Nazywam się Barbara Halina Lipińska. Moje panieńskie nazwisko Burmeister. Urodziłam się w Warszawie w 1930 roku.
II wojna światowa wybuchła, jak miałam dziewięć lat. Do tego czasu wychowywałam się w szczęśliwej rodzinie, miałam kochających rodziców i starszego o cztery lata ode mnie brata, który w tym okresie się ode mnie bez przerwy opędzał. Stale mu przeszkadzałam. No, ale tak to bywa.
Mieszkaliśmy wtedy na Nowym Bródnie, ale w jakimś wczesnym dzieciństwie, nie pamiętam dokładnie, przeprowadziliśmy się do Śródmieścia, na ulicę Pańską.
Tata był maszynistą kolejowym, a mama zajmowała się nami i robiła to bardzo dobrze. Tak że właściwie główny kierunek wychowawczy domowy otrzymaliśmy od mamy, bo tata jeździł na dalekobieżnych pociągach, więc bardzo często go nie było i często wyjeżdżał. Ale jak był, to się nami bardzo zajmował. Można powiedzieć, że byłam w szczęśliwej rodzinie. Do trzydziestego dziewiątego roku na pewno.
Zaczęłam chodzić, mając sześć lat, do szkoły podstawowej, którą skończyłam w czterdziestym drugim roku. Miałam dwanaście lat, jak zaczęłam chodzić na komplety, ale to nie były takie zupełne komplety.
Pierwsza szkoła mieściła się na ulicy Białołęckiej. A na komplety chodziłam, to była taka złożona historia, bo to już była okupacja, miałam dwanaście lat wtedy, i chodziłam na… Ponieważ Niemcy po wybuchu wojny zamknęli wszystkie gimnazja i licea, w czterdziestym drugim roku zaczęłam chodzić do szkoły, którą prowadziła pani Rzeszotarska. To była przed wojną pensja dla panienek, a w czasie okupacji pani Rzeszotarska wpadła na świetny pomysł, bo zrobiła szkołę krawiecką. I w tej szkole krawieckiej miała jakieś porozumienie z dyrektorką gimnazjum Marii Curie-Skłodowskiej, która zorganizowała tajne nauczanie dla dziewcząt. Normalnie chodziłyśmy tam do klas, na stolikach miałyśmy przybory do szycia. Książki, były odpowiednie schowki, żeby schować, żebyśmy ich nie woziły przez miasto. I tam się uczyłam do Powstania. Skończyłam dwie klasy gimnazjum.
Na Konopackiej. Zresztą budynek chyba do dzisiaj stoi. Konopacka 4, bo gimnazjum Curie-Skłodowskiej miało budynek chyba na Kawęczyńskiej, który zajęli Niemcy.
Tak, pamiętam, bo to był taki trochę szczególny okres. Byliśmy na wakacjach pod Wilnem, nad jeziorami Trockimi. To znaczy mama, brat i ja. Tata dojeżdżał do nas od czasu do czasu, mieliśmy tam jeszcze zostać na jakąś część września, bo była ładna pogoda. Były pensjonaty nad samym jeziorem. I przyszli przy końcu sierpnia, chyba dwa dni przed wybuchem wojny. Przyszli do nas wojskowi, kazali nam się spakować, podstawili furmanki, wywieźli nas do dworca kolejowego, który był ileś tam kilometrów. I 1 września rano wróciliśmy do Warszawy. Po różnych perypetiach w czasie drogi, bo jechaliśmy prawie dwa dni w sumie. No, ale pierwszego września jak wróciliśmy do Warszawy, to już wojna była ogłoszona… powiem potocznie. Taty nie było, bo wyjechał rano pociągiem do Zdołbunowa. No, a my z mamą zostaliśmy w domu i zaczęła się wojna nad Warszawą.
W czasie okupacji, główną część to na Pańskiej mieszkaliśmy.
Pańska 28. To było między Wielką a Mariańską, na tym odcinku, blisko Mariańskiej.
To znaczy w trzydziestym dziewiątym nie, a w czasie Powstania dom przestał istnieć.
Taty praca. Tata po trzech miesiącach wrócił, bo pojechał wtedy pociągiem, w trzydziestym dziewiątym roku, 1 września do Zdołbunowa. Tam Rosjanie już pociąg zatrzymali, załogę też zatrzymali. I po dwóch czy trzech miesiącach, na początku grudnia w trzydziestym dziewiątym roku wrócił przez „zieloną granicę” do Warszawy. Później się długo zastanawiał, co ma robić, ale miał rodzinę i zaczął pracować jako maszynista kolejowy na dworcu.
Nie.
Też nie. Brat chodził na komplety do gimnazjum Władysława IV, ponieważ to byli chłopcy starsi, to były kilkuosobowe komplety w prywatnych mieszkaniach. Tak że nie w szkole, tak jak ja, tylko w prywatnych mieszkaniach.
Chyba wszyscy. Z mojej najbliższej rodziny. Z dalszej to trudno mi powiedzieć. Ale z najbliższej tak, bo ja zaczęłam konspirację w Szarych Szeregach, właśnie jak zaczęłam chodzić do gimnazjum. Brat, domyślałam się, że też gdzieś konspiruje, ale dopiero w czasie Powstania okazało się, że poszedł walczyć. Tata miał kontakt z partyzantami pod Warszawą, z uwagi między innymi na swój zawód. A najbardziej chyba istotna historia to była mojej mamy, która była typową kurą domową, jeśli tak można powiedzieć. Była bardzo dobrą matką i gospodynią. Ale jak my wychodziliśmy do szkoły, a tata w drogę, to mama konspirowała w naszym mieszkaniu.
I w naszym mieszkaniu odbywały się spotkania konspiracyjne i to nawet dość znanego, i znacznego dowództwa Armii Krajowej. Bo wiem, że, właściwie o tym to się dowiedziałam dopiero na początku Powstania. Był taki słupek u nas w mieszkaniu pod palmą, który przerobili od spodu, z odwrotnym gwintem. I w tym słupku były materiały konspiracyjne jakieś Armii Krajowej przechowywane. I na początku Powstania, chyba drugiego czy trzeciego dnia, przyszedł generał „Monter” po te materiały. Mama była wtedy na podwórku i była bardzo dumna, bo jej przyszedł podziękować za to przechowanie.
Ja się o tym dowiedziałam zresztą już po Powstaniu, bo też mnie wtedy nie było przy tym, ale później jak wróciłam, to rozmawiałyśmy z mamą na te tematy.
Do udziału w konspiracji zachęciła mnie pani Krystyna Usarek. To była córka dyrektora gimnazjum Władysława IV, Usarka. Dyrektor Usarek był zaprzyjaźniony z moim tatą, stąd nasza możliwość uczęszczania na komplety, bo do tajnego nauczania to też nie tak łatwo było się dostać. Ale ponieważ tata miał właśnie te kontakty, to nam to ułatwiło szkolnictwo. I pani Krystyna Usarek zachęciła mnie do wstąpienia do Szarych Szeregów. Do Hufca Praskiego, bo wtedy na Konopackiej była szkoła. I tam była ta działalność.
Pewnie jak miałam dwanaście lat, bo miałam dwanaście, jak zaczęłam chodzić do gimnazjum. No i dwanaście z czymś, jak wstąpiłam, bo to były te pierwsze kroki. Oczywiście byłam wykorzystywana do tak zwanych, jak myśmy to nazywały potocznie, byle jakich prac.
Na tym, że miałyśmy się najpierw uczyć pierwszej pomocy, właśnie kursy sanitarne, później po kilku miesiącach dostawałyśmy ulotki, rulon ulotek do doręczenia pod określony adres. No, to była cała praca. Wiem, że po roku, po roku miałam trzynaście lat, jak w lesie składaliśmy przysięgę harcerską i dostałam wtedy krzyż harcerski. Byłam bardzo z niego dumna. Oczywiście go przechowywałam. I 1 sierpnia do bluzy przykręciłam.
Tego nie pamiętam, bo później ja z tym hufcem praskim straciłam kontakt, bo to były wakacje, ja miałam w czasie wakacji przerwę. Przed wakacjami miesiąc też musiałam się na nauce skupić, bo trochę za bardzo się zajęłam konspiracją i z nauką miałam kłopoty. Więc musiałam, tak że trochę się oddaliłam od tego hufca, a w czasie Powstania już nie zdążyłam do nich przejść przez most Kierbedzia, jak był 1 sierpnia, przed południem, bo most już był zamknięty. Niemcy już nie przepuszczali przez most.
Tak, tylko właśnie nic nie wiem. No, musiał konspirować, bo on był w Grupach Szturmowych, już w Batalionie „Zośka”. Jak się dowiedziałam później, już po Powstaniu. Tak że musiał konspirować pewnie, nie wiem, ile i nie wiem, jakie były te jego koleje. Niestety. Bo on wyszedł 1 sierpnia i już nie wrócił.
Zastał mnie na Pańskiej, z tym że właśnie chciałam rano się przebić na Pragę do Hufca. Nie przebiłam się, więc zastał mnie na Pańskiej. I wtedy uświadomiłam sobie, że w czasie spotkań, szkoleń, pogadanek, mieliśmy takie wskazówki, że jeżeli nas zastanie akcja zbrojna, a nie dostaniemy się do swojego oddziału, to żebyśmy się zameldowali w najbliższym punkcie, który będzie przyjmował ochotników. I wtedy jak te pierwsze strzały, które do nas doszły, bo już ten dzień był taki bardzo, bardzo dynamiczny. Te pierwsze strzały, to zaczęłam się rozglądać właśnie za takim jakimś punktem kontaktowym. I znalazłam go na Żelaznej, przy Twardej. I tam był właśnie, tam było, tworzyło się zgrupowanie „Chrobrego II”. Tak że tam się zameldowałam i tam dostałam od razu przydział. Oczywiście po jakiejś rozmowie z dotychczasowej mojej działalności.
„Kozak”. Z tym że ponieważ miałam czternaście lat, to niestety mówili na mnie „Kozaczek”, co mnie irytowało.
Wtedy się zgłosiłam jako sanitariuszka, bo najlepiej się w tym przygotowaniu czułam. Więc dostałam skierowanie do punktu sanitarnego, który się tworzył na Śliskiej. I tam była jakby kwatera tych sanitariuszek. I na razie tam po prostu nas organizowano. Później, po kilku dniach, jak część oddziału się ujawniła, zajęła placówki, no to zaczęto nas kierować już na konkretne placówki, bo tam była cała grupa tych sanitariuszek, w większości złożona z ochotniczek.
Najpierw przez dwa, trzy dni chyba byłam na poczcie dworcowej, a później na Bormanie do Karbochemii, bo tam było kilka posterunków. Na Bormanie już do zranienia, bo przecież byłam ranna we wrześniu. Do zranienia już byłam na Bormanie. Z tym że co jakiś czas przychodziłyśmy do tego naszego punktu na Śliskiej, dopóki nie został zburzony.
To znaczy na Bormanie czy w tym punkcie sanitarnym?
Oj, dużo nas było. Dużo nas było. Bardzo duża grupa była, bo to było wszystko młode dziewczyny właśnie, które się nie dostały częściowo do swoich oddziałów, a częściowo po prostu chciały walczyć. Więc nawet były takie, które nie miały za sobą konspiracyjnych jakichś doświadczeń. Ale chciały walczyć. Więc właściwie całe zgrupowanie „Chrobrego II” to się głównie z ochotników składało, właśnie z tych, którzy się nie dostali do swoich oddziałów w dużej części, a częściowo z ochotników.
Na Bormanie? Na Bormanie była kompania porucznika „Zdunina”. Ja tu mam nawet jego książki. To był młody człowiek, dwudziestoparoletni. Był dowódcą i poczty dworcowej i Bormana. Całej fabryki Bormana. A bezpośrednio no to byli dowódcy plutonów. Nie pamiętam dokładnie, który był, chyba „Demon” był wtedy, to znaczy on miał pseudonim Demon, ale to była taka grupa podchorążaków. Też młodych ludzi ale sporo ode mnie starszych.
To znaczy wtedy wszystkie byłyśmy do siebie bardzo życzliwe i bardzo szczere, i bardzo sobie pomagałyśmy jakoś w tym wszystkim.
Na razie to nie było takich wielkich obciążeń, bo zdobyli chłopcy Bormana, zdobyli pocztę dworcową i to był taki zaułek Warszawy, który trzymali. Po drugiej stronie Towarowej byli Niemcy. Ale wtedy, na początku to jakoś to było spokojniej, później się zaczęło coraz gorzej. Później zaczęły się większe akcje z ich strony. Zresztą, jak Wola padła, bo pierwsza była Wola, poszła przecież pod cały nacisk Niemców. Z Woli część ludzi uciekała z przerażeniem i mówili nam co tam się działo, więc na nas też trochę przerażenie przeszło. No, ale broniliśmy tego Bormana do końca, szczerze mówiąc. To znaczy kompania wychodziła z Bormana na zbiórkę do niewoli.
No, na pewno tam był taki posterunek „Kurza Stopka”, na Bormanie, który był obsadzony też przez harcerzy Szarych Szeregów. Oni się nie dostali do Hufca Ochota, więc też się zgłosili do „Chrobrego II”. I oni objęli posterunek „Kurza Stopka”, i na tym posterunku byli cały czas. Dowodził nimi szesnastoletni chłopak, który miał pseudonim Generał. I zginął, ostatniego dnia sierpnia zginął i to od kuli jakiegoś snajpera z Towarowej. Tak że to na pewno było takie przeżycie, które nas wszystkich bardzo podłamało. Niestety.
Ranna byłam 9 września przy przenoszeniu chorego. Ze Śliskiej mieliśmy gdzieś za Marszałkowską go ulokować w szpitalu. Powiedzieli nam, że barykada na rogu Siennej i Zielnej jest z jednej strony ostrzeliwana od Ogrodu Saskiego, ale z drugiej strony trzeba przejść bardzo, bardzo pochyło, żeby się przebić. W nocy Niemcy dostali się na Chmielną i barykada była spalona, bo z obu stron był ostrzał. I wtedy, jak ja weszłam pierwsza, usłyszałam huk, zorientowałam się jakoś tak na logikę, że to chyba granat. Nic na razie nie czułam. I podniosłam się, chciałam uciec, bo koleżanka i ten ranny zostali za murem. Chciałam uciec i wtedy mi przestrzelili stopę. Ale wyleciałam w jakiejś takiej euforii, że dopiero przed Wielką upadłam. Bo tak to cały czas biegłam, biegłam, taka zupełnie, zupełnie nieprzytomna. Później to już byłam w szpitalu.
A później, co zapamiętałam ze szpitala, to 4 października. To znaczy, owszem, przychodziły koleżanki, przychodzili koledzy, ale zresztą na tej Śliskiej też już był zburzony ten punkt sanitarny. Przenieśli nas na Złotą do jakiegoś takiego budynku żelbetonowego. I tam do końca Powstania byliśmy, ci wszyscy ranni. Drugiego było zawieszenie broni, jak wszyscy wiemy. 3 października wyszła z Warszawy ludność cywilna. Wtedy wyszła moja mama. W międzyczasie zginął tata, o którym wiedziałam, że zginął.
Tata zginął w Haberbuschu, bo też chyba na ochotnika tu walczył, bo był związany raczej z partyzantką, a nie z Warszawą. U Haberbuscha był ranny odłamkiem. To nawet niewielka była rana, ale niestety przebiła żołądek i dostał zakażenia. No i nie było na to ratunku w tamtych warunkach. Tata dwudziestego drugiego był ranny, a 24 sierpnia zmarł.
Mama wyszła 3 października. Chciała, żebym koniecznie z nią wyszła, ale ja byłam w szpitalu. Jeszcze wtedy się nie podnosiłam po tych zranieniach. I przekonałam mamę, że mnie pierwszy Niemiec na jej oczach zabije. No więc mama poszła sama.
Czwartego koledzy na placówkach dostali rozkaz, że Powstanie się kończy, że jest kapitulacja, że Powstańcy wychodzą z Warszawy 5 października. Na prawach kombatantów, jako jeńcy wojenni. I w tym rozkazie było jedno zdanie, które wszystkich moich kolegów postawiło na nogi. Rannych zostawiamy w szpitalach. A my wiedzieliśmy co było z rannymi na Starówce, na Woli, na Ochocie. No i tak jak mówię, blady strach na nich padł. Przyszli wszyscy tacy zbuntowani do szpitala. I kazali nam wszystkim, kto jako tako może stanąć na nogi, żebyśmy zabierali się z nimi na placówkę. Dosłownie nas niemalże z łóżek powyciągali, bo powiedzieli, że nas nie zostawią w szpitalu. I faktycznie poszliśmy na placówkę. Z placówki wychodziliśmy na placu Grzybowskim było spotkanie wszystkich Powstańców, którzy mieli wyjść z Warszawy. „Bór” Komorowski do nas przemawiał. Powiedział, że będziemy rozbrojeni przy granicy miasta. No, byliśmy trochę przed granicą rozbrajani. I wychodzimy do Ożarowa i jako jeńcy wojenni będziemy transportami przewożeni do obozów jenieckich. Nie pamiętam, jak ja doszłam do tego Ożarowa na tych swoich nogach, naprawdę nie pamiętam. To była taka mgła, że jak doszłam do Ożarowa, to miałam wszystkiego dość, łącznie z życiem. No, ale tym niemniej życie jest w człowieku.
Pamiętam. Byliśmy wszyscy bardzo twardzi, nienawidziliśmy Niemców, chcieliśmy walczyć. Mieliśmy mało broni, ale później już mieliśmy tej broni dużo. Ale tak ich nienawidziliśmy z okupacji, a jeszcze później jak doszła do nas ta Wola, na której się działo, co się działo, to już ta nasza nienawiść była niemalże na skraju wytrzymałości. Więc ta walka, to wszystko, to nas tak scementowało, że później już nawet po Powstaniu odnaleźliśmy się wszyscy z wielką sympatią, bym powiedziała, nawet z wzajemną miłością do siebie. Traktowaliśmy siebie jak jedną rodzinę. To było coś wspaniałego, co się między nami wytworzyło. Tym bardziej że bardzo duża grupa była nas bardzo młodych na Bormanie. I to się jakoś tak scementowało, że potem całe lata utrzymywaliśmy więź, taką bliską i serdeczną.
To znaczy z ludnością cywilną, miałam kontakt przez jakiś czas, jak przychodziłam do mamy, bo co kilka dni przychodziłam, ale to do śmierci taty, bo mama mi za każdym razem kazała zdjąć mundur i odstawić karabin. A ja szłam z karabinem pożyczonym. Więc nie mogłam go zostawić. No i w efekcie właściwie od śmierci taty to już z mamą nie miałam kontaktu, do zranienia. Później, jak byłam ranna, to mama przychodziła już do szpitala do mnie, bo wiedziała, w którym szpitalu jestem. Koleżanki ją zawiadomiły.
Na Pańskiej. Cały czas była, dopóki nie zburzyli Pańskiej. To znaczy nawet jak zburzyli, to mama w piwnicy ulokowała się, bo piwnice wytrzymały. Piwnica nawet wytrzymała po wejściu Rosjan do Warszawy, bo mama wróciła do Warszawy, do piwnicy.
W czasie Powstania oni byli na Towarowej po drugiej stronie, więc zetknęłam się z nimi. Jakbym nawet nie chciała, to ich i słyszałam, i widziałam. Ale to może już taki trochę lżejszy temat, humorystyczny. Był na Bormanie taki posterunek, który się nazywał „szopa”. I w tej „szopie” były skrzynki, w których okazało się, że był alkohol. Oczywiście dowództwo o tym wiedziało, te skrzynki były zabite, jakoś zablokowane. Ale mieliśmy w tej „Szopie”, bo to też był posterunek powstańczy, mieliśmy bardzo takiego obrotnego kolegę, który się nazywał Edzio i miał pseudonim Szablak. Dwudziesto… no, tak dwadzieścia jeden, dwa lata, może troszkę więcej miał. I Edzio wpadł na świetny pomysł. Miał strzykawkę, wyciągał z tych butelek to, co tam było. No i oczywiście Edzio całe Powstanie chodził bardzo radosny. A między „Szopą” i „Kurzą Stopką” była barykada, która była ostrzeliwana. Właśnie przy tej barykadzie został zabity „Generał”, dowódca „Kurzej Stopki”. Edzio jak sobie wypił trochę więcej, to wchodził na barykadę i przemawiał do Niemców. Ale przemawiał do nich bardzo brzydko. Niemcy strzelali do niego. Rzucili wiązkę granatów. Barykada poszła z jednej strony w górę, Edzio się stoczył na drugą stronę bez odłamka jednego, więc… I takiemu to wszystko uchodziło, aż do pewnego momentu, bo jak dowództwo się zorientowało, co on wyczynia, to w jakiś sposób to zabezpieczono. Ale, takie też były wesołe przygody.
To znaczy wtedy już mieliśmy wszyscy policyjne mundury, bo na Ciepłej był magazyn policji granatowej. Więc myśmy się wystroili wszyscy w te mundury policyjne. A na początku to byłam ubrana w bluzę, taką miałam beżową bluzę, granatową spódnicę, no i krzyż harcerski przypięty. Co było moją wielką dumą. No, a później to już w tych mundurach. Później miałam spodnie, musiałam zwęzić, bo miałam całe podziurawione, jak byłam ranna, ale to już nie było ważne, to mi później mama już z domu przyniosła jakieś tam ubrania przed wyjściem z Warszawy.
To znaczy mogłyśmy nocować my jako sanitariuszki tam na Śliskiej, bo tam była zrobiona kwatera dla nas. Był punkt sanitarny, tam był zrobiony szpital polowy też i była kwatera do nocowania, a jak były jakieś akcje, czy musieliśmy być na pierwszej linii, no to nocowaliśmy, gdzie się dało, na siennikach, nie na siennikach. Kilka posterunków było tam na Bormanie. Była Karbochemia, w której też były jakieś materace, sienniki. W „Szopie” to właśnie były te skrzynki z tym alkoholem na których położyli jakieś maty, koce, i tam nocowali. No, a na „Kurzej Stopce” też sobie radzili jakoś. Kocami i matami.
Budynek Karbochemii stoi do dzisiaj. Jak pani by weszła w Towarową od strony Alej Jerozolimskich, to po prawej stronie jest pierwsza ulica, chyba Miedziana, tak, chyba tak. I tam jest pałacyk Bormana, w którym też był szpital, tak trochę w głębi. A przed pałacykiem stoi budynek taki, w którym filary zrobiono, bo poszerzono jezdnię. To, to była właśnie Karbochemia. To był pierwszy budynek tego Bormana a dalsze były tam dalej. Z tym że Towarowa wtedy była wąska, nie była taka szeroka, dlatego Karbochemia ma te filary, bo jej poszerzyli po prostu jezdnię i chodnik. I to było w tym miejscu. No, w tej chwili to tam są ślady, to znaczy są tablice, są ślady. Ale na „Kurzej Stopce” się kończył Borman wtedy. Tam były jeszcze inne posterunki, ale to już były bardziej od Wroniej już, bardziej w głębi.
Tak, z tym było gorzej. Wiadomo było, że już studnie były zniszczone. Ludność cywilna miała z tym kłopoty, więc nawet myśmy, jak gdzieś zdobyli trochę wody to przecież nie mogliśmy im zabierać, bo im było gorzej. Było trochę tych zrzutów, ale też nie wody, tylko tych zrzutów alianckich, które szły różnie, bo nawet jak zrzucali broń i amunicję to tak było nieraz, że amunicja poszła do Niemców, broń do nas, albo odwrotnie. Tak że różnie to było. Magazyny Haberbuscha były na naszym terenie. I tam były zapasy. Były zapasy jęczmienia, pszenicy. Z tego gotowali wiem, że kaszę „pluj” to jadłam, jak już byłam w szpitalu cały czas. Obrzydliwa rzecz, no ale nie było co innego i trzeba było to jeść.
Tak, tak. I cały czas utrzymywałam dopóki oni żyli.
Mogę podać nazwiska, ale oni już nie żyją. To znaczy miałam nawet wtedy, miałam czternaście lat, ale miałam właśnie na „Kurzej Stopce” sympatię, chłopaka, który miał szesnaście lat. On na mnie patrzył życzliwym okiem, ja na niego. Później po Powstaniu mieliśmy różne perypetie, ale odnaleźliśmy się. Z tym że ja już wtedy byłam w Palestynie, on był we Włoszech. Ja wróciłam do Polski. I po latach odnaleźliśmy się na nowo już tu w Warszawie, bo on przyjeżdżał. On zresztą nie wrócił do Polski. Był w Australii, tam założył rodzinę, ale do Polski przyjeżdżał. Nazywał się Zbigniew Kałużyński. Ale oni wszyscy są w tych rejestrach w Muzeum chyba. Przyjaźniłam się cały czas, bardzo długo, nawet ostatnio to już kontakt się urwał z wiadomych przyczyn z Tomkiem Breitkopfem, z Jurkiem Zakrzewskim. Tak że było, było dużo tych przyjaźni, no ale…
Nie wiem. Wiem tylko tyle, że poszedł pierwszego i jak mama spytała, kiedy wróci, to ostatnie słowa, jakie jej powiedział: „Może nigdy”. A wiem, że mama jego znalazła po Powstaniu w fosie pod Barbakanem, tutaj w tym rowie po fosie był pochowany. No i później jak się doszukiwałam, dopatrywałam, dopytywałam, to ustaliłam, że właśnie był ranny wtedy w tej akcji na Dworzec Gdański. To znaczy był na pewno na Woli, przeszedł z Woli na Starówkę. W tej akcji na Dworzec Gdański był ranny i 25 sierpnia zmarł.
Z Batalionem „Zośka”, z kompanią „Giewont”. A ta kompania, o ile wiem, bo też chciałam dociec jakoś do tych informacji, ta kompania czekała na Zakroczymskiej na wejście do kanałów i bomba ich wszystkich załatwiła. Właśnie dlatego mówię, nie mam tych wiadomości bliższych, bo nie mogłam do nikogo dotrzeć. Niestety.
Po wyjściu z Warszawy, z Ożarowa, to znaczy, rozbroili nas na placu Narutowicza, bo dwoma nurtami szli Powstańcy wtedy z Warszawy. Jeden nurt przez Wolę, drugi przez Ochotę. Nas rozbroili na placu Narutowicza, w tym akademiku. I stamtąd do Ożarowa. Z Ożarowa w wagony towarowe do Niemiec, do niewoli, do obozów. Jako jeńcy wojenni. Całą niewolę to przejechałam całe Niemcy mówiąc szczerze, a miałam to szczęście, że skończyłam w Oberlangen. To był obóz jeniecki kobiet, który został wyzwolony przez Dywizję generała Maczka. Więc była euforia dosłownie.
W kwietniu. To znaczy znalazłam się w jakieś trzy tygodnie chyba przed wyzwoleniem. Albo przy końcu marca, albo na początku kwietnia, bo przedtem byłam w Altenburgu, w fabryce… ostatnia fabryka amunicji. To znaczy ostatni ten okres przed wyjazdem do Oberlangen. No, a później nas karnie… podobno tam sabotaż uprawiałyśmy, więc karnie nas do Oberlangen wysłali.
W Lamsdorfie? W październiku, ale nie pamiętam dokładnie kiedy, bo kilka dni jechaliśmy. Kilka dni trzymali nas jeszcze w Ożarowie, bo jechaliśmy chyba trzecim transportem. Najpierw wyjechali oficerowie i wyżsi żołnierze, wyżsi rangą. Później jeszcze cały transport chłopców. I trzeci transport to były dziewczyny i ostatnia część chłopców. Staliśmy na bocznicach bardzo długo. Bardzo długo gdzieś tam po drodze. Tak że trwało to i… W każdym bądź razie, gdzieś w granicach pewnie 10 – 12 października dopiero tam wylądowaliśmy. W Lamsdorfie.
Paskudne. Sienniki brudne, obrzydliwe. Latryny, nie daj panie Boże. I głód niesamowity.
Obozy w Lamsdorfie były odgrodzone, cztery kilometry od stacji. Więc jak nas wyładowali na stacji, byliśmy już wymordowani, praktycznie i podróżą, no i zresztą Powstanie też nam dało trochę w kość. I Niemcy nas zaczęli pędzić, niemalże półbiegiem. Kto upadał, to się na nim wyżywali przez te cztery kilometry. Wiem, że w kałużach po drodze była woda, to z tej kałuży piliśmy jeżeli ktoś się do niej dorwał. Ale nie mógł się bardziej schylić, bo nie Niemiec potrafił kopnąć i uderzyć. No i tak nas traktowali. Jak przyjechaliśmy do obozu, było dochodzenie, bo były skargi. Dowództwo obozu wniosło skargę na ten temat traktowania nas. Przyjechała komisja Czerwonego Krzyża z Genewy. Tam oczywiście z dowództwem niemieckim. Niemcy się tłumaczyli, że myśleli, że to są Rosjanie. Że my jesteśmy Rosjanami A wszyscy mieliśmy opaski na rękawach, więc tłumaczenie było takie, jak było. I zmienili dowództwo obozu. No, a później to już miałam z nimi mało kontaktu, bo siedzieliśmy za drutami. I tyle. Tyle później, tylko jak nas przewozili do kolejnych obozów, to był kontakt, bo wtedy byli ci Posteni, żandarmi.
Następny to był Mühlberg, Altenburg, no i Oberlangen.
Tak. Byłam z koleżankami, ale tam już w Oberlangen nas było tysiąc siedemset parę. Bo Niemcy przy końcu wojny zrobili dwa zgrupowania obozów kobiet, bo podobno jedyne kobiety, jeńcy wojenni, to były właśnie te z Powstania. I jeden obóz to był w Oberlangen, i tam nas było tysiąc siedemset dwadzieścia chyba osiem. I dziewięciu noworodków. A drugi obóz w Burgu. Też chyba pięćset ileś ich tam było.
W Oberlangen ja byłam krótko, a poza tym już miałam taką anemię, byłam tak wyniszczona, że mi było już wszystko jedno. Ja nie miałam siły nawet już się podnieść. Tak że jeszcze trochę, a bym skończyła razem z wojną.
Wyzwolona byłam chyba 14 kwietnia… Już nie pamiętam dokładnie daty, ale w każdym razie w kwietniu. No i jak byłyśmy wyzwolone, oczywiście była euforia, bo to był Maczek, było coś pięknego. Od razu później czołgi… te druty, odcięli prąd, bo to były druty pod prądem. Prąd odcięli. Najpierw były strzały na przedoboziu, bo na przedoboziu byli Niemcy. Tam załatwili Niemców, a później lecieli do wieżyczek na rogach obozów, żeby Postenów z tych wieżyczek zdjąć, Niemców.
Właśnie jak ten chłopak leciał za drutami, to nasze dziewczyny… a ja byłam w baraku przy samych drutach. Więc przez okno mogłam ze swojej pryczy to widzieć. I dziewczyny zaczęły do niego po angielsku, jak która mogła oczywiście. Ta angielszczyzna była taka, że pożal się Boże. A ten chłopak stanął, wziął oddech: „Rany boskie, ile tu bab”. Po polsku. No, więc wyobrażacie sobie państwo ryk. Tysiąc siedemset bab – i ryk. No i oczywiście zaraz po tym, jak zdjęli tych Postenów, czołgi wjechały, druty położyły. Maczek… komendantka obozu zarządziła apel. Maczek przemawiał, że jak złapali rano Niemców, i Niemcy powiedzieli, że tu jest obóz, cztery kilometry od szosy, na wrzosowiskach, i tam są kobiety z opaskami. No i oni pełnym gazem podobno zboczyli z szosy i nas wyzwolili. Zresztą nie wiem, później były takie przekazy, że Niemcy mieli zamiar nas wyprowadzić na wrzosowiska i załatwić, bo raczej zacierali ślady, a to już wiadomo było, że wojna się kończy. No, ale nie zdążyli na szczęście. Na szczęście dla nas. No, a później w tym Oberlangen, ponieważ „Maczkowcy” nas uwolnili, a było tysiąc siedemset parę kobiet, to wiadomo, że się damsko–męskie przyjaźnie rozkwitły. No i zaczęli oczywiście chłopcy od Maczka podrywać nasze dziewczyny, jak to się potocznie mówi, zaczęli wyjeżdżać poza teren obozu, no i niestety musieli wprowadzić trochę dyscypliny, bo jeszcze naokoło było pełno partyzantki niemieckiej. I były nawet przypadki zabicia tych naszych. Tak że były i przykre chwile z tego wszystkiego. Nie wszystko było radością. Ale za to później nam stopniowo jedzenie dawali bo bali się o nasze wyniszczenie. Od razu selekcja tych chorych oczywiście, tych, którzy już ledwo zipali.
Moja mama poszła z cywilami do Pruszkowa. W Pruszkowie udało się mamie wyjść, miała niemieckie nazwisko, zresztą tak jak i ja. Wtedy jeszcze pisane po niemiecku, więc jakoś, nie wiem, mama twierdziła, że to nazwisko jej pomogło. Udało jej się wyjść z obozu. W Błoniu mieliśmy dalszą rodzinę, więc mama się jakoś z tego Pruszkowa do Błonia dostała. No i z Błonia, jak tylko mogła, to wróciła do Warszawy, bo czekała na dzieci. Piwnica ocalała na Pańskiej, więc mama sobie odkopała tam piwnicę i tam się umieściła. I czekała na nas. Na nas się nie doczekała. Tak że później w efekcie przyjechali, przyszli tacy znajomi mamy. Rodzice przyjaciela mojego brata, bo też się te rodziny zaprzyjaźniły. A ten jego przyjaciel też razem z nim poszedł na Powstanie. Przyszli, no i namówili mamę, żeby wyjechała do Wrocławia. Ale to już było po tym jak mama znalazła grób mojego brata. Tak że to już później pojechała do Wrocławia i we Wrocławiu się osiedliła, bo tutaj w piwnicy to trudno trochę było dalej żyć.
A ja po wyjściu z obozu wylądowałam w szpitalu, bo ledwo na nogach się trzymałam. Ale później do szpitala przyszły koleżanki, powiedziały że są rozmowy z nami, co która chce robić w życiu. Mnie się wtedy strasznie śniło lotnictwo. Ale mój tata jak umierał, to wymógł na mnie, że się będę uczyć. Więc cały czas miałam wewnętrzne rozterki: czy grzecznie iść do szkółki, a miałam tylko te dwie klasy gimnazjum skończone, więc to trochę za mało jak na życie. Czy grzecznie się uczyć, czy samoloty. No, ale zdecydowałam, że jednak pójdę do szkoły. I w związku z tym z Oberlangen te dziewczyny, zresztą te najmłodsze, bo te się najwięcej do nauki rwały. Te najmłodsze, te które wyraziły chęć nauki przewieziono do Włoch. Bo tam już było po wojnie. Korpus Andersa jeszcze był we Włoszech. I tworzyli szkoły, bo tam też było w Korpusie bardzo dużo młodzieży, która miała przerwaną naukę. Co prawda w Murnau nas trochę zatrzymali, bo na przełęczy insbruckiej była partyzantka niemiecka. Ale w efekcie transport przyjechał do Włoch, do Maceraty. Tam był obóz kobiet polskich. Wojskowy obóz kobiet, już pod egidą Andersa.
To było przy końcu chyba maja. Bo to było tak wszystko jakoś szybko działo. Przy końcu maja. Znów wylądowałam w szpitalu, bo jednak ta anemia jeszcze była niewyleczona i była dość silna. I wylądowałam w szpitalu w Ankonie. Leżałam w tym szpitalu wtedy dość długo. Któregoś dnia rano przyszły koleżanki, właśnie te z Powstania, z którymi się cały czas trzymałyśmy razem. Przyszły do mnie do szpitala i mówią: „Słuchaj, jutro idzie transport tych najmłodszych do szkół, do Palestyny. I jesteś na liście. Jak ciebie nie będzie, to transport pojedzie bez ciebie”. Mówię: „No tak, ale ja nie wyjdę, bo nie mam wypisu, a poza tym nie mam munduru”. „Mundur masz”. Przyniosły mi mundur, a ponieważ weszły z przepustką do szpitala i na przepustce było wypisane, bo jedna była prowadząca: plus tyle i tyle. Więc jedna z dziewczyn została w szpitalu, w mundurze. Ja się przebrałam w ten mundur, który przywiozły. No i w ten sposób wyszłam ze szpitala. Później ta dziewczyna mówi, że się zagubiła, bo z koleżankami tu była. Poszła do toalety, zagubiła się, no i została w szpitalu. No, ale ona była w porządku, więc mogła sobie taką bajkę tworzyć. I też wróciła do Maceraty. Do nas dobiła i rano faktycznie z transportem przez całe Włochy do Taranto nas dowieźli, a w Taranto nas wsadzili na luksusowy statek oficerski, wojskowy. Można powiedzieć, że po raz pierwszy od Powstania miałyśmy luksus. I tym statkiem nas przewieźli do Egiptu. A z Egiptu autokarami do Nazaretu, do szkoły.
Anders jak wyprowadził Polaków z Rosji, to wyprowadził również rodziny i dzieci. I kobiety, i dzieci, i młodzież, no i mężczyzn. Mężczyzn zabrał ze sobą do wojska, kobiety, które chciały walczyć, zabrał ze sobą, a które nie chciały zostawił w Palestynie. I zostawił dzieci, i młodzież. Zorganizowali w Palestynie szkoły polskie z internatami, na normalnych, bardzo dobrych warunkach, z polskimi wykładowcami. I między innymi taka właśnie żeńska szkoła wojskowa była w Nazarecie. I to było normalne gimnazjum i liceum. I jeszcze w [obozie] Barbara był korpus kadetów, to też było gimnazjum, liceum męskie. Handlowa szkoła była też wojskowa w Nazarecie. Ale była też cywilna szkoła dla dziewczyn w Ein Karem i była w Jerozolimie podstawówka, którą prowadziły siostry francuskie, też polska. Więc to wszystko była zasługa tamtego wojska. I faktycznie to były internaty.
Po raz pierwszy od Powstania normalne życie miałyśmy. Tam nas pojechało do Palestyny czterdzieści, bo to tylko dwa roczniki pojechały, trzydziesty i dwudziesty dziewiąty. I tam już było pięćset parę dziewczyn, bo to te, które z Andersem wyszły. Polki obsługiwały internat, Polki obsługiwały stołówkę. Polskie nauczycielki, wykładowczynie były wszystko z cenzusami na odpowiednim poziomie. Ja miałam dylemat, czy iść… bo przyjechałam do Palestyny, do Nazaretu przy końcu listopada. I miałam dylemat, czy iść do drugiej klasy, wrócić, bo to już prawie połowa nauki minęła, czy do trzeciej nadrobić. No i zdecydowałam, że pójdę do trzeciej i zaległości nadrobię. Udało mi się to.
Latem odnalazłam mamę. To znaczy mama mnie odnalazła, ja mamę, bo obie się szukałyśmy przez Czerwony Krzyż londyński. I nasze listy się spotkały w Londynie, więc ja dostałam list mamy poszukujący. Mama mnie. No i później jak dostałam list od mamy, mama pisała, żebym wróciła. Nic mi nie napisała o bracie, bo bała się, że jak mi napisze, to ja nie wrócę, bo już wiedziała, że brat nie żyje. Zdecydowałam, że wracam do kraju.
Znaczy wróciłam do kraju przy końcu stycznia, po referendum, bo to był czterdziesty siódmy rok. Było to „3 x TAK”. I nas trzymali w Rzymie, bo to cały transport już wtedy jechał do Polski. Żebyśmy po tym głosowaniu przyjechali, bo myśmy byli przecież „niepewnym elementem”. To tak się ładnie nazywało wtedy. W czterdziestym siódmym roku wróciłam do kraju, do mamy. I zaczęłam życie w Polsce.
Do Warszawy wróciłam dopiero w pięćdziesiątym pierwszym roku, bo nie miałam nawet gdzie wrócić. Pańska nie istniała, dopiero musiałyśmy zorganizować z mamą jakieś lokum w Warszawie, żebyśmy mogły wrócić. Tak że wróciłam w pięćdziesiątym, tak, pierwszym. Studia zaczęłam w pięćdziesiątym we Wrocławiu. Pierwszy rok tam zaliczyłam, tu wróciłam. Ale już wtedy pracowałam.
Nie byłam bezpośrednio represjonowana, ale jak wróciłyśmy, jak z transportem jechaliśmy z Rzymu, bo w Rzymie nas ambasada rządu londyńskiego przekazywała ambasadzie rządu lubelskiego, bo to tak się nazywało. Dwie ambasady były w Rzymie. I myśmy na razie to bajeczkę stworzyły, bo nas w Nazarecie tak nastraszyli, że Polski w ogóle nie zobaczymy, tylko od razu na Sybir wyjedziemy. Więc trochę miałyśmy stracha, ale tak niezupełnie. Tym niemniej bajeczkę stworzyłyśmy jakąś. Nikt w to nie uwierzył, myśmy myślały, że uwierzą. No, ale nie uwierzyli.
Osiem nas wracało z Nazaretu… I jak przyjechał transport do Dziedzic, to mieli osiem naszych nazwisk, wyczytali z transportu i przesłuchiwał nas szanowny Urząd Bezpieczeństwa. Myśmy miały wtedy wszystkie… bo to tylko te dwa roczniki wchodziły w grę, więc miałyśmy po te siedemnaście, osiemnaście, szesnaście lat. A najbardziej mi się podobały pytania: jakie mam zlecenia i przez kogo nadane. Więc niemalże poczułam się szpiegiem. No, ale nie miałam zleceń nadanych przez nikogo i szpiegostwem się nie trudniłam, wracałam po prostu do kraju. Tak że to miałam takie spotkanie pierwsze z UB. Później miałam tylko się zameldować w UB. Faktycznie co tydzień się meldowałam, ale to już we Wrocławiu, bo taki miałam prikaz od nich. Więc we Wrocławiu w UB się meldowałam, do jakiegoś czasu, później to przeszło już. Później normalnie poszłam do szkoły, uczyłam się, więc odpuszczono mi. Tak że żadnych innych represji już nie miałam.
Pracę podjęłam, szczerze mówiąc, trochę po znajomości. To znaczy we Wrocławiu nie, ale we Wrocławiu pracowałam jako kasjerka w sklepie mięsnym, bo jeszcze matury nie miałam, więc i tak nie miałam wielkich ambicji. A w Warszawie, jak już wróciłam, to już studiowałam i podjęłam pracę, ale pomógł mi ktoś z rodziny po prostu. Tak że poszłam za jakimś poręczeniem, można powiedzieć, do pracy w przedsiębiorstwie. Pracowałam do skończenia studiów, a ponieważ miałam wielkie szczęście do pechowych przeżyć, to akurat trafiłam na taki rocznik na Wydziale Prawa, który został objęty nakazami pracy. I po trzech latach dano mi nakaz pracy i przedsiębiorstwo, w którym pracowałam, nic nie miało do powiedzenia. Tak że tak to wyglądało. A później to już jakoś normalne życie zawodowe, rodzinne.
Warszawa, 12 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska