Irena Kołodziejczyk „Czarna”
Nazywam się Irena Kołodziejczyk.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku? Pamięta pani czasy swojego dzieciństwa?
Naturalnie, że pamiętam. Przed 1 września 1939 roku już myślało się o szkole. W Warszawie mieszkałam na ulicy Zamoyskiego, na wprost, jak teraz jest Teatr Powszechny. Ojciec był wojskowym. Był w ochronie prezydenta Mościckiego, był w ostrym pogotowiu. Cały czas był na Zamku Królewskim. Od czasu do czasu wpadał do domu tylko na moment, zobaczyć, co się dzieje. Jak to wszyscy: suchary się robiło, mama przygotowania robiła, bo były już obawy, że może się wojna zacząć.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Skończyłam szóstą klasę, chodziłam do bardzo ładnej, nowoczesnej szkoły na Zamoyskiego, na wprost Wedla, do szkoły, gdzie rzeczywiście był miły nastrój. O dwunastej godzinie wszyscy czuliśmy, jak gotują czekoladę, i zapach był przenikający.
- Chodziła pani często do Wedla zasmakować tej czekolady?
Do Wedla się chodziło raczej z mamą, z tatą albo z gosposią, bo jeszcze gosposia była w domu.
- Pamięta pani wybuch wojny?
Samego wybuchu wojny nie pamiętam. Tylko wiem, że pierwszego dnia (z naszego mieszkania, z łazienki, widać było Dworzec Wschodni) widziałam, jak leciały bomby na perony, nieduże bomby z samolotów, które pikowały nad Dworcem Wschodnim i rzucały bomby. To było takie przerażające.
- Pani chodziła do szkoły w czasie wojny?
W czasie wojny chodziłam do szkoły, do gimnazjum Roszkowskiej-Popielewskiej na Bagatelę. Tam chodziłam do handlówki. Przez cały okres okupacji byłam w internacie RGO, gdzie były dziewczęta z rodzin wojskowych z całej Polski: z obszarów wschodnich (gdzie ludność przemieszczała się do centralnej Polski), z Poznańskiego, z Wybrzeża, z okolic podgórskich. Z całej Polski były młode dziewczyny w wieku od dwunastu, trzynastu lat do osiemnastu.
- Czy pamięta pani pobyt w RGO?
Tak, pamiętam doskonale. Była drużyna harcerska zorganizowana, tam wstąpiłam do harcerstwa w 1941 roku. Były zbiórki, było robienie sprawności, były zajęcia. Jeździliśmy w teren, pomagaliśmy starym ludziom, jakieś harcerskie terenowe zajęcia w lesie.
- Co działo się w czasie wojny z pani rodziną?
Ojciec wyjechał z prezydentem. Przez Rumunię, Jugosławię, dostał się do Francji i tam był w okresie, kiedy tworzyła się armia polska we Francji, w Coëtquidan. To były podobno (ojciec opowiadał) obrzydliwe koszary z okresu I wojny. Polaków w te koszary, dosłownie w nędzę pakowali. Tam już francuscy żołnierze nie stali, ale Polaków pakowali. Ojciec był we Francji, potem, jak Niemcy zaczęli wchodzić do Francji, przenieśli armię do Wielkiej Brytanii. Przez cały okres wojny był w Londynie przy naczelnym wodzu, generale Sikorskim.
- Co działo się z pani mamą?
Mama była tutaj. Mam dwie siostry. Jedna siostra była w prewentorium w Konstancinie, a starsza siostra była przy mamie. Mieszkaliśmy na Zamoyskiego, ale to był nowoczesny budynek, strategiczny, powiedziałabym, bo wszystkie ulice się zbiegały i od razu jak Niemcy weszli, nas przesiedlili. Mamie dali jakieś dużo mniejsze mieszkanie na dalekim Grochowie, a tutaj wojsko niemieckie zamieszkało.
- Czy pani rodzina wiedziała, że pani należy do harcerstwa?
Mamie wiele rzeczy mówiłam: że jestem w organizacji, że mamy zajęcia, że w czasie wojny roznosiłam gazetki. Pamiętam taką sprawę, że pierwszy raz dano mi za zadanie, żebym zaniosła gazetkę na Nowy Świat. W internacie wtedy byłam, mieszkałyśmy w teatrze „Ateneum” na Czerwonego Krzyża. Tam podano mi hasło, adres dokładny, numer domu. Ile miałam? Może trzynaście, może czternaście lat, dziewczynka, która nie nauczyła się jeszcze bardzo kłamać. Przychodzę do tego domu, to jest róg Wareckiej i Nowego Światu. Stare domy miały wejścia z szerokimi schodami od wewnątrz. Otwiera mi drzwi pani i ja, zamiast powiedzieć hasło: „Przyszłam po ołówki”, to się wystraszyłam, bo z góry schodził mężczyzna. Mówię: „Przyniosłam gazetki”. Boże! Przerażenie tej kobiety, przerażenie moje! Boże, co zrobiłam! Ale to było pierwszy raz. Wycofałam się, przyleciałam do internatu. Od razu wiedziałam, że ta kobieta przyjdzie do nas, bo mogła wiedzieć, skąd miałam ten adres. Rzeczywiście, ona za jakąś godzinę przyszła. Błagam ją: „Proszę pani, to był mój pierwszy raz, nauczka na całe życie!”. – „Ale mogłaś nas wkopać, mogłaś nam zrobić ogromną krzywdę”. Do mnie na ty mówiła, bo dzieckiem byłam. „No tak, ale to jest pierwszy raz i to jest nauczka!” Jakoś tę kobietę ubłagałam, ona się wyniosła. Ale ile strachu się najadłam, jak się denerwowałam! To był mój występ pierwszy, następne to już szły.
- Pamięta pani wybuch Powstania Warszawskiego?
Pamiętam. Miałam swój lokal, gdzie miałam czekać na rozbicie „Gęsiówki”, więzienia obok Pawiaka. Dostałam adres na rogu Miodowej i Długiej, obok kościoła garnizonowego. Tam był urząd skarbowy i już na wieczór się tam zabukowałam, że będziemy rozprowadzać więźniów odbitych z „Gęsiówki”. Czekałam całą noc, do południa. Wybuchło Powstanie wtedy, bo ja przed godziną „W” się tam znalazłam. Ale nic się nie działo. Gdzieś koło dwunastej, pierwszej wróciłam do internatu. Na następny dzień też poszłam na ten adres dowiedzieć się, co się dzieje. Wracając z tego adresu, pamiętam, szłam Kapitulną i znalazłam się na Senatorskiej koło Pałacu Rzeczypospolitej, między Miodową a placem Teatralnym. To był drugi dzień Powstania. Idę z koleżanką, z Joasią Laskowską. Naprzeciwko nas, od strony placu Teatralnego, wyjeżdża niemiecki czołg z wysuniętą lufą. Obrzucił tą lufą budynki, potem na te dwie dziewczyny. Miałam przewieszoną przez ramię torbę sanitarną, Joasia to samo. Drętwe nogi. Co będzie? No ale [czołgista] pomyślał sobie: „Takie dwie…”. Puściusieńko, nikogo nie było. Jeszcze nie było podziału stref między Niemcami a Polakami, to jest początek Powstania. Przepuścił nas. To był chrzest bojowy, lufa wycelowana na nas.
- Jakie pełniła pani jeszcze funkcje w czasie Powstania?
Internat był na Pańskiej 53A, a jak się zaczęło Powstanie, to przeniosłyśmy się na Złotą, na wprost „Palladium”. Był sklep z materiałami i tam miałyśmy swój punkt. Wiem, że na początku jeszcze z żywnością nie było tak źle. Było dużo dzieci. Chodziłyśmy wieczorami, bo było najbezpieczniej, nie pamiętam, ale chyba gdzieś na Złotą albo na Sienną, do kuchni mlecznej. Zabierałyśmy mieszanki dla małych dzieci. Wiem, że to były z drutu robione kosze i dźwięczały bardzo, jak mleko się niosło. Chodziłyśmy z pustym i wracałyśmy do „Palladium”. W „Palladium” się rozdzielało, bo ludności cywilnej bardzo dużo było w kinie „Palladium”, koczowali tam.
- Czy trudno było zdobyć żywność w czasie Powstania?
Nie wiem dlaczego, jakoś zawsze miałyśmy. Wiem, że się piekło placki na ceresie, chyba tam były jeszcze jakieś dodatki, one troszkę rosły. Bardzo głodne nie chodziłyśmy.
- Pani ponosiła duże ryzyko, służąc w czasie Powstania?
Ryzyko w tym sensie, że ciągle widziało się śmierć, ciągle ktoś ginął, czyjeś pogrzeby. Pamiętam, na Jasnej bomba trafiła w podwórze, tam było dowództwo którejś z dużych jednostek. Weszłam na to podwórze, a tam dziesiątki spalonych ludzi. Widoki były straszne. Jakoś życia się nie bardzo szanowało, bo wiedziało się, że w każdej chwili może się coś stać i że człowiek może zginąć.
- Niektórzy Powstańcy mówią, że można się było przyzwyczaić do śmierci.
Można, tak. Śmierć była wokół nas.
- Czy pani zapamiętała Niemców w czasie Powstania? Miała pani z nimi kontakt, czy to był tylko kontakt na odległość strzału?
Na odległość strzału tylko. Wiem, że chodziłyśmy z „Biuletynem Informacyjnym” na Kredytową. Ale na Królewskiej była linia frontu. Kredytowa i Królewska to jest bardzo blisko. Wiem, że dowódca nas wtedy wygonił, mówi: „Wy, dziewczyny, uciekajcie stąd, nie macie tu nic do roboty! Oni i tak nie będą na stanowiskach gazetki czytać”. Ale może i zostawiłyśmy. Teraz dopiero zobaczyłam, że to „Żmudzin” był, bo tam jest jego obelisk, że działał.
- Czy pomagała pani ludność cywilna?
Tak.
Dostarczano nam żywność i tę żywność się nosiło do ludności cywilnej. Pamiętam, że chłopcy przynieśli jakieś ogromne ilości cukierków. Nie wiem, czy sklep był dla Niemców (w tej chwili zapomniałam, jak on się nazywa), czy gdzieś z koszar niemieckich. Ja szczęśliwa, ogromny worek cukierków (torba była papierowa)… Myślę sobie: „Ludzie się ustawią, będę rozdzielała”. Doszłam do „Palladium”, a tam wszyscy się rzucili, torba się podarła, każdy chwytał swoje.
- Wiadomo, że każdy był głodny.
Tak, cukierek to było…
- Czy zapamiętała pani podczas Powstania przedstawicieli innych narodowości, czy byli tylko sami Polacy i Niemcy?
Nie wiem, czy to byli Słowacy. Wiem, że w budynku PKO zetknęłam się z jakimiś cudzoziemcami. Mieli nasze polskie opaski, ale mówili w obcym języku i mówili, że są Słowakami.
- Jan wyglądała kwestia ubioru?
Powstanie trwało sześćdziesiąt trzy dni. Były dni spokojne, dni rzeczywiście luźne. Szczytem szczęścia była panterka. Mało kobiety jeszcze wtedy chodziły w spodniach. Spódnica, żeby była troszkę harcerska, szara, niekolorowa. Nie wiem skąd, ale miałam fajną kurtkę, dobrą, wygodną do chodzenia. To nie była domowa kurtka, jakieś takie odzienie było. Chłopcy nosili (szczyt zazdrości) latarki na dynamo. W kanałach to była wielka rzecz, jak ktoś miał takie dynamo. Są filmy, ludzie opowiadają… Przecież nie chodziło się wierzchem. Warszawa była tak zburzona! Pamiętam, jak wchodziłam w piwnice i mogłam dojść, gdzie chciałam. Wszędzie były napisy: tu jest ulica Zielna, tu Śliska, tu Pańska, tu taka, tu taka i każdy chodził. Paliły się jakieś kaganki, że można było przejść. Trzeba było znać hasło i odzew. Czasami odzewu nie wiedziałyśmy, ale że byłyśmy (zawsze z Basią Sowińską chodziłam) dwie młode dziewczyny, to chłopcy nam podawali.
- Czy w czasie Powstania kontaktowała się pani ze swoja rodziną?
Nie. Moja rodzina była na Grochowie i nie miałam żadnego kontaktu. Kiedyś dostałam przepustkę i poszłam przez Aleje [Jerozolimskie] do wujka (brat mojej mamy), który mieszkał na Marszałkowskiej, żeby go odwiedzi,. Zobaczyłam, że są wszyscy, że żyją, jakoś sobie dają radę. Ale ani z mamą, ani z siostrami nie miałam kontaktu.
- Czy miała pani w czasie Powstania czas wolny?
Miałam czas wolny i powiem, że pisałam pamiętnik. Ale niestety tego pamiętnika nie zabrałam, bo się bałam.
- Szkoda, to by była cenna pamiątka.
Tak, to byłaby duża rzecz. Wiem, że czarny, duży zeszyt i tam sobie w wolne chwile wpisywałam najważniejsze sprawy.
- Z kim się pani przyjaźniła?
To były przyjaźnie z internatu: z Basią Sowińską, z Adą Kinowską-Winter. To były nasze koleżanki. Była jeszcze koleżanka Wanda Łaszczyńska, ale ona była w jednostce wojskowej, w Prudentialu. Mieli kwaterę w tym wieżowcu.
- Czy w czasie Powstania uczestniczono w życiu religijnym? Czy pamięta pani, jak drużyna idzie na mszę świętą? Było coś takiego?
Była kaplica na Moniuszki. Stoi tam niebieski dom teraz. Wiem, że tam raz byłam na mszy, ale księża chodzili w duże zgrupowania młodzieży harcerskiej i dawali absolutorium, że w razie śmierci wszystkie grzechy były odpuszczone.
- Czy miała pani kontakt z podziemna prasą albo z radiem?
Tak, z radiem. Jak chodziłam przy Chmielnej, to słyszałam radio „Błyskawica”, które nadawało i było nastawione głośno. Była tam teraz kawiarnia z kaktusami. W tym miejscu usłyszałam „Błyskawicę”. Niestety, „Z dymem pożarów” śpiewali.
- Czy pamięta pani może jakieś przedstawienia teatralne?
Nie.
- Nie odbywały się koncerty?
Słyszałam, że coś takiego było, ale nie widziałam.
- Jakie jest dla pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze to chyba to, jak zobaczyłam na rogu Złotej i Zgoda, przy sądzie apelacyjnym, jak nasi żołnierze rzucali broń do dużej skrzyni. Szli do niewoli i mieli obowiązek rzucić broń. Szli czwórkami i prowadziła grupę kobiet moja nauczycielka, Irena Milewska. Ona uczyła mnie u Popielewskiej i Roszkowskiej geografii, a potem była dowódcą dziewcząt w Holandii, w obozie. Zapomniałam, jak ten obóz się nazywa. To był najstraszniejszy dzień. Odeszłam od tego miejsca i szłam koło banku „Pod Orłami”, który jest na rogu Jasnej i Zgoda, i myślę sobie: „Mój Boże, tyle dni takich ciężkich! − Bo ciężkie były te dni. − Czy nas ktoś będzie wspominał?”. To było najgorsze, bo to już był koniec Powstania.
- Jakie jest dla pani najlepsze wspomnienie? Czy miała pani radosne wspomnienie z Powstania?
Radosne to był nalot z ogromnymi zrzutami na spadochronach. Stałam na Marszałkowskiej. Szalona ilość samolotów zrzucała zrzuty na kolorowych spadochronach. Myślę sobie: „Boże, desant!”. Bo to było tak dużo, wydawało się, że to nie tylko broń czy żywność, czy jakieś zaopatrzenie. Myślałam, że to desant. W Powstanie zbierałam indywidualne opatrunki. Miałam najróżniejsze. Świadczy to o tym, że jednak dostawały się. Miałam ruskie, angielskie, amerykańskie, niemieckie. Potem, jak wychodziłam, to już tego nie [zabrałam], ale sporo tych opatrunków miałam. Tak jakoś trafiło się, że zbierałam: jeszcze taki, jeszcze taki.
- Czy miała pani taką sytuację, że udzieliła pani pomocy jakiemuś rannemu?
Przechodziłam w czasie okupacji podstawowy kurs sanitarny. Być może (ale tego nie pamiętam) opatrywało się, bo ciągle na noszach przychodzili. Byłam ranna w czasie Powstania. Byłam ranna na Złotej przy Marszałkowskiej. Był duży skład introligatorski i tam się zatrzymałyśmy z koleżanką. W Powstaniu działali „gołębiarze”. Do dzisiaj nie bardzo wiem, kto to był, w każdym razie to jakaś dywersja, coś takiego. Chodzili po dachach i strzelali z tych dachów do ludności cywilnej. Rzucili granat na Złotą, tak że ten granat się rozprysnął na ulicy i nas trafił. Miałam dwie rany na udzie i koleżanka była wtedy ranna. Ale to odłamki, które potem wypłynęły, jako ciało obce się wydaliły.
- Jak dowiedziała się pani, że Powstanie już chyli się ku upadkowi? Czy to było widoczne?
Nie było widoczne. Myśmy miały codzienną prasę, tak że nim się wyniosło do przeczytania na punkty, to myśmy sobie przeczytały i z tego się dowiadywałyśmy, że być może się skończy.
- Pamięta pani może tytuły tych gazet?
Cały czas to był „Biuletyn Informacyjny”.
- Co się działo z panią po zakończeniu Powstania?
Byłyśmy grupą, która wyszła z ludnością cywilną, ale za zadanie miałyśmy opiekowanie się starymi, chorymi ludźmi. Wyszłyśmy chyba ze Śródmieścia na stary Dworzec Główny na Towarowej. Taka działalność była, że zwozili ludzi starych, chorych, na noszach, na wózkach, niedołężnych, którzy mieli opuścić Warszawę. Podstawiony był transport, wagon. Najpierw zbierali tych ludzi w holu dworcowym, a potem w nocy podstawili wagony i tych ludzi wnieśli do wagonów. Myśmy pomagały wnosić. To były wagony otwarte. Nasza drużynowa znała dobrze francuski i kierowała tą sprawą. Zetknęła się w czasie tej działalności z jakimś oficerem niemieckim, który był Holendrem. On jakimś sposobem załatwił, że dostałyśmy wagon zakryty. To było ze dwadzieścia, trzydzieści wagonów otwartych ze starymi ludźmi. Te wagony potem zamknęli, ale w drodze (wiem, że w Skierniewicach) ludzie rzucali chleb. Pierwszy raz chleb po sześćdziesięciu kilku dniach dostać to było wielkie szczęście. Myśmy też ten chleb dostały.
Wyjechałyśmy z tym transportem do Częstochowy. W Częstochowie rozeszłyśmy się. Pamiętam taki moment, że wyszłyśmy z wagonu i zrobił się ogromny tłum i człowiek w odruchu, że wojsko ma pierwszeństwo… A już nie miałyśmy ani opasek, ani nie byłyśmy wojskiem. Rozeszłyśmy się, ale niezupełnie, z grupą, a cały transport pojechał do Złotego Potoku, do jakiegoś domu przygotowanego dla starców, dla chorych. Tak że ci ludzie pojechali w Kieleckie do Złotego Potoku, a my zostałyśmy w Częstochowie. Ludność cywilna, młode dziewczyny, to każdy mówi: „Chodźcie do nas”. Rozebrali nas do poszczególnych domów. Tam się umyłyśmy, wyspałyśmy i zaczęłyśmy myśleć, coś ze sobą zrobić, żeby nie siedzieć w Częstochowie. Akurat mnie trafiło, że dostałam zapalenia okostnej, musiałam skorzystać ze stomatologa. Weszłam do pierwszego stomatologa, który miał wywieszkę. Wchodzę do gabinetu, z gabinetu drzwi są otwarte do dalszych pokoi, a tam siedzą Niemcy. Po wyjściu z Powstania zobaczyć mundur niemiecki, Niemca przy stole, to dla mnie był szok. Ząb mnie przestał boleć, ale udzieliła mi pomocy ta lekarka. Wtedy koleżanki wyjechały do Krakowa, bo miały tam jakieś kontakty, a ja pojechałam do mojej ciotki. Wiedziałam, że jest w szpitaliku dziecięcym w Kielcach i tam pojechałam.
- Co działo się z panią później? Czy pani wróciła do Warszawy po wojnie?
Do ciotki pojechałam. Szpitaliki prowadziły siostry szarytki. Ona tam była pielęgniarką. Poprosiła, żeby mnie zatrudniły. Zatrudniły mnie i do końca wojny tam byłam. Nawet tam zaczęłam chodzić do szkoły, już pracując. Do południa pracując, a po południu chodziłam do szkoły. Do powrotu ojca byłam w Kielcach. Jak ojciec wrócił w 1946 roku, wróciłam do Warszawy.
- Pamięta pani widok Warszawy?
W 1946 to widok już był znośny, już jeździły samochody przykryte plandeką, przejście przez Wisłę było pontonowym mostem.
- Czy później, w czasach komunizmu, miała pani jakiś problem w związku z tym, że pani służyła w harcerstwie? Czy była pani jakoś represjonowana?
Nie byłam represjonowana.
- Czy chciałaby pani jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania?
Początek Powstania to był duży chaos, ludność jeszcze nie umiała się ustosunkować do tego. Wrogo się ustosunkowała. Byli chłopcy młodzi, którzy wywieszali flagi na domach, ale byli tacy, którzy nie przystosowywali się do tego. Potem dopiero, jak przyszły wieści, co się dzieje na Woli (bo były wieści, że Wolę strasznie maltretują), to już nic nie mówili. Wola była zupełnie zmasakrowana.
- Co dało pani Powstanie? Co z perspektywy czasu pani mogłaby powiedzieć na temat Powstania?
Weszłam do Powstania jako dziecko, a wyszłam już jako dojrzała osoba. [Nauczyłam się] życia, samodzielności, otrzaskania się ze wszystkim, co może człowieka spotkać w życiu.
Warszawa, 11 stycznia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek