Nazywam się Bohdan Czyżewski, urodziłem się 9 marca 1934 roku w Warszawie.
W czasie Powstania mieszkaliśmy na Woli, na ulicy Okopowej, róg Żytniej.
Urodziłem się w Warszawie, w dzielnicy Powązki. Ponieważ mój ojciec był wojskowym zawodowym, więc mieszkaliśmy na terenie jednostki. To była jednostka, pułk radiotelegraficzny. Moja matka z ojcem mieli tam służbowy dom jednorodzinny i w tym domu, na terenie tej jednostki, ja się urodziłem i mój brat.
Brat ma na imię Janusz, niestety już nie żyje.
Był starszy o trzy lata.
Nie, później. Tam mieszkaliśmy do trzydziestego dziewiątego roku, czyli do wybuchu wojny. Miałem wtedy od zera do pięciu lat, bo jak trzydziesty dziewiąty rok, jak wojna przyszła, to miałem wtedy pięć lat. Takie fragmenty mam.
Wojsko, jakieś pułki, które przechodziły. Matka mówiła, że zawsze za pułkami chodziłem. Jak pułk szedł, jak jakiś oddział szedł, to ja za tym oddziałem kroczyłem też i udawałem, że jestem żołnierzem. Poza tym pamiętam właśnie rozpoczęcie wojny, trzydziesty dziewiąty rok. Wtedy samoloty niemieckie zaczęły już bombardować Warszawę. Wszyscy mówili, że to jakieś ćwiczenia pewnie są, ale to była już wojna. Dużo z tamtych czasów nie pamiętam, ale tak jak powiedziałem, to rozpoczęcie [wojny] na pewno doskonale pamiętam i wtedy ojciec z pułkiem swoim wyruszył na wojnę, a myśmy z rodziną, matka i my – brat i ja, przenieśliśmy się do rodziny, do miasta, bo tam już zaczynało być niebezpiecznie, a to był teren wojskowy, były naloty i zostać na tym terenie było bardzo niebezpiecznie. Zresztą ojciec sam namówił mamę: „Ja idę na front, a ty do rodziny”. Duża rodzina była, liczna rodzina i ta rodzina nas przygarnęła.
Raczej to drugie. Strachu nie było, tylko takie właśnie zaciekawienie, co tu się dzieje. Widziałem, że dorośli – mama, ojciec, na pewno bardzo mocno reagowali, ale my jako dzieci nie, właściwie nie. Dopiero później, jak już nastąpiły inne wypadki, inne zdarzenia, to zdaliśmy sobie sprawę, że to jest jednak ciężka sprawa.
W zasadzie nieliczne akcenty. Trudne warunki były i wiem, że były trudności z zaopatrzeniem, z wyżywieniem rodziny – i to pamiętam, że słabo pod tym względem było. Myśmy tam, jak to się mówi, jedli byle co, byle przeżyć.
Tak. Mama próbowała, tak.
Ponieważ dziadek z mamy strony miał zakład stolarski i wszystkie swoje dzieci, a to była liczna [rodzina], siedmioro [dzieci] było, matka miała trzech, czterech braci i trzy siostry, czyli razem ich było siedmioro. Dziadek miał ten zakład stolarski i tam wszystkich zatrudnił do roboty przy tych meblach, które produkował.
Tak, ale to było krótko, ponieważ już… To bym musiał się wrócić do tego, że ojciec jak na tym froncie był, to z pułkiem cofał się na wschód i tam oczywiście dostał się do obozu. Ponieważ nasze pułki z Sowietami nie walczyły, tylko się poddawały i tam były te obozy przejściowe, to ojciec do jednego z takich obozów dostał się, znaczy zamknięty został w takim obozie. I przez kolejarza, który tam podchodził, bo ludzie wtedy podchodzili do tego obozu, bo tam nie był tak pilnie strzeżony ten obóz, były przejściowe obozy, przez takiego kolejarza poprosił, żeby dał znać tutaj do Warszawy, bo on jeździł pociągiem do Warszawy, dał adresy, żeby znalazł tutaj naszą rodzinę, matkę i żeby opowiedział, że on tutaj jest w tym obozie, żeby matka przyjechała i jemu przywiozła cywilne ubranie. Bo ojciec miał taki pomysł, żeby uciec z tego obozu, bo były takie warunki, na razie jeszcze były, nie było tak pilnie strzeżone. I tak się stało, ten kolejarz pomógł mamie, a ten obóz przejściowy był w Siemiatyczach, to było na wschodzie, przy granicy polskiej. Matka ten garnitur [przywiozła], właściwie to była marynarka i spodnie, dostarczyła ojcu i ojciec wykorzystał jakiś moment, że uciekł z tego obozu. Ten kolejarz zresztą pomógł ojcu i ojciec wrócił do Warszawy. Krótko mama była sama właściwie, potem już [ojciec] wrócił i z matką się spotkali, i już ojciec przejął, jak to się mówi, stery dbania o rodzinę, o nas wszystkich i wtedy przenieśliśmy się na inny adres, to znaczy na Okopową w Warszawie i tam do trzydziestego dziewiątego roku na tej Okopowej mieszkaliśmy.
No, nie było ojca, to miałem świadomość. Miałem świadomość, ojciec wprawdzie był [tam] krótko, bo z tego obozu szybko uciekł na szczęście, bo gdyby nie uciekł, to prawdopodobnie byłby przesłany dalej, nie wiem, do tych obozów, które znamy w tej chwili, jak Katyń, Miednoje i te inne, albo jeszcze dalej na wschód, w głąb Rosji, prawda. Ale tak jak mówię, uciekł szybko i jeszcze w trzydziestym dziewiątym, to było chyba w grudniu albo w listopadzie, wrócił. Czyli w zasadzie myśmy bez ojca byli, no, dwa może miesiące.
Tak, szczęśliwie. I potem ojciec już zaczął się starać, jak by prowadzić rodzinę i wychowywać.
Nie, byłem w domu. W czasie okupacji, kiedy miałem siedem lat, tak jak jest ustawowo, bo były szkoły w czasie okupacji (trwały trzy lata w czasie okupacji, pierwsza, druga, trzecia klasa), to uczęszczałem do szkoły, na ulicę Młynarską zresztą. Na ulicy Młynarskiej była szkoła, pamiętam jak dziś. Najpierw na Młynarskiej, a potem na Chłodnej. To było blisko tego naszego miejsca zamieszkania.
Nie, matka mnie najpierw prowadzała do pierwszej, może drugiej klasy, ale potem pamiętam, że do trzeciej klasy jak już chodziłem, to już [szkoła] była na ulicy Chłodnej, to chodziłem sam, bo to było niedaleko z Okopowej, i pamiętam, to przez Kercelak się szło, tam był taki bazar, słynny zresztą Kercelak, i przez ten Kercelak, i zaraz była ulica Chłodna i tam chodziłem do trzeciej klasy.
Oczywiście, że byliśmy uczeni, tak. Trzeba było omijać ich z daleka. Z daleka omijać, jak mówili rodzice, że jak jakaś jest łapanka czy jakiś patrol idzie, to najlepiej jakoś tak omijać, żeby się z nimi nie mijać, nie zderzyć z nimi.
No tak, tak, to było bardzo jakoś tak widoczne, był lęk na ulicy. Ludzie uciekali, omijali, a łapanki były, to ja pamiętam te łapanki.
Na własne oczy widziałem, jak była łapanka. Na przykład Kercelak, ten cały bazar był kiedyś otoczony przez Niemców i ludzie byli wyłapywani. Takie stały te ciężarowe samochody, „budy”, tak jak na filmach pokazują, zupełnie tak samo.
W jakiś kąt, nie wiem, do jakichś bram, do jakichś takich zakamarków się uciekało na boki. Ale oni dzieci raczej nie ruszali. Dzieci nie, na starszych polowali, tak że tutaj dzieci mogły się przesmyknąć i jakoś uciekać. Ale wie pani, pierwsze słowa niemieckie, jakie się nauczyłem, to było raus, halt i los, los! To było tak, do dzieciaków: „Raus! Nie ma was tutaj!”.
No, były takie sceny, rzeczywiście. Na przykład, wie pani, na Okopowej, naprzeciwko, myśmy z jednej strony mieszkali, a po drugiej już getto się zaczynało. Już był mur i getto, i pamiętam, wie pani, jak było powstanie w getcie, w 1943 roku. Okropne rzeczy.
Wie pani, aż w tej chwili jeszcze mnie to rusza. Widziałem, jak ci ludzie skakali z płonących domów. Coś okropnego. A na Okopowej były takie włazy do kanalizacji i przy każdym takim włazie stał esesman uzbrojony i tam od czasu do czasu rzucał granat do środka. Matka mówiła: „Nie wyglądajcie przez okno – bo nasze okna wychodziły na Okopową – bo będą strzelać”. I tak było, jak ktoś się wychylił przez okno, to strzelali.
Tak.
