Irena Maria Makowska „Emilia Skała”
Nazywam się Irena Maria Makowska. Rozpoczęłam Powstanie Warszawskie w plutonie wartowniczym, który był organizowany przez dłuższy czas. Byłam najpierw zastępcą drużynowej, potem drużynową. Byłyśmy po specjalnych przeszkoleniach do tej służby. Zaczynałam na ulicy Mazowieckiej 4. Potem zostałam odkomenderowana do 4. kompanii w zgrupowaniu „Bartkiewicza” i miejsce postoju było na ulicy Kredytowej, nie pamiętam numeru, tam obecnie jest Zespół Wojska Polskiego. W bramie jest ufundowana przeze mnie tablica dla uczczenia pamięci Bolesława Kontryma „Żmudzina”. Mój pseudonim to „Emilia Skała”. Pseudonimy nam nadawała komenda, był narzucony. Urodziłam się 25 kwietnia 1923 roku w Pruszkowie, to była dzielnica na zewnątrz, w potocznym języku w tamtych czasach mówiło się Józefów.
- Jak pani wspomina lata przedwojenne?
Najpiękniej… To mi w ogóle pozwala przeżyć to wszystko, co później musiałam przeżywać.
- Mieszkała pani w Pruszkowie?
Tak, tam mieszkałam. Dobrze pamiętam mojego jednego dziadka, ojca mego ojca, bo matka ojca zmarła wcześniej. On był pierwszym, który czuwał nade mną, jak zaczynałam chodzić. Nie zajmował się niczym, był stary, bardzo zmęczony, schorowany. Uczył mnie wszystkiego, co do życia jest niezbędne. Przede wszystkim uczciwości, prawdomówności i szacunku dla drugiego człowieka.
Drugą osobą, która miała na mnie bardzo duży wpływ od dzieciństwa, była moja prababcia, babcia mojej matki. Ona jeszcze przez kilka ładnych lat żyła, dobrze ją pamiętam. Pamiętam wizyty, kiedy prababcia wręcz żądała, żeby mnie przywożono do niej. To ciepło, które było w tym domu, zostało mi do końca życia. Pamiętam to. Miałam pięć lat, jak zmarł mój dziadek, i może sześć, jak zmarła moja prababcia. W ogóle atmosfera tych domów, wzajemny szacunek, wzajemna pomoc, sympatia, w jednej i w drugiej rodzinie. Było tak, że Wigilię wszystkie rodziny spędzały w swoich domach, nie było takich dużych zjazdów. Natomiast po rezurekcji wielkanocnej, na którą chodziliśmy do pięknego kościoła w Żbikowie (to jest dzielnica Pruszkowa) wszyscy szli na śniadanie do pradziadków. Zbierało się trzydzieści, czterdzieści osób, duża rodzina. Dzisiaj jak siadam do śniadania wielkanocnego, to przed oczami nieustannie mam widok dużego domu, dużej ilości dzieci, dorosłych. Wszyscy wzajemnie się szanowali. Były sytuacje różne, jak to bywa w życiu, że trzeba było pomóc moim rodzicom, to nie było problemu. Nie z winy rodziców moich, ale moi rodzice podżyrowali weksel komuś z rodziny i ten członek rodziny nie wywiązał się, rodzice musieli zapłacić. Wtedy budowali dom. Rodzina się zebrała, mężczyźni tylko przyjechali i przywieźli do domu moich rodziców pieniądze, żeby moi rodzice wypełnili swoje zobowiązania. Właściwie nie swoje, tylko lekkomyślność mamusi była taka, że podżyrowała te weksle. […] Pamiętam, jak w czasie okupacji, bo to były lata trzydzieste, moi rodzice oddawali te pieniądze jeszcze stopniowo, stopniowo. Dzisiaj, kiedy patrzę na to jak w rodzinach jest i wśród przyjaciół, to niewiele widzę takiej życzliwości, takiego przekonania, że rodzina musi być w całości szanowana i nawzajem musi sobie pomagać. Takiej wielkiej pomocy doznałam od mojej przyjaciółki, z którą zaczęłam gimnazjum.
- W Pruszkowie zaczynała pani gimnazjum?
Nie, w Warszawie w gimnazjum Julii z Jankowskich Statkowskiej na ulicy Nowogrodzkiej róg Emilii Plater.
- Pani mieszkała gdzieś na stancji?
Nie, dojeżdżałam. W pewnym momencie [w późniejszym okresie] znalazłam się w krytycznej sytuacji. Ojciec moich synów, mój pierwszy mąż, zainteresował się inną kobietą i musiałam mieć pieniądze, żeby się rozliczyć za mieszkanie. Mojej przyjaciółce zmarł kilka miesięcy wcześniej mąż, dostała duże odszkodowanie, bo on był dyrektorem przedsiębiorstwa w budownictwie. Ona poszła, wyjęła wszystkie pieniądze i przyniosła, żebym miała na spłatę, żebym została w mieszkaniu, w którym wychowywali się synowie, żebyśmy byli wszyscy razem. Oczywiście jej wszystko oddałam, ale miałam książeczkę oszczędnościową i każda suma, jaka nam zbywała, to co tydzień czy co dwa tygodnie chłopcy biegli na pocztę i wpłacali na jej książeczkę oszczędnościową. Jak chciałam jej odsetki obliczyć, bo miała na koncie, to się rozpłakała, że mogę mówić o tym, że mam płacić odsetki. Uważam, że opieka Matki Boskiej była nade mną przez całe życie. Jak miałam jedenaście lat, to właśnie była tradycja, że babcia, jej córki i jeszcze z innej rodziny chodziły na piesze pielgrzymki. Wtedy też zostałam zabrana i w kaplicy Matki Boskiej mamusia mnie oddała w opiekę Matki Boskiej. Do dzisiaj staram się o dziewiątej wieczór oglądać w telewizji „Trwam” tą uroczystość. Wiem, że gdyby nie ta opieka, to na pewno nie byłabym w stanie przeżyć tego wszystkiego i dawno już by mnie nie było na tej ziemi.
- To znaczy, że była taka tradycja, że trzeba było iść na pielgrzymkę?
Tak wymyśliła moja mamusia i babcia. Ponieważ byłam bardzo żywa, bardzo samodzielna i rozpieszczona przez dziadka, prababcię, ze mną nie było tak łatwo mamusi.
Nie, miałam siostrę o dwa lata młodszą, która już niestety nie żyje, zmarła na raka, i miałam brata o jedenaście lat młodszego ode mnie, który niestety tragicznie zginął w wypadku samochodowym, kiedy miał dziewiętnaście lat. To też był dramat w domu oczywiście, tak jak w każdym byłby. Ale jeżeli wyszłam z tych różnych opresji w czasach, kiedy właściwie rządzili komuniści, miałam różne opresje, różne niebezpieczeństwa i jeżeli w Powstaniu na Kredytowej kiedy wiele osób zginęło… Przecież Niemcy byli w Ogrodzie Saskim i na placu Marszałka Piłsudskiego, a po drugiej stronie Królewskiej byliśmy my w gimnazjum Reja. W Zachęcie byli Niemcy i w kościele ewangelickim byli Niemcy, więc myśmy byli przez ulicę.
- Proszę opowiedzieć, jak pani zapamiętała przedwojenną Warszawę, jakie to było miasto? Czy miała pani jakieś ulubione miejsca?
Przede wszystkim nie znałam peryferii, znałam tylko Śródmieście. To było eleganckie miasto. Do głowy nikomu nie przyszłoby, żeby iść lewą stroną ulicy. Wszyscy szli prawą stroną i nikt nikogo nie potykał, nie trzeba było nikogo omijać. Język, którym się posługiwali ludzie, był normalny. Nie było słychać nigdzie ani żadnych przekleństw, ani jakichś [obelżywych] słów. Wiem o tym, że na peryferiach było różnie. Ale ci ludzie jak przyjeżdżali z Pragi czy z Woli, to się zachowywali tak jak wszyscy inni, którzy tu byli. Mnie jest naprawdę bardzo smutno, gdy idę Nowym Światem czy Świętokrzyską i idzie młodzież i słowa, które padają w rozmowie między nimi, są po prostu przerażające. Nie tylko wulgarne, ale i przekleństwa słychać. Na Konopczyńskiego jest szkoła obok, to była jedna z najlepszych szkół rzemieślniczych przed wojną, która wykształciła wspaniałych rzemieślników. To była szkoła męska, teraz jest mieszana. Jak oni wychodzą ze szkoły, to jeżeli idę do domu, to się wracam, gdzieś czekam. Albo jak wychodzę, to się wracam, bo słowa, które padają z ust dziewcząt, są po prostu przerażające.
- Czy pamięta pani, czy jak były imieniny marszałka Piłsudskiego, to było jakieś święto?
Ach oczywiście, to było wielkie święto. 11 listopada był świętem urzędowym dwa lata przed wojną. Ale pamiętam, że 11 listopada to u nas w domu było święto i w szkole było święto, w sensie opowiadania i tak dalej. Pamiętam pogrzeb marszałka Piłsudskiego.
Mój tata miał bilet czy jakiś dokument, że był na trybunach. To było na Polu Mokotowskim. Zabrał mnie ze sobą i jak nie widziałam, to mnie trzymał [na rękach]. Do dzisiaj mam w oczach, przypominam sobie tą atmosferę, która była na tym pogrzebie. Byłam wśród ludzi, byli wojskowi i cywile, nie potrafię dzisiaj po tylu latach opisać szczegółowo. Byłam jedyną taką dziewczynką. Nie wiem, czy się tatuś musiał tłumaczyć, że mnie brał, tego nie pamiętam. Utrwaliło mi się to, że jestem na trybunach z tatusiem i obok właściwie byli przeważnie mężczyźni, kobiet było mało, więc na zmianę mnie brali i podnosili do góry, żebym jeszcze coś więcej zobaczyła. Ta atmosfera naprawdę, powtarzam to drugi raz, takiego poważnego smutku, tak zapamiętałam to. Nie było jakichś wielkich przemówień. Defilada była wspaniała oczywiście, bo wojsko już było do tego przygotowane. Potem kiedyśmy przeszli do Śródmieścia, to na ulicach był zupełnie inny, pełen powagi nastrój. Może tak bym to wyraziła. Była cisza na ulicach, tak to zapamiętałam.
- Imieniny marszałka były obchodzone z jakąś pompą?
Tak, w szkole oczywiście. Marszałek Piłsudski był dla nas prawie jak Jan Sobieski w tamtych czasach. Przecież on przyniósł nam wolność i myśmy żyli w tym czasie, kiedy ciągle mówiło się o tym, że Gdynia się buduje, że COP się buduje. Przecież nie było telewizji. Pamiętam pierwsze radio, byłam małym dzieckiem, to było radio na kryształek. Pamiętam do dzisiaj scenę – to była matka mojej mamusi i jej drugi mąż, dziadek, który nas kochał tak jak [swoje wnuczki], ja byłam babci [wnuczką] z pierwszego małżeństwa, bo dziadziusiowi po prostu rozlał się wyrostek robaczkowy i nie było wtedy ratunku. Babcia wyszła drugi raz za mąż za wspaniałego człowieka, życzliwego, ciepłego. Wszędzie gdzie poszłam do rodziny, gdzie pojechaliśmy dokądś, wszędzie było tak miło, tak ciepło, tak spokojnie. Pamiętam nauczyciela z mojej szkoły, kiedy poszłam do pierwszej klasy, nie było łatwo ze mną w domu. Pamiętam, jeszcze jak byłam mała, to żeby mnie uspokoić, to mi do wanny nalewali wody i wsadzali mnie, wtedy to były balie, stawiali mnie na stołeczek, wiadro z wodą i durszlak. Nabierałam wody i rozmyślałam o czymś, jakieś dziwne pytania zadawałam potem i to mnie szalenie uspakajało. Mamusi przyjaciółka z pensji prowadziła prywatne przedszkole i pomyślała, że najlepiej tam mnie ulokować, jak miałam sześć lat, żebym się przyzwyczajała do obcych dzieci i tak dalej. Z tymi dzieciakami tak strasznie się nudziłam, nie miałam z nimi kontaktu. Ta pani nazywała się Chrząstowska, do dzisiaj pamiętam to nazwisko, posadziła mnie przy stoliku, dała mi książki do pierwszej klasy, żebym się trochę uczyła. Ona tak mnie poprowadziła. Tak że jak poszłam do pierwszej klasy szkoły powszechnej, to się znowu nudziłam, bo już to wszystko wiedziałam, umiałam. Ale wspaniali jednak byli ci nauczyciele w tamtych czasach; przenieśli mnie od razu do drugiej klasy.
- Wspominała pani historię z radiem.
Aha, byłam wtedy u babci i dziadziuś przyszedł z jakimś pudełkiem. Nie wiedziałyśmy z babcią, co to jest w ogóle. Ale taką miał tajemniczą minę i mówił: „Poczekajcie, poczekajcie chwileczkę. Tu pójdziemy, usiądziemy i ja wam coś pokażę”. Nie siedziałam tak cierpliwie wcale, ale babcia, dama usiadła oczywiście. Dziadziuś otworzył pudełeczko, wewnątrz była też skrzyneczka i babcia mówi: „Co ty przyniosłeś tutaj?!”. A dziadek mówi: „No radio!”. – „Jakie radio?! Przecież tam nie ma nic, jakiś dziwny kamyczek”. – „To poczekaj”. To polegało na tym, że to było przykryte, ale na zewnątrz wystawała śrubeczka i tą śrubeczką celowało się w kryształek. Jak się dobrze wcelowało, to wtedy radio grało. Jak dziadziuś wcelował, tylko nie pamiętam, czy to była muzyka, czy słowa, być może że muzyka się stamtąd wydostała i babcia zaczęła tańczyć w tym pokoju w takt tej muzyki, a przecież wtedy panie chodziły w długich sukienkach. Do dzisiaj to widzę, tego domu już nie ma, wszystko jest rozebrane, ale do dzisiaj mam w oczach, w pamięci, moją babcię w długiej sukni, która zaczęła tańczyć i to radio i dziadziuś szczęśliwy, że babci się to podobało. Takie wrażenia mi zostały. Może dlatego tak bardzo często wracam do tych wspomnień.
- Miała pani jakieś miejsca w Warszawie, gdzie pani lubiła chodzić? Do Ogrodu Botanicznego, do Łazienek, do Ogrodu Saskiego?
Powiem, że nie. Przede wszystkim to było prywatne gimnazjum, blisko dworca kolejowego i ja dojeżdżałam. Miałam cudowną wychowawczynię, już mówię o gimnazjum, pani Janina Płoska. Pochodziła z rodziny Płoskich z Płocka. Jej matka malowała piękne rzeczy. To było bardzo ziemiańskie towarzystwo, już niektórzy zubożali. Jej ojciec był rejentem, tak to się wtedy nazywało. Był szambelanem ostatniego przed wojną papieża. Pani Janina była osobą niezwykle ciepłą, serdeczną, ale jednocześnie bardzo wymagającą. Myśmy były bardzo subordynowane. Kiedy pani przełożona szła korytarzem w długiej sukni, to wszystkie dziewczęta stawały i kłaniały się, aż ona przeszła. Nie było inaczej w ogóle.
Pamiętam, że jednej jesieni, to było w 1938 roku, wojsko wracało z manewrów i szli ulicą Emilii Plater. Myśmy miały klasę, której okna wychodziły na Nowogrodzką i na Emilii i tam był balkon. Balkon był tak zamknięty, że myśmy nie mogły go otworzyć, więc myśmy szybko otworzyły okna. Poukładałyśmy się w oknach i oczywiście machałyśmy, śpiewałyśmy z tym wojskiem. Na to wszystko weszła pani przełożona, a myśmy nic nie widziały. Ona cierpliwie czekała i jak wojsko przeszło, to my się odwracamy, a pani przełożona stoi w drzwiach i nic nie mówi. Myśmy zmartwiały po tej zabawie. Co to będzie? Byłam najodważniejsza i mówię do niej, że my bardzo przepraszamy, ale wojsko tak pięknie śpiewało, to myśmy chciały zobaczyć, jak to wojsko wygląda i razem z nimi zaczęłyśmy śpiewać. A ona mówi: „Panienki nie powinny tak postępować. Ale nie ukarzę was, ponieważ widzę, że jesteście zmartwione, że jestem niezadowolona”. Myśmy się ślicznie ukłoniły, pani przełożona wyszła, przerwa się skończyła i trzeba było usiąść. Takie były nastroje. Ciągle wspominam to wszystko, te piękne wspomnienia…
Aha, wracając do szkoły powszechnej, jak przeszłam do drugiej klasy, to wcześniej skończyłam szkołę. Zawsze byłam najmłodsza w klasie. W gimnazjum tak samo było, ale byłam wysoka i w tych czasach byłam bardzo szczupła, ważyłam czterdzieści kilo, miałam wzrost prawie metr siedemdziesiąt pięć, teraz mam dużo mniej. Koleżanki wszystkie były przyjazne. To było prywatne gimnazjum, więc były raczej dziewczęta w jakiś sposób zamożne, bo płaciło się pięćdziesiąt złotych miesięcznie. To była duża suma, to było pół pensji listonosza. Wymagany był mundurek, oczywiście odpowiedni, szyty u „Braci Jabłkowskich”. Oczywiście myśmy też psociły, ale to była zabawa…
- Jak pani zapamiętała ostatni dzień wolności? To było 31 sierpnia, bo przecież nikt nie wiedział o tym, że jutro wojna wybuchnie.
U nas w domu już była atmosfera, mówiło się o tym. Już byłam w napięciu czy pójdziemy do szkoły, czy nie pójdziemy do szkoły. Już był niepokój, dobrze to pamiętam. Ale to nie był niepokój beznadziejny, bo myśmy byli wychowywani w atmosferze wolności i szacunku dla tych ludzi, którzy nam tą wolność dali po tylu latach niewoli, przeszło sto lat niewoli. Nam o tym ciągle mówiono i myśmy tym żyli, tą wdzięcznością dla wszystkich ludzi, którzy nam tą wolność przynieśli. Pamiętam, że czasem były rozmowy w domu, że w sejmie się kłócą, że tamto, że owo. Ale nie byłam wtajemniczona, o co chodzi tak naprawdę, bo ten mit…
Pamiętam ostatnie ferie zimowe w Zakopanym. Pani Płoska przyjaźniła się z Bronką Polankówną, znaną narciarką, pierwszą, która – zdaje się – otrzymała na olimpiadzie medal. Myśmy tam mieszkały. Nie była cała klasa, bo to znowu były dodatkowe wydatki, więc rodzice nie wszystkich dziewcząt mogli sobie pozwolić czy mieli jakieś inne plany. To był cudowny czas, te wakacje do dzisiaj pamiętam. Przyjechałyśmy, był duży pokój, była zrobiona prycza, słoma, prześcieradła lniane, grube i pierzyny na wierzchu. Bronka Polankówna uczyła nas jeździć na nartach. Te wspomnienia stamtąd, pierwszy taki dorosły sylwester, zrobiłyśmy sobie bal u niej. Wydawało się, że następne wakacje będą znowu u Bronki Polankównej, że znowu będziemy lepiej jeździły na nartach. W ogóle myślało się o tym pozytywnie i z wdzięcznością (powtarzam to już nie wiem który raz) dla wszystkich tych, którzy nam tą wolność przynieśli.
- Ale więcej pani już tam na narty nie pojechała?
Nie, pojechałam już kilka ładnych lat po wojnie na narty.
- Ale wtedy będąc tam, planowała pani, że…
Ach tak, oczywiście, wszystkie się zaprzyjaźniłyśmy z Bronką Polankówną, która była w wieku naszych rodziców prawie, trochę młodsza. Była z nami właśnie pani Płoska, która czuwała nad nami. Nie będę mówiła o tych kawałach, które sobie nawzajem robiłyśmy. Ponieważ między nami była jedna z dziewcząt, której matka ciężko pracowała. Przed wojną zdjęcia robili, mówiło się na nich „lajkarze”, bo oni mieli aparaty fotograficzne Leica. Na ulicach dawali numerek i chodziło się potem i wykupywało się te zdjęcia. Jej matka na Pradze miała, więc było ciężko tej matce zapłacić. Ale miała ambicje, żeby jej córka była w dobrym gimnazjum. Ponieważ ona udawała hrabinę, to została do dzisiaj hrabina. „Hrabia” na nią mówiłyśmy i potem przez wszystkie lata mówimy „Hrabia”. Jak się niedawno jeszcze spotykałyśmy, to nie Irena ale „Hrabia”.
Z jednej strony to mówiło się już o tym, właściwie to był lęk, a z drugiej strony przeciętny człowiek jak gdyby nie chciał uwierzyć, że to może nastąpić. Dlatego to był taki straszny szok dla przeciętnego człowieka, bo przecież, powiedzmy, już od miesiąca były transporty wojska, przewozili wojsko, coś w radio mówili. Na szczęście nie było wtedy telewizji, bo nie wiem, jak by to się wszystko skończyło w tamtym czasie. Ludzie byli pełni obawy, co będzie. Jak to wszystko, co myśmy zrobili, całe społeczeństwo, że państwo zaczęło rosnąć w siłę, jak się wtedy mówiło, [co się z tym stanie]. Ludzie nawzajem byli sobie życzliwi. Że w sejmie się kłócili, to ludzie się tym bardzo nie przejmowali. Nie było telewizji i dziennikarzy, którzy nie wiadomo co z czym robią i ludziom mącą w głowie. Wtedy był zupełnie inny świat. Raptem rano jest nalot. Był apel, jedni mężczyźni uciekali, inni nie uciekali, nie chcieli zostawiać swoich rodzin, nie mieli broni. Część ludzi uciekała, popłoch szalony, no i zaczęło się bombardowanie. Taki straszny ból w społeczeństwie. Strach był mniejszy od bólu, że to co się zapowiadało na wspaniałą przyszłość, raptem wszystko runęło. Przecież wielu ludzi nie bardzo miało rozeznanie o podpisanej umowie Ribbentrop – Mołotow. Było, ale ludzie nie byli tak bardzo wprowadzeni w to, jak dzisiaj przez telewizję, radio.
- Jak wybuchła wojna, to pani była w Pruszkowie?
Tak, byłam w domu rodzicielskim. Mój ojciec się przygotował, że też będzie uciekał i nawet wyjechał z domu. Tylko po kilku dniach wrócił z powrotem, bo zaczął się denerwować, że nie wiadomo dokąd pójdzie, a tu mama z trojgiem dzieci, ze wszystkim, z problemami i zdecydował się na powrót. Szczęście, że wrócił, bo przecież zginęło po drodze tylu ludzi, którzy tam jechali. Pamiętam, że przyszła do nas młodsza siostra mojej mamusi, ciocia Ziuta i powiedziała do mojej mamusi: „Słuchaj, jadę do Warszawy, jak nam się uda”. Jak usłyszałam, to też chciałam koniecznie pojechać. Po różnych oporach mamusia się zgodziła, pod opieką, słowem honoru i tak dalej, że [ciocia] mnie będzie trzymała za rękę cały czas. Myśmy trafiły na defiladę, to było tego dnia, kiedy była defilada. Nie pamiętam, jaki to był dzień we wrześniu. Cała Warszawa płakała, bo to wojsko niemieckie, czołgi, samochody... Ludzie stali na ulicy i płakali. Oczywiście myśmy z ciocią też płakały, ale płakali wszyscy ludzie. Odwiedziłyśmy tych, których chciałyśmy odwiedzić: rodzinę i znajomych. Na szczęście te mieszkania, w których oni mieszkali, ocalały. Oczywiście pobiegłam sprawdzić, na Żelaznej mieszkała moja przyjaciółka. Prosiłam ciocię, żeby tam pójść i zobaczyć. One też ocalały. Zabrałam ją za zgodą matki, że tam będzie miała jedzenie jakiś czas. Dom był duży, więc było miejsce dla niej.
Nie byłam w środowisku wojskowym, które się zaczęło organizować. Ale na przykład wojsko wychodziło i zatrzymywali się obok cmentarza w Żbikowie, to jest część Pruszkowa. Tam był zrobiony obóz przejściowy. Myśmy natychmiast zorganizowali gotowanie jedzenia, wożenie tego jedzenia. Oczywiście Niemcy ich pilnowali, ale pozwalali przywozić jedzenie. Oczywiście pilnowali nas, żeby… Sama przemyciłam cywilne ubrania, żeby mężczyźni mogli uciec. Przypuszczam, że niektórzy też przemycali, bo jak taka dziewczyna się kręci, to może nie obserwowali jej tak jak dorosłych. Ludzie zbierali [żywność], gotowało się to w kotłach, dużych garnkach. Na ogół było to jedno danie, bo ludzie też nie mieli zapasów. Trzeba było zdobywać kaszę. Przeważnie gotowało się krupnik, żeby był pożywny. Ktoś miał jakieś mięso… Ludzie szalenie pomagali.
Pozwalali przywozić gorące jedzenie i pilnowali, żeby nic nie było. Stali i pilnowali, ale jakoś się udawało, ja [przemyciłam] trzy ubrania cywilne. Oczywiście to wszystko było bardzo proste, wybieraliśmy takie, które można było od kogoś odkupić, właściwie nawet za darmo dawali – jakieś znoszone spodnie, marynarkę czy coś takiego. Taka dziewczyna to zawsze się zakręciła i proszono. Byli to oficerowie. Załatwiałam to z jednym i następnego dnia już go nie było. Pozostałych dwóch nie widziałam, nie wiem, komu on to dał.
Tak, przecież miałam szesnaście lat i on widział, że przyjeżdżam z kimś z tym jedzeniem. Kiedyś do mnie podszedł i powiedział: „Wiesz, a ty nie mogłabyś nam trochę inaczej pomóc?”. Mówię: „Jak? Pistoletu nie ma w domu”. – „Wiesz, rozejrzyj się za jakimiś ubraniami robotniczymi. Jak byś mogła, to zorganizuj”. Powiedziałam: „Pewnie, zorganizuję”. Tak się stało, że przyjechaliśmy drugi raz z jedzeniem, już było popołudnie, już była trochę szarówka. Nie pamiętam, ile dni tam byli, a jestem jedyna z tych, które tam były. To było przy cmentarzu, było pole i oni byli okrążeni. […] Potem pomagało się nawzajem, ludzie sobie pomagali jednak, bo to był szok.
Nie pamiętam, ale chyba pod koniec września uruchomili pociągi i wtedy przyjechałam do szkoły, do gimnazjum. Zniszczone było niezupełnie, ale nie wolno było uczyć się, zakazane było gimnazjum. Była pani Statkowska, pani Płoska, jeszcze inne osoby i pani Dzięciołowska, która była dyrektorką. Z nią zresztą miałam kontakt i z jej mężem przez całe lata. Jak wychodziła z Powstania, to poszła do moich rodziców. One zorganizowały komplety, a potem jakąś szkołę, ale nie w tym gmachu, tylko gdzieś chodziłyśmy. Raz tu, raz tu, niby to była szkoła. Dość, że maturę mam zweryfikowaną później po wojnie. Nie tylko ja, ale wszystkie koleżanki, które chodziły. Ta zweryfikowana matura pomogła mi potem dostać się na studia. Pani Płoska, która była sportsmenką wśród kobiet, należała do klubu żeglarskiego i powoli zaproponowała mi, czy bym chciała trochę w szpitalu się pouczyć. Powiedziałam, że tak. W szpitalu też byli znajomi lekarze moich rodziców, dziadków i prawie cały rok raniutko o szóstej wychodziłam. Jak tylko godzina policyjna się kończyła, biegłam do szpitala. Byłam na chirurgii prawie cały rok, w niedziele to już [zostawałam] dłużej. Nauczyłam się trochę z chirurgii, opatrunki, zastrzyki, pielęgnacja chorych i tak dalej. Zdałam dobrze egzamin, ale to wszystko było w porozumieniu z Warszawą. Zresztą tamci lekarze mnie znali i wiedzieli, z jakiej jestem rodziny.
- To było w szpitalu w Pruszkowie?
W Pruszkowie, tak. To był szpital blisko EKD, doktor Wolfram to prowadził. Wtedy sobie pomyślałam i oni zresztą uważali, że powinnam iść na medycynę, jak wojna się skończy. Zresztą to wszystko mi się bardzo przydało potem w czasie okupacji. Pewnego dnia musiałam uciekać z domu, dlatego że ktoś na mnie doniósł (zresztą drugi raz potem za komuny). Przyjechałam do pani Płoskiej, jej rodzice byli wysiedleni z Płocka, zresztą uciekli i za dwadzieścia minut gestapo przyjechało po ojca, jak oni już wyszli z domu.
- To znaczy, że pani już była normalnie zaprzysiężonym członkiem?
W 1941 roku już złożyłam przysięgę.
- Mogłaby pani opisać moment składania przysięgi, gdzie to było?
To było w mieszkaniu pani Płoskiej na ulicy… koło Krakowskiego Przedmieścia, naprzeciw pomnika Mickiewicza i wizytek, ale następna ulica za Królewską, tam składałam przysięgę. Przysięgę odbierała ode mnie pani Urszula Płoska, pseudonim „Rakieta”. Popłakałam się oczywiście i ona też. Dla mnie to był… […]
Nie mogłam wracać do domu.
- Ale ktoś panią poinformował, że szuka panią gestapo?
Ktoś z policji granatowej uprzedził mego ojca, żebym natychmiast, już w tej chwili wyszła z domu. Po moim wyjściu i przyjeździe do Warszawy, to był 1942 rok, przyjechali i szukali. Mamusia powiedziała, że rano wyjechała i nie wie, dokąd pojechała, pracy szukać czy coś takiego. Już nie pamiętam dokładnie, co mamusia powiedziała. Już miałam zamkniętą drogę do domu. Mieszkałam właśnie u pani Janki, z jej rodzicami i z jej młodszą siostrą, która była w moim wieku. Takich dziewcząt było więcej, były na przykład ziemianki z Kujaw, była Irka Rowecka w takiej sytuacji i wiele innych. U
Kreislandwirta, starosty w Warszawie, pracowali ludzie zatrudnieni w innym dziale i oni wymyślili, że będzie szkoła hodowli drobiu w Julinie koło Tłuszcza. Ten dom był wystawiony przez panią Paderewską po tamtej wojnie, dla upadłych dziewcząt, żeby je leczyć i uczyć zawodu. Wobec tego my, inaczej upadłe, z całej Polski… Były Hulewiczówny z Kujaw, była Lula Mazurkiewiczówna. Jej ojciec był na Uniwersytecie Lwowskim. Były dziewczyny ze wschodu. Nas było trzydzieści kilka, takich pozbieranych. Tam była hodowla drobiu i oni nas tam ulokowali, że będziemy robić pierwszy rok SGGW. Byłyśmy tam cały rok. Irka Rowecka wyjechała wcześniej, a wszystkie były do końca i myśmy dostawały zaświadczenia, że to był pierwszy rok SGGW. Ciężko pracowałyśmy, była hodowla drobiu i myśmy same to wszystko musiały robić. Były krowy, świnie i myśmy musiały robić. Chłopaki przyjeżdżali, pomagali nam, chłopaki oczywiście wiadomo z jakiej branży. Przyjeżdżał między innymi syn pana Sieroszewskiego, pisarza. Czasem przyjeżdżała jego żona, bo też się musiała skryć. Przyjeżdżał jego szwagier… wypadło mi nazwisko. Jego syn piosenki potem pisał w okresie „Solidarności”. Myśmy się rzeczywiście trochę uczyły, niektóre poszły na SGGW i skończyły SGGW. Mnie to nie bardzo pociągało, zresztą musiałam znowu uciekać z domu.
- Ale Niemcy nie przychodzili do tego gospodarstwa drobiowego?
Nie, przychodzili czasem partyzanci w nocy. Ale nie byłyśmy w to absolutnie wtajemniczone. Była pasieka nad samym Liwcem. Ciężko było, ale nikt nie mógł przyjeżdżać i myśmy się nie mogły stamtąd ruszać. Nie mogłam wrócić do domu, a inne nie miały dokąd wrócić na przykład. Była hrabianka z Poznańskiego, urocza, miła dziewczyna (jej matka po wojnie tragicznie zginęła, ratowała w pożarze kogoś). Niektóre skończyły w Warszawie SGGW, na przykład Oleńka Stemlerówna. Potem jak myśmy to skończyły, to nas zatrudnili u
Kreislandwirta jako instruktorki hodowli drobiu. W ten sposób miałyśmy
Ausweisy, że pracujemy dla gospodarki niemieckiej.
- Ale to były fikcyjne, tak?
Nie.
- Pani faktycznie była instruktorką hodowli drobiu?
Bo uczyłam się w Julinie przecież, ten rok myśmy się tego uczyły. Chodziło o to, żeby „wyprodukować” pewną ilość dziewczyn pod takim pozorem, które potem dostaną
Ausweisy. Na przykład miałam taki
Ausweis poruszania się. Radzymin za Wisłą to był oddzielny urząd miejski. Po tej stronie była Oleńka Stemlerówna, tą stronę Wisły miała, a inne były w innych terenach Polski i każda miała swoje zajęcia. Chłopaki przed nami skończyli takie kursy niby hodowli bydła i świń. Chłopaki też jeździli i też mieli takie
Ausweisy. Myśmy potem kręcili się i robiliśmy sprawozdania, która hodowla jakie ilości odstawiła na potrzeby gospodarki niemieckiej. Oczywiście wszystko było lipne. To znaczy trochę było odstawiane z tych hodowli. Na przykład w Niegowie, w majątku Wyszyńskich, tam się zatrzymywałam bardzo często. Jakieś majątki było koło Wołomina, już nie pamiętam w tej chwili, jeszcze gdzieś i w gospodarstwach rolnych. Oni dostawali za te dostawy jaj i drobiu, bo tym głównie się zajmowałam… Oddawałam to panu Potemkowskiemu, każda z nas z województwa (dystrykt to się chyba nazywało), oddawałyśmy to wszystko sfałszowane i różnica tych profitów… Ci hodowcy dostawali kartki na coś, na paszę, to chłopi nie mieli pojęcia, co my robimy. Chłopi dostawali solidnie wszystko, a pieniądze szły do rządu; sprzedawali to wszystko i do rządu szło w Warszawie. Kierował tym wszystkim pan Potemkowski, wspaniały człowiek. Żona jego była po wojnie profesorem na SGGW, bo oni byli dużo starsi od nas. On też gdzieś pracował, ale niedługo żył, to był starszy człowiek.
W ten sposób zarabiałyśmy, krążąc jednocześnie w różne miejsca z rozkazami i przywoziłyśmy jakieś wiadomości, dlatego że te gospodarstwa, do których myśmy jeździły, miały obowiązek nas przerzucać od jednego do drugiego. Jeździłam kolejką do Radzymina, umówiona byłam, że przyjeżdżają z Niegowa, zabierają mnie. Zresztą z panią Wyszyńską byłam po wojnie w bardzo serdecznych stosunkach, jak ją wyrzucili, mieszkała na Dobrej. Ale ona też nic nie wiedziała, co ja wyprawiam, dopiero jej po wojnie powiedziałam, a ona mi paluszkiem pogroziła. Pamiętam tą rozmowę jak jej powiedziałam, ale wierzyła, że to nie ja brałam te profity.
- Czy miała pani kontakt z rodziną, bo przecież do domu nie mogła pani wrócić?
Nie jeździłam, cały czas byłam w Warszawie. Ostatni raz wyrwałam się do domu na ostatnią noc. Byłam już kilka dni zmobilizowana i mieszkałam u pani Heleny Kaniewskiej. To był pierwszy stopień, któremu podlegał nasz pluton. Pani Helena Kaniewska była dowódcą, zastępcą pani Szebeko, która była dowódcą plutonu wartowniczego. W plutonie wartowniczym to już była inna organizacja. Tutaj jak jeździłam i byłam, to chodziłam na odprawy, jak byłam wzywana. Jednocześnie chodziłam na kurs, gdzie przygotowywali nas do funkcji drużynowych, więc obchodzenie się z bronią, taktyka. Już nie chodziłam do szpitala, bo już byłam przygotowana. Odwiedzałam poszczególne sekcje, gdzie dziewczęta były szkolone w mniejszym zakresie, ale w zakresie służby wartowniczej, sanitarnej i nie w szpitalach. Te sprawy załatwiali chłopcy, jeśli chodzi o służbę wartowniczą. Natomiast były pielęgniarki i chodziły do poszczególnych sekcji. Ostatni tydzień mieszkałam już u pani Kaniewskiej, która była zastępczynią, bo jak mówiłam, pani Szebeko była dowódcą plutonu. Ona mieszkała na rogu Widok i Marszałkowskiej. U niej byłam już prawie tydzień i tam się już różne rzeczy odbywały. Dziewczęta przychodziły, woziły opaski i inne materiały sanitarne, rozwoziły na różne punkty.
- Kiedy to się zaczęło, w lipcu?
Pod koniec lipca, tak. To było kilka ostatnich dni lipca. Dziewczęta też miały różne zadania, przychodziły rano i dostawały różne zadania. Trzeba było dokądś pojechać, coś zawieźć, coś przywieźć i tak dalej. Wszystkie były dzielne, nadzwyczajne. Moja drużyna to były fantastyczne dziewczyny, zresztą pozostałe też.
Przyszłam rano, 1 sierpnia, pani Helena mnie objęła i mówi: „No to dzisiaj zaczynamy”. Dziewczyny jak przyszły, to była zbiórka na Mazowieckiej 4, bo to była szkoła, w której pani Kaniewska była dyrektorką. Zebrałyśmy się, cały pluton, na czwartym piętrze. Na początku Niemcy byli na Mazowieckiej, spenetrowali trzy piętra i nie doszli do nas na czwarte. Jak by nas tam zastali, to by nas pewnie od razu rozstrzelali. Broni nie miałyśmy, miała tylko pani Teresa. Modliłyśmy się cichutko, wszystkie siedziały, a przez okno widziałyśmy atak na budynek PAST-y i na Pocztę Główną. To było po drugiej stronie ulicy, prawie na samym rogu. Po drugiej stronie ulicy widziałyśmy akcję. Rano od razu nas stamtąd zabrali. Po drugiej stronie aktorki miały swoją cukierenkę, panie dały nam śniadanie i przenieśli nas na Szkolną. Na Szkolnej zaczęło się bombardowanie i następnego dnia [przeszłyśmy] do „Adrii” na Moniuszki. Wyzwolił nas pocisk kolejowy, nie pamiętam, którego to było dnia. W międzyczasie dochodziłam do „Żmudzina”, dlatego że tam już była część moich dziewcząt…
- Jak to: „Wyzwolił nas pocisk kolejowy”?
W tym sensie, że musiałyśmy opuścić [budynek], bo ten pocisk na szczęście nie wybuchł.
- Pani była w środku, jak on spadł?
Nie, byłam w bramie i nie tylko ja. Ale na dole nie było nikogo, bo dziewczyny dostały zadanie. Myśmy były na dole, w sali restauracyjnej się spało. Gdyby wybuchł, to by wszystko wyleciało w powietrze wokoło. Matka Boska czuwała. W międzyczasie jeszcze naprzeciw była księgarnia. Ta księgarnia jest teraz też, ale wtedy była księgarnia Gebethnera i Wolfa. Tam przenieśli potem z Grzybowa wytwórnię granatów. Dziewczyny chodziły też pomagać, ale mnie wtedy już tu nie było.
- Pani na początku była w plutonie wartowniczym?
Tak.
- Czy dostała pani w ogóle jakieś uzbrojenie, jakąś broń?
Żadna nie miała broni, ja dostałam „piątkę” jak już się zadomowiłam u „Żmudzina”, któryś chłopak mi dał.
Nic.
- No to co to za pluton wartowniczy bez broni?
Skąd? Chłopcy nie mieli broni, przecież było bardzo mało broni, walczono o broń. Opowiem jeszcze wydarzenie, które jest ważne na tamte czasy. Jak zbombardowali „Adrię”, to dziewczyny zostały przeniesione do domu Wedla na rogu Szpitalnej. Tam do dzisiaj jest. Zresztą moja koleżanka była krewną z rodziny Wedla. Przyszłam do nich, one miały pokój i drugi sąsiedni, do dzisiaj jest balkon od strony ulicy. Była cała drużyna, a nawet dużo z plutonu było. Zaczęły się naloty. Stoję twarzą do „Wedla”, bomba wpadła do sąsiedniego domu, wtedy wszystkie wybiegłyśmy, żeby ratować przysypanych. To było bardzo trudne, bo to było nie na dziewczęce ręce, ale wszystko robiłyśmy, co było możliwe. W tym momencie, kiedy ratowałyśmy przysypanych, przez ten balkon wpadł pocisk i wszystko poszło w dym. Nie opieka? One zostały przeniesione na Chmielną, zaraz przy Nowym Świecie po prawej stronie, za pierwszym domem, w piwnicy. Oczywiście wróciłam do „Żmudzina”, bo tu miałam trochę i tu miałam trochę dziewcząt.
Po tym zbombardowaniu na Chmielnej w nocy cały pluton został przeniesiony za Aleje (tak się mówiło wtedy) – poza tymi [dziewczętami], które były u „Żmudzina”. Tam dziewczęta miały nieprawdopodobnie ciężką służbę, bo w nocy przedostawały się przez Aleje na drugą stronę i z powrotem przenosiły różne rzeczy. Granaty, środki opatrunkowe, jedzenie i inne. To była tak ciężka służba, a wszystkie były naprawdę filigranowe. Byłyśmy wszystkie bardzo szczupłe. Tutaj cześć i chwała wszystkim, które to robiły. Pani Szebeko, dowódca całego [VI] plutonu, była razem z nimi i również zastępczyni jej, a ja zostałam z tą grupą na Kredytowej. Tutaj też nie było łatwo, ale zupełnie inaczej.
- Co należało do pani zadań na Kredytowej?
Na Kredytowej była służba łączniczek. Sanitariat, była jedna sanitariuszka na miejscu, bo zaraz powiem, że był szpitalik. Bardzo rzadko zaopatrzenie, przygotowanie jedzenia. Myśmy miały do pomocy dwie kucharki z zewnątrz, wspaniałe młode kobiety. Przecież byśmy nie potrafiły tego robić, żeby na taką ilość, na całą kompanię ugotować jedzenie. „Żmudzin” bardzo dbał o nas. Chłopcy musieli nosić wodę i nie tylko do gotowania, ale i do mycia dla nas też. Jedzenie jakoś, nie wiem, Opatrzność zawsze była nad nami.
Była z nami „Zaza”, Bronisława Pacuska. Była od nas starsza, bo była już po wyższych studiach, w banku pracowała już przed wojną. Wyszła za mąż za pana ze znanej powroźniczej rodziny Pacuskich. Pochodziła ze wsi za Grójcem. Wiedziała, jak wygląda piec do chleba; wiedziała, jak zrobić zaczyn. Zameldowałam się u „Żmudzina” i powiedziałam, żeby chłopcy pomogli, to ona postawi piec. Rzeczywiście myśmy mieli postawiony piec i „Zaza” piekła. Jak ona ten zaczyn zrobiła na pierwsze pieczenie, to nie wiem, bo drożdży nie było. Mówiła żartem: „Po co ci będę opowiadała? I tak ty nigdy tego nie potrafisz zrobić”. Tak że myśmy jedli świeżo pieczony chleb. Pokazała, jak wybudować kuchnię. W tym domu na Kredytowej, jak się wejdzie na podwórze, to po lewej stronie są kolumny, z tym że było wyżej. Tam właśnie była postawiona kuchnia.
Tak jak mówiłam, miałyśmy dwie [kucharki] i jeszcze ktoś przychodził, pomagał jakoś w przygotowaniach. Miałam klucze do magazynu (to była jeszcze jedna historia, może potem powiem). Życie się toczyło dzień w dzień. Byli ranni, były też zrzuty. Chłopcy wyskoczyli z posterunku na Królewskiej na podwórko naprzeciw naszej siedziby. Wspaniały żołnierz, ze wspaniałą przeszłością, Andrzej „Wysoki” był ranny. Odnieśli go chłopcy, byłam w tym szpitalu na Chmielnej. Nie udało się go uratować, miał płuca [przebite]. Robili operację, ale przecież nie było takich możliwości. Jeszcze jeden tam też zginął. Tak że to było lekkomyślne, ale tu zrzuty, więc wszyscy wyskoczyli. Niemcy strzelali z granatnika, z kościoła ewangelickiego, zresztą strasznie nas nękali tym granatnikiem. Ale tym razem to było dosyć dramatyczne. Życie biegło dzień za dniem, dzień za dniem. Nie wiem, wspominam ten czas pełen napięcia, żeby zrobić wszystko dobrze, żeby wszystko było na czas zrobione, żeby pomagać sobie i tak dalej. Zresztą te koleżanki, które ze mną były, były takie same. Myśmy były zupełnie inne, dlatego między nami była wielka, głęboka przyjaźń, wzajemne zrozumienie i wzajemna pomoc. Nie ważne było, że ta jest drużynową, a ta nie. Miałyśmy pokój w piwnicy, legowisko, obok Kontryma. W jednym on był, a w drugim myśmy były. Tak że zawsze miał na nas oko, żeby nam się jakaś krzywda nie stała. Były jakieś sympatie…
- Jaka krzywda mogła się stać?
Że któraś wyjdzie, że nie wróci – zawsze taki ojcowski stosunek był. O chłopców zresztą tak samo dbał bardzo. Myśmy wstawały dużo wcześniej jak było możliwe, bo trzeba było śniadanie zrobić.
- Jak robiłyście śniadanie?
Kawa była albo sztuczna herbata, ale kawa Enrilo oczywiście. Nie przypominam sobie, żeby było mleko puszkowe czy inne, w ogóle nie pamiętam tego. Chleb i coś z zaopatrzenia do chleba było, ale naprawdę dzisiaj nie pamiętam. W każdym razie coś do chleba zawsze było. „Zaza” Pacuska się najbardziej… Miałam klucze, na pięterku był pokój, bo wszyscy uznali, że ja mam mieć klucze. To znaczy moje koleżanki i „Żmudzin” wiedział, u kogo są klucze. Jednego dnia przychodzę, pokoik był, miałam wszystko – niespisane oczywiście, ale poukładane – i myślę sobie: „Tu coś mi uje”. Byłam zmęczona i zapomniałam. Następnego dnia znowu. Zrobiło mi się głupio. W końcu spisałam sobie, ponaznaczałam sobie na trzecią noc. Rzeczywiście znowu był w jedzeniu. Myślę sobie tak: „Jak powiem Kontrymowi, to będzie straszna awantura”. Nie wiedziałam, o kogo chodzi. Wykluczałam dziewczyny, absolutnie żadna by tego nie zrobiła, żeby miała drugi klucz. Zresztą miałam ten klucz. Zwierzyłam się dwóm chłopakom. Mówię: „Słuchajcie, znacie mnie już tutaj, wierzycie mi”. Opowiedziałam im, że jednego dnia spisałam wszystko, ponaznaczałam sobie i że to już tak trwa, że nie chcę dawać Kontrymowi takiego zmartwienia, bo po co, on ma na głowie co innego. Oni mówią: „Nic się nie martw. My tam wejdziemy, zamkniesz nas na klucz”. Rzeczywiście, stałam na dole w kącie, sama się bałam, a oni w środku. Złapali jednego chłopaka, który wytrych sobie dorobił i tym wytrychem otwierał. Dali mu takie lanie, że lepiej nie mówić. On miał dziewczynę i sobie podjadali jedzenie, które było dla wszystkich. Ale swoją porcję też dostawali. Wygonili go.
Prawdą jest, że na początku sierpnia, nie pamiętam, 3 czy 4 sierpnia, jak tam pierwszy raz przyszłam, nie z całym plutonem, tylko z pewną grupą dziewczyn, to powiedzieli, że one mają być, łączniczki i sanitariuszka. Takie porządnickie były, ponieważ było zakurzone, to one zaczęły kurz wycierać. Luksusowe, piękne mieszkanie, bo to przed samą wojną były wystawione. Jedna mówi: „Słuchaj, wejdź tam, bo ja jestem za niska, to ty kurz na tej półce zetrzesz”. Przyszłam, weszłam, starłam, patrzę, złota bransoletka leży. Wzięłam tą bransoletkę i mówię: „Słuchajcie, pilnujcie”. Zameldowałam to nawet, już nie pamiętam, nie Kontrymowi, żeby mu głowy nie zawracać, tylko komuś powiedziałam, że ta bransoletka jest u mnie, że może przyjdzie ta właścicielka z małymi dziećmi, ona stamtąd uciekła i czasem przychodziła coś wziąć. Jak ona przyszła, to one od razu jej powiedziały: „Proszę pani, u »Emilii« jest bransoletka, którą tutaj znalazła. Proszę bardzo. Czy to jest pani? Niech pani się z nią porozumie”. Zaniemówiła, że jej tą bransoletkę oddałyśmy. Zabrała wszystko, co jej było niezbędne i potem powiedziała: „Słuchajcie, bielizna moja osobista, bluzki, wszystko do waszej dyspozycji. Ja tu więcej nie przyjdę. Co wam będzie potrzebne z bielizny czy z ubrania do zamiany, bierzcie sobie”. Więcej się nie pojawiła już do naszego wyjścia, taki był ten świat.
- Ten chłopak, co podbierał jedzenie, został wyrzucony z oddziału?
Wyrzucony w ogóle z oddziału. Potem Kontrym się oczywiście dowiedział, bo trzeba było [mu powiedzieć]. Chłopaki go tak zbili, kuksańce mu dali i on nie mógł się pokazać u nas już więcej. To było niemożliwe, żeby on tam przebywał.
- Pamięta pani może, jaki miał pseudonim?
Może tak, nie powiem więcej. Po wojnie wrócił do Warszawy krótko, był na studiach. Jedna z koleżanek nawet się z nim zaprzyjaźniła z powrotem, przyjmowała go u siebie w domu i jego narzeczoną. Nie chcę, żeby potem ktoś powiedział, że mam jakieś antypatie do ludzi.
Przeżył, przeżył i po wojnie studiował, ale potem wyemigrował w określone miejsce.
Chyba tak. Nie spotkałam się z nim nigdy więcej, nie przychodził na nasze spotkania. Zaprzyjaźnił się tylko z jedną z moich podkomendnych i od niej potem to wszystko wiedziałam. Przedtem ona nam nie mówiła, tylko potem jak on już wyjechał.
- On musiał jakoś całą okupację przeżyć w Warszawie.
Przeżył, właśnie dokładnie nie pamiętam, jak to było, nie chciałabym tworzyć. Czy wyszedł z cywilami? Może do innego oddziału się dostał. Dokładnie nie pamiętam, więc może tylko tyle na ten temat. Ale zdarzały się i takie wypadki też. Ludzie są tylko ludźmi.
Właśnie, ale jak zawsze miałam szczęście być w takim towarzystwie, z którego mogłam brać przykład na całe życie. Zresztą z moimi podkomendnymi, których większość jednak… Myśmy uciekły. Powiedziałam, że dłużej psychicznie nie wytrzymam życia w gromadzie, nie wiem dlaczego, psychicznie. Powiedziałam, że wyjdę z wojskiem, z honorem, ale jak tylko mi się uda…
- Powróćmy jeszcze do Powstania. Mówiła pani, że pełniła też rolę łączniczki. Na czym ta praca polegała? Dokąd pani musiała chodzić, czy z meldunkami? Jak to się odbywało?
Trzeba było zanieść rozkaz czy wiadomość jakąś. Jak dziewczyna, która miała dyżur, poszła dokądś już, miała służbę, to ja to robiłam. Po prostu to było normalne.
Powiedziałam jeszcze jedną rzecz, że właśnie na Jasnej, wiem, który dom, między Świętokrzyską i placem Dąbrowskiego. Jak się idzie Świętokrzyską do placu Dąbrowskiego, to po lewej stronie w jednym domu urzędowała „Lunia”, która była w oddziale Kontryma w sztafecie. Tam urządziła szpitalik dla nas. Przychodziła, sprawdzała, jak komuś coś było, to można było pobiec do niej. Kto miał jakieś problemy, to myśmy nigdzie nie chodzili, tylko do „Luni”. To był cudowny, cudowny człowiek. Pielęgniarka z wykształcenia, sprzed wojny. Straciłam z nią kontakt i po wojnie już, mieszkałam wtedy na Nowym Świecie, idę Chmielną do lekarza, który opiekował się moimi synkami. To już były lata późniejsze. Idę zamyślona, zmartwiona swoimi problemami i raptem słyszę głos: „»Emilia«, jesteś tutaj!”. Ocknęłam się, patrzę, idzie „Lunia”, syn Kontryma i trzech kolegów z mojego oddziału. A tam był ZBoWiD i oni załatwiali jakieś sprawy w ZBoWiD-zie. Oni mnie nie poznali, tylko „Lunia” mnie poznała. Boże, jak myśmy się tam całowali, wyściskali. Tak zaczął się początek moich kontaktów z innymi aniżeli moja drużyna. Bo z moją drużyną, z dziewczynami, od razu po wojnie miałyśmy kontakt. Dziewczyny po Wigilii u siebie w domu przyjeżdżały do mnie do domu. Potem jak była godzina policyjna, kiedy był stan wojenny, to siedziały do rana. Uważały, że musimy być wszystkie razem w taki dzień, chociaż godzinę i podzielić się opłatkiem w moim mieszkaniu. To były takie przyjaźnie, byłyśmy wszystkie sobie nawzajem bardzo oddane do końca.
Żyje „Anna”, druga drużynowa, Zosia Cydzikowa, jej mąż z Virtuti Militari, był na Mokotowie. On właściwie miał największe zasługi za postawienie pomnika państwa podziemnego. Żyje ona i ja, koniec. Ale ona ma Alzheimera.
Nas było… czterdzieści dwie chyba. Na emigracji zostały cztery, wyjechały i nie wróciły.
- Z tych około czterdziestu dziewcząt zostały w tej chwili trzy, tak?
Dwie.
Cydzikowa, która ma Alzheimera, więc już nie ma z nią żadnego kontaktu. Aha, jeszcze jedna została z tych dziewczyn, bez żadnych funkcji, która była krótko łączniczką u „Żmudzina”, była ranna. Mówi, że szła z rozkazem, ale to nie jest prawda. Leciała gdzieś tam, miała rodziców niedaleko. Była stosunkowo lekko ranna, też ma już Alzheimera.
- Czy na przykład były takie momenty w Powstaniu, że można było usiąść, porozmawiać?
Tak, tak, to było tak jak w rodzinie. Oczywiście zawsze było pewne napięcie. Na przykład jak była służba, że więcej potrzeba, to nawzajem pomagałyśmy sobie, zastępowałyśmy się. Nie było tak, że siedziała królewna i ona dzisiaj nie ma służby. Wszystkie miały służbę dwadzieścia cztery godziny na dobę, jak trzeba było coś [robić]. Ktoś był ranny, odnieść, przynieść, na przykład sygnał, że trzeba dokądś pójść, coś przynieść. Mam notatnik, w którym na początku sierpnia zlecono dziewczętom z mojej drużyny, że chłopcy chcą, żeby z linii zanieść wiadomości za Aleje. Wtedy przebieganie Alei było bardzo niebezpieczne. Zdecydowałam się, że jeżeli to jest tak, to pójdę. Mam w notatniku adresy, kiedy pierwszą pocztę wyniosłam z Kredytowej na drugą stronę Alej.
- Jak to przejście wyglądało?
Jak były przerwy w ostrzale, to się przebiegało wtedy i ryzykowało. Dopiero potem był wykop zrobiony, a strzelali z BGK.
- To pani jak gdyby wyręczyła pocztę harcerską.
Jeszcze wtedy nie było poczty harcerskiej. Harcerska poczta była zorganizowana później.
- Jak panią przyjęli, jak pani przyniosła te listy?
Z zachwytem, ale tej nocy ci chłopcy się wyrwali i byli w dwóch miejscach. Nie dali dranie znać, widocznie komenda nie wiedziała.
- Miała pani może jakąś sympatię?
Nie, to znaczy lubiłam wszystkich. Miałam wielką sympatię, on zginął dramatycznie w Urlach. Pojechali na roboty i zginął, stanął w obronie kobiety. Ludzie dowozili żywność do Warszawy, właśnie z tamtych okolic. Jechali z jakiegoś zadania (nie wiem dokładnie jakiego) i strażnik kolejowy jakiejś starej kobiecie chciał zabrać jajka, ser czy coś takiego i zaczął ją kopać. On do niego wyskoczył i go zastrzelili. Wiem to z opowiadań.
Były spotkania również, zaczęły się na wiosnę 1944 roku, w których brałam udział, oddelegowana przez moją komendę. Pod Warszawą było gospodarstwo, gdzie hodowali kury, i dostałam kiedyś rozkaz, że tam mam być tego i tego dnia, o tej i o tej godzinie, z pozorem, że przyjeżdżam na wizytację. Zastałam czterech chłopaków i dwie dziewczyny. Okazało się, że oni byli z Batalionów Chłopskich, z tym że była tam obstawa. Byli z Batalionów Chłopskich, a ja od dziewcząt byłam i od harcerzy. To już było krótko przed Powstaniem, bo to było latem czy późną wiosną. Potem drugie spotkanie, przenieśli nas do Brwinowa, to wiedziałam, do kogo jadę. Potem miałam spotkanie tylko z koleżanką na hasło. Tam była omawiana kwestia, co robić, żeby młodzież nie chodziła do kina. Dostawałam instrukcje, ona mi przyniosła te instrukcje, co mam przenieść. Wizytowałam sekcję. Potem było spotkanie w Brwinowie, oni nazywali się chyba Moczydłowscy. Też były omawiane sprawy taktyczne, zachowania młodzieży, jakiejś pracy, tego typu, wzajemnej wymiany.
- Co należało robić, żeby młodzież nie chodziła do kina?
Po prostu rozszerzać to wśród rodziny, znajomych, poza swoją drużyną. Poza tym były plakaty naklejane: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Jeszcze jakieś akcje były, których nie można było robić tak… Przecież to by groziło ujawnieniem się w tłumie. Dokąd potem uciec? To raczej trzeba było robić pocztą pantoflową. Były takie plakaty, ale w wywieszaniu tych plakatów nie uczestniczyłam, tylko wiem, że były. Ale nie były długo, może uznali, że to jest niebezpieczne, że szkoda ludzi po prostu.
- Pani narzeczony też był w konspiracji?
Tak, ale on był w zupełnie innej jednostce.
- Mogłaby pani coś jeszcze o nim opowiedzieć, jak się nazywał?
Trudno mówić, że to był narzeczony. Myśmy się po prostu w różnych gronach spotykali. Dzisiaj nie potrafię po tylu latach, po tylu przeżyciach, dokładnie opowiedzieć tych spotkań Batalionów Chłopskich, akowskich i harcerzy. Było kilka takich spotkań. Właśnie myśmy się tam spotykali i oni mieli przyjechać w jakimś czasie do mnie do domu, bo takie były możliwości. Nie przyjechali. Następnego dnia dopiero dostałam wiadomość o tym zajściu.
No właśnie… Nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć, tak jak wielu różnych. Nie można mówić, że narzeczony. Po prostu to była przyjaźń, może z większym zainteresowaniem. […] To był po prostu jakiś związek bardzo idealistyczny, bo to się zdarzało w tamtych czasach. Myślę, że i teraz też się zdarza.
- Wracając do Powstania. Czy w Powstaniu pani już znała generał „Zo”?
Nie, generał „Zo” to w ogóle nie wiem, co robiła w Powstaniu, bo nie ma żadnych materiałów, jeśli chodzi o jej udział w Powstaniu. Może była w komendzie. W każdym razie nie zetknęłam się z materiałami, mimo że współpracowałam od lat dziewięćdziesiątych. Jeździłam do Torunia i byłam prezesem Memoriału Generał Marii Wittek, brałam udział przy organizowaniu. Też stało się to zupełnie przypadkowo.
- Mówiła pani, że w Powstaniu były zrzuty alianckie. Pamięta pani też może zrzuty z kukuruźników, rosyjskie?
W Śródmieściu to nie wiem, czy w ogóle były. Na Czerniakowie było więcej. Nie przypominam sobie, żeby w naszej dzielnicy coś spadło z kukuruźnika, a tutaj spadła broń.
- Byli jacyś jeńcy niemieccy u pani w oddziale?
W moim oddziale nie było Niemców, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie zetknęłam się z jeńcami. U nas nie było.
- Może jak na Chmielną pani chodziła?
Może, a może jak byłam w „Adrii”… Przeżyłam straszną rzecz, do dzisiaj niechętnie tam chodzę. Nie pamiętam, dokąd szłam, w jakiej sprawie. Znalazłam się przy filharmonii na Jasnej i wtedy strzelała „krowa”. Nawet ktoś mi mówił: „Słuchaj, nie wychodź, jest niedobrze. Nie jest to nic pilnego, zostań. Zobaczymy później”. Ale uznałam, że mam załatwić i koniec. Doszłam do filharmonii i wpadła „krowa” na dom naprzeciw filharmonii na Jasnej, gdzie był szpitalik. Co trzeba mówić więcej? Od niedawna przechodzę tamtą ulicą, wcześniej krążyłam, żeby tam nie przechodzić, będąc w Śródmieściu, taki był szok. Nie mogłam nic zrobić. Były już ekipy ratunkowe, poza tym miałam coś załatwić. Gdyby ode mnie zależał ratunek, to pewnie był tam poszła, ale była zorganizowana pomoc. Tego, co widziałam, nie zapomnę do końca życia. Dlaczego jestem przekonana o opiece Matki Boskiej i żyję tym najgłębiej całe życie? To było już pod koniec Powstania. W obecnej poczcie na Świętokrzyskiej była komenda. Tam miałam oczywiście swoich bliskich i poprosiłam Kontryma, żeby mi pozwolił popołudniu wyskoczyć. Już był smutny nastrój, nawet nie wypisywał mi przepustki, powiedział: „Dobrze, biegnij”. Powiedziałam, do kogo idę, co i jak. „No to biegnij i tylko niedługo wracaj”. Zeszłam na dół do szpitalika, tam byli moi przyjaciele. Musiałam stamtąd wyjść niedługo, bo miałam krótki czas. On pozwolił mi wyjść. Poza tym nie wiem, czy bym wytrzymała psychicznie. To, co zobaczyłam – rannych leżących i służby… Kiedy wyszłam, to było w miejscu, gdzie teraz jest brama od Świętokrzyskiej, trzeba było dojść do kręconych schodów. Kiedy dochodziłam do kręconych schodów, to jakiś chłopak krzyczy do mnie: „»Emilia« ratuj mnie, zabierz mnie stąd!”. Patrzę, rzeczywiście, nie pamiętam jego pseudonimu. Ważyłam czterdzieści kilka kilo, a on ważył pewnie osiemdziesiąt, wyższy ode mnie o głowę. Mówię: „Słuchaj, przecież ja ciebie nie podeprę, bo jak ty się na mnie oprzesz, to mnie złamiesz po prostu”. Mówi: „Nie, my musimy stąd natychmiast wyjść. Natychmiast!”. Wyszliśmy, nie będę opowiadała szczegółów, ale można sobie wyobrazić, jak to wyglądało, bo on miał kłopoty z nogami, z chodzeniem. Kij miał, którym się podpierał i [oparł się] na moich ramionach. Stanęliśmy chwilę w bramie i wtedy liczyło się [czas od wystrzału], bo oni rzucali „Bertę”. Liczyło się do ilu można policzyć i dokąd można dobiec między jednym a drugim uderzeniem. Nie bałam się, ale byłam zdenerwowana okropnie i straciłam świadomość myślenia logicznego. On mówi: „Słuchaj, dobiegniemy na róg Jasnej i Świętokrzyskiej”. Kiedy myśmy dochodzili, leciała następna „Berta”. Tam stały blaszane okrągłe słupy ogłoszeniowe. Myśmy uznali, że położymy się za tym słupem. Kiedyśmy dochodzili, już na Pocztę Główną [bomba] spadła i ten świst nas rzucił na ten słup. Że myśmy ocaleli, to ja nie wiem. Ledwie żeśmy się pozbierali, bo on miał przecież z tymi nogami… Chcemy przejść na drugą stronę Świętokrzyskiej, żeby pójść do siebie na Kredytową. Jesteśmy już prawie na drugiej połowie Świętokrzyskiej, leci druga bomba. Myśmy się puścili i mnie zrzuciło do leja po bombie. On cięższy był, to się zatrzymał. Wyciągnąć z tego leja mnie nie mógł, ale doczłapał się właśnie do „Luni”, do szpitalika. Przyszli, wyciągnęli mnie z tego leja. Ona nastawiała mi kręgosłup lędźwiowy, do dzisiaj to czuję, chodzę z tym. Chcieli mnie kiedyś po wojnie operować, ale się nie zgodziłam. Jeszcze nie było takich dokładnych możliwości, aparatów, żeby to zrobić, i tak chodzę do dzisiaj z laską. Nawet prawie bez laski chodziłam, a teraz z laską wychodzę. Jak myśmy wyszli, spadła bomba, wszyscy zginęli, nikt nie wyszedł żywy. Ktoś kto wyszedł i mnie widział z tym kolegą (okazało się, że mnie znał, ale nie zatrzymał się przy mnie i wyszedł z ludnością cywilną wcześniej), zawiadomił moich rodziców, że zginęłam na poczcie. On był przekonany, że nie zdążyłam wyjść.
U moich rodziców była w tym czasie dyrektorka mojego gimnazjum. Ona mieszkała w Aninie, miała willę, a wojna ją zastała na Ochocie, to jak wyszła, to poszła do moich rodziców, bo nie miała co z sobą zrobić. Jak ten pan przyszedł, zawiadomił moich rodziców, że takie było wydarzenie i że na pewno nie żyję, to nie będę opowiadała szczegółów, które też mi opowiadali. Mama i pani Maria wiadomo jak zareagowały i od razu ktoś biegnie, żeby jutro rano była msza święta za moją duszę w kościele. Tata się tak wściekł, powiedział: „Nie waż mi się zamawiać tej mszy świętej. Ona żyje! Gdyby zginęła, to by mi dała znać”. One poszły do kościoła, bo tak zdecydowały. Jeszcze ciotka i inne osoby za moją duszę się modliły, a mój tata nie poszedł.
- Ten chłopak z nogami czuł, że nie może zostać w tym szpitalu, tak?
On czuł, że nie może, a ja zupełnie straciłam ten instynkt samozachowawczy.
- On w ogóle przeżył Powstanie?
Przeżył.
- Nie pamięta pani, jak się nazywał?
No właśnie nie pamiętam, bo on w ogóle wyszedł do obozu i nie wrócił do Polski.
- Jak przyszedł moment kapitulacji?
Płacz, dosłownie myśmy płakali, ale wiedzieliśmy, że to musi być. Nie było wyjścia.
- Pani zdecydowała się wyjść z żołnierzami?
Ja i moje koleżanki, myśmy honorowo wyszły. Kontrym miał w ogóle talent zdobywania ludzi. Ustawiono nas na podwórku, całą kompanię i dziewczyny, bo myśmy należały do „Żmudzina” i wszystkie tam były. Oni przedtem broń odpowiednio zakopali, uszkodzili to, co musieli wynieść, jakieś materiały zakopali. To tylko Kontrym wiedział i jego zastępca „Krzyś” Zatryb. Kontrym się żegna, do wszystkich mówi, dziękuje nam, tak jak normalnie. Stałam z dziewczynami oddzielnie, a chłopaki oddzielnie stali, a do nas powiedział: „Dziewczyny, wam to szczególnie dziękuję. Za wszystko wam dziękuję. Jestem dumny, że byłyście tu z nami razem cały czas”. Tak mniej więcej brzmiało pożegnanie Kontryma. Chłopaki potem żartowali, jak szli. Prowadzili nas koło „Braci Jabłkowskich” i potem prowadzili nas Alejami. Potem skręciliśmy, jak jest Towarowa… Zakroczymską nas prowadzili i od tyłu wchodziliśmy do akademika. Do dzisiaj nie chcę tam wchodzić, bo leżało wtedy wszędzie pełno trupów w tych domach, tak się obchodzili. I to nie wojsko, cywile, mężczyźni, kobiety, dzieci.
- Jak Niemcy patrzyli na kobiety, które idą do niewoli? Jak was traktowali?
Nic szczególnego, to znaczy było tak. Miałam „piątkę”, dostałam od któregoś z chłopaków. Jak przyszłam, to jakiś chłopak znalazł „piątkę” niedużą i dał mi. „Co, jesteś drużynowa i nie masz pistoletu?”. A miałam trzy naboje do tego pistoletu, ale nosiłam dumnie z sobą. Wzięła to koleżanka, bo jej rodzice na Złotej mieszkali, oni mieli zabezpieczone piwnice. Bo powiedziałam: „Nie oddam Niemcom” – a rzucić też nie mogłam. Niemcy ten dom po wyjściu naszym tak zniszczyli, że nic nie odnaleźli, więc też nie odzyskałam tego pistoletu.
Niemcy zachowywali się przyzwoicie, powiedziałabym. To znaczy ani nam nie grozili, ani nie kpili z nas, ani nic. Po prostu stali. Potem przeprowadzili nas przez tory kolejowe, tam gdzie jest Dworzec Zachodni, w drodze do Ożarowa. Prowadzili nas do tego obozu. Ale my dzielne dziewczyny, szczególnie Renia była też nadzwyczaj agresywna w swojej dzielności… Jeszcze przedtem były rozmowy. Mówię: „Słuchajcie, ja wychodzę z wojskiem, bo honorowa jestem. Wy, jak chcecie”. Kontrym „Żmudzin” powiedział, […] że zostawia decyzję dla nas. A to one też wszystkie [wychodzą ze mną]. Myśmy szły i umówiłyśmy się, że jak będzie okazja, to część z nas ucieka. Część nie, część powiedziała, że idzie do obozu. Powiedziałam: „Nie, ja nie wytrzymam tego skupiska po prostu”. To nie chodzi o jedzenie czy o coś, tylko ciągle pełno ludzi. Nie ma możliwości, żeby usiąść, poczuć się samym i pomyśleć sobie spokojnie, uporządkować swoje myśli. Zupełnie to było niemożliwe. Poza tym jeszcze Renia i drugie, poza tym jakaś partyzantka będzie.
Kiedy zrobiło się ciemno przed Ożarowem, Niemcy zapalali latarki, ale co i raz im gasły. Był rów i potem było pole. Te okolice mało znałam, ale wiedziałam, że jeśli [mam pójść] do [jakiegoś] domu, to biednego, bo tam była niemiecka kolonia. No i kolejno wyskoczyłyśmy wszystkie, te które się umówiły ze mną, bo nie wszystkie, sześć. Mówię: „Teraz cicho bądźcie, trzeba do biednego domu zadzwonić, bo to będą Polacy”. Bo tam było niemieckie osiedle. „Ja to załatwię, nikogo tu nie znam, ale znają moją rodzinę ze strony mojej matki”. Ta rodzina była tam znana. Zapukałam, ten człowiek otworzył i mówi do mnie: „Panienko, gdzie ja tu panienkę schowam?”. Mówię: „Nie będzie mnie pan chował. Jestem ta i ta, nazywam się tak i tak, moje dziadki, babcia”. – „No to pomogę”. – „Ale ja nie jestem sama”. – „Ale porządne dziewczyny?”. – „No pewnie”. Przyjął nas chyba sześć. Myśmy dostały po dwadzieścia dolarów, jak wychodziłyśmy. Nie chciał pieniędzy. Napisałam list do rodziców, a on mówi: „O, ja znam, też znam”. On poszedł i zawiadomił rodziców, mego ojca właściwie głównie. Po drodze jeszcze byli krewni, ale mówiłam, żeby do nikogo nie wchodził, tylko do moich rodziców. Na drugi dzień ojciec zorganizował wóz z kartoflami, parą koni, chustki na głowy i tak dalej, jakieś ubrania. Przyjechał do nas. Ten chłop był umówiony, poprowadził nas po jednej na ten wóz i na tym wozie z kartoflami, w chustkach na głowie jako kopaczki kartofli, przywiózł nas do Pruszkowa.
- Ojciec był dumny z tego, że jednak ufał, że pani żyje. A reszta rodzina uważała, że…
Że nie. Ale napisałam kartkę, żeby wiedzieli, że to jest ode mnie. Ten chłop opowiadał, oczywiście chwalił nas, że my takie dzielne. Przysłali nam jakieś fartuchy, jakieś różne rzeczy, żeby nas przewieźć. Tam zatrzymały się dziewczyny i rozjechały się potem każda w swoją stronę.
- Kontynuacja 27 lutego 2009 roku
W tym miejscu bardzo chcę, bo mam ogromne pragnienie przekazać podziękowanie wszystkim ludziom, którzy mieli zasadniczy wpływ na moje wychowanie, na rozumienie przeze mnie obowiązków jako Polki i obywatelki. Zacznę nawet od przedszkola. Już tam była pewna atmosfera, mimo że miałam sześć lat i to była kontynuacja tego, co było w mojej rodzinie. Ogromny wpływ miała na mnie nawet moja prababcia ze strony matki. Byłam przecież dzieckiem, miałam cztery, pięć, sześć lat. Uczyła mnie wierszy patriotycznych, opowiadała mi. Dziadek, ojciec mojego ojca, z którym razem mieszkaliśmy, też jak tylko rozumiałam, o co chodzi, opowiadał mi o swoich przeżyciach z okresu niewoli, bo wtedy mówiło się niewola. Bracia mojego ojca również, jeden z nich był moim chrzestnym ojcem, Jan. Jak się spotykaliśmy w domu u moich rodziców albo u moich dziadków, ([również] młodsi bracia mojej matki), tematem rozmów była, jak się mówiło wtedy: niewola i wszystkie wydarzenia z tamtych czasów. Podkreślało się zachowanie ludzi, które wypływało z pragnienia odzyskania niepodległości i tęsknoty za wolną Polską. Potem, kiedy już byłam starsza, rozumiałam wszystko. Pamiętam nauczycieli ze szkoły powszechnej, pana Dziadkowskiego… Jeżeli ktokolwiek z jego rodziny kiedykolwiek o tym usłyszy, to niech będą dumni, że mieli takiego protoplastę, który miał tak szalony wpływ na kształtowanie charakteru i bardzo duży wpływ na dziesięcioletnich, czternastoletnich dzieciaków, już nastawionych na miłość do ojczyzny, na poczucie obowiązku wobec ojczyzny. Potem wymieniłabym jeszcze nauczycielkę, panią Braunową, polonistkę w starszych klasach szkoły powszechnej. Po prostu miałam wielkie szczęście.
Potem przeszłam do gimnazjum. W gimnazjum również panowała [patriotyczna] atmosfera, było to gimnazjum prywatne Julii z Jankowskich Statkowskiej, na ulicy Nowogrodzkiej. Wszyscy nauczyciele mieli ten sam stosunek. Wszystkie święta państwowe, nie tylko z przedmiotu historia, nie tylko z przedmiotu geografia nawet, wszędzie mówiło się o tym, że Polska odzyskała niepodległość, że trzeba szanować, że trzeba pomagać. Pamiętam rozmowy, kiedy była budowana Gdynia; pamiętam okres budowy, kiedy był COP tak zwany. To w domu i w rodzinie było pełno rozmów na ten temat i radości, że Polska się odradza, i że mamy tak wielkie obowiązki wobec swojej ojczyzny. W gimnazjum wszyscy nauczyciele, ale największy wpływ na mnie miała pani Janina Płoska, która uczyła nas polskiego i była wychowawczynią. Była to córka rejenta Płoskiego z Płocka, ze szlachty z okręgu Płocka, szambelana papieskiego. Z tą rodziną utrzymywałam kontakt i utrzymuję w dalszym ciągu z potomkami. W Polsce już prawie nie ma nikogo, bo koleżanka moja, najmłodsza z tej rodziny, po Powstaniu wyszła razem z wojskiem do obozu, wyszła za mąż za Polaka, hrabiego Łosia, wyjechali do Brazylii i tam już została z rodziną. Pani Płoska już nie żyje. Boże, jak tęskniłam do tego, żeby moi synowie, którzy chodzili do gimnazjum Zamoyskiego, trafili na takich nauczycieli, jak byli nasi nauczyciele. Tacy też byli, ale im było ogromnie trudno, bo to były straszne czasy. Jeden syn urodził się w 1946 roku, drugi w 1948 roku. Były bardzo ciężkie czasy. Chłopcy uczyli się poza tym historii w domu. Język polski, była bardzo dobra polonistka, ale chodzili prywatnie też do przyjaciółki, nauczycielki przedwojennej języka polskiego, gdzie uzupełniali wiadomości, przede wszystkim z literatury polskiej, bo to było bardzo ograniczone. […]
- Chciałam zapytać, dlaczego pani wybrała taki kierunek, żeby studiować prawo?
To był zupełny przypadek. Ponieważ w czasie okupacji przez rok, żeby zdobywać stopnie, żeby zostać drużynową, musiałam przejść szkolenie w szpitalu. Prawie przez rok, jak tylko mijała godzina policyjna, szósta rano już byłam na nogach i biegłam do szpitala. Byłam taki czas na chirurgii, jaki mi pozwalał, żeby zdążyć na komplety. Oczywiście marzyłam o tym, żeby być lekarzem. Po wojnie, kiedy – za wcześnie może – urodziłam dwóch synów, sytuacja była bardzo trudna, ale pracowałam dorywczo, raz tak, raz tak. O tym, żeby studiować medycynę nie było mowy, dlatego zdecydowałam się pod wpływem różnych osób skończyć prawo. Mąż mój był prawnikiem przed wojną, był dużo ode mnie starszy, szesnaście lat. Siedział w oflagu. Uciekłam do Płocka, on dostał przydział do pracy w Płocku jako notariusz i zaczęła się miłość. Jak zaczęła się miłość, to zaczęły się dzieci.
W Płocku przeżywaliśmy i piękne chwile, i dramatyczne. W powiecie, w województwie płockim i w samym Płocku było bardzo dużo prawdziwej inteligencji. Myśmy weszli w ten krąg z dwóch powodów. Raz, że on został tam notariuszem, a dwa, że ja weszłam z racji tego, że byłam rekomendowana do rodziny Płoskich. Matka mojej nauczycielki (wyszła cudem z Powstania, jej mąż zginął, został zamordowany w podziemiach Teatru Wielkiego) pani Płoska korzystała z pomocy, opieki moich rodziców, aż do momentu, kiedy mogła pojechać do Płocka, gdzie w czasie wojny została jej młodsza córka z dziećmi. Weszłam tam od razu w odpowiednie otoczenie inteligenckie, szlacheckie, a mąż mój znowu z racji zawodu. Tam się zawiązał oczywiście od razu PSL. Najsilniejszy był, bo było dużo bardzo zamożnych chłopów, gospodarstw. Wśród adwokatów, którzy byli, były również dzieci już dorosłe. Zawiązała się bardzo silna organizacja, ale jednocześnie bardzo silne było UB.
- To znaczy, że jeszcze wtedy można było właśnie…
Tak, to były początki, 1945 rok.
- Ale chociaż pani mąż już dostał nakaz.
Tak, nakaz pracy tam. Przed wojną miał już tytuł notariusza i dostał nakaz pracy. Wtedy był to już urząd państwowy, nie prywatna kancelaria.
- Nie było tak, że on mógł wrócić i otworzyć swoją prywatną kancelarię?
Nie, on tam był już na nakazie pracy. Tu jemu ktoś pomógł, ale nie pamiętam dokładnie, kto to był, więc nie będę mówiła. Ale ktoś ze starego środowiska prawniczego, bo on był w Warszawie w tej elicie przed wojną. Ktoś mu tutaj pomógł, ale nie pamiętam kto.
- Na przykład mógł odmówić i powiedzieć, że nie pojedzie?
On musiał pracować, miał matkę na utrzymaniu. To była pani, która nigdy nie pracowała, a zasoby, które miała przed wojną, to oczywiście wszystko przepadło. Dom został zniszczony, trzeba było to jakoś odbudować, dać jej warunki do utrzymania.
- No tak, tylko to z jednej strony właśnie jest takie bardzo straszne, że on przesiedział całą wojnę w oflagu, myślał że wróci do Polski, otworzy kancelarię, a tutaj przyjeżdża, dostaje nakaz wyjazdu do pracy.
W Woldenbergu był. Tak i to było bardzo dobre miejsce, Płock. Przede wszystkim środowisko. Też trzeba pamiętać o tym, że to miało ogromne znaczenie w tamtych czasach, że się wchodziło w określone środowisko inteligenckie, tak się mówiło wtedy.
- Pani powiedziała, że na tamtym terenie było silne UB.
Było bardzo silne UB. Nie mogę podać zaplecza tego. Była taka sytuacja, że chłopi w 1946 roku, już okrzepło PSL… W międzyczasie były różne wydarzenia, ale już nie będę może o tych szczegółach opowiadać. PSL już tak okrzepło, że zostały zaplanowane ogromne dożynki. Ja w 1946 roku w czerwcu urodziłam pierwszego syna. Mieszkaliśmy na facjacie, był jeden pokój, kuchnia i strych do naszej dyspozycji. Zjazd tego dnia, nie umiem powiedzieć ilości, ale to były tysiące ludzi i to nie tylko z Płockiego, ale i z Płońskiego przyjechali. Był ufundowany sztandar na poświęcenie i miał przyjechać premier Mikołajczyk. Zgromadziła się ogromna ilość ludzi, chłopi przyjeżdżali. To nie byli biedni chłopi, to wszystko byli zamożni ludzie, to dawna zubożała szlachta. Przy gimnazjum było ogromne boisko, plac i tam było to zorganizowane. Nie mogłam [wyjść] rano z małym chłopcem, który się pod koniec maja urodził, a te dożynki były we wrześniu czy październiku, już teraz dokładnie nie pamiętam. Nie poszłam od rana, tylko jak drugi czy trzeci raz nakarmiłam synka, bo karmiłam go piersią, to zapakowałam go. Zresztą wózek dostałam w prezencie, przedwojenny, bardzo zniszczony. Sama to odmalowałam, przygotowałam wcześniej. W wózek włożyłam synka i pojechałam na to zgromadzenie. Ogromna ilość ludzi i wszyscy czekali na Mikołajczyka. Kiedy weszłam w tą grupę, to ktoś przyjechał na koniu i zawiadomił, że po drodze Mikołajczyka aresztowali. Już się czuło atmosferę, że zostaliśmy otoczeni milicją, UB. No i ten sztandar. Wzięłam sztandar, zwinęłam, włożyłam do wózka, dziecko na wierzchu i próbuję wyjść stamtąd. Ale patrzą na mnie tak, że wróciłam i poszłam innym miejscem. Zaczęłam mojego synka szczypać, żeby zaczął wrzeszczeć. Nieprzyzwyczajony do takiego traktowania wrzeszczał niesamowicie. Jak przestawał wrzeszczeć, to się nachylałam i mówiłam: „Syneczku, syneczku cicho, cicho…” i szczypałam go ponownie. W ten sposób przeszłam przez ten kordon. Nie zrewidowali mnie, bo byłam chuda, ważyłam czterdzieści pięć kilo, przy moim wzroście, a miałam wtedy metr siedemdziesiąt trzy. Wyszłam i szczęśliwie wróciłam z tym sztandarem do domu. Aha, jeszcze robili zbiórkę na pokrycie kosztów tego zgromadzenia, to po drodze ktoś mi pieniądze powtykał do wózka, żeby te pieniądze wywieźć. Matka Boska prowadziła mnie na pewno.
Wróciłam do domu, a tam w międzyczasie zaczęło się strasznie, bo UB biło ludzi, tłukło, strasznie było, aresztowali. Mąż mój nie wiem jak i jeszcze kilka osób, gdzieś wyszli, jakoś im się udało, ale wrócił do domu późnym wieczorem. Nie wiedziałam, czy jest aresztowany, czy nie. Ten sztandar przechowałam do czasu, kiedy już zaistniała Polska [po upadku komuny], zresztą nie tylko ja, ale i inne osoby, które przekazywały [go sobie wzajemnie]. Mam podziękowanie na piśmie od ostatniego dowódcy Batalionów Chłopskich, jak wyszedł już z więzienia. Zapomniałam nazwisko, ale to łatwe do ustalenia, bo mam dokument na to. Zresztą to odbyło się bardzo uroczyście. Byli panowie, którzy chcieli napisać na maszynie, a generał powiedział, że nie. „Taka podziękowanie musi być ręcznie napisane”. Mam to podziękowanie.
- To znaczy że ten sztandar przechodził, nie tylko był u pani przechowywany, tak?
Potem moi przyjaciele mi pomagali. Przez dłuższy okres czasu ten sztandar był u pani Marii Gałuszkówny, która już dawno nie żyje. Nie pamiętam, czy opowiadałam, że w czasie okupacji przez rok, nie tylko ja, ale podobne dziewczęta, była między innymi Irka Rowecka, były dziewczęta ze szlachty wysiedlone z Pomorza, Hulewiczówny na przykład i inne dziewczyny, którym udało się uciec ze Lwowa. Jedna była córką profesora, nazwiska też w tej chwili nie pamiętam, urocza i piękna kobieta, młoda dziewczyna. Pod Urlami po tamtej wojnie pani Paderewska wybudowała duży dom, gdzie przechowywane były upadłe dziewczęta, które nie miały domów rodzinnych. Komórka Armii Krajowej w czasie okupacji przejęła ten dom i urządzili niby szkołę hodowli drobiu. Tam właśnie poznałam panią Gałuszkównę, ona była nauczycielką. Była dużo starsza, była już po studiach. Związana była z księdzem Piotrowskim, który też mnie dobrze znał. Ksiądz Piotrowski z Puławskiej, który dawno nie żyje, znana postać w szerokich kręgach. Ustaliliśmy, że to Marylka weźmie do siebie do domu, bo ona zawsze była taka niewinna, słodka, pokorna.
- UB szukało tego sztandaru?
Do mnie nikt się nie zgłosił, bo oczywiście myśmy wyjechali z Płocka. To było w sierpniu czy wrześniu, a potem chyba za tydzień, mąż mój został aresztowany, jak wracał z pracy do domu. Ktoś to zauważył, przybiegł do mnie do domu i powiedział. Droga do naszego mieszkania była właśnie obok tego domu, gdzie było UB. Jak mąż przechodził, to wyszedł jakiś cywil i go zaprosił do środka. Wiadomo było co, więc nakarmiłam Marka. Pomagała mi młoda dziewczyna, córka dozorczyni tego domu. Zostawiłam go i jak naiwna pobiegłam tam. Tak szłam szybko i pewnie, że milicjant, który stał na dole, nie zatrzymał mnie w ogóle i weszłam na pierwsze piętro. To był szaleńczy pomysł. Patrzę, już nie było nikogo, bo to była piąta czy szósta popołudniu, jak on skończył pracę. Zajrzałam do jakiegoś pokoju, gdzie były drzwi uchylone. Z sąsiedniego pokoju wyszedł mężczyzna, wiedziałam, kto to był i mówi: „A co wy tu robicie?”. A ja do niego mówię: „Nazywam się tak i tak, jestem panią…”. Trzeba się puknąć w głowę, żeby się tak zachować. On się na mnie spojrzał, a ja mówię: „Tu jest mój mąż”. – „A jak się nazywa?”. – „Makowski”. – „A jest”. – „Dlaczego pan go zatrzymał?”. – „Mamy sprawy do omówienia”. – „Dobrze, wobec tego pójdę i przyjdę tutaj z dzieckiem, bo ja nie mogę zostać sama, bo nie mam żadnych pieniędzy. Dziecku trzeba dawać jeść i mnie też”. Popatrzył na mnie i pomyślał, że to wariatka, jakaś szajbnięta kobieta, że wobec takiego ubowca tak się zachowuje. Wywiązała się między nami rozmowa, której nie potrafię dokładnie powtórzyć, ale na końcu on mi powiedział tak: „Jak pani mąż będzie grzeczny, to za godzinę będzie w domu. A teraz proszę wyjść, bo nie chciałbym, żeby was stąd wyprowadzili”. Myślę sobie: „Pójdę, bo jak mnie tu zatrzymają, to co z tym dzieckiem będzie”. Poszłam i rzeczywiście mąż za dwie godziny wrócił. Miał tak powiedziane… Powiedział mu Dobieszak, że oni nie mogą we dwóch w jednym mieście przebywać. Ponieważ Dobieszak musi zostać, to mój mąż musi wyjechać i ile mu na to czasu potrzeba. „Ja muszę zdać, muszę zawiadomić ministra”. – „My zawiadomimy ministra, żeby najszybciej ktoś przejął”. Myśmy w ciągu dwóch tygodni musieli przyjechać do Warszawy.
- Dlaczego oni nie mogli we dwóch przebywać w jednym mieście?
Bo jak może przebywać w jednym miejscu taki ubek na cały powiat i mój mąż, który był jednym z organizatorów. On się tak łagodnie ze mną obszedł, potraktował, że nie aresztował go, nie wiem dlaczego, nikt nie wie, dlaczego go nie aresztował, tylko był nakaz, że ma opuścić Płock. Był na pewno jednym z głównych organizatorów. Zresztą potem inni mieli różne przykrości. Potem wszystko wyszło na jaw.
- Czyli w sumie ten ubek tak po ludzku się zachował?
Tak, muszę przyznać. Ale on tego nie zrobił na pewno z miłości, tylko miał takie rozkazy z góry. Bo jak myśmy przyjechali do Warszawy, warunki były trudne, wtedy był minister… Nie pamiętam nazwiska ministra sprawiedliwości, ale to był rząd, w którym Mikołajczyk miał dużo swoich ludzi. To był krótki okres, jak był Mikołajczyk. Męża wtedy mianowali sędzią sądu okręgowego w Warszawie, ale do wydziału rejestrowego, czyli niepolitycznego, i nic nie mógł. Byliśmy pod obserwacją. Mieszkanie na Nowym Świecie na pierwszym piętrze częściowo było odbudowywane, ale ono się nie nadawało jeszcze do zamieszkania. Około roku był w rejestrze sądowym i go wyrzucili. To był jeszcze czas, kiedy był Mikołajczyk. Wpisali go na listę adwokatów, bo przed wojną, żeby zostać notariuszem, trzeba było najpierw zdać egzamin sędziowski, potem adwokacki, a potem dopiero notarialny. Przed wojną dwa lata był notariuszem, był przygotowany do tego. Trochę wyremontowaliśmy mieszkanie przy pomocy całej mojej rodziny. Wszyscy nam pomagali. Założył kancelarię adwokacką łącznie z adwokatem Przymanowskim. Skąd Przymanowski? Bo właśnie ten dom w Płocku, który zajęli ubowcy, to był dom Przymanowskiego. Ale nie tego polityka Przymanowskiego, oni mieli bardzo dalekie pokrewieństwo. Kolega męża, też adwokat, Przymanowski, też musiał uciekać z Płocka. Przyjechał do Warszawy i otworzyli kancelarię adwokacką. Ciężko było, mieszkanie niby było gotowe… Bardzo było ciężko. W czerwcu 1948 roku urodził się mój drugi syn.
Pewnego dnia, to chyba było około 1950 roku, jak mąż miał około roku tą kancelarię, wezwali go do urzędu skarbowego i powiedzieli tak: „Macie tutaj domiar do podatku”. Przekraczał on czterokrotnie albo pięciokrotnie wartość naszego mieszkania, a o zarobkach to już w ogóle nie było o czym mówić. Wrócił do domu i powiedział: „Słuchaj, nie wiem, dokąd się wyprowadzimy, bo nam zabiorą to mieszkanie”. Był tam również adwokat Przymanowski, on był bardziej elastyczny w rozmowie, mąż był bardzo zasadniczy. Przymanowski poszedł, miał inne mieszkanie gdzieś na Mokotowie i przyszedł do nas z taką nowiną, że oni umorzą ten podatek na piśmie jeżeli dwa pokoje oddamy na zespół adwokacki, a my z rodziną zostaniemy w pokoju z kuchnią. Bo tam były trzy pokoje z kuchnią, na pierwszym piętrze jest balkon jeszcze do dzisiaj w tym mieszkaniu. Nie było wyjścia, musieliśmy się zgodzić.
Tak, o to chodziło, żeby wejść do tego mieszkania.
- Ale to na zespół adwokacki dla kogoś innego?
Zespół adwokacki i oni nam część adwokatów wyznaczyli. Adwokat Białostocki, był to Żyd, który w stosunku do nas, muszę to podkreślić, zachowywał się niezwykle przyzwoicie, w tych granicach przy wspólnym użytkowaniu mieszkania. Była taka instytucja radziecka, nazywała się „Iniur Kolegium” [?], dokładnie pamiętam. On reprezentował interesy wszystkich obywateli radzieckich na terenie Polski i wszystkich obywateli polskich na terenach radzieckich, więc kto miał jakie interesy… Okazało się potem, że było sporo dzieci, które spłodzili Polacy w Rosji i wrócili do Polski. On egzekwował tutaj alimenty, stamtąd gorzej przychodziły alimenty. Był Albert Malinowski, Żyd polski, który w Rosji spędził wojnę, jak tam emigrował, ale na stanowisku dyrektora jakiejś fabryki. Między innymi był adwokat Wolteger, który był policjantem w getcie warszawskim i ocalał. Był też adwokat Hryckowian, który przecież był przedtem w sądzie wojskowym i skazywał akowców na karę śmierci, a sam był akowcem w Krakowie. Ja byłam sekretarką. Z PSL-u był adwokat Laskowski (to już myśmy wywojowali, żeby był), Pluta i jeszcze ktoś, ale w tej chwili nie pamiętam.
- Pani powiedziała, że adwokat Białostocki zachowywał się bardzo przyzwoicie. A reszta jak się zachowywała?
Malberg-Malinowski przychodził każdego dnia, nawet na Boże Narodzenie i na Wielkanoc, w sobotę, w każdą niedzielę i zajmował jeden pokój. Używał oczywiście łazienki, która była jedna. Zakłócał nam wręcz spokój, myśmy w ogóle nie mieli spokoju w domu, a Białostocki był bardzo układny. Był adwokat Śliwowski, kolega mojego męża, jeszcze z gimnazjum Zamoyskiego i też razem kończyli wydział prawa. Wtedy on już chyba był profesorem w Toruniu i w Lublinie. Ponieważ nie mogłam medycyny pogodzić w żaden sposób, to adwokat Śliwowski namówił mnie na wydział prawa. Uważał, że mam pewne predyspozycje do tego, żeby zostać prawnikiem. To było bardzo trudne, naprawdę to były bardzo ciężkie czasy. Dwoje małych dzieci w pokoju z kuchnią, zakłócony porządek, przychodziło mnóstwo ludzi. Maleńki jeden przedpokój był do wszystkich adwokatów. Ci z PSL-u robili wszystko, co było możliwe, żeby nam ułatwić życie i wymyśliłam sobie, że będę miała dziecko. Zmieniła się rada adwokacka, ci okropni komuniści odeszli i było trochę lepiej. Był też Żyd, bardzo kulturalny i bardzo przyzwoity człowiek, znowu zapomniałam nazwisko… Dostałam zaświadczenie, że jestem w ciąży, to już było po trzech, czterech latach. Poszłam do niego, już odwilż nastąpiła, pokazałam mu to zaświadczenie, powiedziałam, że już troje dzieci i my. Wtedy ten dziekan, on wiedział, że to nie jest prawda, na pewno wiedział, że to nie jest prawda… Ale ponieważ on był wtedy dziekanem, a jednocześnie pełnił funkcję administracyjne w Stołecznej Radzie Narodowej, znalazł mieszkanie na ulicy Smolnej i przeniósł ten zespół na ulicę Smolną. Zawsze myślę o nim życzliwie, bo nie wiem, jak by skończyła cała nasza rodzina. Ale już wcześniej zaczęłam studia. Nigdy nie przypuszczałam, że pomaga mi w tym agent. O tym dowiedziałam się przed dwoma laty. Jeden z adwokatów, który tam był… Bo bym się nigdy na wydział prawa nie dostała z moją przeszłością i z tą całą sytuacją. Zdałam egzamin, ale na pewno bym się nie dostała. To był kolega mojego męża z gimnazjum, z rodzinnych stosunków i tak dalej. Nie żyje już dość dawno, nie wymieniam jego nazwiska. Ale wśród tych ludzi byli i tacy, którzy takim niedołęgom życiowym jak ja pomagali.
- To znaczy on był agentem?
Ten adwokat? No oczywiście, to wiadomo było. O tym wszystkim się dowiedziałam przed kilku laty, dwa czy trzy lata temu. Przypadkowo, z radia. Przypadkowo włączyłam radio i podane było jego nazwisko.
UB, Wolteger tak samo był.
- Ale to był też jednocześnie przyjaciel pani rodziny, pani męża.
Męża, razem gimnazjum Zamoyskiego kończyli, razem studiowali wydział prawa. On miał cudownego ojca, również adwokata niezwykłej inteligencji, erudycji w ogóle. Znałam go, już był starym człowiekiem, kiedy go poznałam. Ten też bardzo inteligentny, wykształcony dobrze, tak jak przed wojną dobrze kształcili, byli wykształceni prawnicy.
- Ale on się z tym ukrywał, że był agentem, współpracował?
Nikt nie wiedział, dowiedziałam się z radia. Włączyłam radio i podał jeden z profesorów wydziału prawa, że właśnie ustalił w swoich aktach w IPN-ie, że ten był agentem. Bywaliśmy nawzajem u siebie w domu, oni mieli dwie córki.
- Jak pani na to zareagowała?
Usiadłam i nie wiedziałam, co z sobą zrobić i w głowie mi się mieszało. Wśród adwokatów niemało było [agentów].
- Ale czy to nie potwierdza tezy, że byli dobrzy i źli agenci?
No tak, żadnej tezy ogólnej nie chcę z tego wyciągnąć. Nie wiem, może on zrobił to przez przyjaźń z moim mężem, może zrobił z litości dla mnie, że się tak strasznie borykam i nie wyobrażam sobie dalszego życia, że nie będę miała jakiegoś wykształcenia, że nie będę miała zawodu, że nie będę mogła wychowywać należycie swoich synów. Nie wiem, co nim kierowało? A może mu się podobałam, nie wiem, choć miał bardzo piękną żonę. Może jemu imponowałam mocną postawą, bo nie ukrywałam tego, że byłam w Powstaniu, że byłam w organizacji, w Armii Krajowej, że jestem takich poglądów. Oni wszyscy wiedzieli, jakie są moje poglądy. Jak moich przyjaciół, państwa Krukowskich, którzy mieszkali wtedy w Komorowie… To też znana rodzina. Pan Krukowski był przed wojną dyrektorem w kolejce EKD, która jeździła z Nowogrodzkiej do Leśnej Podkowy. Aresztowali ich dwóch synów w Podkowie Leśnej, uczniów, i osadzili w sławnym więzieniu we Włochach, w piwnicach. Poprosiłam Hryckowiana, bo wiedziałam, że on w sądzie wojskowym był, nie wiedziałam, że był aż takim agentem, ale że był sędzią sądu wojskowego, to było wiadomo. Jak go poprosiłam: „Panie mecenasie, to są nasi przyjaciele”. Orlewski też razem z moim mężem kończył Zamoyskiego, to było to środowisko. Skąd Orlewski? Dlatego że Orlewscy mieli majątek na południu Mazowsza, chyba Mała Wieś się nazywała. Kończył Zamoyskiego i Zamoyskiego kończył mój mąż i ciągle to była ta sama paczka. Utrzymywaliśmy stosunki po wojnie, mimo że oni byli stamtąd wysiedleni. Siostra pani Orlewskiej mieszkała tam również i właśnie u pani Orlewskiej ci chłopcy byli aresztowani, bo malowali na płotach: „Wolna Polska”. Jak dowiedziałam się o tym, to poprosiłam Hryckowiana, żeby pomógł, to on też zaryzykował. Nie chciał żadnych pieniędzy w ogóle. Powiedział, że to jest bardzo trudna sprawa, ale co będzie mógł, to zrobi. Za niedługi czas tych chłopców zwolnili, z tym że jeden już po wyjściu dostał białaczki i bardzo szybko zmarł. Nie wiem dlaczego [mi pomagali], może właśnie imponowała im moja postawa czy może mieli miękkie serce i uważali, że skoro kobieta ich prosi ze łzami w oczach. Te łzy nie były robione, tylko rzeczywiście tak przeżywałam.
- Gdyby pani wtedy wiedziała, że jest agentem, jakby pani w tamtych latach dowiedziała się, że on współpracuje z UB, to by się pani z nim przyjaźniła?
Nie, on bardzo szybko umarł. Wtedy nie wiedziałam, że on jest agentem, mogłam się tylko domyślać, bo miał prawo występowania w sądach wojskowych. Tam byli również tacy PSL-owcy jak Pluta, Laskowski. Znane osoby ze środowiska. Przecież po powrocie do Polski PSL… Do pewnego momentu, do wyjazdu, wszyscyśmy się angażowali. Przyjeżdżała moja teściowa, zajmowała się chłopcami, a ja oczywiście pracowałam również w tej akcji, gdzie było głosowanie: „3 x tak”.
- Jak pani pracowała przy tej akcji? Co należało do pani obowiązków?
Były spotkania, było jakieś drukowanie, roznoszenie czegoś. Dzisiaj to trudno powiedzieć, dokładnie nie mogę tego wszystkiego powiedzieć. Myśmy mieli siedzibę w Alejach Jerozolimskich, za ulicą Chałubińskiego jak się w tamtą stronę jedzie, po lewej stronie jest wysoki dom, później wojskowy. W tamtym czasie to była siedziba PSL-u. Przy tym głosowaniu byłam w jakiejś komisji. Po tylu latach, po tylu przeżyciach, nie pamiętam wielu szczegółów. Ale żyje jeszcze adwokat Laskowski, który wszystko może potwierdzić. Sztandar, który oddałam… Mam za to odręczne podziękowanie generała. Jak wyszedł z więzienia, to dopiero wtedy oddałam.
- Teraz chciałabym jeszcze wrócić do Hryckowiana. Przecież to jest były akowiec, jego żona była łączniczką „Nila”.
Tak.
- Jak by pani go opisała? Co to był za człowiek?
Z tego kontaktu już po jego śmierci próbowałam od Hryckowianowej, nie o nim, tylko o niej dostać materiały. Odnalazłam ją, udając, że nic nie wiem. Zakładałam przecież razem z profesor Zawacką „Zo” organizację kobiet. „Zo” nawet mi mówiła: „Słuchaj, jesteś w Warszawie, odszukaj Hryckowianową, może coś się o niej dowiemy”. Ona się absolutnie wycofywała. Potem zmarła i jej córkę prosiłam, żeby dała te materiały, które zostały. Też się uchyliła. Hryckowianowa mnie dobrze znała z tych czasów, kiedy jej mąż był w naszym mieszkaniu. Nie wiem, jak Hryckowianowa to przeżyła, bo ona się o tym przecież dowiedziała prawdopodobnie późno. Wiadomo było kto miał nominacje, żeby dostać się do sądu wojskowego. W adwokaturze było wielu, wielu wspaniałych ludzi, znanych akowców. Przecież był taki czas w adwokaturze, że tylko określona część adwokatów miała prawo występować w określonych sądach. Nie mówię o wojskowych, o cywilnych. W Sądzie Najwyższym nie wszyscy mogli występować. Jeszcze jak zaczynałam aplikację (już nie pamiętam w tej chwili, w którym roku), to jeszcze obowiązywał taki zwyczaj, że nie wszyscy mogli występować w Sądzie Okręgowym. Było tak, że w Wydziale IV Karnym Sądu Wojewódzkiego w Warszawie była lista adwokatów i był pokój, w którym oni mogli czytać akta różnych spraw. Na przykład były akta: „Przemyt antyków”. Nie pamiętam, w którym to było roku. Przemyt antyków, złota i te procesy, to przecież nie wszyscy adwokaci mieli dostęp. Te akta były w oddzielnym pokoju zamykane na klucz. Tylko określeni adwokaci mogli tam wejść. Były przecież sprawy przy drzwiach zamkniętych i też określeni adwokaci [w tym uczestniczyli]. Nie podam ani jednego nazwiska. Jak Maślanko pracował i myśmy mieli pokój adwokacki, to jak Maślanko wchodził do pokoju adwokackiego, to wszyscy wstawali z wyjątkiem mnie i ustawiali się, żeby z Maślanko się przywitać. Było tak i to sama słyszałam, jak jeden z aplikantów, a potem z adwokatów telefonował do jednego z ministrów i umawiał się z nim na kolację publicznie. Też nie podam nazwiska.
- Dlaczego pani nie wstawała, jak wchodził Maślanko?
A dlaczego miałam wstawać? Kim dla mnie był Maślanko? Był starym człowiekiem, ale był mężczyzną. Gdyby weszła stara kobieta, też bym wstała, gdybym była młoda. Wszyscy wiedzieli, kto to był Maślanko. Wielu innych, którzy mieli te uprawnienia w sądach wojskowych, mieli uprawnienia w różnych tajnych procesach. To była nieliczna grupa, bardzo nieliczna grupa, ale była. Gdybym podała nazwiska, to by wszyscy z krzesła spadli.
Nie, nie podam ani jednego nazwiska, bo nie chcę mieć procesów sądowych, bo nie wiem, co jest w ich aktach personalnych. Wiem, co jest w moich aktach personalnych.
- Ale jak na przykład odnosił się do pani Maślanko?
Był bardzo uprzejmy. Ponieważ stali w kolejce, ja siedziałam, to on się kłaniał, z nimi się witał, mnie się ukłonił z daleka i koniec. Nie podchodził do mnie, żeby się przywitać ze mną. Ciągle koło niego był wianuszek, a jak to się robiło, to szybciutko wychodziłam z pokoju adwokackiego. W pokoju adwokackim był adwokat, który przyjechał zza granicy (też nie powiem nawet, z jakiego państwa, bo nie chcę, nawet tak daleko), który siedział całe dnie i wszystko podsłuchiwał. Był nieszczęśliwy, bo nie miał wielkiej praktyki, a był za granicą przez wojnę. A ilu siedziało w więzieniach? Ilu adwokatom mam do zawdzięczenia, że mi pomagali, bardzo pomagali w sensie takim, że podtrzymywali na duchu, że mogłam prosić o pomoc jako początkujący adwokat, na przykład w rozwiązaniu jakiegoś problemu. Trzeba pamiętać, że kiedyśmy zaczynali po wojnie, to jeszcze były sprawy z kodeksu Napoleona. Trzeba było się też tego nauczyć. Jednocześnie na tą aplikację adwokacką…
- Ale jeszcze chciałam wrócić do Hryckowiana, żeby pani opisała, jaki to był człowiek. Czy on w ogóle wspominał o tym, że…
Nic, w ogóle nie było żadnych rozmów w zespole na tematy polityczne, nigdy przy mnie i w ogóle nie było, dlatego że to była mieszanka ludzi. PSL-owcy trzymali się oddzielnie.
- Ale jak on, były akowiec, mógł skazywać swoich kolegów na karę śmierci?
Towarzyskich stosunków z nim nie miałam żadnych, tylko na terenie zespołu. Byłam urzędniczką, on był bardzo dla mnie uprzejmy, zresztą wszyscy byli dla mnie uprzejmi z wyjątkiem Malberga-Malinowskiego, który w czasie wojny był w Rosji dyrektorem jakiejś fabryki, tak opowiadał. Ożenił się tutaj z córką „Wiecha”, bardzo piękną, młodą kobietą. Mieszkał na Kopernika, ale w części przy Foksal. Córka „Wiecha” była bardzo piękna i układna. Wyjechali, jak była emigracja. Przecież jak byłam aplikantem, to pensja nasza była bardzo niska. Dorabiałam sobie w ten sposób, że pisałam na zlecenie apelacje różnym adwokatom, którzy byli leniwi.
- Ale wtedy pani wiedziała, że Hryckowian był akowcem?
Że był akowcem wiedziałam, ale coś mnie trzymało [na dystans] i on był z bardzo dużym dystansem do wszystkich. Ale był bardzo uprzejmy i nie miałam prawa podejrzewania… Wiedziałam, że był w sądzie wojskowym, ale w sądzie wojskowym było wielu adwokatów. Potem nie badałam, który jeszcze i jaki był, to mnie już nie interesowało. On był bardzo układny, dobrze wychowany, zachowywał się kulturalnie. Bardzo ciepło zareagował na moją prośbę, choć w twarzy było jakieś minimalne drgnięcie, jak powiedziałam, o co chodzi. Ale nie wyciągnęłam z tego żadnych wniosków. Później dopiero sobie przypominałam, jak to było.
- Kiedy się pani o tym dowiedziała, że właśnie Hryckowian, były akowiec, skazywał swoich kolegów na karę śmierci?
To znaczy wtedy wiedziałam, jak przyszedł – nie było tajemnicą, że był w sądzie wojskowym. Ale w sądach wojskowych były różne sytuacje. W tym okresie czasu w ogóle to wszystko nie było jeszcze głośne, to było jeszcze wszystko owiane tajemnicą. Mało tego, nawet to nie budziło specjalnego zainteresowania, bo akowcy nie byli jeszcze zorganizowani. Myśmy przecież byli w jakimś przygaszeniu. Kontaktowaliśmy się między sobą, ci którzy mieli do siebie zaufanie. Wiadomo było, że są wyroki śmierci, ale przecież nie były podane do publicznej wiadomości nazwiska sędziów w tamtych czasach, dopiero jak Światło uciekł z Polski. Do tego też nie wszyscy mieli dostęp. Przecież te informacje, które Światło podawał, były zagłuszane, były w różnych porach. Myśmy wszyscy byli bardzo zajęci własnym życiem i własnymi problemami na miejscu. Wyjawianie tego wszystkiego zaczęło się już w późniejszych latach. On był zamknięty [w sobie], ale w obcowaniu bardzo elegancki. Widać było, że był dobrze wychowany, jak się wówczas mówiło: „Ależ on jest dobrze wychowany, umie się zachować, umie wejść do pokoju, umie się ukłonić. Wie do kogo podejść najpierw, z kim się przywitać. Wie jak siedzieć przy stole”. To było wtedy to, co przeszło sprzed wojny, codzienne życie towarzyskie. Przychodzili tam przeciętnie dwa, trzy razy w tygodniu każdy, na dwie godziny, na godzinę i taki był z nimi mój kontakt, z wyjątkiem PSL-owców, z którymi się dobrze znałam. Wiadomo było, że tych panów… Potem się dowiedziałam o Woltegerze, że był policjantem w getcie. Ale to też wyszło, bo on wtedy tylko opowiadał o tym, jak Polka go przechowywała i on się potem z córką tej Polki ożenił. Był bardzo układny. Białostocki też był szalenie układny, też widać było, że wyszedł z domu, gdzie te maniery miał na co dzień. Nie wiem, co stało się z jego pierwszą żoną, wiedziałam, ale nie pamiętam. Ożenił się drugi raz w Polsce z miłą, poprawną panią, która zresztą była tam kilka razy, a kontakty były głównie przez telefon, to znaczy, jak był telefon do niego i telefonowałam w jakiejś sprawie. Może była dwa, trzy razy. Miła pani przychodziła, witała się, mówiło się trele-morele i na tym się kończył kontakt. Towarzyskich stosunków żadnych nie utrzymywaliśmy z nikim, z wyjątkiem Treli i Laskowskiego, którego znaliśmy z PSL-u i do czasu wyjazdu Mikołajczyka to była bardzo ścisła współpraca.
- Kiedy pani się dowiedziała, że właśnie Hryckowian postąpił w ten sposób?
Trudno mi powiedzieć, ale dosyć późno. Trudno mi było to przyjąć i potem jak nawiązałam kontakt z jego żoną, która absolutnie izolowała się, nie chciała… Nas Hryckowian nie interesował, nas interesowała ona, bo jednak miała bardzo bogatą przeszłość i to pozytywną przeszłość. Po śmierci matki telefonowałam do córki i prosiłam ją, że jeżeli zostały jakieś materiały, że proszę [przekazać] nie mnie, tylko żeby wysłała to do Torunia. Przecież tam jest bogate archiwum. Ona mnie zbyła po prostu, uprzejmie, nie mogę powiedzieć, rozmowa była bardzo uprzejma i tak dalej, ale elegancko mnie zbyła.
- Ale jak pani uważa, czy Hryckowianowa, będąc żoną, nie zdawała sobie sprawy?
Świetnie wiedziała, to było niemożliwe. Warunki egzystencji, jakie on mógł stworzyć swojej rodzinie w tamtych czasach, wyjazdy do sanatoriów i w ogóle życie towarzyskie i tak dalej. W ogóle ona dla mnie jest dużą zagadką, ale nigdy tego nie podnoszę, nie interesuję się, nie szukam rozwiązania, bo bałabym się, że może mogłabym ją skrzywdzić.
- No tak, bo być może ona była tak zakochana w swoim mężu, że nie chciała…
Tak się też zdarzało. Takie sytuacje u innych ludzi widziałam w życiu, naprawdę.
- Mogłaby pani je opowiedzieć?
Kiedyś byłam z chłopcami na urlopie nad morzem, poznałam panią, Polkę, też prawdziwą inteligentkę. Za pośrednictwem mojej znajomej Gruzinki, którą poznałam po wojnie, właśnie też na urlopie… One nie miały dzieci, tylko byli moi chłopcy wtedy, taka była przyjemna atmosfera. Dwie panie, miałam towarzystwo kulturalne, sympatycznie się rozmawiało o niczym, bo to były czasy, kiedy rozmawiało się o niczym. Jedna z tych pań powiedziała właśnie, że wyszła za mąż… Widać było, że zamożne, dobrze wyposażone w drobiazgi – kobieta to przecież wszystko widzi – mieszkały w jakimś prywatnym pensjonacie. Potem jednej z nich wymknęło się, że ta pani wyszła za mąż za oficera rosyjskiego, który egzystował w Polsce. Muszę powiedzieć, że ani nie prowokowały żadnych rozmów ze mną, żeby się czegoś ode mnie dowiedzieć, ani nie opowiadały o sobie. Tak na bieżąco, jak kobiety rozmawiają, ani o przeszłości, ani o przyszłości, ani o teraźniejszości. Tylko potem, jak tą drugą panią spotkałam przypadkowo na ulicy, bo ta znajomość się zakończyła z wyjazdem, właśnie wtedy ona mi powiedziała, że druga jej przyjaciółka wyszła za mąż za jednego z wyższych oficerów rosyjskich, który był tutaj oddelegowany. Ona do mnie powiedziała: „Proszę pani, zakochała się nieprzytomnie. Nic dla niej nie istniało, tylko to”. Ale naprawdę podkreślam: nie wyciągała ode mnie ani czy byłam w Armii Krajowej, ani co robiłam i tak dalej. Były i takie sytuacje, że ludzie, którzy na pewno służyli, a mieli wnętrze, jak spotkali takiego człowieka jak ja, otwartego, nieukrywającego swojej przeszłości, nie wyciągali od niego więcej, niż on sam mówił. Może to było szczęście.
Oczywiście był okres, kiedy pewne osoby usiłowały się ode mnie dowiedzieć, czy nie jestem gdzieś zaangażowana w późniejszym okresie czasu. Ale każdy się zorientował, że jeśli jestem, to i tak się nie dowie. Moja współpraca, jeśli chodzi o PSL, była jawna, nie ukrywałam tego przed nikim. Później, kiedy stan wojenny zastał mnie w Polsce, to razem z inną koleżanką siedziałyśmy w nocy w gmachu sądu, bo jak przywozili aresztowanych, to żeby był ktoś niby na obronę z urzędu. Takie były pozory, a przecież chodziło o to, żeby się coś dowiedzieć, zawiadomić rodzinę i tak dalej. Z jedną z koleżanek spędziłam w tym sądzie kilka nocy.
- Ktoś jednak czuwał nad panią i pomógł, że pani się dostała na te studia.
To tylko adwokat Śliwowski. Nigdy bym się nie dostała na studia. Na studiach byłam prowokowana, żebym się zajęła, żebym stworzyła organizację studencką. Jeszcze był wielki mój przyjaciel, to był adwokat Eggersdorf i kilku sędziów było również. To był prawdziwy przyjaciel, on był w wieku mojego męża i wiem, że był nawet w bliskiej przyjaźni z Cyrankiewiczem. Ale od niego też dostałam ogromnie dużo ciepła, opieki, pomocy. Nie wiem, chyba wyglądałam jak taka oferma, której ciągle trzeba pomagać, bo ona sobie nie daje rady. Takie tam, kobitka, której trzeba pomagać, żeby miała swoje. Chyba robiłam takie wrażenie. Nie wiem, bo jednak ciągle ktoś mi gdzieś starał się pomóc.
- Jak było na studiach? Łatwo było zdawać te egzaminy?
Lepiej nie mówić. Z przedmiotów zawodowych nie miałam żadnych problemów. To też jest opieka, zawsze wierzę. Matka Boska zawsze nade mną czuwała, jakiś anioł stróż mi pomagał. Zdawałam marksizm i leninizm. To był ten rok, kiedy Stalin wydał książeczkę przed śmiercią: „Nauka o językoznawstwie”. Ten egzamin miał być w czerwcu, a to wyszło w maju w tłumaczeniu polskim. Mieszkałam wtedy jeszcze na Nowym Świecie. Poszłam, kupiłam to, a miałam koleżankę, która przed wojną kończyła już polonistykę. Gdzieś pracowała, nie mówiła gdzie i przychodziła na te zajęcia. Inteligentna, nie z Warszawy, nie mówiła o sobie wiele, to nie pytałam. Ważne było dla mnie, że mam kogoś, z kim mogę porozmawiać o studiach. Kupiłam tą książeczkę, przyszłam do domu, czytam, czytam, w ogóle nie wiem, o co chodzi. Telefonuję do Danki i mówię: „Danka, przeczytałaś już to dzieło?”. Ona mówi: „Przeczytałam, to wszystko takie proste”. Mówię: „Słuchaj, ja nic nie rozumiem”. Ona mówi: „Ach, bo ty zawsze byś chciała wszystko rozumieć. Przyjadę do ciebie jutro, to porozmawiamy”. Ona mi tłumaczyła, w jakimś ministerstwie pracowała. Przyjaźnie się odnosiła, nie wiem, czy była w partii, czy nie, nie było rozmowy. Nie wyciągała mnie na żadne zwierzenia nigdy. Czytam, czytam, ona mówi: „Popatrz, to takie proste”. A ja nie mogłam zrozumieć tego języka w ogóle. To było trzy dni przed tym wiosennym egzaminem. Mówię: „Ja nie idę”. Ona mówi: „Chodź, pójdziemy razem, ja ci coś tam podpowiem”. Był młody człowiek, widać że bardzo dobrze wychowany, delikatny bardzo. Od nauk społecznych to przecież zawsze były siekiery. Weszłyśmy we dwie, Danka wyśpiewała wszystko. Ona była lepiej wykształcona ode mnie, bo właściwie przed wojną już nie skończyła polonistyki, więc miała łatwiej. Poza tym pochodziła z Piotrkowa i nie miała obciążeń akowskich, bo nie była [w AK], nie ukrywała tego faktu. Zaczynam coś się jąkać, on się do mnie uśmiecha, młody człowiek, ja się też do niego uśmiecham. Coś mam dalej mówić i w końcu on zaczyna się denerwować, to ja też się zaczynam denerwować. Mówię: „Proszę pana, niech mi pan wstawi tą dwójkę, bo ja już nie mam siły tutaj dłużej siedzieć. Trudno, na jesieni może coś się pouczę, to na jesieni może na poprawkę przyjdę”. Wziął mój indeks, a mój indeks był dosyć niezły, patrzy się na mnie miłosiernie, a Dance kazał wyjść i mówi: „Nie, proszę pani, ja pani postawię trójkę, będzie pani miała święty spokój”. Powiedziałam, że nie potrzebuję łaski. Wstaję i mówię: „Albo mi pan odda indeks z dwójką, albo bez [oceny] i mam już dosyć tego”. Ciągle byłam napięta, przecież miałam w głowie setki problemów dnia codziennego z chłopakami. A on mówi: „No nie, nie, nie”. Odwróciłam się na pięcie i wyszłam z gabinetu, to było w pałacu Kazimierzowskim i idę, a on za mną. To ja coraz szybciej i on mi włożył ten indeks za kołnierz, już przed strażnikiem, który stał w bramie. Wyszłam, Danka biegła z boku. Co się dzieje? Mówi: „Słuchaj, co ty jesteś taka wojownicza. Skończyła się wojna. Naucz się żyć w pokoju. Chodź, jeszcze pouczę cię, porozmawiamy tym językiem”. Poszłam na ostatni termin, było nas chyba dwanaścioro. Wszystko młodzi, ja byłam staruszka przy tych studentach. On wszystkich pyta kolejno i przeważnie dwójki wstawiał do indeksów. Doszłam, zostałam sama, myślę sobie: „No to się zacznie”. Oczywiście nie byłam w stanie tego zrozumieć albo się już tak wewnętrznie zaparłam na to wszystko. On mówi: „Dzisiaj to ja nie będę, pani już jest zmęczona”. Do tych chłopaków wszystkich mówił per ty, a do mnie per pani. „Ja panią odprowadzę, niech się pani uspokoi”. Mówię: „Nie, proszę mi postawić dwójkę, już więcej tu nie przyjdę”. – „Ja panią odprowadzę”. Wyszliśmy i on mi zaczął opowiadać o sobie. Nie w gmachu, tylko jak już szliśmy, on mnie odprowadzał. Opowiadał mi, że był Żydem wywiezionym z Polski na Wschód. Rodzice jego tam zginęli, rodzeństwo zginęło, on jeden był oddany do jakiegoś sierocińca i w tym sierocińcu zaczęli go wychowywać odpowiednio. On mówił: „Ja się buntowałem, ale nie miałem wyjścia, byłem sam na świecie”. Skończył tam jakieś wyższe studia, szczegółów nie pamiętam, żeby to opowiedzieć, jak to było ogólnie. Został oddelegowany na Uniwersytet Warszawski, żeby prowadzić zajęcia na Uniwersytecie Warszawskim z marksizmu i leninizmu. On mówi teraz tak: „Proszę pani, przecież wystarczy na panią spojrzeć, że pani w to wszystko nie wierzy i pani jest przeciwna temu. Ale proszę mi pozwolić sobie pomóc. Mnie w życiu tyle ludzie pomogło. Niech pani pozwoli, żebym ja pani pomógł, bo pani się tego nigdy nie nauczy na egzamin. Osobowość pani jest taka, że pani się tego nie nauczy”. Nauczyłam się ekonomii socjalistycznej, a tego już nie. Poszliśmy na kawę i chciał mi wpisać czwórkę. Powiedziałam: „Nie proszę pana, trójkę wystarczy”. Potem zatelefonował do mnie do domu i zaprosił mnie na kawę, nie pamiętam, za kilka miesięcy, że chce się ze mną spotkać. Żegnał się ze mną, bo wyjeżdżał do Izraela. Powiedział: „Tam jest moje miejsce. Nie mogę tych funkcji pełnić tutaj”. Mogę to teraz upowszechnić, bo nawet nie pamiętam jego nazwiska. Zresztą czy żyje jeszcze? Młodszy był ode mnie o kilka lat, może pięć, może więcej. W ten sposób przebrnęłam marksizm i leninizm na uniwersytecie.
Natomiast nie przełknęłam marksizmu i leninizmu, kiedy zdawałam egzamin adwokacki. Była bardzo ostra selekcja przy przyjęciu na aplikację adwokacką. Bardzo się wtedy spieszyłam, dlatego że to był ostatni moment, kiedy mogłam dostać się na aplikację adwokacką bez aplikacji sądowej, był taki okres. Dawniej tak było i teraz tak jest, że trzeba… Nie, teraz w ogóle to już jest bałagan. Ale dawniej było tak, że trzeba było najpierw zdać egzamin sędziowski, żeby dostać się na aplikację adwokacką. Ale był taki krótki okres, w tamtych czasach, że to był ostatni rok, w którym mogłam dostać się bez aplikacji, a mnie się spieszyło. Już nie byłam pierwszej młodości. Miałam rodzinę, byłam odpowiedzialna za nią. Miałam rodziców, którym musiałam pomagać. Zdarzyły się nieszczęścia różne i musiałam się usamodzielniać jak najszybciej. Z dużym pośpiechem obroniłam pracę. To było lato, nie pamiętam, który to już był rok. Mąż z synami wyjechał na wakacje, było tak strasznie gorąco, że siedziałam w domu na Nowym Świecie, nogi trzymałam w wodzie z lodem, żeby nie zasnąć, żeby się uczyć. To wszystko mi się udało. Spotkałam się z dużą życzliwością profesora na uniwersytecie, żebym obroniła pracę magisterską i dosłownie w tydzień później już napisała, obroniła, żeby te terminy zachować. To był ostatni nabór na egzamin na aplikację adwokacką. Był to dosyć trudny egzamin, dlatego że był to egzamin z literatury, pisemny, ustny ze sztuki. Każdy miał dziesięć pytań na piśmie, siadało się i trzeba było napisać. Odsiew był szalony. Matka Boska czuwała nade mną i dobrzy ludzie. Zdałam ten egzamin i była kwestia, czy zapisać się na tą aplikację, bo to, że się zdało egzamin, no to jeszcze [nie wszystko]. No i znowu wspaniali, starzy adwokaci, którzy wtedy byli w radzie adwokackiej – to już był ten okres taki troszkę, że sekretarz partii powiedział, że pelargonia mu na dłoni wyrośnie, jak ja będę wpisana na listę aplikantów adwokackich, nawet jeśli zdam egzamin. Jednak nie urosła mu pelargonia, ale zastałam wpisana. To był ciężki czas na aplikacje. Pensja była bardzo niska, a musiałam się dokładać do utrzymania domu. Ponieważ jakoś mi to wszystko nieźle szło i chciało mi się pracować, to pisałam za innych adwokatów różne rewizje (bo wtedy to nazywało się rewizje), stawałam w sądzie za opłatą, bo pensja była śmiesznie niska, na zarabianie oczek w pończochach, jak myśmy się śmiali. Wtedy były windy, woźny był w windzie. Nie wypadało, że jak woźny był, żeby mu nie dać napiwku, to od razu człowiek spadał ze schodów w opinii. Jak to, aplikant chce być adwokatem i nie ma na to, żeby woźnemu w windzie dać… Już nie pamiętam ile, bo wtedy była inna wartość pieniądza. Na salę sądową, kiedy się wchodziło w tamtych czasach, tak samo stał woźny i zapraszał. Nie tak, że wchodzili ludzie na salę i przeszkadzali. To też trzeba było odpowiednio się znaleźć. Trzeba było jakoś dorabiać sobie, więc dorabiałam sobie w ten sposób, że jako aplikant stawałam za kogoś. Już jako aplikant wprowadzony pisałam różne pisma. Poza tym akta, robiłam notatki i tak dalej, żeby w ten sposób sobie dorobić. Oczywiście wtedy też zobaczyłam od tyłu adwokaturę i to wszystko, co się działo. Nie wiem dlaczego nawet ci, którzy byli, jakoś mieli nade mną litość i pomagali mi, żeby to wszystko przebrnąć. Mam ogromnie dużo do zawdzięczenia świętej pamięci ówczesnemu dziekanowi adwokatowi Garlickiemu i wielu innym członkom rady adwokackiej w tamtych czasach, przedwojennych adwokatów, którzy młodym bardzo pomagali, tyle ile mogli. Partia robiła swoje, a oni robili swoje.
Przyszedł dzień, w którym trzeba było zdawać… Aha, była taka sytuacja, najpierw byłam wpisana do innego zespołu jako aplikant. Postawił mnie kierownik zespołu w takiej sytuacji, że postanowiłam wyjść z tego zespołu, nawet za cenę w ogóle straty możliwości kształcenia. Poszłam do dziekana, który mnie znał, znał moją przeszłość, i mówię: „Panie dziekanie, ja pana bardzo proszę, żeby pan mnie przeniósł do innego zespołu”. To był zespół nawet niedaleko mojego mieszkania. On mówi: „Dlaczego pani chce? Przecież tam jest dużo dobrych adwokatów, pani się dużo tam nauczy. Blisko domu, nie będzie pani jeździć autobusami. Ma pani dobrą opinię w tym zespole u adwokatów. Niech pani powie, dlaczego?”. Powiedziałam: „Panie dziekanie, jeżeli bym panu powiedziała dlaczego, to musiałby pan wszcząć postępowanie. Bo znam pana i wiem, że pan by nie przeszedł nad tym do porządku dziennego. Albo ma pan do mnie zaufanie, że ja tam nie mogę dłużej zostać, albo wyjdę i w ogóle nie będę kontynuowała, jeśli pan mnie nie przeniesie”. To był człowiek twardy bardzo, bardzo uczciwy. Spojrzał się na mnie i mniej więcej tak mówi do mnie: „Ale ja żądam, żeby pani mi podała przyczynę! Bo jak panią znam, to ta przyczyna może wymagać mojej ingerencji”. Powiedziałam: „Nie, panie dziekanie. Z całym szacunkiem dla pana, nie chcę się wdawać w żadne trudne sytuacje i proszę przyjąć moją rezygnację z dalszej aplikacji”. On się wściekł, wstał, uderzył pięścią w biurko, zaczął chodzić i mówi: „Daję pani trzy minuty, żeby się pani namyśliła. Nie przeniosę pani, jak pani nie powie”. Zaczęłam płakać po prostu. Nie tyle płakać, ile zaczęły mi płynąć łzy i powiedziałam: „Trudno panie dziekanie, ja pana bardzo przepraszam. Zna pan mnie tyle lat, więc albo pan ma do mnie zaufanie, że mówię prawdę, albo pan nie ma zaufania, że ja naprawdę nie mogę tam zostać”. Usiadł, zaczął pukać w biurko palcami i powiedział: „No dobrze, przeniosę panią”. Przeniósł mnie do innego zespołu i tam znalazłam cudownych ludzi.
Nie mogę tego powiedzieć. Ten człowiek nie żyje, nikomu nie powiedziałam, nikt nie wie poza mną, o co chodziło.
- Ale to była sprawa polityczna czy osobista?
Nie mogę nic powiedzieć. Byłam gotowa zrezygnować z aplikacji. Tam spotkałam cudownych ludzi. Kierownikiem był adwokat Parys, znana postać, ojciec tego Parysa polityka. Stary Szaniawski, przedwojenny sędzia, senior Czerski i też junior, obaj nie żyją, ale do pięt swojemu ojcu nie sięgał. Okazało się, że było dwóch agentów, teraz się okazało. Ale w stosunku do mnie wszyscy byli bardzo przyzwoici, stworzyli mi dobre warunki. Pracowałam, dorabiałam sobie, wszyscy mi pomagali, byli życzliwi. Sekretarką była cudowna kobieta, też starsza pani, pani Fredzia. Jeszcze druga pani była, obie prawdziwe przedwojenne inteligentki, które nam pomagały.
No i doszło do egzaminu adwokackiego. To były jeszcze trudne czasy. Egzamin adwokacki zdawałam 14 października 1963 roku. […] Przyszłam na egzamin. W komisji był oczywiście dziekan, zastępca, dwóch kolegów, oczywiście z partii i od ministra sprawiedliwości, wszystko z partii. Od ministra sprawiedliwości był obywatel Henryk Kempisty, znane postacie. Z Naczelnej Rady Adwokackiej był adwokat Michał Szuldenfrei, mój ukochany patron, przedwojenny sędzia, adwokat Stanisław Szaniawski i jeszcze dziwni członkowie. Pan adwokat Eichert, Niewiewski i sekretarz partii, adwokat Edmund Mazur. Pan Mazur jako pierwsze pytanie mi zadał: „Jak brzmi pierwszy artykuł Konstytucji PRL-u?”. Powiedziałam, że nie pamiętam, jak brzmi, mogę podać założenia Konstytucji, które regulowały prawa obywatela, obowiązki obywatela, władzę, postępowanie przy wyborach i tak dalej. Ale jak brzmi dosłownie pierwszy artykuł? Naprawdę nie pamiętałam tego. Wywiązała się bardzo ostra dyskusja i pan Mazur powiedział mi, że nie mogę być adwokatem, jeżeli nie znam na pamięć Konstytucji. Na to widziałam, jak zgrzytnął zębami dziekan i inni adwokaci, na przykład Śledziński, Modrzejewski. Oczywiście poparli go ci z Ministerstwa Sprawiedliwości, z Naczelnej Rady, a ja spokojnie siedziałam. Dziekan mówi: „Zamykam dyskusję na ten temat. Proszę o pytania z prawa cywilnego, łącznie z tym prawo pracy, procedura cywilna, postępowanie karne, ubezpieczenia, prawo gospodarcze, prawo o ustroju adwokatury”. Byłam dobrze przygotowana, na wszystkie pytania odpowiadałam bezbłędnie, nikt nie miał do mnie pretensji. Wszyscy się uśmiechali do mnie z tych przedmiotów i kazali mi wyjść razem z moim patronem, cudownym człowiekiem, adwokatem Szaniawskim, przedwojennym sędzią Sądu Okręgowego. To już była postać bardzo znana. Za drzwiami stoimy, słyszymy straszną awanturę. Stefan do mnie mówi: „Nie martw się, wszystko będzie dobrze, nie dadzą cię skrzywdzić”. Mnie poleciały łzy po prostu. On mnie przytulił na tym korytarzu. „Nie pokazuj, masz wejść tam uśmiechnięta i pewna siebie i ja razem z tobą”. Postaliśmy za drzwiami ponad pół godziny, a awantura dochodziła. Jak weszłam, to sekretarz partii, nie dziekan, tylko sekretarz partii powiedział: „Moim zdaniem nie możecie być adwokatem, jak nie znacie na pamięć Konstytucji”. Więcej pytań nie zadał. Ale przewodniczący dziekan odczytał, że mam obniżone o jeden stopień z wszystkich przedmiotów jakie zdawałam i mam niedostateczny z ustroju politycznego. Ale ponieważ jest przewaga znajomości prawa, które jest niezbędne do wykonywania zawodu, zdałam egzamin. Obniżyli, mam obniżone wszystkie stopnie o jeden. Całe szczęście, że miałam piątki. Z pisemnego mi obniżyli na dostateczne, z cywilnego mam dobrze, z procedury mam dobrze, mam dobrze z formalnego, z karnego postępowania mam dostateczny. Mam wpisane podatki administracyjne dobrze, gospodarcze i z zagadnień ideologicznych mam niedostateczny. Uważam, że nie można mieć lepszego zaświadczenia. Gdybym zdała na trójki, to bym nigdy się nie dostała do adwokatury.
Warszawa, 30 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama