Nazywam się Maria Paulina Eytner, urodzona 22 czerwca 1923 roku w Warszawie. Najpierw byłam łączniczką, a później byłam przydzielona do grupy technicznej, pseudonim „Halina”, Batalion „Sokół”.
Proszę mi powiedzieć, jak wyglądało pani życie przed wojną?
Jak wyglądało? [...] Najpierw szkoła powszechna, potem gimnazjum, a później, już jak pracowałam, to zrobiłam maturę. Pracując zrobiłam maturę.
Gdzie pani pracowała?
W Ministerstwie Zdrowia. Wtedy jak pracowałam, to się nazywało Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej, a teraz jest tylko Ministerstwo Zdrowia. Pracowałam tam trzydzieści dwa lata i cały czas właściwie w dziedzinie sprzętu medycznego, bardzo lubiłam swoją pracę, chyba byłam dobrym pracownikiem, bo awansowałam. Na jakie stanowisko może chcecie panowie wiedzieć?
Na razie porozmawiajmy o czasie przed wojną.
Wojna się zaczęła w 1939 roku, wtedy miałam iść do czwartej klasy gimnazjum, to była tak zwana mała matura i wojna przerwała to wszystko, tak że nie chodziłam już do gimnazjum. Gimnazjum było prywatne pod wezwaniem świętej Zofii. To oczywiście okupant [zamknął] wszystkie gimnazja. [Były polskie szkoły], ale to już były szkoły zawodowe, tak się nazywało. Okupantowi chodziło o to żeby dzieci się nie kształciły.
Proszę mi opowiedzieć, jaka atmosfera panowała w gimnazjum świętej Zofii?
Kiedyś w gimnazjum Sierpińskich, to był taki matematyk Sierpiński i potocznie to się mówiło tak: „Chodzę do Sierpińskiej, uczęszczam do Sierpińskiej”. A tak to było pod wezwaniem świętej Zofii, ale atmosfera była… To było gimnazjum katolickie, sama nazwa wskazuje, pod wezwaniem świętej Zofii […].
Gdzie mieściła się szkoła?
Na Marszałkowskiej 63 bodajże, tak Marszałkowska 63, narożny, piękny dom.
To było prywatne gimnazjum?
To było prywatne gimnazjum, tak.
Tam były tylko dzieci wyznania rzymskokatolickiego?
Raczej tak, tam może ze dwie Żydóweczki były, ale Żydówki to raczej były w szkole powszechnej. Już pewnie nie żyją, bo wiadomo co się działo, ale [w gimnazjum] to były raczej Polki, katoliczki.
Pamięta pani jakieś akademie w szkole, jakieś uroczystości?
Osobiście jestem bardzo nieśmiała, tak że nigdy nie brałam udziału w jakichś przedstawieniach, czy w recytacji, chociaż bardzo dobrze zdawałam poszczególne egzaminy, [na przykład] z polskiego. Najlepszy dowód, że mam tu wspomnienia i to jest wydrukowane, [...] tam są moje fotografie z tamtych lat.
Proszę opowiedzieć o domu rodzinnym.
Proszę bardzo, więc [na] ojca zawód, to się ogólnie mówiło fotograf. Oczywiście umiał fotografować, najczęściej robił zdjęcia prywatne, ale właściwy jego zawód to był fototechnik, tak to się nazywało. Na Nowym Świecie był prywatny [zakład], tam ojciec trzydzieści pięć lat pracował i szefowie pozwolili mu na własną rękę, na pierwszym piętrze urządzić laboratorium. Tak że ojciec faktycznie nie był fotografem, tylko [zajmował się] wywoływaniem zdjęć. Matka, jak to się kiedyś mówiło, przy mężu.
Czy rodzice zabierali panią na jakieś uroczystości państwowe? Pamięta pani jakieś uroczystości państwowe przed wojną? Na przykład pogrzeb Piłsudskiego.
Ojca zakład, gdzie pracował w laboratorium, był przy ulicy Nowy Świat 45 i jak był pogrzeb, to szedł od Belwederu kondukt, czy odwrotnie… od Belwederu do katedry chyba. Ojciec wtedy wystawił stołek, postawił mnie na tym stołku, tak że świetnie widziałam cały pogrzeb.
Jakieś rocznice, 11 listopada na przykład?
Rocznice to były takie ogólne, specjalnie domowych jakichś rocznic nie było. Byliśmy katolikami, to się wszystkie święta obchodziło uroczyście. Politycznie ojciec był tak zwanym endekiem, to jest ND, Narodowa Demokracja i jakby teraz powiedzieć liderem był Dmowski. Tak że jak były wybory, to się nie bardzo orientowałam, ale pamiętam, ze ojciec właśnie na tą partię głosował.
Jakaś tradycja rodzinna była, wspominało się pierwszą wojnę na przykład albo wojnę 1920 roku?
Oczywiście, nawet mój chrzestny ojciec był ochotnikiem w 1920 roku, jak było to… jak to się mówi?… Wojna bolszewicka. Myśmy przecież zwyciężyli wtedy, ja mam troszkę zaniki pamięci, ale 1920 rok to przecież Polacy zwyciężyli, przegnali bolszewików.
Chodzi mi o to, czy w domu rozmawiało się o tym, wspominało się?
Oczywiście, mój chrzestny ojciec, jak wspominałam, był ochotnikiem w 1920 roku. Tak, to się wspominało. Ojciec właściwie nie był piłsudczykiem, Dmowskiego raczej, tą partię jakby [preferował], to się w skrócie nazywało endek. Ale rozmów takich bardzo politycznych nie było, rozmawiali mężczyźni, ja wtedy byłam mała przecież, jak wojna wybuchła miałam szesnaście lat, ale już byłam świadoma różnych spraw. Czy w domu się rozmawiało? Oczywiście, że się rozmawiało. Był przewrót majowy, wtedy Piłsudski spotkał się… o przewrocie majowym panowie słyszeli? Chyba to się wszystko na moście rozegrało, wiem że kulki tam po ulicy [latały], to zaczęli pisać, bo takie powiedzenie jest, ale o przewrocie majowym panowie słyszeli? Wtedy przecież Piłsudski został naczelnikiem, marszałkiem. Ojciec specjalnie nie był piłsudczykiem, ale oczywiście bardzo cenił sobie marszałka. W ogóle marszałek Piłsudski to była postać ogólnie znana, nawet i w szkole się mówiło o tym. Tak że oczywiście były takie rozmowy.
Miała pani rodzeństwo?
Nie, właśnie nie miałam rodzeństwa. Nie powiem, że mnie męczy samotność, bo jestem przyzwyczajona. Raz, że nie wyszłam za mąż, [dwa] nie miałam rodzeństwa, byłam jedynaczką.
Najlepszy dowód, że przyszłam do tego domu, to się mówi potocznie, ale tego się nie używa, bo to jest dom opieki, Dom Pracownika Służby Zdrowia. Kiedyś ten dom nosił nazwę Dom Wysłużonego Pracownika Służby Zdrowia, a teraz nie ma wysłużonego, tylko Dom Pracownika Służby Zdrowia.
Wróćmy może jeszcze do tamtych czasów. Proszę mi powiedzieć, jak pani pamięta wybuch wojny?
Bardzo dobrze. Byłam w wielkich opałach. W 1939 roku już miałam szesnaście lat, przede wszystkim uważałam, że my zwyciężymy, bo wtedy tak się mówiło, że przecież parę dni i zwyciężymy. Jak ja zapamiętałam? […] 1 września wybuchła wojna, poszliśmy wszyscy pod ambasadę, bo czekaliśmy, że Anglia i Francja wypowiedzą [wojnę], bo było powiedziane, że jak wybuchnie wojna z Niemcami… Bo to się już przeczuwało, przed wojną już były nastroje, już właściwie baliśmy się Niemców ciągle. A potem do nas Rosja [weszła] 17 września. Ale jak ja przyjęłam początki wojny? Wszyscy z tłumem weszliśmy na ulicę Wiejską, tam była ambasada francuska, czy angielska, oczywiście entuzjazm straszny. W pewnym momencie ktoś krzyknął: „Gaz!”. Zaraz jak się zaczęła wojna, to były naklejone paski, żeby szyby nie wyleciały, i tak wyleciały. Ktoś krzyknął: „Gaz!”. Każdy miał… nie maskę, bo maskę to żołnierze mieli, poszczególni ludzie też sobie fundowali maski przeciwgazowe, ale [przede wszystkim mieli] tampony, że w razie czego, jak będzie gaz, to się na twarz będzie zakładało.
Byłam mniej więcej przy ulicy Żurawiej i ktoś krzyknął: „Gaz!”. […] Popłoch straszny, ludzie zaczęli biegać, maseczki zakładać, a moja koleżanka, która ze mną pracowała w Ministerstwie Zdrowia, to mówi, że to ona krzyknęła. Ona mieszkała na Żurawiej. […] Ale to nie była prawda, takie ciekawostki.
1 września rozpoczęło się, już Niemcy zaczęli opanowywać Polskę, bombardowania były! „Nadchodzi!”. Nasze lotnictwo już brało udział. Prezydentem Warszawy był Starzyński, płomienne mowy… Mieszkałam na Nowogrodzkiej, do Powstania ciągle mieszkałam Nowogrodzka 3 mieszkania 15 […] Bombardowana była Warszawa, zdążyłam z letniska przyjechać ze swoją ciotką i od razu perypetie, ta rodzina miała dużo kłopotów, ale nie chcę drobiazgowo mówić. Bombardowanie samego Śródmieścia, to było w końcu września i ciągle byliśmy na Nowogrodzkiej, tam mieszkaliśmy. Mój ojciec jak były sztuczne naloty przed wojną, to go wytypowano, na ten dom, to się nazywało komendant OPL-u, czyli komendant Obrony Przeciwlotniczej. On był cywilem, bo tak się zdarzyło, że w tych latach kiedy żył, to jak w rodzinie był jedynak, to nie brali [do wojska], a to był zabór rosyjski jak ojciec się urodził, był młody i dlatego nie był w wojsku, ale tu był czynny, bo był komendantem OPL-u. Było silne bombardowanie Śródmieścia Warszawy, a ulica Nowogrodzka to było Śródmieście. W pewnym momencie naokoło się wszystko paliło, to jest ważna rzecz, która mi się zdarzyła. To był koniec września, ojciec był czynny, bo pożary, [nasz] dom się nie palił ale musiał czuwać, że może się zapalić, więc był bardzo czynny. Matka też na niego uważała, a ja poszłam do piwnicy, nawet nie naszej, ale do piwnicy którejś w naszym domu i przysnęłam.
W pewnym momencie obudziło mnie miauczenie kota, obudziłam się taka troszeczkę jakby zaczadziała, bo naokoło się już wszystko paliło, patrzę i do wyjścia chcę iść, a tymczasem okna zakratowane, więc do drzwi, a spod drzwi wychodzą płomienie. Doznałam wtedy szoku i to był chyba początek mojej choroby, bo potem bardzo chorowałam, nie wiem czy też mogę mówić na temat moich chorób.
Proszę powiedzieć co było później, jak pani się wydostała?
Jakoś mnie tam wydostali w końcu…
Pani straciła przytomność?
Nie, nie straciłam przytomności, ale ja nie płakałam, nie krzyczałam, tylko doznałam szoku nerwowego […]. Wyciągnęli mnie oczywiście. […] Lokatorzy się rozbiegli, bo naokoło się paliło, a mój ojciec miał taką zasadę, że jak człowiek wychodzi z domu, to jest od razu bezdomny. Matka może też tak uważała, [ale] bała się o mnie i wielu lokatorów z tego domu wychodziło, aby gdzieś wyjść, bo się naokoło paliło, a mój ojciec nie. Raz, że miał tę funkcję, więc nie mógł opuścić stanowiska, a poza tym, mój ojciec uważał, że trzeba do końca być w tym miejscu.
Rzeczywiście. Myśmy właściwie przetrwali. Potem Niemcy już objęli całą Warszawę i zaczęła się okupacja.
Jak wyglądało życie podczas okupacji? Na ile zmieniło się pani życie?
Już nie poszłam do gimnazjum, bo we wrześniu już ta szkoła, to Gimnazjum świętej Zofii przestało istnieć, okupant już nie pozwolił, pozamykał szkoły. Miałam iść na tak zwaną małą maturę i utworzyła się szkoła zawodowa, na Placu Trzech Krzyży, tam zdaję się rok chodziłam. Jak się dalej potoczyły losy? […] Ojciec był bezrobotny, a trzeba było przecież z czegoś żyć. Kiedyś w warszawskich domach czynszowych, […] były na klatkach schodowych spiżarki, tam jedni trzymali węgiel, lodówek nie było przecież, to niektórzy żywność sobie trzymali i myśmy też taką spiżarkę mieli. Ojciec jako fototechnik, w takiej spiżarce zorganizował laboratorium fotograficzne, a że mój ojciec był świetny organizator, był bardzo systematyczny, wszystko potrafił… […] Zrobił sobie wspaniałe, w tej spiżarce, laboratorium, powiększalnik, wszystko to, kuwety, różne przybory, kwasy, w których się wywoływało zdjęcia. Bardzo dobrze ojcu, to laboratorium szło.
W jaki sposób robił zdjęcia? To były tego typu zdjęcia, jak się robiło na ulicy przechodniom?
Nie robił zdjęć, a wywoływał. Przychodzili na przykład młodzi ludzie do ojca, przynosili kliszę, błony i on z tego robił odbitki. Bardzo mu to dobrze szło i [wszyscy] byli bardzo zadowoleni. […] Ale niestety już zaczął chorować na żołądek, wrzód żołądka, a to były lata 1939, 1940, 1941, bo w 1941 roku już umarł. Zaczął ciężko chorować, jeszcze do nas się ciotka sprowadziła, a na przykład trzeba było dużo wody do zdjęć, żeby wywoływać, to pod zlewem. Z tego laboratorium, z tej spiżarki się do mieszkania wchodziło i podstawiało się kuwety, tam woda leciała i to się płukało.
Pomagała pani ojcu?
Nie bardzo, nawet była taka tendencja, żebym się w końcu nauczyła fotografii, ale ja się do tego wcale nie zabierałam i ojciec sobie dał spokój. Ale wiedziałam, że to robił bardzo systematycznie i ta spiżarka się rzeczywiście zrobiła wspaniałym laboratorium.
Z czego utrzymywałyście się panie po śmierci taty?
Matka troszkę szyła po znajomych domach, jak to kobieta. Zanim wyszła za mąż to się zajmowała krawiectwem w dobrej firmie nawet, niedaleko domu. Później trzeba było jakoś żyć, tak że po domach chodziła, szyła to znajomym, to rodzinie, z tego się utrzymywaliśmy. Ojciec już zaczął chorować, pamiętam jak ciągle się za żołądek trzymał, choroba się już bardzo rozwijała, był w szpitalu i trafił na bardzo dobrą lekarkę. [...] Później mąż jej był w Oświęcimiu, profesor Ławkowicz, ona się nazywała Krzemińska i zawsze mówiła: „Panie Stefanie”. Już mu mówiła nawet w ten sposób, że nie: „Panie Eytner”, tylko „Panie Stefanie... Pan jest kowalem swojego losu”. Ojciec był człowiekiem bardzo nerwowym, a nerwy to powodują, całe te przeżycia, tyle lat pracy, to swoją drogą, a poza tym później początek wojny i bezrobocie. […]
Proszę powiedzieć czy w czasie okupacji brała pani udział w konspiracji?
Nie, nie brałam udziału w konspiracji. Ja bym chyba nie zniosła tortur, na pewno bym się załamała. Nie, w konspiracji nie byłam.
Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Właśnie Nowogrodzka 3, bo tam mieszkaliśmy ciągle, już ojciec nie żył.
Jak to się stało, że trafiła pani do Batalionu „Sokół”?
1 sierpnia wybuchło Powstanie, byłam wtedy… zaraz żeby to wszystko powiązać. To są takie dzieje, na szczęście rozumem jeszcze trochę władam, bo w późnym wieku to jest różnie. Zaraz, jak to się zaczęło?… 1 sierpnia… mieliśmy znajomych, nawet troszkę spowinowaceni byli, ale to nie krewni, to był lekarz, który w czasie wojny mamę trochę leczył…
Czy ktoś z sąsiadów panią wprowadził właśnie do batalionu?
Nie, ja sama się zgłosiłam, właśnie chcę powiedzieć, jak to się zaczęło. Aha, poszłam do tego lekarza, on mnie wyratował właściwie z obozu [w Pruszkowie], bo mogłam już wyjechać do Niemiec, już byłam przygotowana na wywózkę do Niemiec. Do niego poszłam, wiedziałam że on jest w konspiracji, bo już kiedyś się do niego zgłaszałam, to byli bardzo wielcy patrioci… […] Poszłam do niego i prosiłam go: „Panie Mirku, niech mnie pan wciągnie do konspiracji”. To było 1 sierpnia, a on tak do mnie powiedział: „Pani Marysiu, niech pani prędko wraca do domu”. On już wiedział, że się rozpocznie Powstanie, bo on w tym wszystkim był […]. Wracać, no to wracać. Jeszcze poszłam do kościoła, bo niedaleko Narutowicza był kościół, na Ochocie, poszłam tam, jeszcze się pomodliłam, wsiadłam w tramwaj i jechałam na Nowogrodzką, do swojego domu. Jak przyjechałam taka zmęczona bardzo… […]
Proszę powiedzieć, jak do tego doszło?
Ja się troszeczkę przytuliłam [do poduszki] i naraz obudziły mnie strzały, no to wtedy matka mówi: „Słuchaj Marysia, jakieś strzały są, coś się dzieje”. Zerwałam się, na trzecim piętrze mieszkałyśmy na Nowogrodzkiej i poszłyśmy, matka i ja, do sąsiada na parter, bo zawsze trzecie piętro to już jest niebezpieczne trochę, poszłyśmy do niego na parter.
[…] „To znaczy, że się coś dzieje, że nareszcie będzie wolność”. Tak napisałam w swoich wspomnieniach. Siedzimy na parterze nie tylko ja i matka, ale jeszcze i inni lokatorzy, to już wieczór się zbliża i zaczyna padać deszcz. 1 sierpnia przed południem było pięknie, słońce, a wieczorem już zaczynało padać. […]
Dozorca zamknął bramę, naraz walenie w bramę, walą mocno, no to strach, wszyscy się boją, że to Niemcy. […] Walenie do bramy i odgłosy: „Do broni!”. Nie: „Na barykady!”. Między innymi ja wybiegłam i... to jest nie do wiary, było już ciemno, oni takie hasło podali! Myśmy budowali barykadę między Nowogrodzką a Bracką.
Z czego państwo budowaliście tę barykadę?
Z czego się dało. […] Budowaliśmy barykadę żeby Niemcy się nie wdarli na Plac Trzech Krzyży, bo Niemcy już po Alejach Jerozolimskich jeździli. To właśnie było potem zadanie naszego batalionu, żeby nie dopuścić Niemców, żeby nie przekroczyli Alej Jerozolimskich. Może mało wojskowo mówię, chociaż jestem porucznikiem, ale w Powstaniu byłam szeregowcem, dopiero teraz, co jakiś czas awansują i już jestem porucznikiem.
Proszę powiedzieć, tę barykadę jak zbudowaliście państwo…
Aha [...] ja przecież drobna dziewczyna, nie byłam ani za gruba, ani wysoka, myśmy brali płyty…
Chodnikowe.
Chodnikowe, […] taki kwadrat potrafiłam unieść i wrzucić na barykadę? Potem próbowałam taką kostkę [podnieść]… To człowiek doznaje jakiejś siły nadzwyczajnej, jak strach w oczy zagląda. Próbowałam unieść i nie mogłam tego unieść, a wtedy brałam, czy jedną, czy dwie, czy trzy, przecież nie liczyłam tego, ale to nie tylko ja, bo wszyscy tam rzucali. Co się dało, to się rzucało na barykadę i te mokre kwadraty rzucało się. Aha, to był pierwszy dzień Powstania…
Pierwszy dzień Powstania, wieczorem, tak?
Wieczorem. Następnego dnia na Nowogrodzkiej 3/5 (bo połączone były podwórza), zaczął się formować batalion nazwany „Sokół”, bo dowódcą tego batalionu był major „Sokół”. […]
Proszę opowiedzieć o tym, jak to było.
Ja się oczywiście zgłosiłam do Powstania, matka nie protestowała, chociaż moja matka była taka, jak to starsza pani bojąca, ale potem okazywała się w czasie wojny bardzo nadzwyczajna, ale mówmy o tym momencie. Zgłosiłam się, przede wszystkim pytali mnie jaki pseudonim, to [powiedziałam] „Halina”. Dlaczego? Bo miałam siostrę cioteczną młodszą ode mnie o cztery lata, która była, taka bojowa. Wtedy to się jeszcze nie okazywało, dopiero później, ale ona była dziewczyna-czort. Ona nade mną górowała, moja siostra cioteczna. Myślałam sobie: „Ona jest taka bojowa”. […] No i zapisałam się, przebrali mnie.
Co pani robiła na początku?
Na początku byłam łączniczką, to znaczy nosiłam meldunki. Potem były poprzebijane piwnice, nie chodziło się ulicami, tylko się tymi piwnicami chodziło. W Alejach Ujazdowskich był jak gdyby sztab, czy jakaś powstańcza jednostka, no to tam się nosiło meldunki. […]
Miała pani kontakt z mamą przez cały czas?
Tak, bo mama była ciągle na Nowogrodzkiej, siedziała w piwnicy biedactwo. W pewnym momencie ktoś zaczął walić w ścianę piwnicy, mama się zlękła strasznie, a to okazało się, że obok w piwnicy byli złapani jacyś podejrzani, jacyś kryminaliści, oni się chcieli wydostać z tej piwnicy i uciec. Mama się strasznie zlękła. Czy oni się wydostali? My mieliśmy również żandarmerię, zdaje się, że ta żandarmeria ich ujęła, już dalej nie wiem.
Na początku byłam łączniczką i było tak zwane kasyno oficerskie, na rogu była cukiernia, „Kolorowa” się nazywała, a tam zrobili kuchnię i przygotowywane były posiłki dla żołnierzy, dla powstańców, więc myśmy chodziły i nosiłyśmy [te posiłki]. Kiedyś szłyśmy, była taka łączniczka jak ja „Halina” […]. Tak idziemy z zupą, a ona mówi tak do mnie: „»Halina« słuchaj, czy to będzie wielki grzech, jak ja trochę tej zupy upiję?”. […] Ja mówię: „Pij, jedz, jedz”. To taka ciekawostka.
Jak było z jedzeniem?
Z jedzeniem to krucho było. [...] Nosiłyśmy tę zupę, ona wtedy tak powiedziała, ale to nieważne.
Przyszedł moment, że powstała grupa techniczna w naszym Batalionie „Sokół”. Była tam szturmówka, kompania szturmowa. Słyszeliście o „Antku Rozpylaczu” na pewno. On był w naszym batalionie. […]
Proszę opowiedzieć o pani pracy w grupie technicznej?
Teraz powiem jak się dostałam do grupy technicznej. Widocznie przypadłam do gustu, nie, nie ma mowy o żadnych flirtach, no może jakieś miłostki były, przecież byliśmy młodzi, wszyscy młodzi. Miałam dwadzieścia jeden lat jak byłam w Powstaniu. Aha, żeby tego wątku nie stracić i zaproponowano mi, że przejdę już nie jako łączniczka, tylko chciano mnie do kompanii szturmowej włączyć. Tam kobiety też były, dziewczęta. No trudno, rozkaz, przecież ja już podlegałam wojsku, przecież byłam już żołnierzem, trudno chcieli włączyć. Wtedy się okazało, że był porucznik „Litwos”, to był cichociemny. [...] On był w naszym batalionie, był wtedy porucznikiem i on tworzył właśnie tę grupę techniczną. […]
Proszę powiedzieć na czym dokładnie polegała pani praca w grupie technicznej?
Grupa techniczna składała się z wielu osób. Ja i koleżanki, trzy byłyśmy, kierowniczka, czyli magister chemii, a myśmy były pracownice. Zaczęliśmy od butelek zapalających, to znaczy płyny, teraz to się nazywa…
Koktajl Mołotowa.
Tak, ale wtedy nie było tej nazwy. Od tego [zaczęłyśmy], a potem zaczęłyśmy, zaczęliśmy, bo wszystko pod wodzą „Litwosa”, granaty robić, ale granaty to była dziwna sprawa. Cała obudowa granatów nie była zwyczajna, chociaż było tam kilka takich co się zebrało, ale na przykład były granaty zrobione z kul od łóżka, to napychało się trotylem, a trotyl był z cukrem mieszany, to była wybuchowa mieszanka. Jak się rzuciło taki granat, to… ale chłopcy bali się, szli do akcji bez broni, to brali po dwa granaty naszej produkcji. Jak była akcja, to ja wydawałam, w tym laboratorium niewielkim, to oni aż od siebie tak jak gdyby ręce odpychali, żeby to nie wybuchło, przecież to było niebezpieczne. Pani, ona się nazywała „Zasada”, to pseudonim był, magister chemii, ona robiła zapalniki do granatów. Tam trotyl wchodził, już tak nie pamiętam, nie jestem chemikiem, ale między innymi z końcówek zapałek, żeby to było wybuchowe. […]
Skąd się brał proch …
No właśnie, między innymi ja chodziłam. Proch się brało z wnętrza granatów. Chodziłam na przykład na ulicę Kruczą z fartuszkiem i zbierałam niewybuchy, to znaczy to co nie wybuchło z granatników. Granatnik nie wybuchł, to się to [brało] a potem chłopcy z grupy technicznej rozbrajali to, wyciągali ten proch i z tego były wnętrza granatów.
To była ciężka praca?
Niebezpieczna przede wszystkim.
Proszę powiedzieć, kochała się pani w kimś, miała pani sympatię w czasie Powstania?
Nie specjalnie, był w grupie technicznej tak zwany „Tygrys”, miał pseudonim „Tygrys”, ale on naprawdę był podobny do tygrysa. On się wszystkim oświadczał. Specjalnie żadnego chłopaka nie miałam.
Była pani ranna w Powstaniu?
Nie, nie byłam, jakoś uniknęłam.
Taki najbardziej niebezpieczny moment pamięta pani?
Najniebezpieczniejszy moment to był w naszym batalionie róg Nowogrodzkiej i Kruczej. Miały być zrzuty, bo przylatywały samoloty i trzeba było światła takie…
Zaznaczyć.
Zaznaczyć, gdzie oni mają zrzucać i było wiadomo, bo dowódcy się kontaktowali ze sobą. Dowódca „Sokół” był ranny, zaraz na początku i zastąpił go major „Janek”.
Jak było z tym niebezpiecznym momentem?
Dużo osób poszło tam żeby ognie zapalać, czy łapać później te zrzuty. Wtedy nadleciały samoloty chyba sowieckie, bomby zrzucili, było bardzo dużo rannych, ale ja nie, bo nie wszyscy przecież poszli.
Pani tam nie było, tak?
Mnie tam nie było, ale ja to wszystko pamiętam.
A taki moment dla pani? […] Proszę opowiedzieć o tej akcji.
Właśnie była akcja. […] Szliśmy z bronią pod BGK – Bank Gospodarstwa, jak ugryźć taki budynek. Wyobraźcie sobie panowie, ja nigdy nie używałam słowa bohaterka, byłam uczestniczką Powstania, to zawsze zaznaczam. Wyobraźcie sobie panowie, że jak ta akcja się zaczęła, bo byłam przecież w magazynie gdzie były granaty i gdzie były butelki zapalające, to złapałam butelkę i pobiegłam w stronę Alei Jerozolimskich, gdzie już „tygrysy” chodziły, z tą butelką biegłam. W pewnym momencie patrzę, oglądam się i ja tylko sama jestem. Taka ciekawostka, może nie powinna o tym mówić.
Proszę powiedzieć jeszcze, jak pani myśli o Powstaniu, to czy jest jakiś obraz, który szczególnie pani utkwił w pamięci?
Obraz? Taką ciekawostkę może powiem, taka troszkę… Na drzwiach naszego laboratorium było napisane: „Szukasz śmierci? Wstąp”. Nie: „Lokal rozrywkowy. Szukasz śmierci, wstąp na chwilę”. Pod tym były dwie kości, ludzkie, czy nie ludzkie, piszę w swoich wspomnieniach, że ludzkie, ale mniejsza z tym. To było na drzwiach laboratorium, ale potem na końcu, jak się już kończyło Powstanie, to nas zaproszono, grupę techniczną, na obiad. Poszliśmy, obiad, siadamy, czekamy, okazuje się że ma być psina, zaproszono nas na psinę, pieczeń z psiny, czekamy. Potem okazuje się, że to nie była psina, tylko kocina, powiedziałam: „O nie, ja kociny nie wezmę do ust!”. To taka ciekawostka.
Gdzie był ten obiad?
Chyba był w szturmówce, na parterze tam gdzie Rykowie byli.
Pani koleżanki jadły tę kocinę?
Nie pamiętam, może jadły, myśmy głodni wszyscy byli. Chłopcy robili wypady na Warszawę i przynosili, to się nazywało „pluj-zupa”, to była jakaś kasza, nie kasza, rozgotowana. Gdzieś tam zdobyło się jakiś bimber straszny, taki zajzajer dosłownie, też pili.
Życie religijne w czasie Powstania.
Mieliśmy, były msze polowe, przystępowaliśmy do komunii.
Gdzie były msze, na podwórkach?
Tak, na podwórkach. Kiedyś u nas była łączniczka, żyje do tej pory, w której się zakochał jeden z lokatorów, nie był u nas na Powstaniu, ale chciał ją jakoś przyciągnąć, więc powiedział że on ma sardynki, że zaprasza ją na sardynki. On był trumniarz, miał sklep z trumnami, więc ona w ogóle nie chciała iść, a my mówimy: „Słuchaj idź, a my za tobą się wślizgniemy do niego”. Rzeczywiście tak się ustawiłyśmy i idziemy, on otwiera lufcik i widzi, że nie tylko ona idzie, tylko cały sznur, no to prędko zamknął lufcik. To też takie śmieszne.
Dlaczego panie szłyście z tą koleżanką?
Myśmy szły bo myślałyśmy, że jak ona dostanie sardynki, to też coś z tego będziemy miały, ale on nie przypuszczał, że tyle przyjdzie, tylko ją zaprosił. […]
Msze polowe były też oczywiście, w ogóle były nastroje religijne, przecież wszyscy byliśmy Polakami, wszyscy byliśmy katolikami, przecież Polska katolicka.
Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
2 października była kapitulacja, mieszkałyśmy u sąsiadów na pierwszym piętrze, moja mama jeszcze na trzecie piętro wbiegała i flagi obrębiała na maszynie. Tutaj waliło się, paliło, a mama flagi jeszcze obrębiała. […] Dwie ciotki, jedna się znalazła gdzieś, przyszła do nas, a druga też była, razem z nami mieszkały w kuchni u sąsiadów. Ludzie zaczęli już wychodzić, a jeszcze Niemcy wydali nie wiem czy rozkaz, że […] kto chce wyjść z Warszawy, może z białą chusteczką, czy z biała szmatką, wychodzić, więc mówię: „Mamo jeśli chcesz, no to wyjdź, bo ja nie wyjdę”. A mama mówi: „Nie moje dziecko, ja z tobą będę, ja nie wyjdę”. Potem był taki moment, że myśmy, mama i ciotki, zaczęły szyć plecaki, bo trzeba było opuścić Warszawę, już się szykował wymarsz z Warszawy. […]
Postanawiamy, że jak będzie trzeba, no to będzie trzeba wyjść, a ja ciągle tak jak ojciec: „A ty nie wychodź z mieszkania, bo będziemy bezdomne”. To jeszcze trochę, jeszcze godzina i jeszcze godzina. Potem rano przysunęłyśmy się pół śpiąc, pół na jawie, jakieś strzały, a już właściwie się kończyło wszystko. Myślę sobie: „Boże, już się kończy Powstanie, a tutaj są strzały”. […] Ja sobie myślę: „One się mnie słuchają, bo to ja żołnierz, a one starsze panie”.
To już było po 2 października?
Nie, to właśnie jeszcze kapitulacji nie było, ale to już kończyło się…
Koniec września?
Myśmy już szyły plecaki, […] przecież nic nie można było wziąć tylko te plecaki. Wyglądam przez okno, a tam damy z lisami przełożonymi, a to tam gdzie miałyśmy laboratorium, był dom publiczny dla Niemców, to były Polki, może nie Polki, lekkiego prowadzenia jak to się mówi. Patrzę, a one chodzą po podwórzach i oglądają się, patrzą czy kogoś znajomego nie poznają. […] Ja mówię: „Słuchajcie moje ciocie kochane, już trzeba wyjść z Warszawy, bo tutaj się już plączą te Niemki”, […] „to może być tragedia”. Ale poszłam [jeszcze] do dowództwa. Był wtedy major „Janek”, już „Sokół” był ranny i major „Janek” był naszym dowódcą. […]
Pani wychodziła razem z batalionem?
Nie, właśnie poszłam się odmeldować. Poszłam do majora „Janka” i powiedziałam: „Panie majorze, ja mam tutaj matkę, czy ja mogę się przebrać po cywilnemu i wyjść z rodziną?”. Zgodził się, powiedział: „Możecie się przebrać i wyjść z rodziną”. Wyszłam. Szłyśmy pieszo Alejami Jerozolimskimi z plecakami, jeszcze pantofle ciotka jakieś po mnie [zbierała], a ja wyrzucałam, już było mi za ciężko. [Później] utworzył się szpaler z Niemców i tak, młodsze dziewczyny na jedną stronę, starsze i mężczyźni starsi, [na drugą]. […] Rozłączyli nas, patrzę a moja mama stoi i myślę, że całą wojnę bała się, że będziemy rozłączone i właśnie przyszedł [ten] moment, podjechał pociąg, na Dworcu Zachodnim i pakują, potem się dowiedziałam, że do Pruszkowa jedzie. W Pruszkowie też były ciężkie przeżycia.
Ale w Pruszkowie była pani z mamą i z ciotkami ?
Tak, ale ja uciekałam stamtąd, dlatego że tam już szykowali nas żeby zebrało się trzy tysiące, wtedy nas wywiozą do Niemiec. To myśmy się tak kotłowali, żeby się oni nie mogli doliczyć tych trzech tysięcy. Tak się przemieszczaliśmy, to wtedy „własowcy”, czyli „ukraińcy” wypuszczali psy, żeby nas łapać. Ja się na jakiś stryszek dostałam, przez szparę patrzyłam czy moje ciotki, moja mama, tam na dole są i oglądają się gdzie ja jestem, a ja na tym stryszku siedzę i boję się wyjść, bo ci chodzą z wilkami, takie duże wilczury. Jak to wszystko po kolei powiedzieć? Przecież tego lekarza tam znalazłam.
Proszę powiedzieć, gdzie pani trafiła z obozu w Pruszkowie?
To było tak, że siedziałam i czekałam, że będę wywieziona do Niemiec i tylko ciągle pytałam, bo on tam był lekarzem, on zamieszkał pod Warszawą w Milanówku i był przydzielony do chorych.
Ten lekarz, tak?
Tak, ten, który prawie że kuzyn. Siedzę, myślę sobie: „No już trudno, odłączyli mnie od matki”. Matka pojechała, tylko się oglądała za mną i szła do pociągu. […] Potem jeszcze mnie pytali: „Czy pani ma papier higieniczny?”. Akurat miałam taki pasek, myślę sobie: „Po co?”. „A pomadkę do ust? To proszę dać”. Założyli mi ten pasek i na tym czerwony krzyż tą pomadką. Myślę sobie: „Po co to robią?” Tu podchodzi jakaś Niemra i szarpie: Papiren! Papiren! Zaniemówiłam, bo w gimnazjum troszeczkę się niemieckiego uczyłam, ale nie mam zdolności. W ogóle nie mogłam wykrztusić, co mam jej powiedzieć, w ogóle nic nie mówiłam, a ona szarpie mnie za ten papier. Tak, matkę odłączyli, ja stałam i czekałam… Zaraz jak to było po kolei? Czekałam w pawilonie, że wyjadę, przechodził jakiś człowiek i pytam się o doktora Ornowskiego, takie było nazwisko tego pana.
Pytam: „Czy jest doktor Ornowski?”. Wiedziałam, że na noc on mógł wychodzić, on był lekarzem, więc tam był barak chorych. Mówią: „Nie, nie ma doktora Ornowskiego, bo on jest dzisiaj po nocy, pojechał do domu”. No to myślę sobie: „No trudno, pojechał, to trudno. No to pojadę też do tych Niemiec, co zrobić”. W pewnym momencie patrzę, idzie pan doktor Ornowski i mówi: „Pani Marysiu, a skąd się pani tu wzięła? A co pani jeszcze tutaj jest?”. Ja mówię: „Panie doktorze to oni mnie przecież złapali, czekam na wywózkę do Niemiec”. „Ojej, niech pani poczeka chwilkę”. On za chwilę przychodzi do mnie i mówi tak: „Niech pani nic nie mówi, nie ogląda [się], tylko niech pani idzie w stronę pociągu”. To bydlęce były pociągi. „Niech pani idzie, za panią będzie mężczyzna i kobieta. Niech pani za nimi idzie, nic nie mówi i się nie ogląda”. Wychodzę przed barak, patrzę, zupełnie pusty plac, aż bałam się wyjść, ale on mi powiedział żeby tak zrobić i tylko gdzieniegdzie Niemiec stoi. Dlaczego nie wiem, w każdym razie on powiedział do mnie: „Trzeba iść za tą parą”. Poszłam za nimi.
Jeszcze jak siedziałam w baraku na zawszonej słomie, to tam była koleżanka, moja bliska, serdeczna koleżanka z matką i z babcią, i one powiedziały: „Marysia, ty nas obserwuj, będziemy siedziały przy drzwiach, my podpłacimy Niemców, żeby nas nie wywieźli, więc ty co jakiś czas wyjdź do nas, bo my za ciebie zapłacimy, bo my się staramy żeby nas nie wywieźli do Niemiec”. Więc co moment z tego zawszonego barłogu wychodziłam i tam podchodziłam…
Udało się pani w końcu uciec z obozu w Pruszkowie?
Zaraz powiem jak to było, bo wybiegłam trochę, żeby powiedzieć o tym. Mama ciągle: „Idź tam! One zapłacą za ciebie”. No to wychodziłam, a kiedyś poszłam, nie ma ani babci, ani sióstr, ani matki, wracam i mówię: „Mamo, wyszły już, już nie ma”. „O mój Boże! Dlaczegoś tam nie poszła?”. Jak to matka.
Teraz szła już pani…
Okazało się, że one pojechały do Niemiec, a ja nie. Teraz wracam do tego jak czekam i zobaczyłam doktora Ornowskiego i mówię: „Panie doktorze, pewnie tak sądzone, że pewnie wyjadę”. On mi tylko powiedział żeby za tą parą iść. Tam był podstawiony pociąg. Wydaje mi się, że ta para to byli jacyś z Gebethnerów, byli tacy księgarze bogaci „Gebethner i Wolff”, to chyba była jakaś rodzina, tam musiały iść duże pieniądze.
Szła pani za tą parą?
Za tą parą szłam i wsiadłam do pociągu bydlęcego. Trzy doby jechaliśmy.
Gdzie pani trafiła?
Trafiłam do Mszany Dolnej i tam nas wypuścili. Poszłam z nimi do góralki, żeby przenocować. Okazuje się, że ci państwo to była bardzo ładna pani i on był przystojny, a ta góralka mówi tak: „No to się połóżcie tutaj. A co chcecie zjeść?”. A my mówimy: „Kotleta schabowego”. Na myśl nam przyszedł tylko schaboszczak.
Zjadła pani wtedy tego kotleta?
Nie, ale oni do mnie powiedzieli tak: „Proszę pani, my jedziemy do Zakopanego”. Oni musieli mieć dużą forsę. „Niech pani z nami jedzie”. Powiedziałam tak: „Nie proszę państwa”. Bo dostałam żołd na zakończenie, jak się odmeldowałam z Powstania, to dostałam jakieś papierowe po…
Sto złotych?
Jakieś pięćset złotych, już tak dobrze nie pamiętam. Okazało się później fałszywe, ale to nie jest ważne. Ale na czym to ja skończyłam…
Nie chciała pani jechać do Zakopanego.
Powiedziałam tak: „Przede wszystkim, proszę państwa ja nie mam pieniędzy żeby pojechać do Zakopanego, żeby żyć. Nie, ja tutaj muszę sobie coś załatwić”. Nie mogli nalegać i wyszłam, tak sobie po prostu wyszłam w Mszanie Dolnej na szosę. Idę, a widać było, że [jestem] taka zabiedzona, po Powstaniu przecież. Wyglądałam okropnie, w chusteczce… i idzie naprzeciwko jakaś góralka, tak patrzy i mówi: „Pani warszawianka?”. Mówię: „Tak”. „Ojej, ja mam taką małą córeczkę Zosię, może pani przyjdzie do nas, to pani będzie tę Zosię pilnowała”. Ja mówię: „Dobrze, oczywiście że przyjdę”. Wracam do tych państwa i mówię: „Ja już mam posadę, ja już dziękuję za Zakopane”. Gorąco podziękowałam tej co nas tym kotletem wyżywiła. „Ja już mam posadę”. „Gdzie? Co?”. Mówię: „Ja już tutaj kogoś znalazłam i tam się zatrzymam”. Rzeczywiście ta góralka z Mszany Dolnej, to była żona krawca, w chałupinie sobie mieszkali, mieli kilkoro dzieci i małą Zosię, to ja ją brałam, pielęgnowałam. Kiedyś Niemiec przychodzi i pyta się czy to córka, może tak zrozumiałam co on tam wybełkotał, a ja mówię, że tak, a on mówi: A! ciorne oczi. Bo ta mama miała czarne oczy i ja też. Myślę sobie: „Odczep się, bo mnie jeszcze…”
Proszę na zakończenie powiedzieć, czy dzisiaj, z dzisiejszą świadomością, wzięłaby pani jeszcze raz udział w Powstaniu?
Jak by teraz wybuchło?
Mając dzisiejszą świadomość, cofając się w czasie.
Nie... nie… Jak bym miała tyle lat? Przecież ja mam świadomość, że jak oni by skończyli Powstanie z Żydami, to oni by za nas się wzięli. Przecież młodzież była wychowana cały czas, że w końcu wybuchnie jakiś ruch, to się jeszcze nie nazywało Powstanie i że ta młodzież wstąpi. Przecież to byli akowcy, przysięgi składali, więc taka była sytuacja.
Żałuje pani czegoś?
Nie, niczego nie żałuje! Może młodości, chociaż ja nie żałuję, miałam tak ciężkie życie, że niczego [nie żałuję]. Chciałabym już jak najszybciej umrzeć. Wszyscy mówią: „Ale ty dobrze wyglądasz”. Tu dobrze karmią, to jestem okrągła na buzi. Każdy się dziwi, że ja już chcę na tamten świat. Chcę już jak najprędzej umrzeć, naprawdę, o kładę rękę na sercu, ale to Bóg tym rządzi.
Warszawa, 19 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Maria Paulina EytnerPseudonim: „Halina”Stopień: łączniczkaFormacja: batalion „Sokół”Dzielnica: Śródmieście
Zobacz biogram