Nie, nie byłem świadkiem rozstrzeliwania, natomiast na Wolskiej Niemcy zorganizowali egzekucję mężczyzn, ale to nie było rozstrzeliwanie, tylko wieszanie. I akurat tego momentu jak wieszali, to nie widziałem, ale potem to było wiadome, że tam zginęli, zostali zamordowani ludzie, to myśmy tam szli na tę Wolską patrzeć. Była taka szubienica, belka taka była i na tej belce kilkanaście osób wisiało naprzeciwko Sądów, to było w tym miejscu na Wolskiej, tam, gdzie Sądy naprzeciwko, tam, gdzie teraz są te bloki takie podłużne, tam było też getto, to było przed gettem, przed murem. Jak sobie przypominam te sprawy, to naprawdę, wie pani, no, aż jeszcze do tej pory mnie to bardzo, bardzo boli.
Tak.
Tak, oczywiście, że tak. W czasie okupacji ojciec jak wrócił wtedy już do Warszawy, najpierw pracował, w dokumentach mamy to jest napisane, że był pracownikiem, takim robotnikiem był. Tak było zapisane i pracował przy odgruzowywaniu Warszawy, bo wtedy Warszawa było mocno zburzona, zbombardowana i była akcja odgruzowania, i ojciec odgruzowywał, wywoził ten gruz, gdzie trzeba było. No a potem z drugim swoim kolegą zorganizowali transport, to znaczy kupili, nawet jest umowa, wie pani, zachowała się umowa kupna takiej ciężarówki niedużej, małej ciężarówki, półciężarówki właściwie, którą kupił na spółkę ze swoim kolegą (prawdopodobnie z konspiracji kolega), i tą ciężarówką wozili różne rzeczy, tak się utrzymywali, tak zarabiali. Nawet pamiętam takie zdarzenie, że kiedyś zabrał mnie na taką jazdę tą ciężarówką. Jechał do Jabłonny pod Warszawą, bo tam było takie zagłębie owocowo-warzywne, i tą ciężarówką pojechaliśmy, zabrał mnie i potem przywiózł do Warszawy całą tę ciężarówkę pomidorów. Te wszystkie pomidory zawiózł do Hali Mirowskiej, tam był bazar pod Halą Mirowską. I właśnie pamiętam, jak się wyjeżdżało z Warszawy, jak się wracało, tam był szlaban, stał posterunek Niemców, tych Polizei. Oczywiście dokumenty sprawdzali, ojciec oficjalnie miał dokumenty i tak dalej, tak że to sprawdzali. Pamiętam takich uzbrojonych i tak jak na filmach teraz, tu na piersiach mieli metalową taką, na łańcuszku i najpierw było Halt! Papieren, bitte i potem tam reszta, ale to było wszystko dobrze, puścili z powrotem – to samo było. To to zapamiętałem, takie zdarzenie właśnie z okupacji.
Nie, nie. Myśmy mieszkali na Okopowej, mieliśmy dwupokojowe mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią na czwartym piętrze i nawet jeden z tych pokoi był wynajmowany znajomym, tam matka z córką w tym jednym pokoiku mieszkały, a w drugim myśmy mieszkali. I co ja zapamiętałem. No, właściwie z tego mieszkania to pamiętam, że czasem było tak, że ojciec mówił do matki: „Słuchaj, Reginka, ja dzisiaj to nie przyjdę, nie będę nocował z dwa, trzy dni, bo mogą mnie aresztować”. Matka mówi: „No, ale powiedz, o co chodzi, dlaczego?”. – „Lepiej, żebyś nie wiedziała, bo jak cię wezmą na gestapo, na Szucha, to – mówi – zdrowie stracisz i wyśpiewasz wszystko, co oni chcą, tak że lepiej nic nie pytaj”.
Tak, tak. Jak najbardziej.
Tak, tak, ale to się nie mówiło, bo tak jak mówię, ojciec nic nie mówił, nie chciał zresztą mówić, bo wiadomo było, to była pełna konspiracja. Tak że podejrzewam, że to było tak, że ktoś tam wpadł, jak to się mówiło, i na wszelki wypadek była wiadomość: „Nie mieszkajcie przez parę dni, bo jak tamten sypnie, to leci cała siatka”.
No tak, oczywiście, bawiliśmy się.
Wie pani, no w wojsko tak, w wojsko było, ale myśmy nie musieli się bawić, bo wojnę mieliśmy na ulicy i bywało tak, że bombardowania były. Pamiętam takie zdarzenie, że właśnie ten Kercelak, ten bazar, był bombardowany przez Sowietów, przez Rosjan, dlatego że oni, jak mówili potem starsi, pewnie dlatego że tam stoi wojsko, te „budy”, które tam zobaczyli z góry, może myśleli, że to jakieś zgrupowanie samochodów i tak dalej, i to było trzysta, czterysta metrów od naszego mieszkania, od Żytniej, ten bazar, Kercelak, i leciały bomby. I wszyscy oczywiście do piwnicy, do schronu, bo wyły syreny, że trzeba do schronu schodzić, a myśmy z bratem nie chcieli do tych schronów chodzić, myśmy chcieli na ulicy zobaczyć, gdzie to są te wybuchy, gdzie te bomby są. I myśmy wyskoczyli, matka załamywała ręce: „Gdzie wy tam, chodźcie tutaj”. A my… takie dziecko małe nie zdaje sobie sprawy z tego, że ta bomba może trafić i zabić. Dla nas to była taka w pewnym sensie jakby atrakcja nawet.
Bardzo okropny. Te piwnice były straszne, ciemne, niskie, małe, i ci ludzie z tymi dzieciakami małymi na rękach, i tam ciemno było, tylko świeczki były zapalane, i to wszystko, jak bomby leciały, to tynk się sypał i myśmy nawet nie chcieli tam siedzieć, tam się baliśmy w tym schronie siedzieć, woleliśmy na zewnątrz.
O tak, jeszcze jedno takie zdarzenie. Właśnie to było albo w czasie tego powstania żydowskiego, albo przed, chyba przed nawet. Tam często dzieciaki z getta przedostawały się, jak to mówili, na aryjską stronę i kiedyś, myśmy mieszkali na czwartym piętrze, jeszcze było wejście na strych, bo tam był strych, i kiedyś chłopaki, koledzy mówią: „Słuchajcie, tam dwóch Żydów siedzi małych”. I ja tam poszedłem, wie pani, na górę zobaczyć, bo to zaraz na następnym piętrze już takie wejście na ten strych [było]. Dwóch takich małych chłopaczków, no w moim wieku chyba było, tak gdzieś osiem, dziewięć lat, skulonych takich. I te oczy – nie zapomnę do końca życia – strach w tych oczach, straszny strach.
Nie wiem, chyba Niemcy ich zabrali, bo oni nie mieli gdzie uciekać. Po prostu schronili się tam, ale dalej co, nic. Każdy się bał podejść, bo wie pani, gdyby kto pomógł im, ktokolwiek, to wtedy kula w łeb była. Tak że ja tych oczu nie zapomnę, wie pani – takie okrągłe, czarne i tak się patrzyły, ja na nich, oni na mnie. Uciekłem.
Czterdziesty czwarty rok to było Powstanie.
Tak. Proszę pani, to było tak: parę dni przed 1 sierpnia nikt nie wiedział, że będzie Powstanie, ale ojciec już wiedział. Zabrał nas, mówi: „Słuchajcie, Reginka – do matki mojej mówi – zabieraj dzieciaków, pojedziemy do Pruszkowa, do twojej siostry”, bo tam siostra mamy miała domek z mężem swoim, który był kolejarzem zresztą, i oni mieli domek na takiej parceli Gąsin, za torami w Pruszkowie. I tam mówi: „Zabierz nas tam” i był, no, dzień, dwa może tam był i mówi: „Wiesz, ja muszę wracać do Warszawy. Zostań tu parę dni, ja po ciebie przyjadę. Przyjadę po ciebie”. No i tak, to było ostatnie spotkanie z ojcem. Myśmy zostali tam w tym Pruszkowie u ciotki. I potem 1 sierpnia, już 1 sierpnia w Pruszkowie było wiadomo, że w Warszawie wybuchło Powstanie, już wszyscy mówili i matka się martwiła. Mówiliśmy, że ojciec poszedł, żeśmy się domyślili, że ojciec poszedł walczyć. I w zasadzie do stycznia czterdziestego piątego roku, to znaczy do wyzwolenia Warszawy, myśmy nic nie wiedzieli o ojcu. Dopiero po wyzwoleniu matka zaczęła szukać ojca przez Czerwony Krzyż i dowiedziała się, że ojciec [zginął], bo Czerwony Krzyż wiedział, były dokumenty w Czerwonym Krzyżu, że ojciec tam poległ.
Tak, w Śródmieściu. Dokładnie jest, bo są świadkowie, są papiery, dokumenty. Ojciec [Stefan Czyżewski] był w Śródmieściu, działał, miał pseudonim Kajtek, to jest w papierach i w zgrupowaniu „Albatros” i to zgrupowanie atakowało, wie pani, ten gmach telefonii na Marszałkowskiej, tę tak zwaną PAST-ę (dotychczas jest jeszcze ten [budynek]). Tam obsadzony był przez Niemców dokładnie, tam Niemcy urzędowali w tym [budynku], to taki był wieżowiec na owe czasy, mówili „drapacz chmur” na to. I był atak Powstańców na ten gmach, zresztą jedyny, który Powstańcy odbili, no ale taki obstrzał był z tego gmachu na wszystkie okoliczne ulice i ojciec – tam jest w papierach – ojciec zaatakował na ulicy Śliskiej, z oddziałem swoim przemieszczał się i tam został trafiony serią w nogę. Na Śliskiej był jakiś szpital polowy i w tym szpitalu polowym [zmarł] już z upływu krwi, bo to było tak, że ojciec parę godzin leżał na ulicy, bo nie mogli go zdjąć z ulicy, ponieważ był mocny ostrzał i dopiero czekali, aż ciemno się zrobi, aż [nadejdzie] zmierzch. Po zmierzchu dopiero go ściągnęli do tego szpitala. No, ale wtedy tam nic nie było, nie było ani żadnych transfuzji, ani żadnych operacji. W normalnych sytuacjach to nawet gdyby nogę odjęli, to by żył, ale z upływu krwi, z wycieńczenia, z wyczerpania tam umarł.
8 sierpnia. Tak, jest data dokładna, 8 sierpnia, czyli osiem dni po rozpoczęciu Powstania.
Tak.
No, nie w samym styczniu, ale gdzieś jeszcze żeśmy tam do wiosny u ciotki się zatrzymali, chyba marzec albo kwiecień był, jak żeśmy wrócili do Warszawy.
Też nas rodzina przygarnęła, na Pradze, bo rodzina była, tak jak powiedziałem, liczna, głównie tam na Pradze mieszkała, na Grochowie, no bo Warszawa była zburzona absolutnie i tam nie można było zamieszkać. No i do rodziny na Grochowie konkretnie, na Saskiej Kępie najpierw jeden z braci mamy mieszkał i tam nas przygarnął na tej Saskiej Kępie, a potem drugi brat nas na Grochowie, na ulicy Kordeckiego, tam mieszkaliśmy.
No, jak tylko było to możliwe. Tak, to jeszcze właśnie na Saskiej Kępie, jak żeśmy się tam zadomowili, można tak powiedzieć, u tego brata. To było na Paryskiej, od razu mama znalazła szkołę i poszedłem tam, bo już wtedy do czwartej klasy, bo już trzy klasy miałem za sobą, tak że do czwartej klasy. Czwarta, piąta, a potem na Grochów jak żeśmy się przenieśli, no to były dalsze klasy szkoły podstawowej.
No właściwie wtedy jeszcze były [dzieci] raczej w równym wieku, natomiast zróżnicowanie wieku było już potem w starszych klasach, to wtedy jak już szkołę podstawową skończyłem i potem poszedłem do gimnazjum w Śródmieściu, na ulicy Konopczyńskiego bodajże, tam było gimnazjum mechaniczne, bo mama mówiła, że: „Dobry zawód musisz mieć, to dobry zawód będziesz miał, [jak będziesz] mechanikiem”. „Dobrze”. I tam w tym gimnazjum [się uczyłem], bo to najpierw gimnazjum było, potem liceum. Gimnazjum trzyletnie i potem liceum dwuletnie. Po gimnazjum dostawało się papiery rzemieślnika wykwalifikowanego, a potem można było zostać jeszcze technikiem. Tam, kiedy chodziłem do tego gimnazjum, to koledzy po parę lat starsi też chodzili, bo oni byli w konspiracji, w partyzantce, w AK, to już tam było zróżnicowanie.
W czterdziestym piątym roku w styczniu myśmy do Warszawy wrócili, no, to był już marzec, kwiecień może nawet. Ale ruina, pełna ruina. Bo myśmy musieli przejechać przez Centrum, ale to, wie pani, chyba zima była, bo jak myśmy się dostali tutaj do Warszawy, do tych gruzów, to wiem, że na Pragę przechodziliśmy po lodzie, Wisła była zamarznięta kompletnie i ludzie szli, były ścieżki i tymi ścieżkami ludzie poruszali się po lodzie. Jeszcze mostów nie było, tak że musiało to być zaraz po.
Było tak, było. Dużo grobów było, rzeczywiście. Każdy skwerek, tam gdzie kawałek ziemi jakiś był. Zresztą mój ojciec też był pochowany na takim jakimś skwerku w Śródmieściu. Potem była ekshumacja, matka została zawiadomiona przez Czerwony Krzyż, że będzie ekshumacja. Tak że to las tych krzyży był, naprawdę. Gdziekolwiek kawałek ziemi był, to były krzyże. A i zdarzały się trupy też gdzieś na ulicach.
Tak, było oznakowane, dokumentacja była całkowita. Czerwony Krzyż wiedział, gdzie i co, no bo ojciec nie padł w boju jako N.N., tylko w tym szpitalu był opisany i to wszystko było wiadomo, Polski Czerwony Krzyż miał dokumentację pełną i gdzie jest pochowany. Jak matka była przy ekshumacji i powiedziała, że widziała właśnie ciało ojca… Próbowała identyfikować, bo prosili ją o identyfikację, ale ciężko było z identyfikacją, bo oni byli pochowani w ziemi, czyli to już parę miesięcy minęło, tak że już ciała były niestety [w stanie daleko posuniętego rozkładu], ale już mówiła, że noga była, tu były bandaże na nodze, więc mówili, że po tym nawet poznali, że to jest [tata]. Ale i miał jakiś tam…
Coś tam było przypięte.
Ekshumacja nastąpiła na cmentarz na Woli, na ten cmentarz Powstańców. Na jednym z obelisków jest wypisane dokładnie wszystko, co trzeba, całe dane ojca są, jego pseudonim, imię, nazwisko.
Stefan Czyżewski, lat czterdzieści cztery, pseudonim Kajtek, zgrupowanie „Albatros”, KB Śródmieście, czyli Korpus Bezpieczeństwa, tak to się tłumaczy. Właśnie wie pani, nie wiem, jak wygląda sytuacja z awansem, ponieważ niektóre dokumenty mówią, że ojciec był awansowany na porucznika, jak się rozpoczęło Powstanie, ale w dokumentach dalej jest ten stopnień przedwojenny, czyli starszy sierżant, i tutaj ja nawet kiedyś muszę się postarać dotrzeć jeszcze do dokumentów, ponieważ dla mnie jest ważny ten dokument, ponieważ ojciec został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Powstańczym. Matka odbierała…
To było później, dlatego że początkowo matka nie przyznawała się, [zresztą] nikt się nie przyznawał, że brał udział w Powstaniu. Dopiero jak nastąpiła odwilż polityczna po śmierci Stalina w pięćdziesiątym trzecim roku, wtedy dopiero akowcy zaczęli się ujawniać. I jeden z naszych kuzynów, który był właśnie w ZBoWiD-dzie, namówił mamę, żeby te sprawy pociągnąć. Pomógł mamie, zgłosił tę sytuację i rzeczywiście Związek Bojowników odznaczył ojca pośmiertnie i tam w dokumentach właśnie jest, że porucznik Stefan Czyżewski. Ale w tych dokumentach wcześniejszych, które mamy, jest starszy sierżant. Tak że tutaj jest ta różnica.
Nie. Muszę powiedzieć, że pod tym względem było o tyle dobrze, że matka dostała nawet rentę po ojcu, otrzymywała ekwiwalent pieniężny. A poza tym, ponieważ nauczyła się krawiectwa, była krawcową i po wyzwoleniu, po czterdziestym piątym roku szyła bieliznę, głównie specjalizowała się w męskiej bieliźnie, to znaczy koszule, to się nazywało bieliźniarką. I nawet dobrze prosperowaliśmy jako rodzina, matka nas utrzymywała, nas dzieciaków i siebie, i weszła w kontakty z ludźmi, którzy się zajmowali tymi rzeczami. Taką znajomą spotkała również, która otworzyła swoją pracownię, i tam mama pracowała, i jakoś aż do momentu, aż myśmy osiągnęli już swoje wykształcenie i poszliśmy do pracy, zaczęliśmy zarabiać. I wtedy odwrotnie było, myśmy pomagali matce.
Nie było mnie w Warszawie.
Nie, wie pani, nie. Tego nie widziałem. Pojedynczych ludzi tak.
Nie, nie było wiadomo, że Powstaniec, natomiast wiadomo było, że to są uciekinierzy, tak to się nazywało. Na przykład trzech mężczyzn przez kilka dni tam w tym domku, gdzie myśmy byli, przebywało, to pamiętam. Ale oni poszli dalej. Gdzie, nie wiadomo. W każdym razie takie było… Ale ja chcę powiedzieć o innej sprawie, z trzydziestego dziewiątego roku.
Taka historia była dosyć ważna dla nas, dla naszej rodziny. Otóż kiedy myśmy z tego pułku wyprowadzili się do rodziny, ojciec poszedł na front, jeden z braci mamy, Jan Fogiel, postanowił, że wyjedziemy, że ucieknie z Warszawy przed frontem, przed Niemcami, którzy już napierali na Warszawę. I wziął mamę, nas dwóch, ja i mój brat, a ten Janek Fogiel, ten brat mamy, miał czwórkę dzieci. Miał taki też mały samochód, półciężarówkę typu, powiedzmy, tak jak żuk w tej chwili, z plandeką. Pamiętam to jak dziś – to właśnie są momenty, które ja bardzo dobrze pamiętam, tak mi się wryły w pamięć – zapakował rodzinę swoją, mamę wziął i nas dwojga, i ruszyliśmy. Chcieliśmy uciec z Warszawy w ogóle do Rumunii, bo taki plan był, żeby uciekać do Rumunii i potem dalej. Zresztą nasz rząd, który wtedy uciekł tutaj, ewakuował się do Rumunii. Zresztą sporo pułków polskich w ten sposób trafiło przez Rumunię dalej na Zachód i potem stworzyli armię na Zachodzie, prawda. I wyjechaliśmy tą ciężarówką przez Lublin i dalej, i dalej, prawda, i takie zdarzenia na przykład, jak żeśmy się zatrzymali w Lublinie – to pamiętam też dokładnie, bardzo drastyczny moment – nalot niemieckich samolotów w dzień. Wujek zaparkował ten samochód pod katedrą, tam, gdzie jest ta katedra w Lublinie na takim rynku, i samoloty niemieckie zaczęły pikować, bomby rzucać, naokoło bomby leciały na to Stare Miasto lubelskie. Myśmy zaczęli uciekać, właśnie chować się po korytarzach. Matka, nas za ręce trzymając, wpadła do takiego korytarza jakby, taka stara kamienica, łukowe sklepienia i straszne bomby leciały. Jedna bomba trafiła w ten dom, ale troszeczkę od podwórka. Tam też ludzie już stali, kogoś tam przysypało. Ale potem te samoloty odleciały, myśmy wyszli na ulicę i pamiętam, że z wystaw sklepowych nie było szyb, wszystkie szyby były na chodniku i myśmy idąc po tych szkłach, ślizgali się. Matka nas za ręce trzymała i ślizgaliśmy się z powrotem do tego samochodu. Ten samochód na szczęście nie był uszkodzony, wsiedliśmy, pojechaliśmy dalej w kierunku Rumunii.
No właśnie, i to jest bardzo ciekawa sprawa.
Dojechaliśmy aż do Stanisławowa, takie miasto, tam była Polska. I pod Stanisławowem była taka wioska, w której myśmy mieli zanocować. Zanocowaliśmy w tej wiosce i rano wychodzimy, a tu jakieś krzyki słychać na zewnątrz. Okazało się, że z całej wioski kilkunastu takich, wataha, tak to można nazwać, mężczyzn młodych, starszych, niektórzy mieli nawet szable, niektórzy mieli widły, jakieś pałki i do nas, że oni ten samochód chcą zabrać. Na szczęście ten wujek był na tyle, jak to się mówi, cwany, że unieruchomił ten samochód w ten sposób, że tam jest jakieś takie urządzenie, delko się nazywa, coś takiego i wyjął tam jedną część, która niewidoczna była, i nie mogli zapalić tego, nie mogli uruchomić tego samochodu. Ja pamiętam jak dziś, matka nas za ręce trzymała, staliśmy pod taką stodołą, a oni: „»Zarezać« ich trzeba wszystkich”. Ale kobiety nas uratowały, kobiety mówiły: „Astaw jego”. To Polacy, ruscy, nie wiadomo, kto to był, Ukraińcy. To była Polska mimo wszystko, prawda, jeszcze wtedy. „Dajcie im spokój, to rebionki, dzieci są. Oni zaraz pojadą”. No i odstąpili, ale już moment, może byśmy tam zostali zarąbani, no, ale szybko [odjechaliśmy] i wujek wynajął konia nawet, jakiegoś chłopa z koniem, żeby nie pokazać, że ten samochód jest na chodzie. I parę, dwa, trzy kilometry za wioskę wyciągnął tymi końmi ten samochód, włożył to urządzenie, uruchomił ten samochód, pojechaliśmy dalej. Jedziemy dalej, rzeka jest, jest most na tej rzece, stoi tam jakiś wartownik i pytają się go: „Można tu przejechać?”. – „Tak, jechać, jechać”, ale coś tak jakiś taki był niewyraźny, więc starsi nasi opiekunowie [mówią]: „Chwileczkę, zobaczymy, co to jest”. Podjeżdżamy tam, a tam zerwany był ten most i gdyby szybciej jechał, to by wpadł do tego dołu i by tam [został]. No jak to zobaczyli, to już się naprawdę przerazili, że my tutaj już dalej nie damy rady i podjęli decyzję, żeby wracać do Polski, do Warszawy, bo to Polska była cały czas. I wróciliśmy z powrotem do Warszawy. I jeszcze jedno zdarzenie, to też pamiętam, pięć lat miałem wtedy. Jak już do Warszawy żeśmy dojeżdżali, to już tam Niemcy byli w Warszawie, już zajęli Warszawę i też był patrol na szosie, Halt! było i dokąd. No, ale mieli papiery, że w Warszawie [mieszkamy]. „My mieszkamy, my wracamy do Warszawy, bo my wyjechaliśmy i teraz wracamy z powrotem”. Przeczytali te papiery, „Los, jechać”. Takie były zdarzenia.
To był szybki powrót. Ta podróż kilka dni trwała, bo nie było jakichś tam tygodni ani miesiąca nawet. Kilka dni, może tydzień, może półtora tygodnia.
Tak, dużo ludzi uciekało. Jeszcze jedno zdarzenie opowiem, właśnie. Jak myśmy jechali, już za tym Lublinem byliśmy tam w drodze dalej, już po tym zdarzeniu, po tym bombardowaniu, które żeśmy przeżyli, znowu był nalot niemieckich samolotów. Jechaliśmy, las taki był, lasek nieduży. Po lewej stronie było pole, jakieś kartoflisko i jedziemy, i znowu samoloty nas zobaczyły – nie tylko nas, ale to cały był tłum ludzi – i te samoloty zaczęły tam atakować. Wszyscy się rozpierzchli, my też. Pamiętam, w te kartofle żeśmy się tam pokładli, a oni atakowali, bo w tym lesie wojsko polskie stało, tam stał cały oddział wojska i ci Niemcy tam bombardowali tych żołnierzy. Tak że to było paręset metrów od nas jakby, tak że tutaj te bomby nie leciały, tylko tam leciały, ale to też myśmy byli właściwie pod obstrzałem. Ale to się potem jakoś skończyło i myśmy jadąc tak obok tego lasu, [widzieli], że tam były porozbijane te samochody wojskowe i tam już mocno poszkodowani byli żołnierze przez ten nalot. To myśmy dalej pojechali. Tak to wyglądało.
Takie, które mi najbardziej wpadły w pamięć, to już opowiedziałem, a resztę, no to już później było. Po wyzwoleniu żyliśmy tak jak… No, ciężko było, bardzo ciężko było. Matka sama, tym bardziej że jeszcze była [moja] siostra, która się w czterdziestym drugim urodziła, czyli dwa, trzy lata miała już po wojnie, to była malutka. Mam zdjęcie, kiedy ojciec odjeżdżał wtedy z Pruszkowa, pokażę potem. Trzyma ją na kolanach. No i cóż, no.
Moja opinia jest, wie pani, taka, że ojciec kierował się hasłem „Bóg, honor, ojczyzna”. Nawet w portfelu, który miał w czasie Powstania, miał obrazek Matki Boskiej. Honor – tym, że wrócił do tego Powstania, zostawił nas, rodzinę, to świadczy o tym. No i poszedł, oddał życie za Ojczyznę. Czyli to hasło, wie pani, jemu przyświecało. Natomiast druga sprawa jest taka, z którą się nie zgodzę i którą na pewno ojciec wiedział dokładnie jako wojskowy, jako strateg, że Powstanie nie ma szans. Nie ma szans. Ale jednak poszedł. Tak jak Niemcy, hitlerowcy byli uzbrojeni, jaki sprzęt mieli, jakie czołgi, samoloty, wszystko, co [można], na tych Powstańców, którzy z pistolecikami na nich szli, z wolą zwycięstwa, ale to nie miało szans. Tak że trzeba pochylić głowę i czoło przed tymi Powstańcami, co tam poszli, ale pod względem politycznym to uważam, że nie było to dopracowane. Nie było wsparcia. Nie było wsparcia od innych, którzy by mogli pomóc, ani z zachodu, tym bardziej ze wschodu. Wiemy to teraz, prawda, jak wygląda. Wręcz przeciwnie. Sowieci się zatrzymali na Pradze, nie chcieli pomagać. W związku z tym heroizm był, wie pani, totalny ze strony naszych chłopców.
Warszawa, 26 lipca 2016 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna