Barbara Kuszell „Baśka”
Nazywam się Barbara Kuszell. Urodziłam się w 1926 roku. Do konspiracji wstąpiłam w 1942 roku i szkoliłam się na sanitariuszkę. Potem w czasie Powstania byłam sobie taką sanitariuszką, która nosiła rannych, potem pracowałam w szpitalu w naszym batalionie.
- Proszę opowiedzieć trochę o swojej rodzinie.
Moja rodzina wywodzi się z Podlasia. Moi rodzice mieli tam tak zwany majątek ziemski. Rodzina była liczna, bo nas było siedmioro rodzeństwa. Mój brat był w partyzantce, zginął w 1944 roku. Mój ojciec był zaangażowany też w czasie wojny w konspiracji. Był kwatermistrzem okręgu lubelskiego. Moja matka również. Także cała rodzina była… Moje siostry były po prostu młodsze ode mnie, także już nie… Chociaż dwie z nich były zaangażowane w harcerstwie. A ja uczyłam się handlu w Warszawie w 1942 roku i bardzo szybko się zetknęłam z tą organizacją, stąd moja obecność tutaj. Ja bardzo sobie cenię, że to podlegało AK. No i odłam. Kursy sanitarne. Takie praktyki w szpitalu. Wszystko to, co potrzebne było do pracy, a co potem trudno było wykorzystać. Praktyki szpitalne miały się nijak do tego, co było potem w szpitalu…
- Proszę powiedzieć o samym momencie zwerbowania Pani do organizacji.
Mieszkałam na stancji u mojej ciotki, która była właśnie bardzo zaangażowana.
Na Chopina. I ona mi zaproponowała. No a ja oczywiście z entuzjazmem się zgodziłam. Chciało się coś robić, działać, żeby się temu przeciwstawić.
- Czyli takie rodzinne zaangażowanie w konspirację?
No przez rodzinę... Tak się zaczęło. Równocześnie szkoliła szkoła. Matura.
- Proszę opowiedzieć o szkole. Gdzie się pani uczyła?
Chodziłam do gimnazjum… jest teraz na Klonowej… tam zrobiłam trzecią i czwartą klasę. Przedtem uczyłam się w domu. Do drugiej gimnazjalnej byłam uczniem, uczyłam się w domu. Potem trzecią i czwartą w gimnazjum. I potem już było konspiracyjne liceum, a ja się zapisałam do liceum ogrodniczego. Było takie liceum ogrodnicze Wiśniewskiego. No i tam… Ale potem żal mi się zrobiło, że nie będę miała zwykłej matury i zapisałam się równocześnie na komplety. I zyskałam na tym, bo w 1944 roku zdałam maturę, a egzaminy maturalne z tego liceum miały być dopiero we wrześniu. No więc do nich nie doszło. Potem moje koleżanki miały różne kłopoty, żeby zdobyć maturę, a ja już miałam sprawę załatwioną. Potem, po Powstaniu znalazłam się w Częstochowie, tam się zapisałam na kursy akademickie, bo tam był Uniwersytet Ziem Zachodnich… No i to też było tajne… aż do końca wojny. A potem przeniosłam się do Poznania i tam już kończyłam studia.
- W czasie od 1942 roku do Powstania mieszkała pani tylko z ciotką?
Tak… To był taki kołchoz. Tam mieszkało bardzo dużo młodzieży, bo to było takie stare, przedwojenne, duże mieszkanie. No i wszyscy tam mieszkali, mieszkałam z siostrą, kuzynami, z bratem...
- Proszę powiedzieć o działalności konspiracyjnej właśnie od 1942 roku. Jak wyglądały te wszystkie kursy?
Były zebrania… Byliśmy podzieleni na tak zwane „piątki”. Znaliśmy się tylko z numerów, nie było znajomości po imieniu... W tej najbliższej piątce to znaliśmy się, bo były kontakty, wiedzieliśmy o sobie, ale już potem, dalej to już nie. Były tylko numery. Były piątki, była „piątkowa”, która się opiekowała tą grupą i raz na tydzień, czy może częściej, były zebrania. To zależało. A potem były kursy sanitarne. To już były kursy w szpitalach. Przeważnie były w Szpitalu Czerwonego Krzyża, bo tam było dużo lekarzy bardzo zaangażowanych w pracę konspiracyjną i pielęgniarki. I tam odbywały się kursy. Potem był egzamin. A w tym były jeszcze szpitalne praktyki. Odbywałam tę praktykę w szpitalu na Kopernika. To były [praktyki] w ambulatorium, potem na salach. To wszystko trwało wiele miesięcy, zanim myśmy się nauczyły.
- Czy zebrania odbywały się w prywatnych domach?
Tak, w prywatnych domach.
Raczej się nie powtarzały. Raczej w różnych mieszkaniach. Chodziło o to, żeby to nie było w jednym miejscu, żeby nie zwracać uwagi, że te same osoby przychodzą… jakoś regularnie.
- Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?
Wybuch Powstania. To było tak, że po maturze pojechałam do mojego rodzinnego domu, ale miałam polecenie wrócić 24 lipca, bo już było wiadomo, że coś się szykuje. I wróciłam. Zresztą ostatnim pociągiem, bo Dęblin już był w rękach sowieckich i ostatnim pociągiem, który jechał tylko do Dęblina, dojechałam do Warszawy. I chyba 29 [lipca] byliśmy zmobilizowani. Na Powiślu, w mieszkaniu naszej piątkowej. Byliśmy tam przez te kilka dni. Równocześnie my w jednym pokoju, [a] w drugim pokoju była zmobilizowana grupa jej brata. Było nas bardzo dużo. A potem już, jeszcze przed wybuchem Powstania, objęłyśmy placówkę w Poczcie Saskiej na Krakowskim Przedmieściu. I tam nas zastało Powstanie. Byliśmy tam uwięzieni dlatego, że całe Krakowskie Przedmieście było w rękach niemieckich. Właściwie wszystko było naokoło [pod obstrzałem], tak że dopiero po dwóch dniach nawiązaliśmy kontakt ze Starym Miastem i piwnicami, takimi przejściami przeszłyśmy na Stare Miasto. Objęłyśmy placówkę w obecnym Ministerstwie Zdrowia. [...] Barykada była na rogu Miodowej i… nie Krakowskiego, ale bliżej trochę trasy. Trudno powiedzieć, bo jest ta trasa WZ. A myśmy byli pierwszą placówką sanitarną. Nam tam przynoszono, przyprowadzano rannych i opatrywałyśmy ich na miejscu. Tych ciężej rannych odnosiło się do szpitala świętego Ducha, wtedy jeszcze. Potem nawiązałyśmy kontakt z naszym batalionem, z naszym dowódcą. I przenieśliśmy się na Kilińskiego, do szpitala polowego już związanego z naszym batalionem.
- Jakie warunki panowały w szpitalu?
Szalenie prymitywne. Nie było mowy o słaniu łóżek, jak to nas uczono w [szkole]… o zmianie pościeli i tak dalej, bo tego wszystkiego nie było. Były materace, było trochę łóżek. Ludzie przynosili… udostępniali… To było w ogóle w prywatnym domu, w mieszkaniach. Część była w piwnicy, a część na parterze, a wyżej były kwatery powstańcze.
- Jak było z zaopatrzeniem medycznym?
Zaopatrzenie medyczne było zgromadzone jeszcze przed Powstaniem. Było to, co potrzeba. Poza tym w ręce powstańców dostały się Stawki. Tam były niemieckie magazyny. No i tam były duże magazyny żywnościowe, były tam leki i umundurowania; sławne panterki niemieckie. To było szczytem elegancji, mieć taką panterkę.
- Do kiedy była pani na Kilińskiego?
Na Kilińskiego... 29 był nalot i ten szpital został zniszczony. Ja zresztą też byłam przysypana, odkopali mnie spod tego… Miałam szczęście, bo to był taki pokój, gdzie leżały ranne sanitariuszki. Byłam po nocnym dyżurze, bo przeważnie miałam nocny dyżur… Przyszłam, usiadłam przy łóżku mojej bliskiej koleżanki i tak sobie rozmawiałyśmy. Miałam pójść się położyć spać, ale rozmawiałyśmy, siedziałam w pozycji oparta o ramę łóżka. I jak nagle się zaczęło, zrobiło się ciemno, zatrzęsło się i wszystko się zawaliło. Mnie uratowało to, że taka… szyna metalowa, która podtrzymywała strop zatrzymała się nade mną i nie przysypało mnie to całkiem. A ponieważ siedziałam w tej pozycji, to miałam trochę powietrza i wobec tego się nie dusiłam. Jakoś się do mnie dobrali. Bardzo szybko mnie wyciągnęli. Nikogo więcej z tego pokoju nie wyciągnęli. Wszyscy zginęli. Nie można było odsypywać, bo to był stary dom i te cegły… co się ruszyło, to leciały następne. Jeszcze długo się odzywali, wołali. Jeszcze tam pracowali, ale nie dało się...
- Miała pani jakieś obrażenia?
Byłam poobijana. Ponieważ na rękę ucisnął taki blok… miałam taką [ściśniętą pięść]… i tej ręki nie mogłam rozprostować, a poza tym byłam poobijana, [miałam] poobdzieraną skórę, ale w zasadzie wszystko było w porządku. Potem przeszłam… Wezwał mnie dowódca i powiedział, że ewakuujemy się kanałami. W pierwszym rzędzie ranni… i że ja też mam z nimi iść. Ja się strasznie buntowałam, nie chciałam iść, zostawiać, ale powiedział: „No już, to jest rozkaz!” Jak rozkaz, to rozkaz. „Zresztą będziesz się opiekowała tymi rannymi.” Rzeczywiście cały czas w kanałach na plecach ciągałam takiego rannego. Przeszliśmy kanałami, weszliśmy na placu Krasińskich, a wyszliśmy na Wareckiej. Przechodziło się pod Krakowskim Przedmieściem. Na Krakowskim Przedmieściu byli Niemcy. Słychać było, jak oni chodzą, przy włazach musieliśmy się zachowywać cicho, żeby nas nie usłyszeli. Na szczęście te kanały nie były takie [niskie]… Szło się w pochylonej pozycji, nie można się było wyprostować, ale nie trzeba się było czołgać... Trwało to kilka godzin, zanim żeśmy wyszli. I ten Nowy Świat, cały dom, światła, szyby w oknach… Ja poszłam na Okólnik, na Okólniku mieliśmy zbiórkę. I tam na trzecim piętrze mieszkała ta moja piątkowa, ale jej nie było, tylko była jej ciotka. Przyjęła mnie bardzo serdecznie. Napuściła nawet wody do wanny i mogłam się wykąpać… Spałam. Potem byłam świadkiem, jak ludzie wychodzili z kanałów, to był taki straszliwy zapach. Coś nieprawdopodobnego. No i w łóżku z pościelą, to była rzecz niesłychana. Potem… wyszłam z tego ze straszną gorączką. To się nazywało grypa żołądkowa. Dotarłam potem na Chopina do mojej ciotki, która mnie nie poznała, jak mnie zobaczyła. Patrzyła na mnie. Ja mówię: „Ciociu”. Nie poznała mnie. Parę dni leżałam prawie zupełnie nieprzytomna. No i jakoś z tego wyszłam. Potem już nawiązałam kontakt z [moimi]… Ja przeszłam 29, a oni przeszli 31. Próbowali się najpierw przebić przez Ogród Saski. To było niemożliwe, wobec tego przeszli kanałami. Już miałam trochę ograniczone działanie przez tą rękę, bo miałam ją niesprawną. Wszyscy mówili: „A jakie ty masz szczęście, że to lewa ręka”. A ja jestem właśnie mańkut. Tak się działo do 2 października, z tym, że… to Śródmieście, tak prawda wspaniałe jak w sierpniu, to po tym wszystko zaczęło się walić.
- Czy to od momentu, kiedy pani wróciła do ciotki do mieszkania?
Tak, ja już tam wtedy nocowałam, w dzień chodziłam tam do szpitala.
Potem były na Hożej i na Pięknej. Te same szpitale naszego batalionu. Potem wyszłam z ludnością cywilną. Dlatego, że jakoś… nie wyszłam z wojskiem tylko wyszłam z [cywilami]… Tam były malutkie dzieci, moja kuzynka. Stwierdziłam, że jednak powinnam im pomóc i wyszłam z nimi. Wywieźli nas do Bochni. Jeszcze jak nas zaprowadzili... bo [przyprowadzili nas] do Ursusa do Pruszkowa, do warsztatów kolejowych, takie wielkie hale, to mnie od razu oczywiście wygarnęli, no bo młoda dziewczyna, na roboty. No to ja [poszłam] do takiej hali, gdzie przyjmuje lekarz. Do godziny trzeciej. Jest godzina druga, w pół do trzeciej. Jakoś się dostałam do tego lekarza. Podeszłam. Taki chłopak, który wpuszczał, jakoś się widocznie zlitował nade mną. W każdym razie wpuścił mnie. No i lekarz - Niemiec pyta, co jest? Ja mu pokazuję tę rękę. On się pyta:
Sind Sie mit Familie? A lekarka Polka, która siedziała tak patrzyła na mnie, takim wzrokiem. Mówi: „Pani jest z rodziną, prawda”? Ja mówię: „Tak, jestem z rodziną”. To był taki poczciwy starszy pan, ten lekarz. Też mu się zrobiło żal, dał mi taką kartkę zwalniającą mnie z tego, że mogę przejść do innej… Wychodzimy, taki żandarm chodzi i wyczytuje nazwiska tych, którzy mają wyjść, a tutaj zamiast trzydziestu osób, zjawia się sto. Ten machnął ręką i czyta od początku. No znowu te… Ach, wszystkich przeprowadził. Nie dociekał. No i nas wywieźli do Bochni, ale to są już losy popowstaniowe.
- Chciałabym jeszcze wrócić do Powstania, też do szpitala. Mówiła pani o warunkach, że wszystko dobrze było zorganizowane przed Powstaniem.
Bo mieliśmy znakomitego lekarza – doktór Morwa. To był chirurg. Ale on był świetnym organizatorem, świetnym szefem. Wszystko trzymał bardzo krótko.
- I do końca Powstania, jak pani służyła w szpitalu, to nie było żadnych problemów z zaopatrzeniem, z opatrunkami?
Były. To jakoś to było… Oczywiście, że to nie było tak, że leżało w szafce i brało się, a jak nie było, to się zamawiało i… tak jak jest teraz. Ale jakoś sobie radziliśmy… Ja na przykład nie potrafię powiedzieć, co myśmy jedli. Wiem, że była ta „kasza-pluj” sławna, ale nie mam zupełnie w pamięci tego, co się jadło i jak się jadło. Wiem, że się dostawało jakieś zupy, jakieś miski, czy coś, ale to jakieś takie było nieistotne, nieważne. Wiem, żeśmy zawsze nosiły w kieszeniach kostki cukru. Cukier ze Stawek. To bardzo pomagało, bo to podtrzymywało.
- A nie pamięta pani, żeby pani chodziła głodna?
Nie. Tak głodna ze świadomością, że nie będę miała co jeść, to nie. Głodna byłam, bywałam, tylko… To jest wtedy, jak jest się głodnym i nie ma się możliwości. A tam zawsze jakieś jedzenie było.
Chodziło się po wodę do studni. Na Starym Mieście nie było już wodociągów. Trzeba było przynosić wodę.
- Mówiła pani, że miała pani głównie dyżury nocne.
W szpitalu miałam nocne. Ale przedtem, jak pracowaliśmy w tym punkcie, to nie były nocne dyżury. Było różnie, no bo było dwadzieścia cztery godziny. Ten punkt, te barykady były czynne całą dobę. Takie przeżycie, naprawdę, na samym początku Powstania to było wielkie przeżycie, jak na ulicy Koziej, Niemcy wpadli do kamienicy, wyciągnęli wszystkich mężczyzn i rozstrzelali ich. Ale nie wszystkich zabili i myśmy potem, jak Niemcy się wycofali, to myśmy tam poszły żeby ratować tych ludzi. I było masę osób ciężko rannych, postrzelonych. To było makabryczne.
- Pamięta pani swoje koleżanki, z kim się pani najbardziej przyjaźniła?
Myśmy były zżyte jeszcze z czasów przedpowstaniowych. Myśmy stanowiły jedną grupę. Najbliżej byłam z Krysią, z którą do dzisiaj utrzymujemy bliskie stosunki. Ale było też trochę takich osób, które po prostu przyszły, jakoś się dołączyły i potem się straciło z nimi kontakt. Miałam taką koleżankę, z którą nosiłam [nosze]. Byłyśmy mniej więcej jednego wzrostu, wiec łatwo nam było te nosze nosić. Nie wiem w tej chwili, co się potem z nią stało. Gdzieś się zagubiła. Aleśmy bardzo dużo nosiły. [...] Właśnie tam na Koziej, przymierzyłyśmy się do noszy we dwie... Ten pan ważył... to był lekarz, bardzo miły, postrzelony, zresztą nie przeżył. On ważył ponad sto kilo. Tak, że myśmy musiały go nieść we cztery.
- A przejście kanałami, pani wtedy sama była osłabiona, jeszcze musiała pani pomagać…
No tak, właśnie całą drogę… na mnie, na moich plecach… niezupełnie leżał, bo on szedł, tylko tak się na mnie podpierał.
To trwało chyba cztery, czy pięć godzin. A to jest taki nieduży kawałek, z placu Krasińskiego na Warecką.
- Kiedy były dyżury nocne, to była praca, a co pani robiła poza dyżurami?
Pomagałam w ambulatorium, na sali opatrunkowej. Co mi tam wyznaczyli. Tam było parę godzin odpoczynku. No a w nocy też było dużo [pracy]… Przyszli ranni, to trzeba było a to [dać] pić, a to to, a to tamto. A to trzeba było opatrunki zmieniać, a to robić zastrzyki.
- Jaka atmosfera panowała w szpitalu? Czy były takie momenty, że na przykład się siedziało wieczorami, śpiewało się jakieś pieśni patriotyczne?
Z tymi pieśniami patriotycznymi… Oczywiście śpiewało się pieśni patriotyczne, ale wtedy najmodniejszą piosenką w tamtych czasach były „Złociste chryzantemy”. I bardzo chętnie myśmy te „Złociste...” [śpiewali]. To był taki szlagier, tak jak teraz są różne modne. Różne piosenki [się śpiewało], całkiem cywilne, normalne. Ale oczywiście były tam jakieś wieczornice, jakieś takie bardzo podniosłe [momenty]. Poza tym była też opieka duszpasterska. Mianowicie ojciec Tomasz Rostworowski był naszym kapelanem i codziennie odprawiał msze święte na podwórku.
- Codziennie? Nie tylko w niedziele?
Nie. Codziennie.
- Czy były jakieś uroczystości, oprócz mszy świętych? I oprócz tych śpiewów?
Myśmy były w takiej trochę wydzielonej [strefie]… bo w szpitalu nie było bardzo czasu na to. Ja nie bardzo sobie przypominam. Ale były, na pewno były, bo potem słyszałam od koleżanek i od kolegów, że tam sobie [organizowali] na kwaterze, na wyższych piętrach.
- Rozumiem, że nie miała pani żadnego kontaktu z bronią?
Nie, nigdy tego nie chciałam.
- Czy zetknęła się pani bezpośrednio z żołnierzami hitlerowskimi?
Owszem. Znaczy nie, z rannymi. Kiedyś szłyśmy właśnie z Marysią ulicą Długą. Wyszli do nas żołnierze z jakiegoś innego zgrupowania i widzieli, że my jesteśmy z opaskami. „To chodźcie, bo mamy tu rannego Niemca.” No to myśmy poszły, opatrzyłyśmy go i potem wróciłyśmy. Wtedy jeszcze nie byłyśmy u doktora Morwy, tylko taki doktór Roman... Nieciekawa figura. No i opowiadamy, jaką miałyśmy przygodę. A on: „Jak rzesz mogłyście?! Niemca”?! „Jak rzesz Niemca? To nie był Niemiec, to był ranny człowiek i obowiązkiem naszym było mu pomóc.” Nie ma znaczenia, kim jest człowiek, który potrzebuje pomocy. Mieliśmy też u nas wśród rannych Ślązaka, Polaka, który był włączony do armii pod przymusem. [...] Bardzo miły chłopak.
- Czy były jeszcze jakieś kontakty z hitlerowcami?
Jak wychodziliśmy z [Warszawy] no i jak nas wyrzucali tam z Chopina:
Raus, raus! I tak dalej. Kazali wychodzić. Potem nas prowadzili z psami i z bronią.
- Czy zapamiętała pani żołnierzy jakiś innych narodowości, którzy walczyli albo tłumiąc Powstanie, albo ramię w ramię z powstańcami?
Była armia Kamińskiego, oni [byli] na Starym Mieście, tylko mnie już wtedy nie było, jak Stare Miasto upadło i oni tam szaleli. Przeszłam to Powstanie właściwie sama osobiście nie mając dramatycznych przeżyć takich, że mnie stawiali pod ścianą i rozstrzelali, czy coś takiego. Takich przeżyć nie miałam.
- Jak zapamiętała pani kontakty z ludnością cywilną?
Bardzo życzliwe. W Śródmieściu przecież potem przechodziło się tymi piwnicami, które były pełne ludzi, którzy tam się ukrywali przed bombardowaniem. Ale nie spotkałam się z [nieprzyjemnościami], chociaż słyszałam potem, że były takie jakieś [incydenty], ale ja się z tym nie zetknęłam. Zawsze [było] bardzo życzliwie. Przynosili nam różne rzeczy dawali, pomagali.
- Czy przez okres Powstania miała pani dostęp może do prasy podziemnej?
Tak. Były różne wydawnictwa, komunikaty… Jakieś takiej ideologicznej prasy nie.
- Pamięta pani tytuły tych gazet?
Ja już nie odtworzę… No przed Powstaniem był ten najważniejszy „Biuletyn Informacyjny”, który się czytało i przekazywało dalej. W czasie Powstania dużo było takich różnych ulotnych druków i wydawnictw, ale już nie odtworzę.
- Czy pani, albo pani koleżanki może pisały pamiętnik podczas Powstania? Czy zwyczajnie nie było na to czasu?
W czasie Powstania to nie było na to czasu. Chyba potem pisały wspomnienia. Ale i takie krótkie notatki z czasów Powstania tak. Ja nie, ja w ogóle nie mam sympatii pisania, przychodzi mi to z trudem.
- Czy w czasie Powstania był dostęp do radia?
Było radio, tak. Tylko myśmy nie miały czasu, żeby słuchać. Ale było.
- Jakie było pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze wspomnienie z Powstania... Może trochę zabawne... Nie wiem, czy najlepsze, ale takie, co mi utkwiło. Jak zdobyli Stawki, to nam chłopcy tam na Miodową właśnie przynieśli jajka. Jajka... nie widziane tyle czasu. Radość, zrobimy sobie omlet. A jeszcze taka pani, która się opiekowała (ona chyba była woźną), dała nam słoik konfitur własnej roboty, ze swojej spiżarni. No i postanowiliśmy, że zrobimy sobie omlet z konfiturami. Do kuchni nie ma wstępu. Hasło: omlet. Omlet – konfitury. Nikt nie może wejść. No i mamy już ten omlet gotowy, a tutaj z tej barykady wycofywał się taki dowódca, zmieniał [miejsce] i zaszedł do nas. Usiadł sobie pogadać. Był szary, zupełnie szara twarz. Tak potwornie zmęczony. Myśmy tylko spojrzały po sobie i dałyśmy mu ten omlet.
Fajne.
- Czy pamięta pani jeszcze jakieś anegdoty?
No były takie. W szpitalu na Kilińskiego był taki pokoik gospodarczy, gdzie jedna z moich bliskich koleżanek była tam szefem. Tam było łóżko. Więc ja po nocnym dyżurze szłam do Janki, Janka mówi: „No połóż się...” Ona była starsza od nas, więc się nami opiekowała. Myśmy były smarkate, przecież miałyśmy po osiemnaście lat.
- Nazwisko Janki pani pamięta?
Pawłowska. Nie żyje już. Kilka lat temu umarła. A ona już była taka starsza, taka doświadczona. Kładła mnie tam.... No, ale był też taki oficer, który też po dyżurze filował na to łóżko. Kto pierwszy, ten był wygrany. Jak on się nazywał, to już nie pamiętam. Ale to była jedna z takich zabawnych sytuacji. Przynieśliśmy kiedyś rannego do szpitala, lekarz przyjmował go i tak spojrzał na nas i mówi: „Ile ty masz lat dziecko?” Ja mówię: „Osiemnaście i pół.” A on tak mnie poklepało ramieniu i mówi: „Oj dzieci, dzieci”.
- Ale nie obraziła się pani?
Nie, nie. To było takie bardzo ojcowskie. On sobie lepiej zdawał sprawę z tego, co to jest i co się dzieje, niż my. Myśmy byli pełni entuzjazmu. To wejście na Stare Miasto w pierwszych dniach sierpnia, to było coś cudownego! Tutaj „Warszawianka”! Tutaj absolutna wolność! To było coś zupełnie nie do opisania. Ta szalona radość, że nareszcie jesteśmy u siebie. Wydawało się, że to już na pewno jest koniec tej okropności.
- Czy najgorszym wspomnieniem był właśnie moment bombardowania?
Nie wiem. Ja sobie leżąc tam… najpierw rozmawiałam z tą Irką i żeśmy sobie przekazywały swoje dane. Jeżeli któraś z nas się uratuje to żeby [przekazać]. A potem to już marzyłam o tym, żeby stracić przytomność i żeby nie [oglądać tego]. W takich sytuacjach to człowiek sobie tak przeżywa całe swoje życie. Pomyślałam sobie – nie musiałaś, bo przecież mogłaś zostać tam... Ale nie żałuję. To było coś tak… trudno to wyrazić. To było coś bardzo wspaniałego, to przeżycie. To zresztą tkwi w nas wszystkich do dzisiaj. My się spotykamy i jest taka serdeczna więź między nami mimo, że nie znaliśmy się tak bardzo blisko, poza kilkoma osobami.
- Czy zetknęła się pani może z jakimiś przypadkami okrutnych zbrodni popełnionych przez Niemców podczas Powstania?
Bezpośrednio nie. Są takie wspomnienia Basi Piotrowskiej, o tym jak szpital na Długiej, ale nie ten nasz, tylko w Archiwum Akt Dawnych, na rogu Długiej i Kilińskiego. No to oni tam mordowali… mordowali straszliwie.
- Pani wiedziała o tym podczas Powstania, czy dopiero potem się dowiedziała?
Potem się dowiedziałam. Bo to było już po moim wyjściu. Ale o tym, że mordują [się wiedziało], chociażby tam na tej Koziej. Myśmy poszły ratować tych ludzi, którzy jeszcze żyli. Przecież to była zbrodnia. Wyciąganie tych ludzi z tej [kamienicy]… A jeszcze to ten czołg, ten sławny goliat. To przecież było przy naszej kwaterze.
- Pani to widziała na własne oczy?
W tym momencie, kiedy ten czołg był, to ja wchodziłam, otwierałam drzwi i te drzwi ze mną, na dwie strony się tak [otworzyły]. Tak jak normalnie przecież nie można drzwi otworzyć w odwrotną stronę. To ten szalony wybuch tak te drzwi przekręcił. A potem jak nam zaczęli przynosić rannych, to było coś niesamowitego, to było aż straszliwe. Tam kilkadziesiąt czy kilkaset (teraz już nie wiem) [ludzi] zginęło. Także na drzewach były ich części. To coś potwornego. A masę osób było rannych i przecież nie było gdzie kłaść, nie było w ogóle… No nie wiadomo było co robić. To było przerażające.
- Pamięta pani jak najdłużej pani pracowała w szpitalu bez snu? Ile to mogło być godzin?
Trudno mi powiedzieć. Bo jednak zawsze jakaś godzina czy coś, jakiegoś odpoczynku była. Trudno [mówić] o takim normalnym przespaniu osiem godzin, to nigdy nie było mowy. Spało się tam dwie, trzy godziny. Nie potrafię powiedzieć [dokładnie].
- Wróćmy teraz do momentu, kiedy już pani wyszła z Powstania. Po Pruszkowie.
Po Pruszkowie nas wywieźli takimi bydlęcymi wagonami, wsadzili nas i wywieźli nas do Bochni, to kawał drogi za Kraków. I tam nas wysadzili na takim ryneczku i tamci mieszkańcy Bochni między sobą podzielili uchodźców. Myśmy trafili właśnie z ciotką i z moimi kuzynkami do urzędników tych żup solnych. Bardzo sympatyczni, bardzo [miło] nas przyjęli. Myśmy były tam chyba tydzień. Potem pojechałyśmy razem z ciotką już do Częstochowy, bo tam miałyśmy kuzyna i tam się dowiedziałam, że są kursy akademickie, że mogę [pójść]. Znałam takiego jednego Paulina z Jasnej Góry, który w czasie okupacji prowadził rekolekcje i on poświadczył, bo nie miałam żadnych dowodów po temu, że zdałam maturę i zapisałam się na te kursy akademickie. Też oczywiście tajne, to się chodziło do mieszkań. To się nazywało wydział rolniczy. Sympatyczne były te [czasy]. Z tym, że ciągle były łapanki, bo szukali na roboty. Tak było do stycznia. W styczniu przyszli Sowieci.
- Co się później z panią działo?
Mieszkałam wtedy już u takich moich kolegów, koleżanki właściwie, małżeństwa kolegów z konspiracji. I tam zakwaterowali takich dwóch oficerów. Po całym mieście [chodzili] ci ranni ze szpitali, w takich piżamach, obandażowani. Siedzieli wszędzie pod płotami, zwykle pijani. My się ich pytamy: „Co wy robicie z tymi swoimi ludźmi?” [niezrozumiałe – niem.]. Kursy trwały do maja. W międzyczasie jeszcze odnalazłam rodzinę, pojechałam i znalazłam mamę i moje rodzeństwo. I potem wróciłam. Ponieważ to był Uniwersytet Ziem Zachodnich, więc się przeniosłam do Poznania. I już tam od 1945 roku zaliczyli mi te wykłady, tylko musiałam zrobić ćwiczenia. I już kończyłam studia w Poznaniu.
Zostałam w Poznaniu do końca studiów. Potem dopiero przeniosłam się do Warszawy.
- Czy miała pani kiedykolwiek jakieś nieprzyjemności z racji tego, że brała pani udział w Powstaniu?
Byłam tym obywatelem drugiej kategorii. Pewne rzeczy miałam niedostępne. Nie zapisałam się do żadnej organizacji. Ani do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, ani nawet do Ligi Kobiet. A kiedyś była bardzo zabawna sytuacja, bo mnie wybrano jako wiceprzewodniczącą Ligi Kobiet. Ja nie należałam, więc poszłam do tych pań i powiedziałam, że czuję się ogromnie zaszczycona żeście mnie wybrały, tylko niestety jest jeden szkopuł, ja nie należę. Nie mam zamiaru się zapisać. Takie były śmieszne historie.
- A jakiś większych nieprzyjemności nie było?
Miałam jakieś kłopoty z awansem. Takie dokuczliwe, ale nie jakieś [straszne]…
- Mówiła pani o swojej przyjaciółce, Krysi bodajże. Jak ona się nazywała?
Krysia Mieczkowska. [...]
- Pani rodzina na pewno się bardzo o panią martwiła, wiedząc co się dzieje w Warszawie...
Moja rodzina w ogóle nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Dopiero jak w styczniu Sowieci zajęli Częstochowę, to można dopiero było nawiązać jakiś kontakt, więc ja wtedy pojechałam do Warszawy. Dowiedziałam się, gdzie jest moja rodzina, bo ich wyrzucili, bo to przecież było w domu. Moją mamę z dziećmi, z całą rodziną wyrzucili, pozwalając zabrać niewielką ilość rzeczy. No i dotarłam do mamy. A potem wróciłam, żeby kontynuować studia.
- Jak pani teraz myśli o Powstaniu, mając doświadczenie i wiedzę, jaką pani w tej chwili ma, to jakie refleksje przychodzą pani do głowy?
To jest bardzo trudno, bo trudno powiedzieć, bo… jest wielu przeciwników Powstania, którzy uważają, że to był nonsens. Mnie jest trudno [oceniać]. Według mnie to było nie do opanowania. To musiało wybuchnąć. Każdy, który był w Warszawie, nie mógł inaczej myśleć. To były cztery lata, czy tam pięć lat takiego przygotowywania się. I ci Niemcy uciekający, wycofujący się ze wschodu. Po prostu to nie mogło nie wybuchnąć. Nie mogło. To lepiej chyba, że było [w] zorganizowany sposób, niż gdyby to miałoby być takie… A dla mnie to było wielkie przeżycie. Właściwie takie jedyne, absolutnie niepowtarzalne. Trudno mi mieć obiektywny sąd o tym, czy to było dobrze, czy to było źle. Zginęło strasznie dużo ludzi, ale ja nie jestem wcale pewna czy nie zginęliby… Czy porównywalna ilość osób nie wyjechałaby na daleki wschód, nie znalazłaby się przypadkiem w Związku Radzieckim. Dlatego, że oni mieli tak bardzo dobre rozpoznanie i potem szukali ludzi. NKWD szukało potem ludzi i jak ich dopadało to aresztowali, zamykali w więzieniach.
Warszawa, 31 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek