka jest sytuacja. „Kto chce iść?” Trzech się wycofało. Nie mam do nich pretensji o to, bo jeden z nich dostał się do niewoli w Pęcicach i cudem mu się udało z niewoli uciec, uniknąć rozstrzelania, dwóch pozostałych było takich, którzy po prostu nie chcieli ryzykować. Została nas siódemka.

  • Z tej trójki któryś jeszcze żyje? Ci, co nie poszli, co się wycofali?

Z tych, co nie poszli, chyba nikt nie żyje. „Szczapa” zmarł, ten z drużyny Janusza zmarł potem w Krakowie, „Szczapa” zmarł w Zalesiu. Któryś zginął chyba. Oni, jak nie poszli, dołączyli do oddziałów partyzanckich, które były w Lasach Chojnowskich. Ale tu się zreflektowano. „Nie pójdziecie dzisiejszej nocy, pójdziecie jutro z pierwszym «szwolem»”. Pierwszy „szwol” miał podjęte zrzuty, jeszcze miał jeden zrzut być. Chodziliśmy na zrzutowisko, ale zrzutu nie było. Dołączono nas do pierwszego „szwol.”.

  • Co to jest „szwol”?

1. Pułk Szwoleżerów. Byli z Mokotowa, ale jak Mokotów się częściowo wycofał, znaleźli się w Lesie Kabackim, potem w Lesie Chojnowskim. Czekali na dozbrojenie. Jak złapali broń (był rozkaz ściągać oddziały do Warszawy) mieli przejść do Warszawy. Myśmy z nimi, z gajówki w Lesie Chojnowskim, dookoła. Już w tej chwili nie pamiętam niektórych miejscowości, w każdym razie prawie skrajem Skolimowa […], do Lasu Kabackiego. W Lesie Kabackim, w gajówce na skraju lasu, był postój. To była jedna noc, trzeba było dzień przeczekać, byliśmy w Lesie Kabackim. Tam nawet była niebezpieczna historia, bo drogą obok przejechały samochody niemieckie. Nie wiem, czy nas zauważyli, czy nie. Być może zauważyli. Nie zdecydowali się atakować. Tylko jeden samochód przejechał.
Następnej nocy przeszliśmy przez… Ta wieś już w tej chwili nie istnieje, bo tam już jest dzielnica Natolin. Skrajem do Ursynowa, koło Ursynowa ze skarpy na dół, dróżką przez szosę prowadzącą z Wilanowa do Służewa, potem do szosy idącej chyba w kierunku Czerniakowskiej, prawie skrajem Sadyby i potem dołem koło jednego z fortów przez Królikarnię wychodziło się na Mokotów. Bez jednego strzału cały oddział przeszedł. Byliśmy w Warszawie na Mokotowie. Tylko ze szwolem szedłem, nie byliśmy do niego wcieleni. Miałem rozkaz zdać amunicję, przynieść pokwitowanie z podpisem dowódcy dzielnicy, więc zdaliśmy. Chyba było tysiąc dwieście czy więcej sztuk amunicji, koło dwóch tysięcy chyba. Sprawdzono, większość była w paczkach, ale część paczek była rozsypanych, trzeba było liczyć. Przyjmował to ode mnie jakiś chyba podchorąży, nie wiem, bo niestety nie było dystynkcji. Obraził się na mnie, bo jak poprosiłem o pokwitowanie, nie chciał potwierdzić. Mówię: „Przepraszam bardzo, mam rozkaz z podpisem dowódcy dzielnicy”. On do pułkownika mówi: „Panie pułkowniku, pan podchorąży mi nie wierzy”. Powiedziałem: „To nie jest sprawa wiary czy niewiary, mam rozkaz, chyba jasne, że muszę go wypełnić”.
Dostałem kartkę z podpisem i mówię: „Panie pułkowniku, jesteśmy resztką plutonu, który powinien być w Batalionie «Zośka». Zostaliśmy rozbici, połowa nas została. Przeszliśmy tutaj, chcieliśmy, jeżeli można, dołączyć do batalionu. Czy są jakieś możliwości?”. Okazało się, że oni w ogóle nie mieli rozeznania. To był już 22 czy 23 sierpnia, Wola dawno była zlikwidowana, Dogorywała już po trochu Starówka. „Zośka” była na Starówce i stamtąd potem się wycofywali na Śródmieście. Niezależnie od tego: „Nie ma żadnej łączności, nie ma mowy, żebyście przeszli”. Wtedy powiedziałem: „Panie pułkowniku, czy można wobec tego prosić o jakiś przydział do któregoś z oddziałów na Mokotowie?”. Pułkownik do mnie powiedział: „Panie podchorąży, ludzi to ja mam dosyć, tylko broni i amunicji nie mam. Wy znacie drogę z lasów. Jeżeli zdecydowalibyście się wrócić i przyjść z następnym transportem, to oddacie większą przysługę Powstaniu niż zostając tutaj. To nie jest rozkaz, bo nie jesteście moim oddziałem, to jest propozycja”. Wtedy na to powiedziałem: „Panie pułkowniku, jeżeli pan mówi, że to nie jest rozkaz, tylko propozycja, to czy pozwoli, że w tej sytuacji, gdzie większość naszych przeszła właśnie spotkanie bez broni z Niemcami, też nie dam im rozkazu, tylko pójdę, zapytam, bo to jest robota na ochotnika”. „Dobra, macie pół godziny”. Poszedłem, przedstawiłem sprawę. Nie uśmiechało się nam to, ale jak tak, to idziemy. Wróciłem do pułkownika, powiedziałem: „Idziemy panie pułkowniku”. „Świetnie, sądziłem, że tak zrobicie”.
Dostaliśmy hasło, odzew, jakiś suchy prowiant na nocny przemarsz. Krótko przed naszym wyjściem zjawił się u nas kapitan „Janusz” z pierwszego szwolu. „Co z wami?” Przedstawiłem sytuację. „Szkoda, bo bym was chętnie przyjął”. „Panie kapitanie, trudno. Zameldowałem pułkownikowi, że idziemy”. „To szczęśliwej drogi”. Poszliśmy. Dołączyła do nas jeszcze „Mała Marysia”, która przedtem samotnie przeszła z jakimiś rozkazami, dwa dni wcześniej chyba, znaną, ustalona drogą przekradła się do Warszawy na Mokotów. Miała wracać, ale ponieważ było wiadomo, że mamy przejść do Warszawy, mówi: „Czekam na was”. Odszukała nas i mówi: „Teraz z wami wracam, bo chcę być z oddziałem”. Tak że ci co przeszli plus „Mała Marysia” – wracamy. Konspiracyjnie, bez broni zupełnie, opaski oczywiście nie na rękawach, tylko zwinięte. Zastanawialiśmy się czy wyrzucić, ale zdecydowaliśmy nie. Niesiemy. Gdybyśmy się natknęli na Niemców, to ostatni, który będzie, musi możliwie daleko odrzucić. Na zmianę z „Kosem”, to znaczy Januszem Urbańskim, dowódcą 2. drużyny, prowadziliśmy, bo myśmy stosunkowo najlepiej znali drogę.
Prowadziliśmy trasą. Przeszliśmy bez jednego strzału, bez żadnych kłopotów, z tym że w momencie, gdy myśmy szli z Lasów Chojnowskich do Lasu Kabackiego, w Lasach Chojnowskich była jakaś strzelanina. Co się okazało? Niemcy urządzili pacyfikację. Pierwszy szwol wyszedł w ostatniej chwili przed pacyfikacją. Niemcy Lasy Chojnowskie wyczyścili właściwie. Zorientowali się, że oddział kwaterował w gajówce, bo myśmy od łączniczek, które przechodziły, dowiedzieli się, że gajówka jest spalona. Wobec tego wracając (nie było nadziei na to, że przejdziemy jednej nocy) zamelinowaliśmy się w jakimś zagajniku, przeczekaliśmy do dnia i już bez opasek, opaski tam chyba żeśmy zostawili…
Nie, myśmy nawet zrobili inaczej. Przeszliśmy nocą, z tym że podzieliliśmy się przed Piasecznem i ci co mieszkali w Zalesiu, poszli od razu bokiem, omijając Piaseczno, a my w trzy czy cztery osoby, w tym „Mała Marysia”, poszliśmy. Było jasne, że w nocy przez Piaseczno nie przejdziemy, ale mówił Janusz Urbański: „Znam tu wikarego, tu mieszka, do niego zajdziemy i poczekamy do rana”. Po drodze, jak Janusz był na czele, myśmy szli w pewnej odległości za nim, nagle: Halt! Oczywiście myśmy się zatrzymali. Jakieś kroki Janusza, który podchodził, jakieś ciche głosy rozmowy, ale nie mogliśmy wiedzieć, co jest, więc noga za nogą, po troszeczku wycofujemy się na wszelki wypadek. Cofnęliśmy się dwadzieścia czy więcej metrów. Uciekamy. Po chwili słychać kroki pojedyncze i w pewnej chwili zdenerwowany głos Janusza: „Gdzie wy, do cholery, jesteście?!”. A myśmy się cofnęli. Mówię: „Tutaj!”. „Chodźcie, idziemy”. „A co tam jest?” „To Węgier, on nas przepuści”. Przeszliśmy koło Węgra, kazał tylko cicho iść. Zaszliśmy do wikarego, przenocował nas do rana i rano pojedynczo rozeszliśmy się. Mieliśmy swoje kenkarty, więc w razie legitymowania mogliśmy się nawet wylegitymować. „Mała Marysia” miała tylko warszawską, ale to żeśmy zawsze tłumaczyli, że rodzinę miała w Warszawie, została w Piasecznie i do znajomych idzie. Przeszliśmy do swoich lokali.
Alka, nasza sanitariuszka, nie mogła z nami iść, bo porucznik, dowódca oddziału podejmowania zrzutów, powiedział: „Jesteś mi potrzebna, zostaniesz jako moja łączniczka”. I ona była łączniczką „Wróbla”. Przez nią dowiedzieliśmy się, że Lasy Chojnowskie są całkowicie spacyfikowane, „Wróbel” się wycofał ze swoim maleńkim oddziałkiem do Lasu Pęcherskiego, i że stamtąd chce przechodzić do Warszawy. Jak myśmy się o tym dowiedzieli, to, rzecz jasna, próbujemy nawiązać kontakt z „Wróblem” i przejść z nim do Warszawy. Z tym że „Wróbel” [na] pierwszych dwóch naszych, którzy tam doszli, wściekł się, odesłał ich. Ale myśmy pojedynczo, podkradając się tam… On się zdenerwował, że tam idziemy, że go zdekonspirujemy. „Panie poruczniku, spokojna głowa. Myśmy szli pojedynczo, ostrożnie, po drodze się pytaliśmy, jak żeśmy kogoś spotkali, czy Niemcy są w Gołkowie albo w Szczakach, żeby wyglądało na to, że gdzieś dalej idziemy”. Doszliśmy do zagajnika, weszliśmy, „Wróbel” mówi: „Co mam z wami zrobić? Jak już jesteście, weźcie resztę amunicji, granaty i przejdźcie. Tu jest jeszcze porucznik z pierwszego szwolu, który z jakichś względów nie przeszedł z nimi. Chciał też do Warszawy. Jeszcze dwóch ochotników”. Nas wtedy już było tylko czterech, „Mała Marysia”, dwóch ochotników, porucznik i mieliśmy przejść.
Było sporo amunicji w paczkach po dwieście czy ileś sztuk, dwadzieścia czy więcej Millsów, angielskich granatów obronnych. Mówię: „Czy są naostrzone?”. „Nie wiadomo”. Rozkręcam, patrzę – nie. „Gdzie są spłonki?” Spłonki były w eleganckich plastikowych pojemniczkach, osobno. Wszystko żeśmy uzbroili. Granaty pozakręcaliśmy. Wtedy „Korab” do „Wróbla” mówi: „Panie poruczniku, widzi pan, nie ma to jak chłopaki z dywersji. Na wszystkim się znają”. Wzięliśmy granaty, trochę do chlebaków, z tym że ostrzegłem moich: „Słuchajcie, niesiemy to, ale użyć tylko w ostateczności. Pamiętajcie, to jest rozrzut wokół do dwustu metrów. To się powinno rzucać tylko zza osłony, a jeżeli w polu, to jak jesteście gotowi, że i was trafi. Jak już innego wyjścia nie ma”.
Poza tym było osiem chyba kilogramów materiału wybuchowego. Sprasowane, podłużne kostki. Nie wiem, co to było za świństwo, bo to nie był trotyl, nie był plastik, nie był materiał 808, chociaż koło 808 musiał lecieć, bo 808 śmierdział migdałami, a to pachniało migdałami. Z tym że to była konsystencja trochę dziwna. Może to był materiał A, może szedyt, może coś takiego. Niezbyt pewny materiał. Co zrobić z tym materiałem? Mówiąc szczerze, gdyby to był trotyl albo plastik, można by było nieść spokojnie, bo jego można rąbać siekierą i trafienie zwykłym pociskiem też nie spowoduje eksplozji. Musi być spłonka albo detonator, jak w plastiku. Tutaj nie było pewności. Poza tym trochę psychicznie: wziąć to na plecy.
Ja jedyny miałem przedwojenny polski tornister, bardzo ładnie to do tego pasowało, więc wziąłem cały materiał wybuchowy do mojego tornistra, na plecy, z całą świadomością, że jeżeli trafią, jeżeli to wybuchnie, to wszystko jedno, czy ja niosę, czy niesie ktokolwiek z tej grupki, bo to i tak jeden diabeł. Tych osiem kilogramów by wystarczyło na całą dziesięciometrową kolumienkę. Tak że było wszystko jedno, kto niesie. Było tylko działanie psychologiczne, że nie wlepia się tego komuś. Reszta wzięła amunicję, wzięła granaty i poszliśmy. Z tym że stamtąd była droga długa, bo trzeba z [Lasu] Pęcherskiego przejść do Chojnowskiego, przejść przez spacyfikowany Chojnowski, krótszą drogą już, przez Chyliczki, do Lasu Kabackiego.
Tam mieliśmy niesamowitą przygodę, bo jak przechodziliśmy przez puste pola między Chyliczkami a Lasem Kabackim, trzeba było przeciąć bocznicę kolejową do Jeziornej wybudowaną przed wojną. Kawałek za bocznicą, może bliżej nawet Lasu Kabackiego – nagle błysk cholerny. Myśleliśmy w pierwszej chwili, że to flara, ale nie, błysnęło i zgasło. Myśmy padli oczywiście na ziemię i poczuliśmy pchnięcie ciepłego powietrza. Dopiero po chwili odgłos. Przedziwny odgłos, który jest trudno zdefiniować, bo zaczęło się od jakiegoś zgrzytania kół na zakręcie, trochę jakiś kwik zarzynanego prosiaka. To z tyłu za nami się zaczęło, wznosiło się coraz wyżej, potem ponad naszymi głowami cichło, zmieniało trochę tonację, potem błysk nad Warszawą i po jakiejś chwili dopiero huk. Co się okazało? Za naszymi plecami, trochę z boku, zostawiliśmy „grubą Bertę”, moździerz kolejowy kaliber 400, z którego Niemcy ostrzeliwali Warszawę. Czasem robili z rejonu Iwicznej, czasem trochę bliżej Skolimowa. Przetaczali się po torze. Myśmy się znaleźli po prostu prawie że pod linią strzału. Kapitalny był widok obserwować potem te błyski, huk. Zresztą zobaczyliśmy to jeszcze lepiej, jak żeśmy podchodzili potem drugi raz; próba dojścia do Warszawy już koło Ursynowa. Na tle łun jeszcze raz błysk.
Doszliśmy do Lasu Kabackiego. Oczywiście gajówka spalona, wobec tego tylko zaszyliśmy się w zagajniku w środku lasu. „Mała Marysia” poszła na rozpoznanie przedpola. Znała drogę, bo chodziła sama przedtem, z meldunkami, potem z nami przechodziła. Ale odważna dziewczyna, trzeba przyznać. W sytuacji takiej poszła. Po kilku godzinach wróciła, mówi: „Niedobrze jest. Niemcy atakują Sadybę i z Wilanowa chyba podeszli tutaj. Zagrody, koło których myśmy przechodzili są spalone, zgliszcza”. „Próbujemy?” „Próbujemy”.
Jak się ściemniło, znów poszliśmy tą samą drogą, koło Ursynowa, na dół ze skarpy. Przeszliśmy przez pierwszą szosę i zaczęliśmy iść polną drogą, przy której stały dogasające chałupy, spalone. W pewnym momencie strzał, kilka innych strzałów z boku, z prawej strony, z niewielkiej odległości. Myśmy oczywiście padli w bruzdę przy miedzy i krótka narada, co robić. Janusz był na czele, bo myśmy się kolejno zmieniali. Byłem mniej więcej w środku. Koło niego był porucznik z pierwszego szwolu. Przejdziemy, nie przejdziemy? Mówię: „Jeżeli dalej są Niemcy, to nie przejdziemy”. „To wycofujemy się”. Więc do tyłu podaję: „Wycofywać się”. Tak wróciliśmy, czołgając się troszeczkę, a Niemcy na szczęście przestali strzelać. Było trzech czy czterech chłopaków przede mną. „Nie znamy drogi!” Więc musiałem z bruzdy wypełznąć, przepełznąć polem kawałek dalej. Dopełzłem do szosy, ale szosa była tłuczniówka, szuter tak zwany i to różny. Jak będziemy czołgać się po tym, to hałasu się narobi. A dlaczego Niemcy zaczęli do nas strzelać? Bo nas zobaczyli na tle łun nad Warszawą. Leżeli sobie w polu, myśmy szli, akurat była łuna nad Warszawą, zobaczyli nas, dlatego zaczęli strzelać. Jak myśmy się cofnęli, stwierdziłem, że teraz dla nich będziemy na tle skarpy, czyli nas nie zobaczą. Zaryzykuję. Mówię: „Chłopaki, wstaję, po cichutku przechodzę na drugą stronę szosy, jeszcze kawałek odchodzę dalej. Wy to samo, tylko w parometrowych odstępach, jak najciszej. Tam zaczekamy na resztę i idziemy do skarpy”. Rzeczywiście: po cichutku, bez niczego przepełzliśmy przez szosę. „Są wszyscy?” W pierwszej chwili wydawało się, że są wszyscy, ale okazało się potem, że nie ma Janusza i porucznika. „To nic, dołączą”. Idziemy. Przeszliśmy miedzą, tam trzeba bardzo uważać, bo była grobelka i były bagienka pod skarpą. Więc znaną nam grobelką, pod skarpę. Pod skarpą jeszcze czekamy jakiś czas. Mówię: „Idźcie na górę, tylko nie pokazujcie się tam, ja zaczekam jeszcze na dole”. Czekam, czekam, po jakimś czasie słyszę kroki. Chciałem się odezwać. Na szczęście nie odezwałem się. Słyszę plusk i przekleństwa niemieckie. Szedł jakiś szwab. Nie trafił w grobelkę, trafił w bagienko. Zostałem uprzedzony, ale wiedziałem już, że nie ma co na Janusza i porucznika czekać.
Wobec tego wpełzłem, wczołgałem się właściwie, wciągał się człowiek na skarpę tak, żeby się zanadto nie pokazywać. Mówię: „Musimy iść. Niemcy byli za nami”. Poszliśmy dalej. Bez strzału udało się [dotrzeć] do Lasu Kabackiego. Z tym że niestety dwóch chłopaków zgubiło trochę amunicji, bo amunicja była niesiona w fatalnych warunkach, dlatego że były paczki po dwieście sztuk związane tylko linką. Jedna paczka tu, druga paczka na ramieniu tam. Jak się facet czołgał, to nawet nie bardzo wiedział, co z tym zrobić, tak że nawet nie obwiniam ich o to. Tak że z pewnymi stratami, na szczęście nie w ludziach, wycofaliśmy się do Lasu Kabackiego.
W Lesie Kabackim przeczekaliśmy do dnia, zamelinowaliśmy materiał wybuchowy, granaty i to wszystko, co żeśmy mieli, w zagajniku. Miejsce żeśmy sobie dobrze zapamiętali, zakodowali, gdzie to jest i konspiracyjnie, po jedna, dwie osoby przeszliśmy do Piaseczna. Trzeba było bardzo uważać, bo tam była wieś Józefosław i inne – sami folksdojcze. To było osadnictwo niemieckie, bardzo dużo Niemców w okolicach: Piaseczno, Józefosław, Iwiczna. Ale jakoś przeszliśmy. Jak zameldowaliśmy porucznikowi „Wróblowi”, co jest, zaklął szpetnie.
Próbowano potem jeszcze odkrywać, czy jest przejście. Okazało się, że przejścia nie ma. Niemcy już zacisnęli pierścień, już możliwości przejścia do Warszawy nie było. Tylko tyle, że łączniczki potem przeszły do Lasu Kabackiego, wydobyły zamelinowaną amunicję, granaty i materiał wybuchowy i konspiracyjnie, po troszeczku, omijając Józefosław, zaniosły do Piaseczna. Tam się zamelinowało, ja nawet przez jedną czy dwie noce te osiem kilogramów materiału wybuchowego miałem pod moim łóżkiem. To się potem rozprowadziło, zamelinowało gdzieś, czekając na lepsze okazje, czasy. Tak się sprawa skończyła.
Co było z Januszem i porucznikiem, dowiedzieliśmy się dopiero po wojnie. Mianowicie porucznikowi strasznie zależało na tym, żeby się dostać do Warszawy, do swojego pierwszego szwolu i namówił Janusza, że może próbujmy. Może przez to, że myśmy się cofali, nam kazali się cofać, a oni poszli tam – Niemcy poszli za nami, a oni jakoś [szczęśliwie] przeczołgali się, dalej przeszli i doszli na Mokotów. Brali udział w walkach na Mokotowie. Janusz był potem w obozie jenieckim. Z obozu jenieckiego po zakończeniu wojny dopiero wrócił do Piaseczna. Co z porucznikiem było, nie wiem. Czy zginął, czy przeżył Powstanie, tego nie wiem.
Natomiast my straciliśmy właściwie wszystkie kontakty, możliwości. Złapaliśmy przez tych samych ludzi, których myśmy znali, kontakt z oddziałem, który kwaterował rozkwaterowany po wsiach, już nie w lesie siedział, kapitana Dakowskiego. To był 1 DAK - 1 Dywizjon Artylerii Konnej. Tradycje mieli, ale oddział oczywiście żadnej artylerii nie miał. Kombinowali czy ewentualnie nie uda się przedostać w Góry Świętokrzyskie.
Był przyczółek nad Pilicą. Właściwie żadnych rozpoznań nie było, więc siedzieli tam i czekali. Myśmy tam broń przekazali, amunicję i wszystko. Czekało się, co będzie dalej. Rozpoznanie się prowadziło, bo radiostacja działała. Myśmy znaleźli lokal. Ponieważ nasi chłopcy byli z Piaseczna, Zalesia, znaleźli się u kogoś z rodziny, ze znajomych. Pracowała zrzutowa „nelka” angielska, sterowana kwarcami, na łączność. Z „nelką” trzeba było bardzo uważać, bo Niemcy mieli goniometr na samochodzie, jeździli i usiłowali łapać, więc nasi musieli patrolować okolicę. Jak się okazało, że jest goniometr w okolicy, natychmiast sygnał do „nelki”: „Przerwać nadawanie!”. Obserwowaliśmy, czy nie trzeba zmienić potem lokalu na jakiś inny. Na szczęście „nelki” nie złapali.
Z „nelką” była zabawna historia. Zepsuł im się kwarc na tej długości, na której mieli łączność z Warszawą. Próbowali na innych długościach. Absolutnie się nie mogli kontaktować z Warszawą, cała grupa akowska podwarszawska. Wobec tego połączyli się z Londynem. Londyn się połączył z Warszawą i kontakt Warszawy z rejonem południe szedł via Londyn. Takie bywały dzieje.

  • Kiedy się pan dowiedział, że Powstanie w Warszawie upadło?

To były pierwsze dni, krótko po upadku. Zjawili się jacyś ludzie, którzy tam byli. Niemcy potem zaczęli zagarniać do Warszawy do usuwania barykad. Myśmy, nawiasem mówiąc, też mieli przygodę. Chodziliśmy po kontakty z oddziałem kapitana Dakowskiego – rejon Szczak. Stamtąd trzeba było wrócić. Była nas chyba czwórka czy piątka, oczywiście nie chcieliśmy iść grupą, nie chcieliśmy iść drogą. Szliśmy sobie wzdłuż toru kolejki. Uważaliśmy, że to bezpieczniejsze, pojedynczo, we dwóch. Okazało się, że po drodze była we wsi łapanka. Niemcy nas zobaczyli. To było jakieś paręset metrów od kolejki – droga. Komm! Komm! Myśmy się zastanawiali, czy nie wiać, ale wiać to znaczy zaryzykować, że będą nas gonić albo strzelać. Dalej były puste pola. Trudno, zobaczymy co jest. Idziemy. Podeszliśmy, [obejrzeli] kenkarty. Dobra. Zatrzymali wszystkich, zebrali grupę, idziemy. Gdzie idziemy? W kierunku Piaseczna. Jak w kierunku Piaseczna, to nam to odpowiada. Udawaliśmy, że się nie znamy, ale żeśmy się skontaktowali: jak idziemy w dobrym kierunku, to idziemy, a potem próbujemy wiać, jak się komu uda. Szliśmy.
Dwóm naszym udało się uciec jeszcze przed dojściem do stacji kolejowej Piaseczno, tej normalnotorowej. Reszta trafiła na stację. Okazało się, że tam stały wagony towarowe i Niemcy czyścili je. Szykowali ładowanie kartofli. Nas tam porozdzielali, myśmy sobie znaleźli jakieś miejsce, z tym że myśmy nie byli w kupce. Ja się z jednym kolegą trzymałem, dwóch jakichś osobno. Myśmy się znaleźli w jednym z ostatnich wagonów. Udawaliśmy, że tam sprzątamy. Stało się tylko w drzwiach i patrzyło, czy nie idzie jakiś Niemiec. Jak podchodził, to udawało się, że się robi. Czekaliśmy. Co jakiś czas przelatywały radzieckie kukuruźniki. Niemcy się strasznie tego bali. Jak tylko był pseudo nalot czy nalot, bo oni rzucali małe bombki, to oczywiście wszyscy wiali. Były wykopane rowy przeciwlotnicze i do tych rowów. My oczywiście też. Wpadliśmy do rowu, ale obok nas wpadł jakiś podoficer niemiecki. Trzeba było wracać. Wróciliśmy.
Przy drugiej takiej okazji, a to się zdarzało dosyć często, pobiegliśmy trochę dalej, ale tam też nie było jasne, nie można było, bo niedaleko ktoś był. Musieliśmy jeszcze raz, drugi raz wrócić. Za trzecim razem pobiegliśmy troszkę dalej w bok i potem rowem zygzakowatym w kucki przeszliśmy sobie dalej, żeby, jeżeli ktoś zauważył, gdzie myśmy się schowali do rowu, żeby nas tam nie było. Przeczekaliśmy, aż nalot się skończył. Niemcy wołali: „Zbiórka!”.
Po jakimś czasie wyglądamy – nikogo dookoła nie ma. Było tam kilkadziesiąt metrów zabudowań, jakiejś ulicy […]. Poletkiem trzeba było kilkadziesiąt metrów dojść. Myśmy sobie boczkiem, boczkiem, niby niechcący doszli. Nie pamiętam już, czy to była jakaś mała uliczka, czy przez którąś parcelę przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Tam już pięknie, spokojnie poszliśmy do domu.
Co się okazało? Żaden z naszych nie został na roboty. I dobrze, bo Niemcy po załadunku kartofli zabrali wszystkim kenkarty i zabrali do Warszawy do usuwania gruzów. A myśmy się wszyscy rozpylili. Jeden z naszych nawet wrócił z łupem, znaczy z niemiecką łopatą. Tak nam ten czas minął.
Niestety smutne, że właściwie doskonale przygotowany oddział, wyszkolony oddział, w połowie wyginął w pierwszym starciu z Niemcami. Dosłownie, bo z trzydziestu pięciu siedemnastu czy osiemnastu zginęło.

  • Gdzie pana zastał koniec wojny?

Koniec wojny zastał mnie w Piasecznie. Jak już było wiadomo, że idzie front, tośmy pilnowali co i jak. Front przeszedł dosyć cicho i spokojnie, było troszeczkę strzałów, potem cisza. Okazuje się rano, już Niemców nie ma. Z tym, że huków było trochę, bo Niemcy wysadzili na Jeziorce most kolejowy, jeszcze coś wysadzili, spalili warsztaty kolejki w Piasecznie, narobili sporo szkód. Ale potem cisza, spokój. Wychodzimy – ruski żołnierz jeden, drugi, nasi. Nasi ci z gapami, armia berlingowska. Ale to byli ludzie, których nie można obwiniać, jak niektórzy mają pretensję – że byli z sowietami. Jak mieli do kogoś zaufanie – widzieli, że ludzie ich trochę podejrzliwie witają – ale jak byli sami i mieli zaufanie, potrafili sięgnąć do kieszeni czy jakiegoś zakamarka, wyciągnąć orzełka z koroną: „Jak przyjdzie czas, to zmienimy”. To byli ludzie, którzy nie zdążyli do armii Andersa po prostu.
Postanowili się zorientować, co się w ogóle dzieje, zobaczyć jak to wygląda. Poszliśmy we trójkę chyba. Najpierw, ponieważ wiedzieliśmy o wysadzeniu mostu, poszliśmy zobaczyć wysadzony most. Rzeczywiście – most wysadzony. Poszliśmy wzdłuż torów. Tory, w dwóch miejscach chyba, były wysadzone. W słupach wszystkich były powiercone otwory. Niemcy mieli założyć ładunki i wysadzić nawet słupy telegraficzne. Mieli wtedy górnicze materiały wybuchowe, stugramowe, tak że to był kiepski materiał wybuchowy. Ale w paru dziurach znaleźliśmy. To był jakiś dynamit, nie dynamit, jakieś pochodne górniczych materiałów. Wyciągnęliśmy to, spłonki wyjęliśmy, a materiał do rowu z wodą się wrzucało, bo jak to zamoknie, to i tak niewiele warte.
Doszliśmy do stacji szerokotorowej. Stacja nie była specjalnie zniszczona. Stały wagony towarowe, z których ludzie wynosili cukier, mąkę, coś jeszcze. Były otwarte, dostali się ludzie, uzupełniali aprowizację. Ale patrzymy: przy maźnicy z jednej strony i z drugiej strony materiały wybuchowe nieodpalone. Mówię: „Ludzie, uważajcie!”. Nie chcieli wierzyć, myśleli, że chcemy się do tego dobrać. „Poczekajcie chwilę”. Zdjąłem. Były po trzy wiązane ładunki i jedna spłonka tylko, bo to by wystarczyło na wszystkie trzy. To do rowu z wodą, spłonkę do kieszeni. Tak żeśmy porozbrajali kupę ładunków. Poszliśmy potem nad rzeczkę. Co ze spłonkami zrobić? Spłonki też żeśmy wrzucili do wody – jedyny sposób, żeby je unieszkodliwić. Przeszliśmy jeszcze dalej, zobaczyliśmy, co się gdzie dzieje, wróciliśmy do domu. Potem był problem, co dalej robić.
Jeszcze jedno. W czasie już chyba po upadku Powstania, ale krótko, trafił do mnie Michał, dowódca. Miał być z 1. plutonem w „Zośce”, ale potem, w czasie Powstania, zrobiono w nich 2. pluton – jedyny pluton trzech GS-ów, który znalazł się w „Zośce”. On był ranny na Starówce, cudem uniknął śmierci w wymordowanym szpitalu. Wydostał się stamtąd, via Pruszków wyszedł. Uciekł potem z transportu i trafił najpierw do Zalesia, do profesora Zawadzkiego. W Zalesiu mieszkał profesor Zawadzki, ojciec „Zośki”, który był duchowym opiekunem „Szarych Szeregów”, zresztą był kiedyś przewodniczącym Rady Opiekuńczej. Brał udział miedzy innymi w naszym egzaminie harcmistrzowskim. Więc on trafił najpierw do profesora Zawadzkiego, a od niego do mnie. Jak się dowiedział, co jest, że mamy takie kontakty, mówi: „Na razie trzymajcie te kontakty. Jadę w tej chwili do Krakowa, jak wrócę, to zobaczymy, co będziemy dalej robić”. I tak było.
Potem już się DAK rozsypywał, bo po przejściu [frontu] wiadomo było, że chłopi niechętni byli i nie wiadomo było, czy nie wydadzą ludowej władzy, która chce parcelacje robić. Więc właściwie DAK się likwidował.
Jeszcze jedno co do okresu konspiracji i współpracy z kapitanem Dakowskim. Mieli problem, bo nie mogli rekwirować żywności. To by od razu przecież całą ludność postawiło przeciwko nim. Musieli kupować. Nie mieli pieniędzy, wobec tego trzeba było zdobyć pieniądze. Jakie? Niemieckie. Przez kolegę, który miał kontakty z kolejką dojazdową, dowiedzieliśmy się, jak są zbierane pieniądze z kas stacyjnych i dowożone do Piaseczna. Jest pociąg jeden, ranny, którym te pieniądze jadą. Wobec tego zrobiliśmy zasadzkę. Moi robili całe rozpoznanie i ubezpieczenie, ale nie brali udziału, bo jako miejscowi mogli być łatwo rozpoznani, więc samą akcję przeprowadzali ci od Dakowskiego. Jeden wsiadł do pociągu, drugi potem wskoczył na lokomotywę (to były spalinowe lokomotywki), zatrzymali pociąg gdzieś chyba między Gołkowem i Zalesiem, wyciągnęli kasę, pociąg wyprawili, kasa poszła do Dakowskiego i mieli czym płacić, To była akcja trochę a’la Bezdany, jak Piłsudski organizował, też dla zasilenia kasy jakiejś, o co zresztą mieli do niego pretensję narodowcy, że to była bandycka akcja. Nie, to było zdobywanie pieniędzy dla celów wojskowych czy innej akcji niepodległościowej.
Potem się Michał znalazł jeszcze raz i mówi: „Słuchajcie, Armia Krajowa jest rozwiązana, ale my kontaktów nie tracimy. Przeze mnie w razie czego mamy”. Rzeczywiście, najpierw wykorzystywaliśmy w celach zupełnie pomocniczych.
Co się okazało: zakwaterowano nas na Służewie w piwnicy zniszczonej willi. Piwnica była na szczęście cała. Tam mieliśmy magazyn broni i amunicji. Poza tym chodziliśmy piechotą na Starówkę (bo nie było inaczej [możliwości]), pomóc ekshumować szpital zbombardowany przez Niemców. Tam byli ludzie, też jeszcze mieli [rannych] z „Zośki”...
Pomagaliśmy kiedyś, przez Michała, ratować księgozbiór profesora Wuttkego, ojca „Czarnego Jasia”, który zginął. „Czarny Jaś” zginął i profesor też zginął, ale nie wiadomo było jeszcze, czy zginął, czy żyje. Geograf, miał szalenie bogaty księgozbiór. Mieszkanie uszkodzone, ale nie zniszczone całkowicie. Chodziło o to, aby księgozbiór stopniowo ewakuować, zabezpieczyć w jakimś miejscu. Więc pomagaliśmy w takiej akcji. Rozmaite rzeczy się prowadziło.
Potem była historia, że jednak zostajemy do dyspozycji. Była nawet próba montowania odbicia więźniów w rejonie Otwocka czy gdzieś po tamtej stronie Wisły, ale nie doszła do skutku, bo okazało się, że musiały być jakieś przecieki. Niemcy tam zgromadzili duże oddziały, od razu było wiadomo, że się nie uda. Były takie próby. Michał kiedyś nawet brał udział w akcji zdobywania broni, gdzie studebakerem musieli uciekać i chwalili bardzo tego studebakera, bo jak wjechali na bezdroża, to radzieckie samochody, które szły, grzęzły, a oni stutebakerem przelecieli przez wszystko, zwiali. Takie akcje były podejmowane, były próby ratowania niektórych naszych jeszcze, jak się dało. Ale było wiadomo, że to wszystko do niczego nie prowadzi. Przyszła Jałta, przyszło to, że właściwie już nie tylko formalne rozwiązanie Armii Krajowej, ale dalsza działalność bez sensu.
W pewnej chwili mówię do Michała, w czerwcu 1945 roku chyba: „Słuchaj, co będzie dalej?”. „Sytuacja jest taka, że chyba was niedługo rozpuszczę”. Rozmawiałem ze Stefanem Mirowskim, którego znałem dobrze, bo był na Ochocie, potem się żeśmy zresztą zaprzyjaźnili, z nim mieliśmy też kontakt. Mówię: „Stefan, co robić? Nie mam tu co robić. Pracy nie ma. W Piasecznie nic, do Warszawy nie bardzo jest jak”. On mówi: „Może byś chciał na ziemie odzyskane pojechać?”. „Właściwie zastanawiałem się”. „Jak byś chciał do Gdańska, tam są nasi, mogę ci dać kontakty”. Tak od słowa do słowa, pod koniec lipca Michał mnie zwolnił, krótko potem zresztą rozpuścił cały oddział, zdemobilizował. Mówi: „Masz wolną rękę”. Zacząłem się starać, trzeba było zdobyć najpierw pieniądze, sprzedać radio, żeby mieć pieniądze na pociąg. Dojechałem do Gdańska, złapałem kontakty, rzeczywiście było trochę naszych z „Szarych Szeregów”. Nawet z Kwatery Głównej, bo Jaczewski był, „Pol”, czyli szef kompanii „Zośki”, Szyliński później przyjął nazwisko, bo miał niemieckie nazwisko: Krauze, z niemieckiej rodziny, ale tak to było… Zürn też niemieckie nazwisko. Oni byli na wybrzeżu, przez nich jakoś się zaczepiłem. Potem mówią: „Słuchaj, organizuje się harcerstwo. Nie ma funkcyjnych, nie ma wyszkolonych ludzi. Ty masz przecież za lasem…”. Mówię: „Mam, ale nie mam żadnych dokumentów”. „Poczekaj, my się dowiemy. Ma być konferencja komendy chorągwi”. Skontaktowali się, już nie wiem, czy z Broniewskim, czy z kimś w Warszawie. Mówią: „Masz prawo używać tytułu podharcmistrza”. Jako podharcmistrz zgłosiłem się. To było w Sopocie, konferencja. Wtedy był chyba samozwańczy komendant chorągwi, w a la admiralskim mundurze chodził, Łukianowicz, o ile dobrze pamiętam. Wtedy już był wybór normalnie, przez instruktorów. Wybrano nowego komendanta chorągwi, został chyba Stróżyński. Zaczęto nas łapać i Szyliński Wiktor, czyli „Pol” z 3. kompanii, dostał hufiec Wrzeszcz. Mówi: „Będziesz moim przybocznym”. „Dobra”. Zaczęliśmy działać. Ale to są już harcerskie, późniejsze…

  • Ostatnie dwa pytania. Dlaczego taki pseudonim pan przyjął: „Lwowicz”?

Chciałem jakiś ładny pseudonim, a ponieważ byłem urodzony we „Lwowie”, uważałem, że mi pasuje.

  • Jak by pan miał znowu dwadzieścia jeden lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Jak bym miał dwadzieścia jeden? Przypuszczam, że tak samo.




Sopot, 23 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama

Bohdan Szermer Pseudonim: „Lwowicz” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Ochota, Lasy Chojnowskie, Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter