Alina Gieburowska „Iza”, „Marna”
Alina Gieburowska urodzona 2 kwietnia 1925 roku w Warszawie.
- Proszę powiedzieć, gdzie panią zastał wybuch wojny i jak pani go pamięta.
Przed wojną chodziłam do miejskiego gimnazjum Jana Kochanowskiego. To było gimnazjum ogólnokształcące, jedyne [miejskie] zresztą żeńskie w Warszawie. Poszłam tam w 1938 roku. Ponieważ rok przed już była psychoza wojny, wtedy na lekcjach był program przysposobienia wojskowego. Uczono nas już zakładać maski przeciwgazowe, musztry wojskowej. To było dodatkowe zajęcie, chyba w ramach przygotowania do wojny, bo jednak już wszyscy o tym mówili. Miałam wtedy trzynaście lat. [W szkole tej skończyłam jedyni pierwszą klasę] przed wybuchem wojny w 1939 roku i po wybuchu wojny do tej szkoły wróciłam [na dwa miesiące do drugiej klasy, a potem Niemcy zajęli gmach przy ulicy Rozbrat 22/24, likwidując szkoły ogólnokształcące w ogóle].
Mieszkałam na Mokotowie z rodzicami i dwiema siostrami. Miałam jedną starszą siostrę, która później w czasie okupacji była zaangażowana w konspiracji, młodsza natomiast nie. Co jeszcze mogę powiedzieć o czasach przedwojennych… Ojciec mój pracował w Zakładach Miejskiej Komunikacji; nawet nieźle zarabiał. Był tam, nie pamiętam, w każdym razie jakimś pracownikiem umysłowym. Mama prowadziła gospodarstwo domowe i nie była zatrudniona poza domem. Sprzed wojny pamiętam jeszcze to, że przyjeżdżały do mnie koleżanki, ponieważ mieszkałam w bardzo dobrych warunkach we własnym domu – mniej więcej w rejonie dzisiejszej Galerii „Mokotów”, jak gdyby na zapleczu. Tam było osiedle domków jednorodzinnych. Dużo koleżanek do mnie przyjeżdżało.
Pamiętam właśnie mobilizację wojska już po wybuchu wojny. Jak aleją Lotników (ona do dzisiaj istnieje, tylko częściowo jest inaczej poprowadzona w stronę Okęcia) wojsko maszerowało, to jako młode dziewczyny biegałyśmy tam oglądać przemarsz wojska. [Było to może 2 lub 3 września 1939 roku].
- Niemieckiego czy polskiego?
Polskiego; w 1939 roku, jeszcze przed zajęciem Warszawy. Ojciec mój miał całą rodzinę swoją na Rakowieckiej 15 i ponieważ pracował w zajezdni Mokotów (tu, gdzie w tej chwili jest ulica Goworka, na Puławskiej), do dziadków moich miał blisko. Bał się o ich życie i często ich odwiedzał w czasie okupacji. Ja ze starszą siostrą jechałyśmy na Mokotów, żeby zdobyć pieczywo, bo w rejonie, gdzie mieszkaliśmy, nie było sklepów, więc przy okazji spotykałyśmy się z ojcem. Ojciec zawsze nas odprowadzał i patrzył, czy szczęśliwie wrócimy do domu, bo już były naloty na przedmieścia Warszawy. Tuż przed wojną jeszcze w domu moim ojciec zmodyfikował częściowo fundamenty [domu tak], że pod werandą wybudował betonowy schron i inne [oddzielne] wejście. Dwa wejścia były – bo się bał, że w czasie nalotów dom może ucierpieć – żeby w czasie nalotu tam się kryć. Tuż przed zajęciem Warszawy przez wojska niemieckie, jeszcze w czasie obrony, była taka psychoza, że cała – przede wszystkim męska – część społeczeństwa wychodziła z Warszawy na wschód. Uciekano przed Niemcami. Ojciec mój też pomaszerował, ale doszedł tylko gdzieś to Mińska Mazowieckiego i wrócił, bo jednak bał się o rodzinę, że może coś się z nami stać.
Jeszcze pamiętam, jak Niemcy weszli na tamte tereny, bo to było blisko Okęcia, więc od tej strony zaczęli wkraczać do Warszawy. Weszli na nasz teren i usiłowali wciągnąć armatę na dach. Mama ich ubłagała, żeby tego nie robili, bo wszystko się może zarwać. Przed domami była pusta przestrzeń aż gdzieś do dworca kolejki grójeckiej, czyli w tej chwili metra stacji Wilanów. Ten teren był niezabudowany, więc oni chcieli mieć dobrą widoczność. […] Ale z nami obchodzili się dość przyzwoicie; nawet dzielili się pieczywem czy jakimś posiłkiem ze swojej kuchni polowej. Później chyba po miesiącu, kiedy nastąpiła kapitulacja Warszawy, ojciec wrócił do nas [w końcu września 1939 roku].
Niemcy już wyszli z tego terenu i już tych domów nie okupowali, normalnie zaczęło się życie okupacyjne. Chyba od 1 października poszłam [na dwa miesiące do szkoły, do czasu zamknięcia jej przez Niemców]. Ponieważ to był piękny gmach, róg Górnośląskiej i Rozbrat (dzisiaj chyba jakiś zespół sportowy zajmuje te obiekty), Niemcy szybko nas stamtąd wykwaterowali, to znaczy zlikwidowali szkołę i zajęli te budynki. Wtedy została pustka. Zaczęłyśmy wśród koleżanek szukać, gdzie możemy się zaczepić do jakiejś szkoły, ale niestety to trwało aż do wakacji, zanim mogłyśmy wrócić do szkoły. Powstawały tak zwane szkoły prywatne jako handlowe, kupieckie – w każdym razie o profilu zawodowym, żeby Niemcy pozwolili tym szkołom istnieć. I do takiej też szkoły się zapisałam; oczywiście przeskoczyłam rok. To była szkoła prywatna Jadwigi Kozierowskiej na rogu Złotej i Zielnej; Złota 14 konkretnie. To mniej więcej w tym miejscu, gdzie dzisiaj jest trybuna przed Pałacem Kultury. Do tej szkoły chodziłam przez całą okupację, zdałam małą maturę [w 1944 roku]. W czasie uczęszczania [do szkoły] w 1943 roku [zorientowałam się, że] poszczególni nauczyciele zaczęli formować różne organizacje kombatanckie. Uczennicom, które dobrze się uczyły, [do których się zaliczałam], proponowano udział w zajęciach dodatkowych. Przechodziłyśmy dokładnie ratownictwo, potem przysposobienie wojskowe. Nawet na lekcjach odbywało się ratownictwo w klasach i wszystkie nasze spotkania były w szkole. [Dodatkowo] roznosiłyśmy po mieście różne ulotki.
Tak. [Poza nauką] na tym polegała nasza praca [w konspiracji] od 1943 roku (po wakacjach). Taki mam zweryfikowany okres przynależności do konspiracji.
Szkolenie wojskowe i ratownictwo. Obchodzenie się z bronią, ratowanie rannych, czyli sposób bandażowania na przykład głowy, uszkodzonego barku, nóg – takie typy. Siostra moja natomiast była szkolona w szpitalu. Był Szpital Ujazdowski; to dzisiaj są domki fińskie na tyłach ambasady francuskiej, bodajże. Po 1939 roku było dużo rannych wojskowych, którzy tam rezydowali. Tam odbywała się też nauka obsługi ewentualnego powstania, bo już się o tym mówiło, że może być ponowny wybuch wojny, niekoniecznie powstania, tylko ponieważ front się zbliżał, to już była znowu psychoza wojenna wśród młodzieży i wśród dorosłych, [co nasiliło się od wiosny 1944 roku].
- Właśnie, jakie były nastroje wśród młodzieży?
Entuzjastyczne. Chowałyśmy się, jak były łapanki, to się uciekało do bram; jeździło się tramwajem, to w tramwaju konduktor zawsze zatrzymał [tramwaj] między przystankami, żeby dalej nie jechać, wysiadać – i wypuszczał wszystkich. Tak że nie było wśród młodzieży takiego trudnego okresu. Młodzież podchodziła do tych spraw jak to młodzież: trochę na wesoło. Może ta starsza młodzież [inaczej], ale ja jeszcze byłam przed osiemnastym rokiem życia, tak że to jeszcze nie obciążało nas tak bardzo.
- Z czego się państwo utrzymywali w czasie okupacji?
Ojciec pracował przez całą okupację i nawet trochę dorabiał, handlując. Mama również dorabiała, handlując. Wszystkie trzy chodziłyśmy do szkoły. Ojciec miał normalną pensję; nie płaciliśmy komornego, bo mieszkaliśmy we własnym domu. W tym domu mieszkały jeszcze dwie rodziny lokatorskie, tak że to nas, że tak powiem, ustawiało finansowo. Nie było luksusów, ale można było przeżyć.
- Czym handlowali pani rodzice?
Ojciec na przykład sprzedawał mydełka, takie dodatkowe… Ktoś przyniósł do zajezdni jakieś opakowania i prosili, żeby to rozprowadzić wśród kolegów – na tej zasadzie, że w ramach danego zakładu pracy się rozpracowało [te artykuły]. Natomiast mama moja jeździła poza Warszawę i przywoziła artykuły spożywcze, bo w mieście było mało, natomiast na wsi można było kupić czy wędlinę, czy drób. Wiem, że mama sprzedała maszynę do szycia, za którą dostała pięćdziesiąt kilogramów cukru i ten cukier nas ratował; nie piliśmy herbaty z sacharyną, tylko [z cukrem]. Jedyna chyba rzecz, którą sprzedała, to była maszyna singerowska. Pamiętam jej sprzedaż w [1942 roku].
- Jak pani pamięta Warszawę pod terrorem niemieckim?
Pamiętam, że były naloty, ale to podobno były nawet [też] rosyjskie naloty na Warszawę – nie wiem, czy to jest prawda; chyba nie. Pamiętam, jak zburzony został dom na rogu Śniadeckich i Koszykowej; dzisiaj nie ma tego narożnika, bo Marszałkowska jest bardzo poszerzona, a kiedyś to był piękny gmach. Poszłam specjalnie oglądać, jak ten dom płonął i z przerażeniem patrzyłam, bo to był piękny dom secesyjny. Dużo chodziłyśmy z koleżankami. Mam nawet w domu [zdjęcia, gdy] wracałyśmy czwórkami i rozmawiałyśmy; kawałek pieszo, kawałek [tramwajem]… Miałam piękną teczkę skórzaną do szkoły, kupioną przed wojną, jak zdałam do gimnazjum. Szłam kiedyś ulicą Chałubińskiego; tu w tej chwili jest wielki gmach i tam chyba coś wojskowego się mieści naprzeciw [wydziału] Politechniki; lotnictwo chyba się mieści po prawej stronie czy Zakład Zmechanizowany Politechniki Warszawskiej. I stał na warcie Niemiec, zaczepił mnie i zapytał o tę teczkę. Pokazywał, że taka ładna teczka, i zapytał mnie, czy mu dam. Pokręciłam głową i on dał spokój, nie zabrał mi tej teczki. […] Taki incydent miałam z Niemcem, ale to się skończyło dobrze.
W 1944 roku rozpoczęły się wakacje, ale my – te dziewczęta, które były zaangażowane w konspirację – nadal przychodziłyśmy do szkoły przez całe wakacje. Tuż pod koniec lipca codziennie byłyśmy w pewnym stopniu zmobilizowane i codziennie musiałyśmy się stawić na godzinę ósmą do szkoły. Oczekiwałyśmy, że będą jakieś dalsze decyzje co do naszego losu. Pod koniec – to chyba był 30 lipca, bodajże niedziela – powiedziałam ojcu, że prawdopodobnie będzie powstanie i że nie wrócę już do domu. Ojciec płakał i prosił, żebym została; oczywiście nie usłuchałam. Pożegnałam się z rodzicami i poszłam, ale jeszcze do wtorku wracałam do domu na noc, bo całe dnie spędzałyśmy w szkole. We wtorek rano jeszcze znowu się pożegnałam z rodzicami i wyszłam z domu; siostra moja również. Już więcej do domu nie wróciłam, bo dowiedziałam się zaraz rano we wtorek 1 sierpnia, że o siedemnastej będzie powstanie. Od razu nas pouczono, że mamy zmienić teren szkoły na punkt zborny, podano nam miejsce, że mamy się zjawić na Kruczej 7 i że mamy iść pojedynczo, ale przedtem jeszcze dano nam grypsy do rozniesienia po całej Warszawie: zawiadomienie o wybuchu powstania. Oczywiście nie wiedziałam, co jest napisane. Miałam pierścionek z orzełkiem i zawinęłam malusieńką karteluszkę za obrączkę od tego pierścionka. Miałam [pójść] na Nowy Zjazd. Były połączenia Nowego Zjazdu z wielkimi domami [rodzajem estakady]; w tej chwili jeden tylko taki duży dom stoi na Mariensztacie, a kiedyś było kilka tych domów. Miałam tam doręczyć pod wskazany adres zawiadomienie. Okazuje się, że tam mieszkała pani hrabina, bo na drzwiach przeczytałam wizytówkę. Ona przeczytała tę karteluszkę, uściskała, ucałowała mnie, [życząc powodzenia]. […] Jak wróciłam do szkoły, to pojedynczo o [godzinie] dwunastej musiałyśmy wyjść do punktu zbornego na Kruczą 7. [Był to 1 sierpnia 1944 roku, południe].
Szłyśmy nie Marszałkowską, tylko bocznymi ulicami, Bracką, [Kruczą]… Dotarłyśmy na Kruczą 7. Tam widziałam bardzo dużo młodzieży, która już przede mną przyszła. Trzeba było podać hasło; nie pamiętam tego hasła dzisiaj. Nasz punkt zborny to było trzecie podwórko, bo te domy były tak zabudowane, że z jednego domu przechodziło się podwórkami do drugiego. To były tyły gimnazjum przy Pięknej. […] Nie pamiętam, jakie tam gimnazjum się mieściło, w każdym razie na trzecim piętrze miałyśmy się zjawić. Tam już dostałyśmy przydział do konkretnej formacji: to nazywało się Zgrupowanie „Kryska” i III pluton. Od razu nas ustawiono, że tam należymy. Ponieważ było nas pięć [ja, „Myszka” Walczakówna, Hanka Siuda, „Bronka” Lucyna Gawryszewska] – ze szkoły było nas cztery i jedna koleżanka spoza szkoły [„Rena” Irena Podgórska] – a powinno być nas sześć w tym oddziale kobiecym, to tę jedną koleżankę dopiero dokooptowałyśmy od chętnych [– Jankę Kłosowską], bo zgłaszała się cała masa ochotników na tą Kruczą. Przychodziły i osoby starsze, i młode, które usiłowały nam pomóc czy zaangażować się w tę działalność.
Byłyśmy sanitariuszkami jako sanitariuszki liniowe przy III plutonie, czyli tam gdzie III pluton się poruszał, to my na zapleczu tego plutonu miałyśmy iść i im pomagać w razie rannych czy [potrzeby] pomocy. O godzinie siedemnastej wyły syreny w całej Warszawie z zakładów pracy i to oznajmiało nam wybuch Powstania. Jeszcze zanim syreny zawyły, gdy byłyśmy na trzecim piętrze, zgłaszali się chłopcy – nasi rówieśnicy lub nieco starsi od nas, niektórzy znacznie starsi – i wydawałyśmy im opaski, furażerki i wszystkie emblematy powstańcze, po dwie opaski: AK i bodajże na drugiej opasce Wojskowa Służba AK, coś takiego – już nie pamiętam dokładnie […]. W każdym razie po dwie opaski każdy dostawał. Nawet przyczepiałyśmy im same, bo oni nie bardzo [umieli], na lewe ramię. Było to około godziny piętnastej 1 sierpnia].
Mieszkałyśmy po prostu na klatce schodowej, w mieszkaniach, jak nas tam ktoś poprosił. Całe siedem dni byłyśmy na Kruczej 7. Jeszcze Krucza 3, 5, 7 – kilka domów było zajętych przez to zgrupowanie, bo […] były cztery plutony w tym oddziale. Oczywiście były jeszcze jakieś inne oddziały, bojowe – widziałam ze sposobu umundurowania i nie tylko umundurowania, ale i broni, którą mieli. Bo nasi chłopcy byli słabo wyposażeni w broń; co któryś tam dostawał jakiś pistolet czy karabin, a tak to przeważnie były butelki z benzyną. Natomiast byli jeszcze tam na terenie Kruczej 7 chłopcy, którzy byli doskonale wyposażeni w broń, i ich zadaniem była akcja w Alejach Ujazdowskich. Aleje Ujazdowskie była to niemiecka dzielnica, od placu Trzech Krzyży w stronę Belwederu; oni mieli zająć te domy i dlatego może byli tak dobrze wyposażeni w broń.
- Jak wyglądała pani praca? Jakie były pani pierwsze doświadczenia w Powstaniu?
Wiem, że pierwsza chwila wybuchu Powstania to była walka o PAST-ę – nie na Zielnej, tylko oddział na Pięknej; tam zresztą do dzisiaj jest wmurowana tablica pamiątkowa – to nasz oddział atakował ten obiekt, który był zajęty przez Niemców. Oczywiście od razu byli ranni, więc wzywali po kolei: „Jedna sanitariuszka do rannego” albo: „Dwie sanitariuszki”; takie były rozkazy. Ponieważ to była ścisła zabudowa, nie mogłyśmy chórem lecieć wszystkie, tylko pojedyncza. I właśnie poszła jedna z naszych koleżanek; opatrywała rannego Niemca, który został wzięty jako jeniec. To pamiętam dokładnie.
Miałyśmy torby sanitarne rozdane jeszcze w szkole, z wyposażeniem: lekami, bandażami, usztywniającymi opaskami… Co tam jeszcze było? Wyposażenie: [leki przeciwbólowe, odkażające, na żołądek i tym podobne]. Tę torbę utraciłam dopiero później w kanałach, jak szłam na Mokotów, a tak to mi służyła [do 21 września 1944 roku].
- Jak się pani czuła jako sanitariuszka?
Źle się nie czułam; doskonale. [W pierwszych dniach Powstania] nie było czasu na sen, na jedzenie, ale ludzie byli tam bardzo gościnni; wynosili z domu wszystko. Tam [na Kruczej] były trzy podwórka. Na jednym z podwórek stała kapliczka, wieczorem odbywały się zbiorowe nabożeństwa, to jak miałyśmy wolny czas, szłyśmy tam i też uczestniczyłyśmy w tych modlitwach. A tak to przeważnie po dwie miałyśmy dyżury na zmianę i zawsze jedna mogła pójść do rannego. Budowałyśmy barykadę na krzyżówce, gdzie Krucza odchodzi od Mokotowskiej, ale bardzo dużo nam pomagała ludność cywilna. Później, [po dwóch, trzech dniach] było już trudno, bo zaczęły jeździć czołgi niemieckie i rozbiły nam tę barykadę. Ale jeszcze chciałam powiedzieć, że na Kruczej 11 było dawne kasyno wojskowe [niemieckie], ale zostało zajęte przez oddziały powstańcze i tam było radio. Chodziłyśmy słuchać radia zza granicy; nadawał Londyn i [też] piosenki wojskowe nadawano. Tam została pojmana Niemka, folksdojczka, która z jakichś okien czy z pięter strzelała do powstańców. Pamiętam, [została schwytana przez powstańców i] była tam egzekucja i ona została zabita. {Było to 5 lub 6 września 1944 roku]. […] Później chyba po tygodniu dostaliśmy rozkaz przejścia na Hożą 4/6. Na Hożej już ta bitwa, która się toczyła na Pięknej, była daleko od nas. Naszym zadaniem było czatowanie na zrzutki, ponieważ na placu Trzech Krzyży była rozłożona wielka flaga i oczekiwano na zrzuty broni, względnie żywności, ale na żywność jeszcze nie liczono, tylko na zrzuty broni. Co noc chodziłyśmy na dyżury na zmianę. Nawet […] [któryś z kolegów] zrobił nam fotografię przy barykadzie: róg Hożej i placu Trzech Krzyży. Strona wschodnia placu Trzech Krzyży – nie samego placu Trzech Krzyży, tylko Wiejskiej i Konopnickiej – była zajęta przez Niemców i [w] BGK byli Niemcy na Nowym Świecie (róg Alej Jerozolimskich) i [z tych rejonów] był ostrzał. Tak że tylko strona zachodnia była dostępna dla powstańców. Flaga leżała na placyku – skwerze, gdzie dwa krzyże stoją (bo trzeci to na kościele). Niestety ani razu nie doczekaliśmy się [zrzutu]. Bodajże koło 15 sierpnia przyszedł rozkaz, że mamy opuścić tę kwaterę – [na Hożej 4/6] – i miałyśmy przemieścić się na Czerniaków. Oczywiście ta decyzja naszego przemarszu była w nocy. Musieliśmy zdjąć ciężkie, stukające buty, kto miał, i przejść albo boso, albo w skarpetach, bo trzeba było przemieścić się [północnym końcem placu] za kościołem, do Książęcej. Była decyzja, że mamy przechodzić pojedynczo, odliczyć do sześciu i każdy miał przebiec. Nikt nie został ranny, chociaż ostrzał był cały czas; przeszedł cały nasz III pluton – wszyscy chłopcy i wszystkie sanitariuszki. Przeszliśmy do ZUS-u; dzisiaj jest tam szpital Orłowskiego na rogu [Rozbrat i Czerniakowskiej]. Tam była pierwsza kwatera przez tydzień. Był tam już zorganizowany szpital, a my na razie mieliśmy [kwaterować] w piwnicach. Piwnice były zajęte przez drukarnię, więc miałyśmy swoje kwatery wśród zwojów papieru.
Drukarnia chyba należała do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych [ewentualnie Ubezpieczalni Społecznej].
- Czyli przebywaliście na Czerniakowie?
[Początkowo] Róg Czerniakowskiej i Książęcej. To w zasadzie już końcówka Czerniakowskiej, czyli Rozbrat, Czerniakowska, Ludna. Nasz pluton miał właśnie tam lokalizację, natomiast I pluton był po przeciwnej stronie, czyli na Książęcej numer 1 po lewej stronie w piętrowym domu mieszkalnym. Ponieważ było wspólne dowództwo, często były [utrzymywane] kontakty między tymi plutonami. Natomiast nasi chłopcy mieli za zadanie zdobyć Aleję Na Skarpie, w górze Frascati. Tam byli ulokowani Niemcy; zajmowali sejm i wszystkie obiekty, które były na [skarpie]. Codziennie były wypady na Frascati, ale niestety bez powodzenia. Nie było możliwe [ich] zdobycie, bo Niemcy byli bardzo obwarowani. Oni nas tam bardzo nękali [ostrzałami]. Coraz więcej było rannych, coraz więcej ściągałyśmy zabitych, rannych, z pola. [To był mało zabudowany teren]. Potem już nawet śmierć wdarła się do naszego plutonu; straciłyśmy na Czerniakowie kolegę blisko, opodal ZUS-u. [To był Andrzej Bełczyński]. W ZUS-ie jeszcze do naszych obowiązków należały nocne dyżury przy rannych; niezależnie od pracy w ciągu dnia jeszcze chodziłyśmy na te dyżury – po dwie koleżanki, a cztery zostawały na punkcie w kwaterach. Do nas też należała warta przy bramach szpitalnych na zewnątrz, [alarmowali w razie] ataku z zewnątrz. Dostałyśmy później rozkaz przejścia z tych [piwnic] szpitala na Czerniakowską 225. To była posesja, drukarnia „Arcta” z zabudowaniami mieszkalnymi od strony Czerniakowskiej. Tam na pierwszym piętrze miałyśmy nasze kwatery. Żeby dostać się do szpitala, trzeba było najpierw wykopać rów łącznikowy, bo posesja przy Czerniakowskiej 231 to był szpital, a my 225, więc [pomiędzy] było puste pole. Żeby nie raziły pociski z Frascati, względnie z mostu Poniatowskiego – bo na moście Poniatowskiego byli Niemcy – musiałyśmy wykopać [rów łącznikowy] z chłopcami. Kopałyśmy w nocy rów, który niestety, jak się okazało, był pod obstrzałem z mostu. [Co raz] ktoś był ranny, nawet nasz kolega został bardzo ciężko ranny, w pachwinę i musiałyśmy go [ewakuować] do szpitala. [Był to Władek Skubniewski].
- Jak pani pamięta tamten czas? Jako trudny? […]
Nawet powiedziałabym, że nie. Jak były imieniny którejś z naszych dziewcząt, obchodziłyśmy [je jako święto]. Na przykład patrolowa miała na imię Bronka – to przybrane imię – to wyprawiałyśmy imieniny. Miałyśmy tam kuchnię, więc jeszcze wtedy mogłyśmy mieć dostęp do jakichś sucharów, do płatków owsianych, z których się robiło jakieś posiłki. Chłopcy coś zorganizowali… Bo na dole na Czerniakowie było pełno fabryczek, składów różnego typu, więc oni gdzieś tam zawsze zorganizowali trochę jedzenia. Przeważnie była zupa pomidorowa z makaronem. Później niestety to się też skończyło i do naszych – dziewcząt z pomocą chłopców – obowiązków należało organizowanie w nocy aprowizacji. Na terenach gazowni… Tu teraz jest Park Kultury; chyba tak się nazywa – po przeciwnej stronie Ludnej jest chyba przeprowadzona ulica Kruczkowskiego, ale kiedyś tam były poniżej skarpy, poniżej Muzeum Narodowego takie obiekty gazowni z potężnymi pojemnikami. Tam pracownicy gazowni uprawiali sobie działki, więc i pomidory rosły, i ziemniaki. Myśmy chodziły tam właśnie w nocy po tą aprowizację. Poszłam jednej nocy z kolegą. Niemcy razili pociskami, bo wiedzieli, że tam jest ruch i ostrzeliwali ten teren. On został ranny w stopę; nie chciałam opuścić pomidorów, które tam zerwałam, więc i te pomidory, i jego dźwigałam. Jakoś szczęśliwie doszliśmy na kwaterę.
- Jakie były nastroje wśród powstańców?
Były przyjemne nastroje. W moim plutonie był bardzo koleżeński porucznik, dowódca porucznik Lisowski, serdeczny kolega. Codziennie rano zbierał nas wszystkich, był apel, było śpiewanie „Roty” i później dopiero praca. Byłyśmy wszystkie młode dziewczyny; najstarsza z nas miała dwadzieścia trzy lata, ale była jeszcze jedna osiemnastoletnia koleżanka, „Myszka” miała na imię. My byłyśmy dwiedziewiętnastolatki, jedna miała dwadzieścia i dwadzieścia jeden lat. Natomiast część naszych kolegów była naszymi rówieśnikami, a część była starsza – tacy trzydziesto-, trzydziestoparoletni. Oni jak gdyby wzięli nas pod opiekę. Często zwracali nam uwagę czy radzili nam coś; opiekowali się nami w każdym razie.
- Co panie robiły po pracy w szpitalu?
Musiałyśmy prać sobie i chłopcom, coś ugotować, coś zreperować, zorganizować jakieś jedzenie – takie były nasze dodatkowe obowiązki.
- A jakieś przyjemniejsze rzeczy, na przykład imieniny?
Przyjemne, przyjemne. Umundurowano nas w kombinezony, które dla dziewcząt były bardzo uciążliwe w razie potrzeby. Musiałyśmy sobie odpruć górę od spodni, więc też byłyśmy zajęte jakiś czas [tym], żeby sobie to wszystko uszyć. Dano nam bardzo długie granatowe szynele policyjne jako umundurowanie, więc to było potężne, ciężkie i też musiałyśmy to sobie jakoś poprzerabiać. Właśnie w ten sposób jeszcze spędzałyśmy wolny czas. Tego wolnego czasu było naprawdę bardzo niewiele, bo z biegiem czasu nasze obowiązki się coraz bardziej powiększały. Praca zaczynała już być nie zorganizowana, tylko dorywcza, na hasło.
- Jaka była ludność cywilna?
Ludność cywilna w Śródmieściu była bardzo przychylna. Natomiast na Czerniakowie ludność cywilna jak gdyby gdzieś zginęła z horyzontu; ludzie albo się gdzieś pochowali, albo w ogóle wyemigrowali stamtąd. To były bardzo ciężkie czasy. Tam raczej się już tylko wojsko liczyło: wojsko polskie i wojsko niemieckie. Tam na Czerniakowie widziałam [we wrześniu] jeden oddział AL-owców, którzy nas minęli, zasalutowali i poszli sobie; nie włączyli się [do walki] razem z nami. Z Czerniakowskiej 225, to był chyba początek września, dostaliśmy rozkaz przemieszczenia się na Zagórną, bo tu zaczęły się wycofywać ze Śródmieścia oddziały „Radosława”, które wróciły z Woli i ze Starówki; musiały opuścić [tamte] tereny i tu się przemieszczały. Ponieważ przyczółek czerniakowski [utrzymywano licząc], że przyjdzie zza Wisły pomoc, nas przesunięto bliżej Wisły, a na nasze kwatery przyszedł oddział „Parasola”. Jeszcze zanim opuściłyśmy [czerniakowską 225], już byli na naszych miejscach chłopcy w panterkach [nieźle uzbrojeni]i ponaglali nas, żebyśmy szybciej [zwolnili im kwatery]. Wycofywanie się z tamtych rejonów było bardzo ciężkie, bo Niemcy na pewno wiedzieli o tym ruchu i widzieli nas, jak myśmy się musieli przedostać [na parzysta stronę Czerniakowskiej] i przejść tam przez ulice boczne: przez Wilanowską, Zagórną. Część naszych koleżanek z innych plutonów została na Wilanowskiej. Niestety zostały poparzone tak zwaną krową, która tam wybuchła. To były [dziewczęta] z II i z IV plutonu naszego oddziału, [było to jednak około 10 września]. My szczęśliwie dotarłyśmy w końcu na Zagórną, ale jak rozpakowałam swój plecak, to zobaczyłam, że w plecaku mam mniej więcej pięciocentymetrowy odłamek, który utknął w bieliźnie. Tam wypalił [dziury] tak, że bielizna się już do niczego nie nadawała; on prawie zatrzymał się na skórzanym [fragmencie], tym gdzie były szelki od plecaka. Zatrzymałam go jako talizman; potem [przy ewakuacji z Mokotowa] musiałam się z nim pożegnać. […]
[3 − 5 września] już dotarłyśmy na Zagórną, to zakwaterowanie nasze było na pierwszym piętrze. Był to bardzo trudny okres, bo oddziały nasze [obejmowały rejon] aż do stacji pomp [przy zbiegu Czerniakowskiej z Solcem]. […] Niemcy posuwali się od Łazienkowskiej w stronę północną i stacja pomp jeszcze w [pierwszych dniach września] była w rękach polskich, ale już Niemcy ją atakowali. Nasze trzy koleżanki pomaszerowały z oddziałem, a my trzy zostałyśmy w kwaterze. Oczywiście tutaj byli również ranni, bo były naloty bardzo częste na te obiekty nad Wisłą, na Zagórną. Właśnie został nam zbombardowany dom, w którym byłyśmy na kwaterze, i chłopcy nasi zostali przysypani gruzami. Musiałyśmy odkopywać [ich] z tych gruzów. [Domy] rujnowały również działa z mostu, „krowy” – mówiłyśmy, że to „Berty”. Nawet gdy one przelatywały nad domem, to sam pęd powietrza wyrywał okna z futrynami, ścianki działowe się przewracały i w związku z tym też byli ranni, pod gruzami. Zginął nam jeden kolega, którego nie dałyśmy rady odratować, miał pseudonim „Roland” – Wojciech Kiliński. To tylko tyle, żeśmy jego ciało wyjęły z gruzów. [Jego nazwisko jest na Ścianie Pamięci w Muzeum Powstania Warszawskiego]. Teraz jeszcze wrócę do tej stacji pomp. Tam została ranna nasza patrolowa i jak wezwano nas na zmianę, że mamy tam pójść na Solec 1 – tam się Solec z Czerniakowską łączył – żeby utrzymać stację pomp, to już po drodze mijałyśmy wycofujących się rannych kolegów z naszego plutonu i niosących też naszą koleżankę „Bronkę”, która była ranna w obie nogi – miała postrzał. Na tej stacji pomp nasze zakwaterowanie było już na Solcu 1, bo stacja pomp już była wtedy w rękach niemieckich i ostrzeliwanie było tam bardzo ciężkie. Niewiele tam zdziałałyśmy. Wycofując się stamtąd, musiałyśmy omijać potężne niewypały leżące wkoło, które w każdej chwili mogły wybuchnąć. Pamiętam też rozkaz, żeby pójść z oddziałem na [Przystań]. To była przystań „Syrena”; Niemcy w każdym razie przeszli aż prawie pod Zagórną. Przystań „Syrena” to była przystań, gdzie składowane były kajaki i łodzie tuż nad samą wodą; gdzieś tam chyba dochodził boczny kanał. Niemcy już byli po przeciwnej stronie (ale w zasięgu wzroku dosłownie) a my byliśmy w baraku drewnianym, natomiast oni byli poza murami, czyli oni mieli ochronę lepszą niż my. Ostrzeliwali nas tam mocno i nasz dowódca, porucznik Lisowski, rozkazał sanitariuszkom – nas było tam trzy: [ja, Rena i Hanka] – wycofać się stamtąd. [Chłopcy] nas osłaniali, żebyśmy pobiegły w stronę Niemców, szybko i dotarły do szpitala na [Górnośląskiej], Zagórnej. Bo tu, gdzie niedawno jeszcze był wyburzony stary hotel „Solec”, był szpital zorganizowany w czasie Powstania [w dawnej szkole]. Teraz tam stoi kościół i obok nowy hotel wybudowany, ale przedtem był stary obiekt; to szkoła. Zorganizowany był w niej szpital. Udało nam się [mnie i Renie] przebiec bez strat, natomiast trzecia z nas Hanka nie wróciła; wróciła dopiero za jedną dobę z resztkami naszych chłopców, ale nasz porucznik [Lisowski] już nie wrócił [z Przystani]. Został prawdopodobnie tam zabity, gdyż naszych żołnierzy osłaniał do ostatniej chwili. [Porucznik Lisowski przystąpił do naszego oddziału z AL, jako porucznik III plutonu, gdy kwaterowaliśmy na Czerniakowskiej 225.
[Tam, w szpitalu], leżało już sporo naszych koleżanek. [Odwiedzając je], rozpoznałyśmy nasze koleżanki ze szkoły, które miały przydział jako sanitariuszki szpitalne i one nam uratowały „Bronkę”. Nie było noszy i na drzwiach wynosiły, [w czasie ewakuacji] tego szpitala. Niemcy strzelali; kto nie mógł wyjść [samodzielnie], to zabijali, a kto dał radę jeszcze wyjść, to mógł wyjść. [Nie było już wolnych noszy]. One wzięły naszą „Bronkę” sanitariuszkę na drzwi, wystawiły drzwi i dźwigały. Ewakuacja szpitala była na Szucha i one ją na Szucha we cztery doniosły na tych drzwiach. „Bronka” całe życie pamiętała te, które ją dźwigały. Wspominałyśmy teraz na cmentarzu 1 sierpnia, jak one pomagały ratować nasze koleżanki. [Z żyjących dźwigała „Bronkę Janka Libhard
Teraz jeszcze wracam na Zagórną: później [około 10 września] z Zagórnej była decyzja, że mamy się przemieścić na Idźkowskiego – taka mała, krótka ulica prostopadła do Zagórnej – i tam był w piwnicach zorganizowany szpital. Tam [byli] ranni już nie tylko z naszego oddziału, bo tam już dotarli do nas chłopcy z „Parasola” i dowództwo objął „Radosław”, bo on był wyższy rangą oficer niż „Kryska”. „Kryska” był wtedy kapitanem; po wojnie dopiero awansowano go do majora, natomiast „Radosław” był chyba pułkownikiem – już nie pamiętam tego. Byliśmy już wszyscy w Zgrupowaniu „Radosława” – to się tak nazywało. Na Idźkowskiego dosłownie była już walka o każde piętro i o każde mieszkanie. [Niemcy atakowali] od góry. Przechodzili dachami i zajmowali domy. Ponieważ domy były dobudowane jeden do drugiego, dostawali się od góry, bo od dołu jeszcze powstańcy działali. Atakowali nas coraz bardziej do ziemi. Była decyzja, że mamy ewakuować się, skakać z pierwszego piętra na ulicę i przebiec na drugą stronę. Tam jedna z naszych koleżanek „Myszka” odmówiła; powiedziała, że nie zostawi rannych w piwnicy i została. I ona właśnie poniosła tragiczną śmierć, bo ją powieszono, jak ewakuowano przyczółek czerniakowski; powieszono ją wtedy, kiedy księdza Stankę. Natomiast myśmy przebiegły na drugą stronę, ale tylko we dwie z naszej piątki nie zostałyśmy ranne [(ja i Rena)]. Dwie zostały ranne; jedna (Hanka) [dostała] bardzo silny postrzał. (Nawet teraz w środę ją odwiedziłam. Ona jedna żyje i ja jeszcze z naszego plutonu). Ona została ranna w plecy i miała urwana rękę, natomiast druga (Janka) miała postrzał w udo, ale przeszła jej kula, tak że jeszcze mogła jakoś chodzić. Kolega („Gryz”) został ranny w plecy i brzuch; rozerwało mu całkowicie, bo to były już pociski dum-dum […] i jak wylatywały, to rozrywały ciało. Wtedy cały nasz obowiązek polegał na ratowaniu tej trójki naszych ciężko rannych. Ten kolega jedną dobę tylko żył i umarł, ale zanim zmarł, to jeszcze przekazywał nam dane: co mamy załatwić z jego rodziną, gdzie pójść, jakie wiadomości przekazać. Natomiast chyba druga czy trzecia noc jeszcze minęła, zanim mogliśmy przetransportować nad Wisłę te nasze koleżanki, które były ranne. Już wtedy, w nocy z 15 na 16 września, dotarli do nas pierwsi „berlingowcy”.
- Proszę opowiedzieć o „berlingowcach”.
To byli żołnierze polscy, bardzo mili. Przeważnie to byli ludzie nie z miasta, ze wsi, ludzie ze Wschodu, którzy widocznie byli tam na Wschodzie aresztowani przez Związek Radziecki, byli na Syberii i potem oni z tym wojskiem dotarli do Polski. Umundurowani byli w zielone mundury normalnie, orzełki mieli, ale bez korony. Nie potrafili się znaleźć w walce w mieście. Nie byli do tego przyzwyczajeni. My to jak myszy, jak szczury, za każdy załom; znaliśmy przejścia podziemne, piwnicami się przechodziło z domu do domu. A oni niestety górą wszystko; nie umieli się kryć zupełnie. Dużo ich zginęło. Po prostu się wystawiali na [cel]. Na Solcu była taka wielka kamienica, gdzie była zorganizowana kuchnia polowa. W tą kuchnię polową trafili Niemcy i odłamek gruzu siedzącą koło mnie koleżankę, która coś jadła, zabił, a mnie poranił. Tu [na czole] miałam wylew podskórny i tam mnie zaraz zabandażowano głowę, ale mogłam chodzić. Natomiast był szok, bo ja byłam cała oblepiona krwią i tym, co zostało z tej drugiej koleżanki. [To] nie była z mojego plutonu, tylko z innego oddziału koleżanka.
„Berlingowcy” byli zakwaterowani w takim olbrzymim domu przy Solcu, gdzie urządzona była radiostacja i oni kierowali pociskami zza Wisły na teren niemiecki, ale niestety niektóre z tych pocisków również rozrywały się tam bliżej, czyli na przyczółku czerniakowskim. Byli to bardzo sympatyczni ludzie, chociaż oni byli podporządkowani własnemu dowództwu i z nami nie mieli bezpośredniego kontaktu. A my już byliśmy wtedy bez dowództwa właściwie, w rozsypce. To było już po 16 września, czyli już końcówka przyczółku. Tylko od czasu do czasu trzeba było [opatrywać rannego]. Te nowe wojska docierały do nas zza Wisły w nocy, ale w nocy również już Niemcy nie dawali spokoju, bo wiedząc o tym, że będzie desant, razili bardzo pociskami. Nie było już chwili spokoju ani w dzień, ani w nocy. Co noc kilka łodzi przypływało i żeby te łodzie nie odpływały puste, to ładowaliśmy rannych. Żeby zdobyć miejsce w łodzi, to dosłownie była walka. My tylko donosiłyśmy tych rannych, natomiast miejsce zdobyć – to już nasi chłopcy walczyli o każdy ułamek miejsca. W ten sposób jednej nocy doprowadziłyśmy ranną Jankę i zdobyto dla niej miejsce; ona gdzieś tam stanęła w łodzi, popłynęła na drugą stronę i szczęśliwie dopłynęła. Natomiast dla ciężko rannej Hanki dwukrotna była wyprawa. Ona nam dosłownie umierała. Już nie miałyśmy opatrunków, żeby ją ratować; to wszystko przemiękło. Nie było wody do picia, [a] trzeba było ją zwilżać wodą, bo dosłownie umierała. [W] drugą noc [wyprawy było szczęśliwie], że dostałyśmy dla niej miejsce. Jeden kolega, [Zbyszek], dzięki któremu również ja przeszłam potem kanałami na Mokotów, zdobył dla niej miejsce i ona popłynęła. Ale podobno była jeszcze po raz drugi ranna, w łodzi już, bo Niemcy strzelali i do tych łodzi, które płynęły. Zawsze płynął z tymi rannymi jeden żołnierz z „berlingowców”. Również pchali się… może złe słowo: pchali się, ale zdobywali miejsce i cywile, bo [chcieli się bronić]. Każdy ratował swoje życie; wcale się temu nie dziwię. Więc nie tylko ranni, ale i cywile uciekali za Wisłę.
- Jak państwo działali, kiedy nie mieliście dowództwa?
Każdy na własną rękę [się] bronił. Już potem była tylko ewakuacja. Jak już te [nasze ranne] koleżanki zostały za Wisłę wyprawione, to przyszedł Zbyszek Krawczyk pseudonim „Śmigły” i zawiadomił, że oddział „Parasola” się wycofał – ten oddział, który był ze Starówki. Powiedział, że on wie, gdzie jest właz do kanałów i że my tu nie mamy co robić; że tu już są „berlingowcy” i oni będą bronić przyczółka. Ci „berlingowcy” ginęli jak muchy. Już wstrzymany był desant, dlatego że już nie było możliwości dalszej walki, utrzymania tego przyczółka. W związku z tym w nocy z 21 na 22 września poszliśmy do kanałów. Poszło nas siedmioro; tylko tyle nas tam było wśród „berlingowców” akurat na tym skrawku. Może dalej byli jeszcze, na pewno jeszcze byli, ale tu, gdzie byłam, było nas siedmioro: dwóch jakiś nieznanych mi kolegów, a czwórka nas z naszego plutonu przeszła kanałami. Ale z kanałów wyszło nas tylko pięcioro.
- Jak było w tych kanałach? Gdzie państwo weszli?
Weszliśmy na rogu Zagórnej i Solca. Do dzisiaj jest tam oznakowany ten właz kanałowy. To się szło ulicą Wrońskiego, potem pod Łazienkami. Jeszcze na Czerniakowie, ponieważ niedaleko był odpływ do Wisły, był taki zasobnik wpuszczony do kanałów, który spiętrzył wodę i było jakieś sto, może 200 metrów tej wody po samą szyję. Bo to był taki kozioł wpuszczony i brudy, które płynęły, zrobiły tamę i woda była spiętrzona. Trzeba było to przebić, wejść w tą wodę i po niej co chwilę z głową… Usta trzeba było mieć zamknięte; człowiek się prawie topił. Trzymałam się kolegi z tyłu za wojskowy szynel, za patkę; [bo] bym sobie nie poradziła, [na domiar] miałam obandażowaną głowę. Tak też dzięki [Zbyszkowi] wyszłam przez tę wodę. Potem po drugiej stronie [spiętrzenia] były już lepsze kanały pod Łazienkami. To były kanały wyłożone białymi kafelkami; oczywiście to wszystko brudne było, ale bardzo śliskie, bo te kafelki były oblepione mazią. Na dole kanału miejscami były położone deski, tak że noga się nie ślizgała. Trzeba było stanąć akurat na tą płaszczyzną płasko; jak się stanęło z boku, to człowiek się przewracał […] i upadało się. To pod Łazienkami. Część tych kanałów miała wyłazy na zewnątrz i te wyłazy już były przez Niemców pootwierane, bo oni wiedzieli, że [odbywa się] ewakuacja kanałowa […] i wrzucali do kanałów gaz. Akurat wtedy kiedy ja szłam, to nie spotkałam tego. Nam się to, całe szczęście, nie przydarzyło. To były cztery kilometry kanałów. Szliśmy siedem godzin. Po drodze mijaliśmy żołnierzy, naszych powstańców, którzy pracowali; ich przydział był do kanałów, nazywali się kanalarze. Oni albo wskazywali drogę, albo przenosili rozkazy – różne rzeczy; przytwierdzali miejscami świeczki do boków, żeby było widać, jak się idzie i gdzie się idzie. Jak wyszło się z Łazienek, musieliśmy pójść na Górny Mokotów, więc kanał wchodził pod górę [do Dworkowej]. Żeby można było się dostać pod górę, kanalarze nas uprzedzili, że jest mocna lina i po tej linie trzeba się wspinać, bo maź, która płynęła, podcinała nogi i można było spaść. Szczury przebiegały w kanałach, brud i ciemno, więc to bardzo przeżyłam. Nawet tu do Muzeum nie poszłam do kanałów, tylko wnuka swojego wysłałam. Powiedziałam: „Idź, zobacz, jak babcia szła”. On tu poszedł, a ja mówię: „Ja nie wchodzę do kanałów”. Mam uraz do kanałów.
Potem pod Dworkową… Dworkowa była zajęta przez Niemców, tam się mieścił sztab SS chyba, ale to wiem już z powojennego okresu. Wyszliśmy na Puławską, wspinając się pod ulicą Zajączkowską – tak właśnie ten kanał szedł w górę – [a dalej] pod Puławską do ulicy Wiktorskiej szło się dobrze. Niektóre kanały były wysokości 150 centymetrów, niektóre ponad dwa metry. Niektóre kanały miały jajowaty kształt, a [inne] były okrągłe. Na Puławskiej były kanały takie, że nawet wysoki mężczyzna mógł iść prosto. Natomiast potem musieliśmy się dostać na Wiktorską 10 do kanału już bocznego. Kanał [ten] to była rura siedemdziesiąt centymetrów wysokości, więc „szliśmy”, czołgając się na łokciach tak, żeby dojść do wyłazu. To było jakieś sto metrów, bo wychodziłam na Wiktorskiej 10 – [tam] była fabryka „Boscha” – na podwórzu [przy włazie] stali kanalarze. [Z kanału trzeba wspiąć się] po klamrach w górę, [a dalej kanalarze] nas wyciągali. Ponieważ byliśmy strasznie brudni, wskazywali nam miejsce, gdzie mamy iść się wykąpać, wymyć, wszystko wyprać i [na drugi] dzień zgłosić się do [dowództwa na Odyńca. Poszliśmy do domu na rogu ulicy Wiśniowej i Szustra, obecnie Dąbrowskiego]. […]
Jak wyszliśmy na Mokotowie na Wiktorską, zobaczyłam, że tu miasto [w tym rejonie] jest w ogóle nietknięte bombą, w ogóle pięknie, słońce świeci, a my przyszliśmy jak diabły z tamtego świata. Zaraz na drugi dzień zgłosiliśmy się do kwatery na Odyńca do tamtejszego oddziału. To były oddziały Zgrupowania „Baszta”. Byliśmy już bez toreb sanitarnych, bo te torby utonęły w kanałach (wprawdzie już w nich niewiele było […]). Byłyśmy dwie koleżanki [ja i Rena] i dwaj koledzy [Zbyszek i Zdzisław Muchlanowicz „Mucha”. Naszej czwórce powiedziano, że mamy być tak zwaną czatą, czyli [należy do nas] rozpoznanie ruchu wojsk niemieckich na […] Wierzbnie.
- Dlaczego nie wszystkie osoby wyszły z kanałów?
Jeden z kolegów z I plutonu odszedł od nas. [Był ranny, źle się czuł], psychicznie się załamał, w każdym razie nie wrócił [do nas]. A dwóch w ogóle nie wyszło z kanałów, za nami zabłądzili, albo utonęli, albo [wyszli z inna grupą]… Nas wyszła piątka, kolega z I plutonu oddalił się. Nasza czwórka z III plutonu trzymała się razem. [Ja, Rena, Zbyszek i „Mucha”] wyszliśmy i [nowe] zadanie mieliśmy tam na Mokotowie. Najdalej mogliśmy się poruszać na Puławską 132, poszliśmy na trzecie piętro. Kamienica zupełnie wyludniona, wszystkie mieszkania pootwierane, a Niemcy już byli w szkole na Woronicza – to jakieś dwie ulice poprzeczne dalej. My mieliśmy [zobaczyć], czy idzie desant niemiecki spod Skarpy na Górny Mokotów, więc mieliśmy obserwować Królikarnię. I rzeczywiście [z trzeciego piętra, z koleżanką] zobaczyłyśmy hełmy. Dwaj nasi koledzy byli na dole – to zanim zbiegłyśmy na dół, już z dołu było widać [Niemców]. Cała taka tyraliera (czy jak to się nazywa) wojska szła na górę i już Puławską nie mogliśmy się wycofywać wszyscy, tylko zapleczem, jak gdyby równolegle do domów od strony podwórka. Szliśmy do Odyńca […] przez Malczewskiego, ponieważ był obstrzał z alei Niepodległości wzdłuż Malczewskiego [od strony alei Niepodległości], więc musiałyśmy wskakiwać w lej po bombie i przemykać na drugą stronę, żeby dotrzeć do Odyńca. Zdaliśmy sprawozdanie z tym, że idą Niemcy od strony południowej, to dano nam następne zadanie: pójścia w kierunku alei Niepodległości, czyli na zachód wzdłuż Odyńca. Znowu musieliśmy iść podwórkami i tam natknęliśmy się przy Krasickiego [na] patrol [Niemców, który] szedł w naszą stronę. [On również] robił rozpoznanie. Wynikła strzelanina, ale nikt z nas nie ucierpiał. Niemcy się wycofali, myśmy się [również] wycofali. Ale zanim doszliśmy z powrotem na Odyńca, już nasz sztab się zlikwidował, już nie było tutaj dowództwa. Ponieważ mieliśmy wydane legitymacje – tego nie mówiłam; jeszcze na Czerniakowskiej 225 wydano nam legitymacje wojskowe – przez park Dreszera już mogliśmy się ewakuować za naszym oddziałem. Dowiedziałyśmy się od stojącego tam na warcie powstańców, że sztab się wycofał w kierunku Wiktorskiej, więc my też poszliśmy w kierunku Wiktorskiej przez park.
[27 września 1944 roku] zostałam na ulicy Olkuskiej. Tam było mieszkanie mojej koleżanki, która również brała udział w Powstaniu, ale nie dotarła do naszych oddziałów, tylko na Mokotowie sprawowała funkcję przy obsłudze kuchni wojskowej. […] Zostałam u niej; ona dała mi czyste, świeże ubranie. Odezwały mi się potężne bóle głowy. Ona zdjęła mi bandaże, na świeżo mi zrobiła opatrunek i już z cywilną ludnością poszłam do obozu. Natomiast trójka tych moich przyjaciół – jedna koleżanka i dwaj koledzy – poszli ponownie do kanałów. Szli kanałami do Śródmieścia dwadzieścia godzin, bo zabłądzili, ale dotarli na Wilczą. Tam już później koledzy poszli do obozu, a ona wróciła, też się przebrała po cywilnemu i poszła z ludnością cywilną.
Niemcy nas ewakuowali z ulicy Olkuskiej [27 września 1944 roku]; oczywiście pod biała flagą szło się wzdłuż ulicy Puławskiej]. Ja miałam cywilne ubranie, ale wojskowy plecak, więc żałowałam tego plecaka [porzucić]. Miałam w plecaku swoją legitymację, lornetkę, ten mój talizman, który mi utknął w plecaku. Niemcy zarządzili na rogu Woronicza i Puławskiej, że będzie osobista rewizja. Oni wypuszczali nie olbrzymią ilość ludzi, tylko z dwóch domów, z trzech domów i konwojowali tą grupę ludzi. Więc myślę sobie: „Niedobrze będzie ze mną i z całą tą grupą ludzi, która ze mną idzie”. Naprzeciw Królikarni [stała stodoła] – to tam w słomie zakopałam plecak, to wszystko zostawiłam i tak wyszłam tylko, jak stałam. Pomaszerowałam tak do Pruszkowa. Jeszcze nas na Wyścigach jedną noc trzymali w stajniach, dosłownie na słomie przeznaczonej dla koni. Tam nas spędzono, tam jedną noc spędziliśmy i potem pieszo pogonili nas do Pruszkowa.
W Pruszkowie obóz był w obiektach – halach zakładów kolejowych, i w tych kolejowych obiektach [selekcjonowano ewakuowanych z Warszawy]. Byłam pięć dni w tym obozie. Kombinowałam, jak tu się wydostać. Ponieważ miałam od chrztu złoty medalik na szyi, myślę sobie: „Chyba mnie ten medalik musi uratować”. Coraz [z baraku] zabierali, wypędzali na transporty do Niemiec – szczególnie młodych. Miałam bandaże na głowie, byłam u lekarza; lekarz dał mi przepustkę, ale powiedział: „Za młoda pani jest. Mogą panią Niemcy zgarnąć”. Ale jakoś przechodząc przez bramkę, trzymałam się za medalik, Niemiec spojrzał na mnie i puścił mnie. Poszłam do drugiego baraku, [gdzie byli ludzie przeznaczeni do transportu do] Generalnej Guberni, ale jak zobaczyłam, że tam siedzą sami starzy i chorzy i same dzieci, to byłam przerażona, że zaraz – jak czwórkami nas wyprowadzali do pociągu – oni mnie zgarną. Ale jakoś przeszłam szczęśliwie i w ten sposób wyjechałam do Słomnik.
[W Słomnikach] wyładowali wszystkie wagony. Dwie doby się jechało do Słomnik; to jest stacja niedaleko Krakowa. Ja tam nikogo nie znałam, a zaraz ksiądz przyszedł i wszyscy notable ze Słomnik i zabierali na kwatery tych wszystkich biedaków. Ksiądz pyta się, czy umiem pisać na maszynie. Mówię: „Umiem pisać na maszynie”. „To do kancelarii mi potrzebna”. Ale ja myślę sobie: „Co ja tu będę robić na tej wsi”; przerażona byłam. A w tym transporcie poznałam taką panią, żonę rektora warszawskiej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i ona mówi, że straciła syna w Powstaniu, to się mną zaopiekuje. Mówi: „Ja znam leśnika pod Częstochową i my się pomieścimy”. [W Słomnikach] dano nam bilet, od razu na przejazd darmowy i pojechałam do leśniczówki, w Olsztynie koło Częstochowy. Tam [zastałam nadejście] wojsk rosyjskich. [Zanim to nastąpiło szybko] partyzanci się dowiedzieli, bo tam był duży rejon partyzantki, że ja jestem z Warszawy, z Powstania, to [mnie odwiedzali]. Bardzo miło spędziłam ten czas po Powstaniu.
Później 10 lutego wróciłam do Warszawy. Pisałam listy, wysyłałam listy na stare adresy i to tak było, że te listy nie dochodziły do Warszawy, tylko do okolic podwarszawskich i ludzie wzajemnie sobie przekazywali. I tak mojej mamie przyniósł ktoś mój list; mama się dowiedziała, gdzie ja jestem, i przyjechała po mnie. Tak to nie wiem, czy miałabym odwagę – bo mnie dość dobrze było w tej leśniczówce – jechać, bo nie wiedziałam, czy wpuszczają do Warszawy, czy nie wpuszczają. Jeszcze nie powiedziałam, że jak przechodziłam ulicą Puławską na te Wyścigi, jak nas pędzili, to ponieważ była pusta przestrzeń, a mój dom był dość duży, [to] widziałam wypalone kominy stojące. Nie było dachu, nie było już okien; z daleka widziałam […] te kominy wyprowadzone trzy metry w górę i ten dom spalony. Tak że tym bardziej nie miałam odwagi wracać, bo nie wiedziałam, co się dzieje z mamą i z moją młodszą siostrą. Starsza siostra to wiedziałam, że była na Starówce, i nie wiedziałam, czy zginęła, czy w obozie. Była w Ravensbrück, wróciła w roku 1946.
- Jak sobie dały radę pani matka i siostra?
One również zostały wysiedlone przez Niemców i we Włochach się odłączyły od transportu, bo moja mama miała kuzynkę we Włochach i do tej kuzynki też tam czmychnęła. Jak [transport] pędzili, to dopiero co któryś rząd Niemiec [był] z karabinem, więc kto dał radę [oddalał się]. Moja ciotka w ten sposób pędzona z Rakowieckiej upadła i ją Niemiec zastrzelił, bo nie dała rady się podnieść.
- Jak pani pamięta Warszawę [z czasu], kiedy pani wróciła?
Gruzy same. Nowego Światu nie było, tylko gruzy leciały. Były tak zwane ścieżki przedeptane po tych gruzach, bo już przede mną od 17 stycznia wkroczyli do Warszawy Rosjanie – ludzie [wracali] z Pragi i z okolic podwarszawskich. Poza tym jeszcze cały czas ludzie niestety przychodzili do Warszawy z podwarszawskich miejscowości i rabowali. Była bieda całą okupację, część ludzi zginęła w Warszawie, to jeden drugiemu brał. Moja mama poszła i od sąsiadki część swoich rzeczy odebrała, bo ona nie wiedziała, czy mama wróci, czy mama żyje. Ona sobie po prostu to wzięła, żeby siebie uratować, a z jej mieszkania również ktoś coś wziął. Tak to było. Tak że oddawali ludzie; jak ktoś się upomniał, że to jest jego, to nie było problemu. Mama tam przetrwała we Włochach i potem po mnie przyjechała. Dawny nasz lokator, który mieszkał w naszym domu, na razie nie wrócił i pozwolił nam… On tuż przed Powstaniem czy w czasie Powstania się od nas wyprowadził i gdzie indziej mieszkał, ale też na tym osiedlu. Ten dom ocalał i on nam pozwolił zamieszkać w swoim mieszkaniu, więc chyba jakieś pół roku tam mieszkałyśmy. [Gdy] on wrócił, to [przeprowadziłyśmy się do domu]… W piwnicy pod tym schronem była podłoga, tam ojciec zakopał beczkę. Ludzie ukradli to, co było w beczce, ale pod beczką były zegarki, trochę pierścionków – jak to każdy miał swoje te [oszczędności] – więc mama część sprzedała. Nad częścią domu zrobiła prowizoryczny daszek i tak w tej części – pokój z kuchnią – przemieszkałyśmy do powrotu ojca z obozu.
W beczce ubrania były. Jak Niemcy wypędzali z domów i podpalali te domy, to można było wziąć dosłownie tylko to, co było na sobie i co ktoś chwycił, ale ludzie nie zdążyli wiele wziąć.
- Pani ojciec był zapobiegliwy.
Tak. Wszyscy wiedzieli już o tym, że będzie wojna, że będzie Powstanie już potem, tak że, [każdy na swój sposób starał się zabezpieczyć].
Był na granicy francuskiej w obozie pracy ze swoją siostrą i ze szwagrem. Z Rakowieckiej został zabrany przez Niemców i wrócił dopiero w 1946 roku. Ich praca polegała na likwidacji szkód wojennych po nalotach alianckich, bo to było w Zagłębiu Ruhry dokładnie.
- Jak sobie panie dawały radę zanim ojciec wrócił? Jak się utrzymywałyście?
Jak to było? Moja mama pochodziła w ogóle ze wsi, ale w Warszawie mieszkała od szesnastego roku życia. Miała kuzynów w tej miejscowości, z której pochodziła, i jeden z kuzynów dowiedział się czy nawet nie wiedział. W każdym razie furą 150 kilometrów przyjechał do Warszawy i tam przywiózł mamie mojej jakieś wiktuały. To nam pozwoliło żyć na jakiś krótki okres. Ja w niedługim czasie poszłam do pracy i zapisałam się zaraz, bo miałam małą maturę skończoną w czasie okupacji, do szkoły i skończyłam maturę. Ale zaraz jeszcze nie było szkół, dopiero w 1946 roku powstały szkoły. Niezależnie od tego pracowałam, do ZUS-u poszłam do pracy – właśnie do tego ZUS-u, w którym byłam w czasie Powstania. Tam pracowałam przez dwa lata.
- Czy była pani w jakiś sposób prześladowana?
Nie. „Bronka”, moja patrolowa, zaraz się zgłosiła, ponieważ po wojnie była taka akcja ujawniania się. Ja się nie ujawniłam. Mama powiedziała mi: „Siedź cicho i nic nie mów”. Jeszcze siostra nie wróciła z obozu i nie wiedziałyśmy, czy jest w obozie, czy żyje, czy w ogóle. Ja chodziłam po całej Starówce, po gruzach i szukałam śladu, czy ona tam żyje, czy ona tam w ogóle gdzieś jest pochowana. Nie zgłosiłam się, natomiast zgłosiła się ta moja koleżanka i ona miała duże kłopoty. To znaczy miała trudności w znalezieniu pracy, musiała się tam meldować często, ale nic więcej jej się nie działo. Ona mnie przestrzegła i ja dopiero do ZBoWiD-u zapisałam się i ujawniłam, jak Gierek doszedł do władzy, konkretnie w 1972 roku. Nawet nie za Gomułki, bo nie za bardzo mu ufałam.
- Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać na koniec?
Co mogę jeszcze dodać…
- Czy warto było walczyć w Powstaniu?
Mnie się wydaje, że warto. Był to bardzo koszmarny okres. My młodzi inaczej podchodziliśmy, ale ludzie starsi, którzy byli za nas odpowiedzialni – za nasze utrzymanie, za nasze wykształcenie; trudno mówić o wykształceniu, ale jakąś naukę – to bardzo ciężko musieli pracować i przeżyć ten okres. Poza tym likwidacja getta… Pamiętam, jak jechałam ulicą Złotą, to się patrzyło na ludzi, którzy tam byli zamknięci, albo dymy, które się unosiły z likwidacji getta. […] Łapanki w Warszawie… Dobrze, że nie było wtedy domofonów, bo by człowiek nie miał się gdzie schować, a tak to bramy były pootwierane, ludzie jedni drugim otwierali mieszkania i ratowali. To były koszmarne lata. Aresztowania przecież duże… Mój brat cioteczny zginął na Pawiaku, to pamiętam, że w 1943 roku przepłakaliśmy chyba z tydzień. Bo to był taki mój rówieśnik; razem z nim chodziłam do szkoły podstawowej. Potem już ja poszłam do żeńskiego gimnazjum, on do męskiego, to już luźniejszy był nasz kontakt, ale jako dzieci tośmy bardzo blisko żyli ze sobą.
W każdym razie ja nie mogę powiedzieć; to był dla mnie okres bardzo wzniosły i przyjemny – Powstanie. Ja to bardzo pozytywnie odbieram, chociaż ludzie mają i negatywne zdanie. Ale to już jest sprawa naszego dowództwa, które tak a nie inaczej zarządziło. Ludzie, szczególnie młodzież, tak była już spięta i tak czekała jakiejś zmiany, że ta walka to było dla nas jak gdyby odrodzenie.
Warszawa, 2 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich