Barbara Buczowska-Błędowska
Urodziłam się 28 stycznia 1930 roku w Warszawie, oczywiście nie w mieszkaniu, a w szpitalu na Karowej. Byłam środkowym dzieckiem, miałam siostrę o rok starszą ode mnie, która nie żyje już prawie dziewiętnaście lat. Miała na imię Maria. Mam również brata rodzonego Jerzego, który żyje, jest o rok ode mnie młodszy, mieszka oddzielnie. Mam również brata przyrodniego, który jest z 1923 roku, więc ma osiemdziesiąt osiem lat. Mieszka na Mokotowie. Nie mam z nim w tej chwili bliższych kontaktów. Mama, ja, moja siostra, i Jurek, mój brat, myśmy wszyscy mieszkali [na Żoliborzu]. Rodzice byli nauczycielami. Mój tata miał specjalizację jako profesor biologii. Początkowo pracował w jakiejś szkole państwowej, gdzieś na Pradze, tego już nie wiem. W 1933 roku w ramach konkursu zdobył miejsce jako profesor gimnazjum Zamoyskiego na ulicy Smolnej 30. Zrobiłam jego portret i dostarczyłam do muzeum szkolnego na Smolnej 30. Był wykładowcą biologii, a niezależnie od tego, ponieważ miał duże zdolności organizatorskie, był kierownikiem szkoły powszechnej przy tym gimnazjum, która należało do gimnazjum. Był dobrze wychowany i miał doskonałe poczucie organizacji.
Mama była nauczycielką, do momentu póki nie urodziła dzieci. Gdy urodziła troje dzieci (moją siostrę, mnie i brata), musiała przerwać pracę i przez spory okres czasu, aż do roku 1942, kiedy już wiedziała, że tata zginął, nie pracowała, była w domu. Mama i tata mieli wyższe nauczycielskie wykształcenie.
- Gdzie pani uczęszczała do szkoły?
Może powiem jeszcze, bo to zaważyło na moim życiu… Jak myśmy się sprowadzili [na Żoliborz] we wrześniu 1935 roku, była bardzo ostra zima. W grudniu mama zachorowała na ciężkie zapalenie płuc i ja również – na zapalenie opłucnej. Ponieważ nie było antybiotyków, więc leczono operacyjnie. Leczono mnie operacyjnie, byłam dwa albo trzy miesiące w szpitalu dziecięcym, zrobiono mi operację. Przez całe życie była zagojona rana na plecach i mogłam egzystować normalnie. Natomiast teraz, pod koniec moich lat, kiedy jestem starsza, kiedy mięśnie samoistnie słabną, doznałam szalonych zmian w kręgosłupie. Mój kręgosłup jest uszkodzony, przesunięty i daje mi stałe bóle.
To było w piątym roku życia, ale jak skończyłam sześć lat, poszłam do szkoły na Żoliborzu, na Felińskiego 15. Była to zwykła szkoła powszechna, bo tata chciał, żebyśmy chodzili do szkoły zwykłej, nie prywatnej – i ja, i moja siostra, i mój brat. To był rok 1936. Niestety za kilka lat wystąpiły działania wojenne we wrześniu 1939 roku i moją szkołę przeniesiono na ulicę Śmiałą. Budynek pewnie był zajęty przez Niemców. To była pierwsza klasa, druga, trzecia. Pamiętam, że trzy klasy skończyłam do wybuchu wojny, do 1939 roku. Potem była okupacja niemiecka.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?
Byłam w Warszawie. Było radio w domu. Wiem, że było nastawione. Tata był jeszcze w domu. Było to dla nas bardzo szokujące, bo wiadomą rzeczą było, że Niemcy nie są naszymi przyjaciółmi i będzie bardzo dla Polski niedobrze. Tylko tyle pamiętam, że były naloty. Pamiętam doskonale, jak zapowiadali, że nadchodzi, a potem, jak nalot minął, to odwoływali ten nalot. Pamiętam doskonale, jak zapowiadali.
Nastąpił rok 1940. Boże Narodzenie spędziliśmy [na Żoliborzu]. Tata oczywiście był na wojnie, na Kresach Wschodnich, ale udało mu się przed Bożym Narodzeniem wrócić z Kresów na piechotę do domu. Byliśmy na święta w domu.
Był tragiczny dzień 10 maja 1940 roku, kiedy ktoś zdradził do inspektoratu niemieckiego, który mieścił się na ulicy Daniłowiczowskiej, że dziesięciu kierowników szkół warszawskich świętowało 3 maja, co było zakazane. Świętowanie polegało na tym, że nie odbywały się normalne lekcje, tylko były pogadanki o charakterze patriotycznym. To Niemcom wystarczyło – ktoś zdradził. Sytuacja była taka, że 10 maja roku 1940 wszyscy kierownicy dostali nakaz stawienia się w inspektoracie na ulicy Daniłowiczowskiej. Nie było długiej dyskusji. Za chwilę weszło dziesięciu uzbrojonych Niemców, każdemu Polakowi przydzielono uzbrojonego żołnierza niemieckiego i wszystkich odtransportowano na ulicę Szucha, gdzie było gestapo. Po przesłuchaniach wszystkich przesłali do więzienia na Pawiak. Byli więzieni na Pawiaku. Nawet podobno nie byli specjalnie przesłuchiwani, bo Niemcom wystarczył fakt, że świętowali 3 maja. Już nic więcej nie chcieli wiedzieć. Niemcy postawili wyrok dla nich jako dla więźniów politycznych oczywiście. Dwudziestego drugiego września 1940 roku wszyscy nauczyciele (było ich dziesięciu, jeden zmarł na Pawiaku) zostali przesłani (w jaki sposób, nie wiem) do Oświęcimia. Dwudziestego drugiego września 1940 roku tam się znaleźli jako więźniowie polityczni.
Mój tata otrzymał numer 4401. Był przetrzymywany głównie w pawilonie X. Mam list, który mówi, że był w pawilonie X. Wiem, że był prześladowany przez jakiegoś kapo niemieckiego z powodu tego, że palił papierosy, a dużo palił papierosów, nawet i w domu, wcześniej. Nie tylko był pogryziony przez niemieckiego psa z powodu tych papierosów, ale kapo się na niego uwziął. Dowiedziałam się od osób, które tam z tatą były, ale wróciły, że tata za wszelką cenę chciał z Oświęcimia się wydostać. Ale to nie było takie proste, bo więźniów politycznych Niemcy nie pozwalali wykupywać, nawet za ciężkie pieniądze. Nikt się nie chciał podjąć rozmów w celu uwolnienia tychże więźniów. Sytuacja była taka, że Niemcy (to był 1941 rok, pod koniec lipca 1941 roku), ponieważ było bardzo dużo więźniów w obozie oświęcimskim, chcieli jak najszybciej ich zlikwidować. Wobec tego zrobili akcję, że kto z więźniów chce, może jechać na leczenie sanatoryjne w okolicy Drezna. Tata się zgłosił, nie przeczuwając, że to jest podstęp. Załadowali tych Polaków, 575 osób z Oświęcimia, do wagonów (podobno nawet osobowych, nie bydlęcych), dali nowe ubrania, co było rzeczą nadzwyczajną, i zawieźli ich do miejscowości, która nazywa się Pirna (ona jest na mapie), sześćdziesiąt kilometrów od Drezna. W mieście Pirna na wzgórzu był zamek nazywający się Sonnenstein. W tym zamku za czasów Hitlera prowadzono eutanazję więźniów albo niepełnosprawnych umysłowo. Cały transport Polaków, który przyjechał pod koniec lipca 1941 roku, podobno został w ciągu kilku dni zlikwidowany poprzez komorę gazową. Wprowadzali więźniów do komory (byłam tam w zeszłym roku, zwiedziłam to), która była dość szczelnie zamknięta i gazem, tlenkiem węgla truli tychże więźniów. Potem spalili i prochy tych więźniów wysypywali z góry do rzeki. W tym roku wypadała siedemdziesiąta rocznica tej zbrodni, którą Niemcy już nie wiedzieli, jak zamaskować. Chcieli, nie rozgłaszało się w ogóle, że tam byli Polacy zamordowani.
Pięćdziesiąt lat przeżyłam myśląc, że tata zginął w Oświęcimiu, ponieważ takie pismo moja mama dostała. Natomiast to nie była prawda, bo zginął w zamku Sonnenstein w Pirnie, w 1941 roku. W tym roku była okrągła rocznica tamtego mordu. Odbywała się duża uroczystość w zamku Sonnenstein, ale tak się źle czułam, że już pojechać nie byłam w stanie. Niemniej jednak byłam w zeszłym roku, złożyłam kwiaty, sztuczne róże, które do tej pory tam leżą, bo jeden z panów, który był ze mną w zeszłym roku, pojechał w tym roku. Stwierdził, że te kwiaty nadal tam leżą. Nie mam żadnego dowodu na piśmie, że mój tata tam zginął, ale myślę, że z czasem będzie to można pozyskać.
- W jaki sposób zdobyła pani informacje na temat rzeczywistych losów ojca?
Ojciec pana, który był ze mną w zeszłym roku w Pirnie (swoim samochodem mnie tam zawiózł), Wojciech Kowalczyk, zginął w podobnych okolicznościach. Zapytałam się go: „Jak pan doszedł do tego, że pana tata nie zginął w Oświęcimiu, tylko w Pirnie?”. Powiedział, że jego mama otrzymała od kogoś wiadomość, że prawdopodobnie oni byli zamordowani nie w Oświęcimiu, tylko w Pirnie. Pan Kazimierz Kowalczyk jeździł w okolice Drezna i penetrował te okolice na własną rękę. Dowiadywał, się gdzie mógł być ośrodek, w którym mordowali Polaków. Doszedł do tego, że to było właśnie w zamku Sonnenstein i gdy się zemną spotkał w Oświęcimiu dwa czy trzy lata temu, dał mi znać. Mówi: „Pani tata nie zginął w Oświęcimiu”. Wysyłali fałszywe zawiadomienia, że zginął 22 sierpnia 1941 roku, a to była nieprawda, bo pod koniec lipca ich tam wszystkich zamordowali. To właśnie dzięki panu Kowalczykowi z Lublina (bo on mieszka w Lublinie) dowiedziałam się pięćdziesiąt lat po fakcie, że mój tata został zamordowany w zamku Sonnenstein, a nie w Oświęcimiu. Nikt inny nie wiedział, a gdy pisałam do muzeum oświęcimskiego z prośbą o przesłanie mi zdjęcia mojego taty, to odpisywali kilkakrotnie, że nie ma żadnych dokumentów. Oni tak robili, że likwidowali wszystkie dokumenty tych więźniów, których uśmiercali w Pirnie, w Sonnenstein. Oczywiście nowe ubrania zabrali, tak że nie został ślad po tych osobach. Tyle tylko, że ktoś mógł to wiedzieć, znać, pamiętać.
- Wracając do czasów okupacji w Warszawie. Ojciec został wywieziony. Co działo się z państwem?
Bardzo ciężkie czasy na nas nastały. Tata pracował w gimnazjum Zamoyskiego do maja 1940 roku, potem został aresztowany. Gimnazjum jak mogło, tak mamie pomagało, chyba finansowo przede wszystkim, może jakieś konkretne dary jedzeniowe też były. Ponieważ mama nie miała jeszcze wówczas pracy, wobec tego myśmy cierpieli wielki głód, wielką nędzę w Warszawie. W końcu mama postarała się o pracę jako nauczycielka (ale chyba nie wcześniej jak pod koniec 1942 roku, kiedy już było pewne, że tata nie żyje), żeby było z czegoś żyć, ale mimo wszystko były to bardzo ciężkie czasy. Moja mama bardzo przeżywała stratę swojego męża, a nie należała do kobiet specjalnie zaradnych życiowo. Dla nas to były materialnie bardzo trudne czasy. Ale powiem szczerze, że jeszcze trudniejsze pod względem materialnym były po roku 1945, kiedy to nastąpiło tak zwane wyzwolenie.
- Pani mama zaczęła pracować?
Tak jako nauczycielka.
- Państwo kontynuowali naukę?
Tak, oczywiście kontynuowaliśmy, dzięki dyrektorowi gimnazjum Zamoyskiego, którego osobiście poznałam, będąc jeszcze mała. Ja i moja siostra uczęszczałyśmy na tak zwane komplety w czasie okupacji, do wspaniałej szkoły Kowalczykównej i Jawurkównej. Było to znane gimnazjum, które mieściło się w Śródmieściu. Tablica Kowalczykównej i Jawurkównej, dwóch pań profesorek, jest umieszczona wewnątrz kościoła Świętego Marcina. Wiem, że zginęły w 1944 roku, w czasie Powstania Warszawskiego, bo nie mogły wyjść, a Niemcy tych, którzy zostali w mieszkaniach, granatem czy czymś uśmiercali.
Teraz powiem, jak to było pod koniec Powstania. W czasie Powstania (Powstanie było od 1 sierpnia 1944 roku, dwa miesiące) myśmy byli [na Żoliborzu]. Bomby leciały na głowę. Często przychodziłam z suteryny, z piwnicy z mamą do mieszkania, żeby coś wziąć, ale bardzo często było niebezpiecznie. Jednego dnia była taka sytuacja, że tak zwana krowa, która powodowała duże zniszczenie… Zaczęły się sygnały wyjące „krowy”. Mama w rękach trzymała jakiś serwis porcelanowy, który upuściła na ziemię i potłukło się wszystko. Schowałam się za ścianę, a jeden z panów z AK, dowódca, który w naszym domu miał swoją siedzibę, też się schował. „Krowa” miała strzelić prosto w nasz dom. [U nas] była ściana szczytowa, nie było następnej klatki i nie było trzeciego piętra, tylko było drugie piętro i ściana szczytowa. Gdyby choć kawałek w lewo te pociski skręciły, to nie byłoby nic z naszego domu i z nas. Ale utrafiły w czteropiętrowy budynek, który jest naprzeciw przychodni na Szajnochy. Tam strzeliło. W naszym mieszkaniu nie tylko okna wyleciały, ale zrobiło się dosłownie czarno od wybuchu „krowy”. Te bomby tak nazywano wtedy, bo te pociski wyły. To jeszcze nie było pod sam koniec Powstania. Tak z dnia na dzień Polacy walczyli, ginęli. Za naszym domem jest symboliczny grób żołnierzy AK (których nawet nie rozeznano z nazwiska), jak się pójdzie w lewo z bramy, od placu Lelewela. Na tym grobie są co roku składane kwiaty, bo pamiętają o tym grobie nasi urzędnicy z urzędu dzielnicowego. Nie tylko oni, ale i harcerze też.
- Wracając jeszcze do czasów okupacji, pani szkoły: czy pani się zetknęła z „Szarymi Szeregami” na tajnych kompletach?
Tak, oczywiście, jak tylko do szkoły się dostałam, a był to rok 1943 na 1944, czyli na rok przed Powstaniem. Oczywiście harcerstwo było jak najbardziej szeroko zrozumiane. Były szkolenia, które polegały na udzielaniu pomocy rannym: opatrunki, zastrzyki i tak dalej. Moja siostra, która była rok starsza, i ja, myśmy takie szkolenia przechodziły w ramach kompletów, to znaczy w mieszkaniach prywatnych osób, które ryzykowały, że mogą być spostrzeżone. Myśmy do tych mieszkań wchodziły pojedynczo, broń Boże grupą, żeby nie zwracać uwagi. Tam się zetknęłam z „Szarymi Szeregami” i od tej pory jestem harcerką, od 1943 roku.
- Jak pamięta pani wybuch Powstania?
Myśmy chodziły na zbiórki w czasie okupacji niemieckiej i pamiętam, jak na naszej ostatniej zbiórce nasza zastępowa podała nam, że 1 sierpnia o godzinie piętnastej mamy się zgłosić tam i tam. Nie pamiętam, czy to była ulica Wilcza, czy Hoża, w każdym razie w Śródmieściu. Mamy się zgłosić na zbiórkę, tak jak normalnie żeśmy się zgłaszały. Nic więcej nam nie powiedziano, że to może być wybuch. O godzinie czternastej byłam już gotowa do wyjścia z domu na tę zbiórkę, ale usłyszałam jakieś dziwne szmery. W pokoju był balkon. Wyszłam na balkon, patrzę, co się dzieje. Była godzina czternasta chyba piętnaście. Patrzę, a pod parkanem (parkan był wtedy po tamtej stronie ulicy, ulica taka jak obecnie, nie szeroka) zgięci wpół przebiegają młodzi chłopcy, niektórzy z karabinami w ręku. Myślę sobie: „Co jest?”. Oczywiście nie wiedziałam. Potem się okazało, że to był dzień wybuchu Powstania. To, że na Żoliborzu zaczęło się przedwcześnie, było spowodowane tym, że… Przedłużeniem ulicy Cieszkowskiego jest ulica Suzina po tamtej stronie Słowackiego. Gdy chłopcy akowcy dolecieli do końca ulicy Suzina, nagle znalazł się zmotoryzowany patrol niemiecki. Nie wiem, kto i dlaczego, ale rozpoczęła się strzelanina na dobre. Potem zjechały większe oddziały niemieckie. Już wiedziałam, że jestem przygwożdżona, nie było możliwości dostać się do Śródmieścia.
Już pierwszego dnia na naszym podwórku, dwie klatki dalej leżał młody człowiek zabity, po cywilnemu ubrany. Jakiś „gołębiarz” prawdopodobnie zobaczył przebiegającego mężczyznę. Nie było zabudowania ciągłego, tylko była przerwa między bramą, która jest obecnie, a budynkiem. Widocznie ten „gołębiarz” strzelił, zabił. Pamiętam, jak leżał ten zabity młody człowiek dwie klatki wcześniej. Następne dni to była walka, to były strzelaniny, to były łapanki przede wszystkim. Z naszego domu [w okresie okupacji] sporo osób aresztowano w łapance, ale to nie byli więźniowie polityczni. Niektórych z nich udało się rodzinom wykupić za dużą ilość złota. Niemcy byli chytrzy na dobra materialne, a rodzina akurat miała podobno dużo złota i wykupiła. Koniec był taki, że wrócili z Oświęcimia, ojciec i syn, jako chorzy, bo tam głodowali, a to były osoby, które raczej potrzebowały więcej jeść, więc podupadli na zdrowiu. Po krótkim czasie ojciec pan Dobrowiecki zmarł.
Myśmy siedzieli w piwnicy w czasie Powstania Warszawskiego całe dwa miesiące i wegetowali, czekali, że to się skończy. Pamiętam dobrze, jak mi było smutno i żal, że w Warszawie jest taka sytuacja, że strzelają, że Polacy giną, a na przykład w Krakowie żyją sobie normalnie. Pamiętam to moje uczucie: dlaczego Warszawa jest oblężona, a gdzie indziej ludzie żyją bez tego strzelania, bez tych stresów okropnych?
Gdy [minął] sierpień i wrzesień, nastąpił 1 października. Niemcy wpadli na nasze podwórko, wszystkim ludziom z piwnicy kazali wyjść. My też wyszliśmy. Pamiętam, że wtedy byłam bardzo przestraszona, bo bałam się, że nas wezmą pod ścianę i rozstrzelają. Mama była też bardzo zdenerwowana. A oni nas popędzili do Pruszkowa na piechotę. To był 1 października. Pogoda była piękna, pędzili nas, cała fala ludzi uchodzących z Warszawy w kierunku Pruszkowa, koło cmentarza Powązkowskiego. Doszliśmy do Pruszkowa. Tam była jakaś zajezdnia, gdzie zrobili miejsce zatrzymania się Polaków. Były okropne warunki, okropne wszy, czego nie zapomnę do końca. Oblazły nas wszy, musieliśmy przenocować na ziemi na jakimś ubraniu do następnego dnia. Następnego dnia była selekcja. Kto z młodych ludzi wyglądał na troszkę starszego, to szybciutko na bok i do roboty w Niemczech. Moja mama była z trojgiem dzieci, umiała kilka słów po niemiecku, powiedziała: „To moje dzieci”. Niemiec, widząc, że jesteśmy jeszcze mali, pamiętam, machnął ręką, żebyśmy poszli na drugą stronę, gdzie były matki z dziećmi. Co dalej było? Mama odetchnęła, że nas nie rozdzielili przede wszystkim, bo bała się głównie o syna, ale on był mały. Potem powiedzieli: „Kto chce, niech jedzie do rodziny, a kto nie ma gdzie jechać, to damy mu przydział do roboty u Niemców w Polsce”. Ale myśmy mieli rodzinę taty na Podkarpaciu, w Starym Sączu. Myśmy jakimś pociągiem bydlęcym dojechali do jednej ze stacji bliżej Podkarpacia, a potem na furmance dojechaliśmy do miejsca zamieszkania mojej babci, czyli mamy mojego taty i jego siostry. Oczywiście nas przyjęto. To już nie był Nowy Sącz ani Stary, tylko nazywało się Łącko, ładna miejscowość między Starym Sączem a Krościenkiem, gdzie były duże sady śliwkowe przede wszystkim. Wójt przydzielił nam mieszkanie u jednego górala, mama dostała pracę jako nauczycielka w Łącku, jakoś jeszcze można było żyć, nie umierać z głodu.
- Państwo, jako dzieci, chodzili tam do szkoły?
Wtedy nie, szkoły nie było. Wiem, że wzięłam ze sobą książkę do lektury z polskiego, tą książkę tam sama sobie czytałam, opracowywałam, bo szkoda mi było czasu. To był rok 1945, zima 1944 na 1945. Jak mogłam, tak sama się uczyłam, ale do szkoły nie chodziliśmy.
- Czym się tam państwo zajmowali?
Mama pracowała jako nauczycielka, ja po prostu siedziałam w domu. Moja siostra też była w domu. Pamiętam, że po to, żeby mieć jakieś dodatkowe wyżywienie, moja siostra była zaangażowana przez księdza proboszcza w kuchni, a dla mnie nie było miejsca, tak że byłam, że tak powiem, na głodowej diecie. Ale jak mogłam, tak sama się uczyłam. Nauczyłam się tańczyć od młodej góralki. Mama wracała z pracy, coś w domu zrobiła albo nie. Nastąpił maj. W maju 1945 roku był koniec wojny. Moja mama postanowiła wziąć mojego brata i pojechać do Warszawy.
- Jak się odbyło państwa wyzwolenie w tej miejscowości?
Bardzo przykro, bo już w styczniu 1945 roku zaczęły wchodzić doborowe wojska radzieckie. Tak wysokich mężczyzn… To było w styczniu, mróz był, a oni w nocy przechodzili przez Łącko, szli dalej. Niemcy brali nogi za pas i uciekali, uchodzili. Ale jak przeszli Rosjanie, to nie znaczy, że wszyscy Niemcy odeszli. Pamiętam, że był incydent bardzo dla mnie nieprzyjemny, jak jeden z Niemców później (to może był luty, może marzec) zaczął się do mnie przystawiać. To było bardzo dla mnie nieprzyjemne, ale na szczęście nic mi się nie stało. Ten Niemiec potem odszedł. To była wiosna 1945 roku. W maju moja mama postanowiła wyjechać, zobaczyć, czy nasze mieszkanie w Warszawie stoi. Wzięła mojego brata, a ja i moja siostra zostałyśmy w Łącku. Siostra miała zatrudnienie u księdza proboszcza, coś tam miała do jedzenia, a ja, jak się skończyła kasza w domu, nie miałam nic do jedzenia. Pamiętam, że dwa miesiące straszliwie głodowałam, bo mama była nieobecna, jedzenia w domu nie było i nikt nic nie dał, a ja byłam na tyle honorowa, że do naszych gospodarzy nie szłam z prośbą o jedzenie, bo mi wstyd było.
W końcu mama przyjechała (był to już koniec sierpnia 1945 roku) i myśmy postanowili stamtąd wyjechać z racji chociażby na naszą naukę. Zabraliśmy swoje rzeczy i wyjechaliśmy do Warszawy. Mieszkanie było częściowo zrujnowane i nie można było w nim zamieszkać. Wobec tego zamieszkaliśmy u dozorczyni naszego domu (leżeliśmy na podłodze w jej kuchni) przez dłuższy czas. To był rok 1945. W końcu mama, ponieważ była nauczycielką, poprzez jakieś osoby zrobiła tyle, że dach został załatany w pokoju, bo była dziura. Okna stolarz powstawiał i zamieszkaliśmy we własnym domu, ale nie w całym, ponieważ wiele osób było bez dachu nad głową. Zarząd naszej spółdzielni w ten sposób zrobił, że przydzielił mamie w naszym mieszkaniu tylko [z jednej] strony dwa mniejsze pokoje, a pokoje, które były większe, były dane do użytku dwóm nauczycielkom z rodzinami. Była pani nauczycielka z córką i z psem, były trzy panie nauczycielki, a myśmy byli naprzeciw w swoim mieszkaniu. Mama pracowała.
Były to czasy bardzo ciężkie pod względem materialnym – między 1945 a 1950 rokiem, kiedy po skończeniu matury zaangażowałam się do pracy jako urzędniczka w PKO. To była moja pierwsza praca, w grudniu 1950 roku uzyskałam możliwość zatrudnienia się i jakąś pierwszą pensję, za którą mogłam kupić coś do jedzenia. A te pięć lat (1945-1950) było bardzo nędznych, bardzo trudnych do przeżycia. Potem już, gdy byłam po maturze, zdawałam na medycynę. Byłam osobą identyfikowaną jako katoliczka, a w klasie było ZMP i wiem dobrze, że przewodnicząca ZMP (Związku Młodzieży Polskiej) bardzo mi szkodziła z racji na kościół, na wiarę. Oczywiście zdawałam i nie dostałam się na medycynę w 1950 roku. Następnego 1951 roku też zdawałam na medycynę i się nie dostałam. Pisali: „Z powodu u miejsc”, ale prawda była inna. Prawda była taka, że im ideologicznie nie odpowiadałam. Jeszcze nie powiedziałam, co było moją dźwignią duchową. Gdy nie dostałam się na medycynę tak się złożyło pozytywnie dla mnie, że znając nieco balet, chodząc na rytmikę, zdawałam do Państwowej Szkoły Baletowej. Dwie szkoły prywatne zostały upaństwowione w roku 1950 i ogłoszono egzamin. Łącznie z moimi koleżankami zdawałyśmy do tej szkoły i się dostałam. Jak się dostałam do szkoły baletowej, to dla mnie była wielka uciecha i radość. Powiedziałam sobie: „W nosie mam medycynę, będę teraz chodziła do szkoły. Nie tylko do szkoły, bo jednocześnie pracowałam: trzy miesiące w PKO (nie chciałam dłużej pracować, nie chciałam się wiązać z żadnym urzędem), a potem w „Metaleksporcie” trzy miesiące. Po południu chodziłam na naukę do szkoły baletowej. Były wykłady, ćwiczenia. W 1952 roku, czyli jeszcze jak byłam uczennicą w tej szkole, uzyskałam pracę jako tancerka. Pracowałam w zespole wojskowym cztery lata, a po czterech latach po raz trzeci zdawałam na medycynę i w końcu się dostałam. Jak się dostałam na medycynę, to zaprzestałam działalności baletowej. Musiałam usiąść i się uczyć, i to dużo, żeby skończyć medycynę. Ale skończyłam. Potem już pracowałam jako lekarz, ale to też nie było takie proste.
- Co się działo z pani rodzeństwem?
Moja siostra Marysia o rok wcześniej w tym samym gimnazjum co ja, Sempołowskiej, skończyła maturę. Miała to szczęście, że po maturze dostała się na uniwersytet, na chemię. Zdawała na chemię, dostała się na wydział. Po skończeniu Wydziału Chemii na Uniwersytecie Warszawskim zaczęła pracować. Wiem, że pracowała w Tarchominie, pracowała w instytucie leków. Wyszła wcześnie za mąż, miała syna. Największe wtedy trudności to były lokalowe, bo [u nas] mieszkały panie lokatorki, którym spółdzielnia dała prawo mieszkać, ona wyszła za mąż, nie miała dla siebie pokoju. Uzyskała jakieś mieszkanie służbowe na Służewcu. Tam z mężem i synem mieszkali, tam pracowała. Potem, po jakimś czasie przeniosła się do pracy na Tarchomin. Na Tarchominie były zakłady tarchomińskie. Mój brat skończył „Poniatówkę”, potem złapał jakąś pracę, ożenił się kilka lat później. Zamieszkali w naszym mieszkaniu – mój brat z żoną i z pierwszym dzieckiem, a było dwoje. Było ciasno, było niewygodnie. On pracował na całą rodzinę, jego żona nie pracowała, takie były układy. W 1957 dostałam się na medycynę. To były lata sześćdziesiąte. Między rokiem 1957 a 1962 studiowałam pięć lat medycynę. Dołożyli nam potem jeszcze szósty rok. Jak skończyłam studia całkowicie, musiałam czekać cały rok na to, żeby dostać staż podyplomowy w Warszawie. Czekałam z dyplomem w ręku, będąc nieubezpieczona nawet, ale czekałam uparcie. W końcu dostałam staż podyplomowy na Grochowie. Starałam się przybliżyć z moją pracą do Żoliborza. Pracowałam na Grochowie dwa czy trzy lata i potem na Żoliborzu już bardzo długo. Mój brat pracował w Instytucie Techniki Cieplnej przy politechnice, a moja siostra na Tarchominie, w zakładach tarchomińskich „Polfa”. Tak to wyglądało. Były to lata sześćdziesiąte, czyli dość dawno.
- Pani kończyła szkołę średnią Sempołowskiej?
Tak, w roku 1950.
- Cofnijmy się do Powstania. Mówiła pani o tym, jak się rozpoczęło Powstanie. Razem ze swoim rodzeństwem państwo przebywali na Żoliborzu przez cały okres Powstania?
Tak.
- Chciała się pani zgłosić, żeby coś robić?
Pierwszego dnia Powstania chciałam coś robić, ale nie uwzględniono tego, powiedzieli mi, że nie. W związku z tym siedziałam w ciągu dnia w schronie, gdzie był wtedy szpital, a w nocy w naszej piwnicy, gdzie mieliśmy węgiel, w [naszej] klatce schodowej. Tak to wyglądało przez całe dwa miesiące.
- Co się działo wtedy z pani rodzeństwem?
Siostra, tak samo jak i ja, siedziała z konieczności w piwnicy, bo nie miała możliwości gdzieś pójść. Była wtedy panną. Natomiast brat podobno gdzieś się wymykał i chciał działać. Butelki podobno napełniał benzyną (powiedziała mi jedna pani z naszego podwórka), ale tego nie ujawniał wobec mamy czy nas. Tak że on biegał tu i tam po podwórku, oczywiście bez jakiegoś przydziału.
- Jak lekarze patrzyli na pani działalność w szpitalu, akceptowali to?
Tak, znali mnie przecież, wiedzieli, że w tym domu mieszkam. Oczywiście akceptowali, ale każdy był bolejący, wszyscy byli z ranami. Pan doktor Kanabus (miał takie nazwisko) robił operacje w warunkach bardzo prymitywnych, a ludzie krzyczeli z bólu. Tak to było. Nie było rozmowy towarzyskiej, tylko było cierpienie ludzi chorych, rannych, którzy tam byli.
- Chcę jeszcze zapytać o życie codzienne, warunki bytowe. Przebywali państwo w swojej piwnicy na węgiel. Jak wyglądała kwestia zaopatrzenia w żywność, w wodę?
Woda była tylko w mieszkaniu, można było pójść do mieszkania, jak nie strzelali. Jeśli chodzi o żywność, to wiem, że mama wykorzystując zapasy mąki, która była w mieszkaniu, robiła chleb na zakwasie i ten chleb o dziwo bardzo dobrze się udawał. Myśmy ten chleb jedli. Nic więcej nie było. Ryż się skończył, tak że nic innego nie było. Czasami zjawił się na naszym podwórku ktoś ze wsi, kto przywiózł kilka bochenków chleba, ale tyle było chętnych, żeby ten chleb zdobyć, że mnie się nie udało kupić chleba od człowieka ze wsi.
- Wyprawy do mieszkania wiązały się z takim ryzykiem, że groził ostrzał?
Tak, oczywiście. W nocy paliła się lampa wisząca w powietrzu, która dawała tak jaskrawe światło, że można było szpilki zbierać z podłogi. Przez okno to światło wpadało, tak że tylko uważałam, żeby w strumieniach tego światła mnie nie zobaczyli w domu.
- To światło to był jakiś niemiecki reflektor?
Nie, lampa wisząca w powietrzu, lampa wielka.
Nie latarnia, w powietrzu wisiała lampa. Nie wiem, jak to nazwać, ale była taka naprzeciw okna. One tak mocno świeciły, że oświecały cały ten budynek dosłownie. Tak że było niebezpieczne chodzenie do domu, bo jednak ostrzał istniał. Przede wszystkim w dzień, ale w nocy też bywało takie zagrożenie czy jakaś bomba. Pamiętam doskonale, siedziałam w piwnicy na węglu, to już było pod koniec Powstania, jak nagle posłyszeliśmy świst lecącej bomby. Myślę sobie: „O Boże, teraz to trafi prosto w nasze mieszkanie!”. Tymczasem trafił od mojej klatki schodowej dosłownie dziesięć metrów, do wewnątrz rąbnęła wielka bomba, wybiła co najmniej czterometrowy lej. Jak dziś pamiętam, bo tego się nie zapomina, że jak siedziałam na tym węglu, to ziemia pode mną się zatrzęsła. Zatrzęsło się wszystko od tej bomby.
- Jakie panowały nastroje wśród mieszkańców domu?
Wszyscy jak mogli, tak się chowali. Na ogół rozmów towarzyskich nie było, absolutnie każdy unikał jak mógł niebezpieczeństwa. Nie było komunikacji między osobami, każdy siedział.
- Przez cały okres Powstania tak to wyglądało?
Nie śledziłam, jak się zachowywali inni. Było dziesięć klatek schodowych wtedy, więc osób też było sporo. Część osób wyjechała może za granicę, nie wszystkie mieszkania były zajęte. Wszyscy ludzie żyli strachem i co mogli, to robili, żeby się nie narazić Niemcom, żeby się schować, krótko mówiąc. Taka była sytuacja.
- Miała pani jakąś przyjaciółkę wśród mieszkańców?
Te koleżanki, które były przed rokiem 1939, między innymi córka pana Dobrowieckiego, który był aresztowany w czasie łapanki, którą przeprowadzono na terenie, ona była moją koleżanką. Wszyscy raczej siedzieli w domach i w piwnicach. Nie było zabawy na podwórku, jak przed 1939 rokiem.
- Z Powstańcami stykała się pani przede wszystkim w szpitalu?
To byli nawet i cywile, którzy zostali ranieni przez odłamki. To nie tylko Powstańcy, ale byli też Powstańcy, oczywiście.
- Miała pani jakiś kontakt z Powstańcami?
Nie z tymi rannymi osobami. Tylko patrzyłam, czy mogę ewentualnie coś pomóc, ale rozmowy trudno było przeprowadzać z osobami, które jęczały, [miały] takie bóle, że nie dawały [rady] nawet mówić.
- Czy Powstańcy przychodzili po wodę czy po coś innego? Zdarzało się, żeby jakiś oddział Powstańczy zaglądał?
W każdym budynku była woda, więc nie musieli. Jeżeli potrzebował, to oczywiście wchodził, brał wodę i koniec. Powstańcy nie mieli tutaj stałego lokum, stale byli w akcji, jak nie tu, to tu. Nie było mieszkania, w którym nie było chociażby kilku akowców.
- Wspominała pani, że w państwa mieszkaniu zakwaterowany został jeden z oficerów powstańczych. Jak to się stało?
Sam przyszedł i powiedział: „Będę tu mieszkał”. To było na początku Powstania. Nawet miałam przez jakiś czas zapisane nazwisko tego pana, ale potem, jak nas wysiedlono, to wszystko gdzieś poginęło, tak że nie mam w tej chwili. Gdyby nawet żył, to by miał co najmniej dziewięćdziesiąt lat.
- Jak się układały relacje z nim?
Mój Boże, on był tak zajęty! Bez przerwy był czujny, musiał dyrygować swoimi żołnierzami. Nie mogliśmy przeszkadzać w jego działaniu. On był cały czas aktywny. Oczywiście nie siedział cały czas w pokoju, wychodził, przychodził.
- Jaki był stosunek ludności cywilnej do Powstania i do Powstańców? Czy to się jakoś zmieniało w czasie trwania Powstania?
Muszę powiedzieć szczerze (mówię o tych ludziach, których znałam), że stosunek ludzi cywilnych do Powstańców był bardzo życzliwy i w czym mogli, to Powstańcom pomagali. Tak było cały czas.
- Czy w czasie Powstania docierały do państwa jakieś informacje o tym, co się dzieje w innych częściach Warszawy?
Niedokładnie. Tylko ewentualnie Kampinos, ponieważ część żołnierzy z Kampinosu przyszła na Żoliborz. Na Dworcu Gdańskim stoczyli walkę z Niemcami, ponosząc wielkie straty. Co się działo w innych dzielnicach, na bieżąco myśmy nie mogli wiedzieć, bo nie było kurierów, a radio też nie przekazywało wiadomości, bo nie wolno było używać radia. Zresztą nawet nie pamiętam, czyśmy mieli radio. Nie było kontaktu z innymi dzielnicami.
- Czy docierała do państwa prasa powstańcza?
Raczej nie.
- Czy istniało jakieś życie kulturalne, jakieś koncerty, występy?
Mowy nie było. Pamiętam jak dziś, poprzez ulicę Słowackiego był zrobiony przekop. Można było, będąc schylonym, przejść na drugą stronę. Na ulicy Suzina, gdzie przez długi czas było kino „Tęcza”, a teraz jest coś nowoczesnego, na podwórku była uroczysta msza święta. Akowcy się zebrali i modlili się o to, żeby Powstanie zakończyło się pozytywnie dla Polaków. Jak dziś pamiętam, też poszłam. Oprócz mszy świętej śpiewano pieśń: „O Boże, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń. Ze wszystkich stron błagamy Ciebie o polski dach i polską broń”. To był koncert bardzo poważny. Którego dokładnie to było? Raczej już w drugim miesiącu Powstania, czyli prawdopodobnie we wrześniu, bo wszyscy byli już bardzo zmęczeni akcją bojową, gdzie stale ktoś ginął. To był koncert patriotyczny połączony z mszą świętą, ale żeby to miało charakter rozrywkowy, to w żadnym wypadku.
- Czy takie msze święte odbywały się u państwa w okolicy często? Jak wyglądało życie religijne?
Na naszym podwórku nie odbywały się msze święte, tylko właśnie na ulicy Suzina, gdzie małe podwóreczko było otoczone budynkami, można było się schować. Tam bywały msze święte, ale to, o czym wspomniałam, to była uroczysta, błagalna msza święta o zakończenie działań wojennych. To było naprawdę bardzo tragiczne dla Polaków. Jeśli chodzi o msze święte, to mogły być ewentualnie u sióstr zmartwychwstanek, ale żeby tam przejść (to jest spory kawał), trudno było w ogóle marzyć. Natomiast wiem, że jak na początku Powstania było trochę spokojniej, to nawet przechodząc przekopami, doszłam do kościoła. Pamiętam, bo tam miał mszę świętą ksiądz, który potem przez wiele lat był moim spowiednikiem. Ksiądz Romański, mając dziewięćdziesiąt ileś lat zmarł. Ksiądz Witold Domański miał prymicję w naszym kościele Świętego Stanisława Kostki. Byłam na tym, udało mi się jakoś dotrzeć, ale to był początek Powstania. Potem już raczej do kościoła nie chodziłam.
- Czy przez okres Powstania miała pani jakiś kontakt z Niemcami, jako jeńcami na przykład?
Nie.
- Dopiero, jak przyszli państwa wygonić pod koniec Powstania? To był jedyny moment, kiedy miała pani okazję zetknąć się z Niemcami?
Tak, ale nie z jeńcami, tylko z żołnierzami. To był jedyny moment i mówię szczerze, że jak ich zobaczyłam, to strach mnie obleciał.
- Czy mówiło się o tym, co się wydarzyło na Woli, na Ochocie, na Starym Mieście, o rozmaitych aktach ludobójstwa niemieckiego?
Wtedy nie. To znaczy tata był w Oświęcimiu, zginął w 1941 roku. Nie docierały żadne wiadomości na temat ludobójstwa niemieckiego dokonanego na Polakach. To dopiero potem wyszło na jaw.
- Czy pamięta pani jakieś najgorsze wydarzenie z czasów Powstania i jakieś najlepsze wydarzenie, które szczególnie zapisało się w pani pamięci?
Oczywiście. Bardzo złe wspomnienie mam po tym, jak z mamą byłam w domu i był dowódca AK, też się schował ze mną na korytarzu i „krowa” rąbnęła obok, zrobiło się dosłownie tak czarno, że nic nie widać było na korytarzu. Czułam, że lada chwila uderzy pocisk. Tylko czy w nas, czy obok? To zapamiętałam doskonale. Tak samo, jak uderzyła bomba na naszym podwórku i jak się pode mną grunt zatrząsł. Tego się nie zapomina. Pamiętam, zatrzęsło się pode mną.
Jeszcze była taka sytuacja, kiedy z mamą byłam na Starym Mieście. Nie wiem, dlaczego i po co tam byłyśmy. To był czas okupacji niemieckiej. Nagle wszyscy zaczęli się chować w bramy, bo nadjeżdżają Niemcy. Myśmy też się gdzieś schowały, oni pojechali, myśmy potem wyszli. Ale to nie było najgorsze. Najgorsze były te dwa pierwsze [zdarzenia]. Również było niebezpiecznie na początku Powstania, kiedy Niemcy wpadli na nasze podwórko, latali po klatkach schodowych, szukali Polaków, których chcieli aresztować. Aresztowali wtedy dwóch panów Dobrowieckich. Oni biedni byli bardzo przestraszeni, też szukali miejsca, gdzie by się mogli schować, ale nie było gdzie, więc ich zaaresztowali Niemcy. To był stres dla wszystkich, bo Niemcy swoimi butami waląc po schodach i krzycząc, latali i szukali, w drzwi łomotali. To były same stresy dosłownie. Na naszym podwórku nie było żadnych rozstrzeliwań.
- A czy ma pani jakieś najlepsze wspomnienie?
W 1945 roku, kiedy została zakończona wojna i kiedy nie słychać było żadnych wystrzałów, żadnej walki, bramą od Krechowieckiej wyszłam na ulicę i tak szłam sama w kierunku placu Lelewela. Myślę sobie: „Boże, tu jest cisza, tu jest spokój, nikt nie strzela!”. Dwa miesiące myśmy siedzieli w wielkim strachu, że nas mogą Niemcy rozstrzelać. Byłam upojona tą ciszą i tym poczuciem, że nie ma już wojny. To był 1945 rok, odetchnęło się.
- Jak pani po latach ocenia Powstanie? Czy było pani zdaniem potrzebne?
Słyszałam niejedno zdanie na ten temat, ale powiem szczerze: oczywiście, że w sercu człowieka, który widzi ilu młodych Polaków zginęło, budzi się straszny żal, że po co to, po co tylu młodych mężczyzn i kobiet, harcerek zginęło. Człowiek sobie myśli: „Gdyby Powstanie nie wybuchło, gdyby nie było tej walki, tego strzelania, to może byłoby lepiej dla Polski”. Ale potem doszły do mnie wiadomości, jak miało dalej wyglądać wszystko w Polsce, w Warszawie. Doszłam do wniosku, słuchając wypowiedzi ludzi z AK, że Powstanie musiało wybuchnąć. Raz, że bardzo wielu młodych ludzi czekało na to, żeby się na Niemcach zemścić, a po drugie była taka sytuacja, że Niemcy mieli konkretny plan wyniszczenia wszystkich, wystrzelania, tak, jak to zrobili w Sonnenstein w Niemczech. Wyniszczenia wszystkich i zburzenia całej Warszawy, zrobienia tutaj własnego miasta dla Niemców. Potem moje refleksje były takie, że jednak Powstanie musiało wybuchnąć. To co się stało, że nikt nam nie pomógł z Zachodu (bo ze Wschodu, to wiadomo) było wielką krzywdą dla Polski, dla Polaków. Nie pomógł nikt w Powstaniu, tylko Polacy sami ginęli.
- Czy docierały do państwa jakieś zrzuty?
Tak, były. Wiedzieliśmy, że nad Wisłą przelatywał samolot i były zrzuty zarówno z bronią, jak i z jedzeniem. Ale okazało się, że bardzo dużo tych zrzutów wpadało niestety w ręce niemieckie.
- Mówiliśmy o zaopatrzeniu w żywność. Czy dawało się zdobyć chleb?
To tak było, że na początku okupacji na placu Wilsona…
- Chodziło mi o okres Powstania.
Był sklep, w którym jedna osoba mogła kupić tylko pół chleba, ale trzeba było o piątej rano iść w kolejkę. Pamiętam, że ja i mama szłyśmy w tę kolejkę, żeby kupić pół świeżego chleba. Ale to było incydentalnie, potem to zostało zlikwidowane, tak że nawet tego chleba nie można było kupić.
Warszawa, 24 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek