Anna Czerska „Anna”
Urodziłam się w Warszawie, rodzice mieszkali na Żoliborzu. Urodziłam się na Mokotowskiej. To jest bardzo ważne [w związku z tym], gdzie się znalazłam. Przed 1939 rokiem rodzice musieli wyjechać z Warszawy razem ze mną [na prowincję], gdzie zresztą nas zastała wojna. Na prowincji moi dziadkowie mieli aptekę, która była w dzierżawie. Moja babcia (mama taty) zdecydowała, że tata musi wrócić na miejsce, bo po śmierci dziadziusia apteka była w dzierżawie i trzeba się nią było zająć. Tak mnie zastała wojna.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Tak. Miałam dwie siostry. Jedna siostra osiem lat starsza, a druga siostra dziesięć lat starsza – gimnazjalistki. Byłam wychowana na dobrych wzorach Harcerstwa Polskiego, bo moja mama była instruktorem harcerstwa. Moje dwie starsze siostry były harcerkami, ja jeździłam z nimi na obozy i tak dalej. Potem wybuchła wojna.
- Jak pani pamięta wybuch wojny?
Widzę to. To było na prowincji. Musieliśmy uciekać, nawet nie do schronu, tylko gdzieś na łąki. Strasznie się paliły stodoły. Po prostu nawet czuję ten żar, to są takie wspomnienia, które pozostały we mnie. [Jednak jako dziecko odczuwałam to jako coś niesamowitego w naturze, natomiast Powstanie to bezmiar tragedii. Bomby, rozlewający się cuchnący płyn, dławiące krzyki, wrzaski wśród kłębowiska rannych i trupów. To wszystko łączyło się z dużą ilością flag polskich na dachach].
- Co z panią, z pani rodziną działo się w czasie okupacji? Czy cały czas pozostawali państwo na prowincji?
Cały czas. Gestapo zaaresztowało mojego tatę. Wywieźli go do Oświęcimia, gdzie zginął. Moja mama została z czworgiem dzieciaków, bo jeszcze miałam młodszą siostrzyczkę. Było bardzo ciężko. Niemcy wyrzucili nas z bardzo ładnego, dużego mieszkania do jednego pokoju. To były dość ciężkie lata. Ponieważ mama była włączona w pracę konspiracyjną mojego taty, to potem mama włączyła moje siostry. Moja siostra zresztą bardzo szybko wyjechała, była w lesie. Druga siostra pracowała jako dezynfektor w szpitalu powiatowym, tam gdzie było zbiorowisko wszystkich akowców. To był po prostu azyl, bo Niemcy bardzo bali się tyfusu. Właściwie byłam w tym gronie ludzi, którzy byli w konspiracji. [Byli to między innymi: Siostra Bolesława Fritz „Baśka”, rocznik 1924, Oddział Dywersyjno-Żandarmeryjny, Obwód „Sroka” Skierniewice, Rawa Mazowiecka, sanitariuszka biorąca czynny udział w akcjach bojowych. Przebywała w oddziale do rozwiązania AK po wkroczeniu wojsk sowieckich; Tadeusz Pilecki „Holender”].
- Czy mogłaby pani zdradzić, na czym polegała praca konspiracyjna pani ojca?
Nie. Tylko chodziłam, zanosiłam jakieś papiery. Pamiętam tylko to. Tata mnie prosił, żeby pójść do pana (jak dziś pamiętam) Obrębskiego, ale to bardzo szybko i zapytać się, czy ma papierosy ergo. Mój ojciec w ogóle nie palił i nie pił. Pomyślałam sobie: „O co tu chodzi?”. Ale nie analizowałam tego. Oczywiście nie przyniosłam papierosów ergo, nie było, ale przy okazji przyniosłam bardzo dużo różnych papierów. [Z Państwowego Muzeum w Oświęcimiu otrzymałam informację, że mój ojciec Eugeniusz Fritz przywieziony został do obozu KL Auschwitz 6 kwietnia 1941 roku. W obozie oznaczony był jako więzień polityczny z numerem 14709].
- Czy w tej miejscowości chodziła pani do szkoły?
[Nie, przez cały okres okupacji uczyłam się prywatnie. Systematyczną naukę zaczęłam (po klasie wyrównawczej) w Państwowym Liceum Choreograficznym – barak przy ulicy Niepodległości w Warszawie, z ogromnymi trudnościami ze względu na pourazowe, napadowe bóle głowy]. […] Powiedziałam, że mieszkaliśmy na Żoliborzu, a urodziłam się na Mokotowskiej w prywatnej klinice, dlatego że róg Mokotowskiej i Koszykowej mieszkała moja ciotka, która mnie zresztą uwielbiała. Ukochana ciotka mojego ojca. W maju 1944 roku dowiedzieliśmy się, że ciotka jest bardzo chora, i przyjechałam do Warszawy. Tak zostałam na Mokotowskiej. Trudno było nie odczuć napięcia, tej temperatury już wcześniej, dlatego 1 sierpnia 1944 roku zgłosiłam się w mieszkaniu pana Zajdlera na ulicy 6 Sierpnia. To było bardzo wysoko. Pamiętam jak dziś, że z tego okna było widać Szucha. Byłam wychowana, jak powiedziałam, na dobrych wzorach Harcerstwa Polskiego i nie kłamałam. To było moje pierwsze kłamstwo. Powiedziałam, że mam piętnaście lat i wyglądałam na piętnaście (zresztą zostawiłam w muzeum swoje zdjęcie z 1945 roku). Tak zostałam włączona. [Na wstępnie byłam włączona do Oddziału Władysława Zajdlera pseudonim „Żarski” VII Zgrupowania „Ruczaj” imienia Tadeusza Czarnego. Następnie byłam w łączności. Radiostacja „Noel”, punkt obserwacyjny przy ulicy Chopina 19, składanie meldunków K-2 przy ulicy Poznańskiej 12. Zbiorczy punkt meldunkowy przy ulicy Nowogrodzkiej].
- W ten sposób przystąpiła pani? Czy wcześniej zdarzyło się pani mieć kontakt z „Szarymi Szeregami”?
Nie. Moje koleżanki [miały], siostry na obozach. Jeździłam z nimi na obozy i opiekowałam się młodszymi dziećmi, które były rodzeństwem starszych harcerek.
- U pana Zajdlera przystąpiła pani do AK?
Tak, do AK. Dziwnie, ale tak było.
- Jak się dla pani rozpoczęło Powstanie? Jak pani pamięta moment wybuchu Powstania?
Proszę sobie wyobrazić, że w ogóle musiałam się ukrywać, bo moja ciotka o tym nie wiedziała. Moja ciotka była bardzo ciężko chora, tak że przede wszystkim [ją chroniłam]. Natychmiast zostałam włączona jako łączniczka, jako goniec. Rzeczywiście byłam w takiej kondycji, że wszędzie docierałam, do punktów meldunkowych. Ale przede wszystkim byłam trochę załamana. Byłam wychowana w klimacie jak u Pana Boga za piecem. Potem nawet [moment] zaczęcia wojny, pożary i tak dalej (widzę to, czuję, nawet czuję ogień), tak nie przeżyłam, jak tego, co się działo właśnie w trójkącie Chopina, Mokotowska, Koszykowa i Krucza. Potem oczywiście przejął mnie pan Malinowski i po prostu mną dysponował. Tak że specjalnie nie miałam kontaktu z nikim z „Ruczaja”, ale chodziłam do stołówki. Na Mokotowskiej przy ulicy Koszykowej był na drugim piętrze Zajdler, na strychu była radiostacja, a w piwnicy była stołówka. Musiałam być u ciotki po lewej stronie róg Mokotowskiej i Koszykowej. Wynalazłam (czego nigdy nie wiedziałam) przejście przez piwnicę na drugą stronę. Tam się przedostawałam, [ale to było jeszcze przed Powstaniem]
- Przypadkiem je pani znalazła?
Nie wiem, czy ktoś o tym wiedział. Chyba tak. Potem tam byli ludzie i tak dalej, pierwszy raz w ogóle tam przeszłam. To było przez piwnicę na drugą stronę. Przy bibliotece były barykady od placu Zbawiciela […]. Rzeczywiście to, co robiłam, to robiłam namiętnie. Orzełek z zieloną lilijką przylepiałam bez przerwy na skrzynkach pocztowych. Robiłam to namiętnie. Z Koszykowej (róg Koszykowej i Mokotowskiej) miałam meldunki. Na Chopina była radiostacja Noel. Pamiętam, że to było Chopina 19, tam blisko był klub. Stamtąd przez Mokotowską przekraczałam Kruczą do Marszałkowskiej przez wertepy i przez Marszałkowską docierałam między domami na Poznańską 12 z meldunkami. Następnie docierałam z meldunkami do szpitala. To był straszny widok. To było jedno gruzowisko, wertepy okropne, było bardzo dużo ludzi zabitych. Tam docierałam z meldunkami. Takie były moje wypady, [między seriami ostrzałów Marszałkowska- Poznańska]. Okropnie duże wrażenie zrobiło na mnie to, jak słyszałam na przykład, że „Kajtek” zginął, „Wilk” umarł w szpitalu. Już nie pamiętam… [Od „Kajtka” (K. Krajewski, odznaczony Krzyżem Walecznych) otrzymałam spis pseudonimów: „Jagienka”, „Wicherek”, „Myszka”, „Wilk”, „Pietrucha”, „Kieliszek”, „Pionek”, „Mił”, „Stach”, „Jeleń”, (Przeździecki) „Panoczek”, „Piorun”].
- Powiedziała pani, że została przekazana panu Malinowskiemu.
[Kapitan Kazimierz Malinowski pseudonim „Mirski”, zastępca Szefa Łączności Okręgu Warszawskiego AK. Byłam z nim w ścisłym kontakcie. Zawsze do dyspozycji]. I to wszystko właśnie jego rozkazy. Byłam [przydzielona] na Nowogrodzką, potem Poznańską, Wilczą, szpital. Potem biegałam po stemple przy [ulicy] księdza Skorupki. Za [ulicą] księdza Skorupki była apteka Hübnera. Za apteką Hübnera był [zakład], gdzie się robiło stemple. Nie pamiętam, jak się ta ulica nazywała, w pobliżu też był skład apteczny. [W drugiej połowie września] podczas mojego marszu z powrotem z dokumentami, nawet nie wiem, jak to się stało, ale dostałam w głowę. Leżałam we krwi i zabrali mnie do szpitala powstańczego właśnie tam. To tylko, co pamiętam, to czerwona cegła, szpital był jak bunkier i tam zostałam opatrzona.
Była tam pielęgniarka, która się mną opiekowała i z którą potem nawiązałam kontakt. Pamiętam, jak się nazywa. Mam od niej korespondencję. To była żona Zajdlera, była sanitariuszką w tym szpitalu. Była jeszcze jedna sanitariuszka, którą bardzo dobrze pamiętam. [Zofia Gordon „Iskra”, wspaniała dziewczyna, obserwowałam ją w akcji w szpitalu na Mokotowskiej. Pamiętam jeszcze doktora Kostrzewskiego, nosił chyba pseudonim „Kozioł”]. Kontaktowałam się z dziewczyną, która się nazywała „Myszka”, i skontaktowałam się z dziewczyną „Wicherek”. Były troszeczkę starsze ode mnie. Wpadła do mnie do szpitala. Pamiętam, że do tego szpitala chłopcy przynieśli słoiki z gruszkami i z jabłkami. Na Mokotowskiej został rozbity dom i z piwnicy przynieśli do szpitala dla chorych słoiki. Pamiętam to jak przez mgłę. Ponieważ miałam duży uraz głowy, to mi potem bardzo przeszkadzało w nauce, bardzo dużo, ale potem był okres, że jakoś to wszystko minęło. […]
- Była pani do dyspozycji pana Malinowskiego. Do pani obowiązków należało utrzymywanie łączności z konkretnymi, ustalonymi punktami.
Tak. [Ponadto ze składnicy „ESKA” na Alejach Jerozolimskich. Pamiętam wspaniałe osoby, Ela Ostrowska, Wanda Madejsko, Kuzninska. Następnie kontakt z panem Kwiatkowskim na Hożej 38]. Spotkałam się z Jankiem Przeździeckim, z Tadeuszem Makowskim, który potem był moim trenerem pływackim. Przywiozłam dużo dokumentów do pana „Mirskiego”. Przekraczając ulicę Marszałkowską, spotkałam Janka Przeździeckiego, pamiętam, że miał pseudonim „Panoczek”. [Moja najczęstsza trasa z ulicy Chopina, gdzie na dachu była radiostacja, biegła Mokotowską, Krucza, przekraczałam Wilczą, następnie Sadową (oczywiście po wertepach) przez Marszałkowską numer 77 do Poznańskiej 12 (między ostrzałami, to była moja trasa)].
- Czy noszenie meldunków, utrzymywanie łączności było pani jedynym zadaniem?
Tak. W szpitalu trochę pomagałam, przynosiłam jedzenie. To co było można, przede wszystkim wodę. Przy szpitalu była studnia. To był straszny widok – między Mokotowską, Piękną i Kruczą. Tam był szpital powstańczy, wejście od Kruczej. Tam była studnia. Po prostu kiedy mogłam, to tam wpadałam i przynosiłam jakieś jedzenie. Tam przynosiłam te stemple.
U ciotki. To było mieszkanie z wejściem od Koszykowej. Ciotka tam całe życie mieszkała. Leontyna Drzewiecka, ukochana moja ciotka. Ona nic o tym nie wiedziała, że jestem włączona [do Powstania], była bardzo chora, tak że to było dla mnie bardzo trudne. Ale nie wyobrażam sobie, że ktoś z młodzieży, kto był w miarę zdrowy, nie mógł się włączyć do tego wszystkiego.
- Czy w mieszkaniu na Mokotowskiej była tylko pani, czy jeszcze z mamą?
Tylko ja. Moja matka nie wiedziała, co się ze mną dzieje, ani siostry. Nikt nie wiedział.
[W Radomiu, tam gdzie mieszkałam przed powstaniem]. […] I ja stamtąd dowiedziałam się, że moja ciotka jest chora. Zostałam przetransportowana przez mojego szwagra Jana Posza do Warszawy do ciotki. Moja mama nic nie wiedziała, co się ze mną dzieje, nic nie wiedziała. Moja jedna siostra była cały czas w lesie, dopiero po wyzwoleniu pokazała się w domu. Już nie żyje jedna i druga. [Była] w lasach chojnowskich i siedleckich.
- Czy w czasie Powstania, wypełniając obowiązki gońca, zdarzyło się pani zetknąć z Niemcami? Jak pani wspomina Niemców?
[W okresie okupacji] raz mnie bardzo uderzył przy okazji przylepienia orzełka z lilijką. Tam był przy nim granatowy policjant: „Ledwo się powstrzymałem, żeby ci dać w d…”. Może nie był taki brutalny, ale myślę, że ten policjant zareagował tak, że nic złego się nie stało.
- Czy w czasie Powstania nie zdarzyło się pani mieć z Niemcami styczności? Na przykład jako jeńcami?
Jeden dzień był taki, że leżałam chyba osiem godzin w gruzach. Nie lubię o tym mówić, no bo kto nie cierpiał? Wtedy też szamotał się ze mną. Miałam na ręku kota i powiedziałam, że idę z kotem, bo kot jest chory (a miałam papiery), jakieś głupstwa opowiadałam. On mnie wtedy uderzył. Upadłam i w tym momencie były strzały, on był tym zaabsorbowany i ja uciekłam. Tak mi się zdarzyło, że wiele, wiele godzin przeleżałam w gruzach i to wszystko.
Tak. Jeśli chodzi o Niemców, to z nami się obeszli potwornie. Raz, że od razu zabrali aptekę. To była bardzo piękna apteka. Wyrzucili nas z domu, z wielkiego mieszkania sto dwadzieścia metrów do jednego pokoiku bez ubikacji – to była nędzna sprawa, po prostu. Kto nie cierpiał? Ojciec umarł. Dostaliśmy wiadomość, że został zamordowany w 1942 roku [w Oświęcimiu].
- Proszę opowiedzieć o zranieniu panią w głowę.
Miałam w głowie odłamek. Został usunięty, tylko została jeszcze zarośnięta dziura.
- Czy pamięta pani, jak długo przebywała pani w tym szpitalu?
Nie. Nie pamiętam, jak długo przebywałam. Pamiętam, że jak tylko odzyskałam przytomność, to wtedy jedna z łączniczek przyszła do mnie i powiedziała, że pytają się o mnie, że rodzina się o mnie pyta. Wtedy to było dla mnie okropne, bo nie wiedziałam, czy moja ciotka już umarła, czy jeszcze żyje. To było dla mnie straszne przeżycie. Nie wiem, jak długo byłam w szpitalu. Nie pamiętam. [Wyszłam ze szpitala] i z ludnością cywilną wyjechałam do Pruszkowa. [Pamiętam bardzo życzliwych mi ludzi. Pielęgniarkę, żonę Zajdlera, „Iskrę” wspaniałą Zofię Gordon i doktora Kostrzewskiego].
- Bezpośrednio ze szpitala?
Tak.
- Zranienie pani miało miejsce we wrześniu?
Tak. W drugiej połowie września.
- Czy pamięta pani, czy w trakcie swojej służby zetknęła się pani z przedstawicielami innej narodowości?
Niemcy. Poza tym… [z Żydówką], ale nie podczas Powstania, tylko zanim wyjechałam do Powstania. To była bardzo smutna sprawa, ponieważ u nas się ukrywała nauczycielka gimnazjum mojej siostry. Żydówka. Tam gdzie nas Niemcy wyrzucili do jednego pokoju, to było poza miastem, tam był ogród w tyle domu. Ta biedna kobieta w ciągu dnia ukrywała się w tym ogrodzie, a potem przychodziła do nas. Tak było ciasno… Była nauczycielką języka francuskiego mojej siostry. Właśnie z tym się spotkałam. Mama starała się bardzo jej pomagać. Co się potem okazało. Ona już nerwowo nie wytrzymała. Wyszła z ogrodu i pierwszego lepszego Niemca zaczepiła i zapytała, gdzie jest przytułek dla Żydów. Została zastrzelona. Mój pies został zastrzelony i ta osoba [na moich oczach].
- Czy była pani jedynym gońcem pozostającym do dyspozycji pana Malinowskiego, czy było kilka osób, które wykonywały podobne zadania?
Nie wiem. To była [konspiracja]. Wiem o sobie. Ale na pewno było więcej. To były łączniczki, na pewno było więcej. Była „Wicherek”… była blondynką, miała piękne włosy. Była trochę starsza ode mnie. Też była łączniczką. [Mam spis pseudonimów przekazanych mi przez „Kajtka”].
- Czy była pani przydzielona do jakiegoś oddziału?
Tak, do „Mirskiego”. Byłam pod jego kuratelą. Wydaje mi się, że oni mieli wyrzuty sumienia, bo miałam dwanaście lat. Byłam najmłodsza. Prawda, że oszukałam, bo bardzo chciałam w tym wszystkim uczestniczyć, bardzo. Byłam do niego przydzielona. Wszystkie meldunki z jego inicjatywy. Oczywiście z radiostacji Noel dostawałam też meldunki od Zajdlera. Noel to była radiostacja przy ulicy Chopina. Stanowisko Zajdlera było na Mokotowskiej na drugim piętrze. Jak powiedziałam, na dole była stołówka. Na górze była na dachu radiostacja.
- Czy z kimś się pani szczególnie zaprzyjaźniła w czasie Powstania?
Z dwoma czy trzema [łączniczkami] bardzo się zaprzyjaźniłam. W tej chwili nie mogę [sobie przypomnieć imion], widzę je, pamiętam, ale nie mogę w tej chwili powiedzieć, jakie były [pseudonimy]; mam nawet zapisane w pamiętniku. Najbardziej się mną opiekowała żona pana Zajdlera. Bardzo się mną opiekowała, [sanitariuszka „Iskra”. Dużo słyszałam o Eli, komendantce składnicy „ESKA”].
- Jaka atmosfera panowała w pani grupie?
To było coś tak życzliwego, tak serdecznego, że po prostu nie mogę się w naszym życiu zmieścić. Jeżeli ktoś przeżył tyle serdeczności, tyle lojalności, co myśmy przeżywali podczas okupacji i podczas Powstania, w tym strasznym [czasie] (to był przemarsz przez piekło), to ja w tej chwili się w naszej rzeczywistości nie znajduję. Zwłaszcza teraz, w tych ostatnich okresach, w tych ostatnich tygodniach przed 9 października.
- Czy docierały do państwa informacje o tym, co się działo w innych częściach Warszawy?
Na zapleczu Instytutu Głuchoniemych [wielu] naszych chłopców poległo za nieudaną akcję. Nie wiem, jak to się stało, ale Zajdler dostał Virtuti Militari. Tylko to pamiętam, jak koledzy mówili, że niewiele owało, a Zajdler by sobie strzelił w łeb.
Relata refero. Dokładnie to słyszę – chciał sobie strzelić w łeb za tę nieudaną akcję. Tam zginęło bardzo dużo chłopców. Był plan, żeby się przedrzeć przez Wisłę.
- Czy przychodziły informacje z innych stron Warszawy? Na przykład o tym, co się działo na Woli?
Przede wszystkim z Żoliborza. Byłam nastawiona na to, żeby się koncentrować, żeby to, co miałam zlecone, to robić. Obok tego, w ramach swoich możliwości organizowałam wodę, pożywienie, żeby zanosić do szpitala. To wszystko było tak bliziutko, dlatego ten oddział [wybrałam], to zgrupowanie (siódme), bo ja tam po prostu mieszkałam.
- Czy pamięta pani, jaki był stosunek ludności cywilnej do państwa?
Ach, cudowny. Cudowny! Przecież to byli cudowni ludzie. Przychodzili nawet do piwnicy i przynosili jedzenie. To był cudowny stosunek ludności cywilnej. Kuzynka pani Zachwatowskiej urodziła dziecko w szpitalu przy placu Zbawiciela, [chyba w piwnicy].
- Czy zdarzało się pani słuchać radia powstańczego?
Tak. Oczywiście, bez przerwy. Tak jak i podczas okupacji, tam, gdzie byłam u mamy. Jakkolwiek nam Niemcy zabrali radio (mam kwit, że oddałam radio), piękne radio philipsowskie z zielonym migającym światełkiem, to moje siostry [przyniosły] radio na słuchawki. Gdzieś nawet słyszałam, że powiedziała: „Buchnęłam”. Tak że się słuchało cały czas.
- Radio stało u pana Malinowskiego?
Nie, chyba nie u pana Malinowskiego. To chyba było w piwnicy.
- Czy w pani otoczeniu czytano prasę powstańczą?
Tak.
- Czy zdarzało się, że dyskutowano?
Nie. Ja nie uczestniczyłam w tym. Po prostu cały mój czas był poświęcony na bieganie.
- Czy była pani świadkiem, żeby dorośli rozmawiali na takie tematy?
Nie. Byłam z tego wyłączona.
- Jak w pani otoczeniu było z zaopatrzeniem w wodę? Czy cały czas to było trudne?
Tak, trudne. Były [dwie] studnie. To było dość trudne. Ale wszystko to, co było możliwe i dokąd było możliwe, to wyniosłam z domu od ciotki, bo ciotka została umieszczona w szpitalu. Poza tym z gruzów [się wyciągało]. Było bardzo dużo pożywienia [w gruzach]. Najbardziej przykre było to, że zrzuty lądowały po stronie niemieckiej, niestety. Było dużo zrzutów, ale wszystko lądowało po stronie niemieckiej.
- Z zaopatrzeniem w jedzenie było równie trudno?
Na pewno.
- Czy studnia, z której czerpała pani wodę dla rannych, to była jedyna studnia w okolicy?
Ja czerpałam z tej studni, [ale były dwie].
- Ciotka została umieszczona w szpitalu w czasie Powstania?
Tak. W ogóle straciłam z nią kontakt. Dopiero po wyzwoleniu [spotkałam się z nią], kiedy ciotkę przywieźli do mojej rodziny.
- Czy zdarzało się pani mieć czas wolny od służby?
Nie, byłam w tym rytmie. Nie wiem nawet, czy bym tego potrzebowała, byłam w rytmie.
- Nocowała pani w mieszkaniu ciotki?
Tak, a potem w piwnicy. Gdzie się dało, to nocowałam. Pamiętam, że kiedyś zasnęłam przy bibliotece na Koszykowej (mam taki sentyment do tej biblioteki), ale tam już były zasieki. Tam zasnęłam. Ot, taki piesek się włóczył, tak się czułam, jak taki pies, który w zębach nosił rzeczy, który były ważne i mniej ważne, ale chyba wszystkie były w sumie ważne.
- Co było dla pani najlepszym wspomnieniem z tego czasu?
To, że wszyscy mają do tego taki sam stosunek, jak ja, że wszyscy walczymy, że będzie dobrze.
- Proszę powiedzieć, czy w pani otoczeniu odbywało się życie religijne, msze?
Tak. Przecież [były] kapliczki. Modliliśmy się po prostu. Nawet mam przy sobie obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, który zabrałam. W takim momencie dostaję gęsiej skóry. Pamiętam, w piwnicy wyjęłam ten obrazeczek i żeśmy się wszyscy modlili do tego obrazeczka. Matka Boska Częstochowska, którą mam przy sobie.
- W drugiej połowie września została pani ranna w głowę i trafiła pani do szpitala. Przebywała tam pani aż do momentu kapitulacji?
Tak. [W pierwszym okresie miałam często wtedy świadomość, ale przed kapitulacją, przed opuszczeniem Warszawy jeszcze trochę pomagałam w tym szpitalu, potem było bardzo źle].
- Jak do państwa dotarła informacja, że to koniec?
Nie umiem powiedzieć. Nie umiem, to jest moja klapka.
Wyszłam z bandażami. Razem z ludnością cywilną opuściłam Warszawę.
- Czy towarzyszyła pani żona pana Zajdlera jako pielęgniarka?
Chyba jakiś czas tak.
- Wyszła pani do Pruszkowa?
Tak. Stamtąd się dostałam do wsi, której nie pamiętam. Tam mnie wylizali. Potem się stamtąd wydostałam (nie pamiętam jak) i pojechałam do mojej mamy, zawieźli mnie. Najpierw jechałam koniem i wozem drabiniastym. Pamiętam, że bardzo mnie bolała głowa. Tam dostałam się chyba do lasów chojnowskich. Stamtąd [zabrał mnie] samochód wielki, ciężarowy, gdzie byli wojskowi. Tam był oficer (pułkownik czy kapitan) i tą ciężarówką z wojskiem dowieźli mnie do Radzynia, tam gdzie była mama. To był Szwed, jechał z wojskiem.
- W Pruszkowie była pani sama i we wsi, gdzie się pani kurowała, też była pani sama?
Tak. Tam mnie zawieźli. Zabrali mnie stamtąd. Powiedziałam, że chciałabym się dostać do Radzynia. Po nitce do kłębka mnie tam zawieźli, nakarmili i dostałam się do Radzynia.
- Spotkała się pani z matką?
Tak. Jeszcze nie było mojej siostry. Z lasu wróciła dopiero po mnie. Też wróciła okaleczona bardzo. Była u „Holendra”, brała udział w zabiciu gestapowca, dostała odznaczenie.
- Pani powrót do matki miał miejsce jesienią? Czy to był październik? Listopad?
Było zimno, to była zima.
- Resztę czasu spędzała pani z matką?
Razem z matką. Wróciłam do Warszawy w 1946 roku.
- Jak pamięta pani wyzwolenie w Radzyniu?
Podczas wyzwolenia nie byłam w Radzyniu. Przyjechałam, jak już było wyzwolenie. Moja mama była bardzo dzielna i bardzo dowcipna. Przekazywała mi, jak to wyglądało. Jak wjeżdżały samochody z Rosjanami, to było błoto, ludzie kwiaty rzucali, kwiaty spadały (tak mama mówiła) i tymi brudnymi kwiatami znowu rzucano na samochody. Był taki klimat wielkiej radości. Niestety tak wtedy było. Ale wróciłam już po wyzwoleniu.
- Czyli z mamą spotkała się pani na początku 1945 roku?
Tak. Dopiero po wyzwoleniu. Oczywiście zastałam mamę zupełnie siwiusieńką, bo mama nie wiedziała, co się ze mną dzieje? Nie wiedziała w ogóle czy ja żyję, czy nie. Tak mi to opowiadała. W międzyczasie umarła moja najmłodsza siostrzyczka.
- Jak wyglądało pani życie? Czy kontynuowała pani naukę?
Kontynuowałam naukę, ale niestety miałam bardzo duże trudności, bo miałam ogromne bóle głowy. Od dziecka, jak to bywa wśród dzieci, tańczyłam. Moja mama jako dziecko chodziła do szkoły baletowej. Ale niestety nie kontynuowała tej profesji i miała ciągotki. Ponieważ ja miałam uzdolnienia do baletu, wobec tego wyobrażała sobie, co zrobić. Była możliwość, żeby mnie w Warszawie zapisać do Parnella, do szkoły baletowej. Balet Parnella był na Wiejskiej. Przyjechałam i tam się zapisałam do szkoły. On powiedział, że powinnam wstąpić do szkoły, gdzie będę miała naukę ogólnokształcącą. Wobec tego poszłam do szkoły sztuki tańca scenicznego, która została upaństwowiona. Szkołę Sztuki Tańca Scenicznego Lidii Winogradzkiej [przemieniono] na Państwowe Liceum Choreograficzne. Potem Państwowe Liceum Choreograficzne zostało Państwową Szkołę Baletową w Teatrze Wielkim. Tak się zaczęła moja kariera baletowa.
Skończyłam szkołę. Najpierw pracowałam w zespole wojskowym. Dyrektorem naszej szkoły baletowej przez pewien okres był Jerzy Gogół, który wrócił (jeszcze wtedy) z Leningradu po akademii leningradzkiej. To był znakomity pedagog, znakomity. Wszystko to, co osiągnęłam w sferze profesjonalnej, to od niego. Został kierownikiem zespołu wojskowego. Tam szlifowałam swoje studia baletowe. Potem zdałam egzamin do opery, pracowałam cały czas w Operze Warszawskiej. Potem Teatr Wielki. W Teatrze Wielkim [dały znać o sobie] moje kłopoty z głową. Mogłam dużo więcej osiągnąć w mojej profesji na scenie, ale miałam stale zawroty głowy. Nie mogłam, na przykład, (czego nikt nie mógł zrozumieć, bo nikt nie wiedział, że byłam po wypadku, absolutnie) zrobić tak zwanego
chaine, kręcenia się, bo kręciło mi się w głowie. Dwukrotnie upadłam. Wtedy mówiono, że mam niskie ciśnienie i dlatego. Nieważne. W związku z tymi kłopotami na scenie podczas spektaklu miałam bardzo poważny wypadek, który niestety zamknął moją profesję na scenie. Po tym wypadku miałam uszkodzony kręgosłup. Pierwsze kolano, łękotka mi pękła. Podczas spektaklu na scenie miałam ten wypadek.
Przeszłam na rentę inwalidzką, bardzo długo, na głodową rentę inwalidzką. Moja mama nie miała żadnej renty ani emerytury. Była ze mną w Warszawie. Namówiono mnie, że moja mama może być podopieczną w Związku Bojowników o Wolność i Demokrację w związku ze śmiercią mojego ojca w Oświęcimiu. To był mój kontakt. Przyjechałam do 2. koła ZBoWiD. Tam był wywiad z mamą, musiała napisać swój życiorys i tak dalej. W międzyczasie, jak oni rozmawiali z mamą, to ja w ZBoWiD-zie w kole numer 2 na Rutkowskiego wypełniałam staruszkom różne dokumenty. Napisałam podanie, wypełniałam dokumenty. Prezes podszedł do mnie i mówi: „Tu mama powiedziała, że pani była w Powstaniu Warszawskim”. – „No tak, byłam w Powstaniu Warszawskim”. – „No więc pani może być w naszym kole. Niech się pani… Musi się pani zapisać, bo my potrzebujemy”. [Po usłyszeniu, że byłam związana z AK, Przewodniczący Sekcji Weryfikacyjnej natychmiast zobowiązała Wiceprezesa Stefana [Krasnodębskiego „Borowika”] (Dowódcę 2 Oddziału u „Montera”), który dostarczył oświadczenie o mojej weryfikacji od pana Zajdlera i pana Malinowskiego. Wszystko załatwili sami]. Rzeczywiście akurat była taka sytuacja, że dużo tym ludziom pomogłam. Tam były takie staruszeczki i tak dalej… Od tego momentu, jak się zapisałam do koła, dali mi sekcję pomocy, interwencji w sprawach socjalno-bytowych, prowadziłam to i rzeczywiście bardzo dużo ludziom tam pomagałam. Przez cały czas pracowałam tam społecznie. Mama dostała rentę opiekuńczą po ojcu. Byłam na swojej rencie, pracowałam tam społecznie i zaproponowano mi zastępstwa w szkole baletowej.
Jakkolwiek do tej pory nie straciłam kontaktu z teatrem, wchodzę tam jak do swojego domu i tam mnie traktują jako domownika, to już niestety nie mogłam tańczyć. Jak przyszłam do szkoły baletowej, pracowałam na zlecenia, to jedna z pań, która miała kontakt z Italią, zaproponowała mi kontrakt w Italii. Dostałam się tam przez „Pagart”. Pracowałam tam bardzo długo. Tam dopiero miałam dużo kontaktów, bo począwszy od 1979 roku, w każdym roku na uroczystości Monte Cassino organizowaliśmy polskie wycieczki. Tam właśnie spotkałam dużo osób z Powstania. Rokrocznie jeździliśmy, bo byłam w Salerno i Neapolu. Tam jeździliśmy i tam mam w tej chwili tłumaczenie [wspomnień] „Bora” Komorowskiego, całe Powstanie. Miałam czytane spotkania dla Włochów. To mi dało bardzo dużo satysfakcji, bo oni nic nie wiedzieli, co się działo. W ogóle nic. Rzeczywiście ożywiłam tamto środowisko. Mam nawet zdjęcia:
Bravo Polonia!, na domach napisane
Solidaridad con Polonia i tak dalej. Tam rzeczywiście miałam duże sukcesy. To nawet nie chodzi o to, że ja, Anna Czerska-Nikodem, tylko że Polka, że miałam dobre recenzje i że byłam Polką. Na koniec roku szkolnego są
saggia, koncerty, tak jak u nas. Był taki okres, że jak występowałam na scenie ze swoją szkołą i jak wyszłam na koniec spektaklu ukłonić się, to nawet słyszałam:
Bravo Polonia! To był okres, kiedy mogłam dać coś z siebie jako Polka. Nawet się zdziwiłam i bardzo się dziwię, bo mam filmy, mam slajdy ciekawych ludzi wizytujących Monte Cassino i nikt się tym nie zainteresował, a wielokrotnie mówiłam do różnych ludzi, że to są ciekawe rzeczy, że to jest historia. Ale jakoś nikt się tym nie zainteresował. [Jestem szczęśliwą osobą, mam wspaniałą, dzielną córkę Anikę, od 1994 roku należę do Związku Powstańców Warszawskich (ZPW), gdzie poznałam pana Ściobor-Rylskiego i włączam się społecznie do prac w „Ruczaju”].
Warszawa, 6 października 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek