Stanisław Hoch
Nazywam się Stanisław Hoch, urodziłem się w Warszawie 14 czerwca 1936 roku.
- Kim był pan w czasie Powstania?
W czasie Powstania byłem dzieckiem.
Cywilem.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Moja rodzina od wielu, wielu lat mieszkała na ulicy Wschowskiej. Składała się z ojca, mojej matki i czworga [dzieci]. Ojciec Edward zajmował stanowisko kierownicze w elektrowni na ulicy Wschowskiej 2. To jest podstacja elektrowni warszawskiej. Z tym że ta podstacja elektrowni warszawskiej była zasilana z elektrowni pruszkowskiej od przed wojny i tak było do czasu okupacji. Naturalnie miała zasilanie i łączność z elektrownią na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Wszystkie podstacje pracowały w kręgu zamkniętym jak gdyby, dostarczającym energię elektryczną. Mama Stanisława w okresie okupacji niemieckiej nie pracowała zawodowo, zajmowała się wychowaniem dzieci. Najstarszy brat urodzony był w 1918 roku, Stefan. Drugi brat Władysław urodzony w 1921 roku i Hanna urodzona w 1922 roku. To było moje starsze rodzeństwo. Byłem w tej rodzinie najmłodszym dzieckiem urodzonym w 1936 roku.
- Jaki wpływ wywarła na pańskie wychowanie rodzina?
Rodzina moja była rodziną patriotyczną, tak że zawsze zachowywaliśmy głęboką polskość. Moi rodzice przestrzegali bardzo zasad związanych z obywatelstwem polskim. Co prawda nie ujawniało się to w jakikolwiek sposób na zewnątrz, ale atmosfera domowa była bardzo ścisła. Ojciec był głową rodziny i umiał pokierować wychowaniem swoich dzieci. Jeden z braci, najstarszy, przed Powstaniem jeszcze zaczął studia w szkole wyższej Wawelberga, drugi (młodszy) – w Szkole Wyższej Handlowej. Siostra była po maturze, w czasie okupacji zajmowała się handlem w ten sposób, że mama z uwagi na środki potrzebne do życia wypiekała bułeczki w domowym piekarniku. Moja siostra jeździła na plac Kercelego i tam sprzedawała świeże bułeczki maślane. Były bardzo dobre, tak że jak jeździła z walizką tych bułeczek, to szybko wracała, bo szybko to sprzedawała. Bracia przed Powstaniem pracowali zawodowo. Od 1942 roku należeli do organizacji Armii Krajowej. Potem obaj brali czynny udział w Powstaniu Warszawskim, byli w Zgrupowaniu „Gurt”, walczyli w rejonie ulicy Żelaznej, Chmielnej, Złotej. Obaj niestety byli ranni w czasie Powstania. Do obozu dostali się jako ranni. Wywieźli ich do obozu w Zeithainie, w Niemczech. Siostra naturalnie została, nie brała czynnego udziału w Powstaniu Warszawskim, była w domu razem z nami.
- Jak pan zapamiętał wojenne dzieciństwo, jeszcze przed wybuchem Powstania?
Miałem wiele stresów, dlatego że zdarzały się u nas w domu rewizje niemieckie. To z takich przyczyn, że na przykład przed Powstaniem grupa, do której należał młodszy brat, została jakoś zdekonspirowana. Przyszli Niemcy i szukali różnych dowodów na to, że [bracia] działali w okupacji. Naturalnie te rewizje były ciężkimi przeżyciami, bo wchodziło kilku umundurowanych po zęby żołnierzy w hełmach, w butach ciężkich, z blachami na szyi, z bronią gotową do strzału, robili rewizję w domu, co nie należało do przyjemności. Właściwie jako dziecko nie miałem może strasznej bojaźni do Niemców, dlatego że oni później trzymali w tym budynku cały czas swoją wartę. Była tam taka grupa dziesięciu czy dwunastu żołnierzy.
- Przy jakiej ulicy pan wówczas mieszkał?
Wschowskiej 2, mówię cały czas o tym budynku i o podstacji elektrowni mieszczącej się przy ulicy Wschowskiej 2.
- Czy przed wybuchem Powstania, z racji tego, że pańscy bracia działali w podziemiu, mówiło się o oznakach nadchodzącego Powstania?
Tego nie pamiętam. Byłem może za młode dziecko, żeby mogli mnie wtajemniczać w takie wywody, ale o ile przez mgłę pamiętam, to czasem mówiło się, że może wybuchnąć Powstanie. Wtedy ludzie różnie myśleli, więc nie wiadomo, co się może stać w każdej chwili. Właściwie doszło już do takiej sytuacji, że… Powiem o drugim incydencie, znów rewizji w domu.
- Jeszcze przed wybuchem Powstania?
Przed wybuchem Powstania jedna z grup Armii Krajowej dokonała w elektrowni sabotażu w ten sposób, że weszli (jeszcze wtedy nie było warty niemieckiej, nie pamiętam, którego to konkretnie dnia było) postrzelali przekaźniki, uszkodzili różne urządzenia, które były konieczne, żeby podstacja działała. Potem nastąpiła naturalnie sytuacja, że zjechali Niemcy, kilkanaście samochodów ciężarowych Niemców, otoczyli cały rejon trzech ulic i szukali, gdzie mogli się ukryć Powstańcy, którzy dokonali tego sabotażu. Wtedy u nas też przeprowadzono rewizję w mieszkaniu. Myślę, że to były bardzo stresujące sytuacje. Myśmy się bali, bo nigdy nie wiadomo było, co się może z nami stać. W tym właśnie dniu, kiedy nastąpiła ta dywersja, wyprowadzili mojego ojca na drugą stronę ulicy, postawili go pod murem z rękami podniesionymi do góry i wycelowali karabin maszynowy w niego, ale nie dokonali egzekucji. A myśmy patrzyli z mamą i z siostrą przez okno na naszego ojca, który stoi po drugiej stronie i na skierowany do niego ten karabin maszynowy. Ale nie dokonali tej egzekucji. Przyjechali jacyś oficjele, nie wiem skąd, kto, w każdym razie nie rozstrzelali wtedy mojego ojca.
- Jak zapamiętał pan dzień wybuchu Powstania?
Sam dzień wybuchu Powstania – jako dziecko po prostu tego nie czułem. Wiem tylko i pamiętam, że obaj bracia przyszli do domu z pracy jakoś wcześniej. Przyszli pożegnać się i naturalnie powiedzieli, że idą do Powstania. Oddalili się z domu. Jeden z braci chciał zabrać mnie ze sobą do Powstania, ale mama kategorycznie sprzeciwiła się temu. Powiedziała, że jestem z mały i za młody, żebym cokolwiek mógł robić. Tak że zostałem już w tym budynku. W czasie Powstania żeśmy zeszli do piwnicy i w piwnicach pod budynkiem mieszkaliśmy wiele dni.
Tam nocowaliśmy. Wychodziliśmy co prawda na górę, czasem żeśmy spali na górze nawet, ale kiedy były naloty, to schodziliśmy do piwnicy. Budynek miał na górze, nad drugim piętrem duży taras. Czasami mi się jako dziecku udawało wyskoczyć i polecieć na górę. Wtedy widziałem, że samoloty, sztukasy niemieckie nadlatują. Na wysokości naszego domu zniżały bardzo lot i leciały nad centrum Warszawy do bombardowania czy też ostrzeliwania pozycji powstańczych. Widziałem też raz, jak przyleciały samoloty alianckie i zrzuciły broń. Nie wiedziałem, że to jest broń, widziałem tylko, zapamiętałem, że to były spadochrony, które spadały nad Warszawą. Nie wiedziałem, czy to była broń, czy to było coś innego. Byłem jeszcze za młody wtedy, żeby wiedzieć, co to jest. Naturalnie później dopiero się dowiedziałem, co to były za zrzuty.
- Jak mógłby pan określić atmosferę Powstania?
Atmosfera powstańcza właściwie do nas nie przenikała, dlatego że budynek, w którym byliśmy, był obsadzony przez Niemców i nie można było wychodzić na ulicę. Później się dowiedziałem o rzezi w Warszawie i o rzezi Woli, że spędzano ludzi do kościoła Świętego Wojciecha, że rozstrzeliwano ludzi. Wiem już z późniejszego okresu, że ludzie zamieszkali przy ulicy Wolskiej, byli spędzani i rozstrzeliwani. Ze Śródmieścia czy z głębszej Woli, od ulicy Młynarskiej tam byli spędzani. Ale to już jest moja wiedza późniejsza, którą zdobyłem po wojnie. A tak, to właściwie z Powstaniem nie mieliśmy kontaktu, dlatego że ten teren był wysiedlony. Mogę tylko powiedzieć teraz, że dziwnym zbiegiem okoliczności ludzie, którzy zamieszkiwali przy ulicy Wolskiej od Młynarskiej, byli rozstrzeliwani, a ludzie, którzy mieszkali na ulicy Wschowskiej w domach prywatnych, byli wywiezieni. Nie wiem, w jaki sposób, bo tego nie widziałem, ale każdym razie wiem, że nie zginęli, dlatego że po zakończeniu wojny ci ludzie wrócili do swoich domów. Nie było wiele domów na ulicy Wschowskiej czy Warneńczyka, czy Ordona, ale ci ludzie powrócili. Czyli nie byli skazani od razu na śmierć i wyprowadzeni gdzieś w okolice parku Sowińskiego, gdzie rozstrzeliwali tych ludzi.
Właściwie po całkowitej pacyfikacji Woli myśmy zostali sami, kilka rodzin, ze względu na to, że tam byli pracownicy. Wtedy nastąpiła taka historia, że mój ojciec (który był kierownikiem podstacji na Woli) skontaktował się z dyrektorem elektrowni pruszkowskiej, z którym współpracował, skąd były dostawy energii elektrycznej. W jakiśkolwiek sposób, nie wiem, zorganizowali wywózkę rodzin, to znaczy żon i dzieci z podstacji elektrowni, bo w koło już nie było żadnych żywych osób, wszystkie domy były puste i wysiedlone.
- Czy pamięta pan, jaki to był okres? To był jeszcze sierpień?
To był sierpień, prawdopodobnie gdzieś koło 20, 25 sierpnia. Myśmy tam byli do okresu wywózki. Wywózkę zorganizowano w ten sposób, że przyjechał duży samochód ciężarowy (nazwijmy go teraz tirem) z przyczepą. Na przyczepę załadowano duży transformator elektryczny, a na ciągnik, na skrzynię załadowano rzeczy osobiste. Każdy [brał] jakieś ubranie, jakieś łóżko polowe, poduszkę, kołdrę. Budę zasłonięto dokładnie plandeką, plandeka została zasznurowana i zaplombowana. My, dzieci (było tam około sześciu kobiet z dziećmi, dzieci dwoje, troje), żeby Niemcy nie usłyszeli, że ktośkolwiek tam jest, mieliśmy zaklejone usta plastrem, żebyśmy w ogóle się nie odzywali. Naturalnie po załadowaniu samochód wyruszył do ulicy Wolskiej i do rogatek, które mieściły się w dawnym komisariacie policji przy cmentarzu Wolskim. Tam nas zatrzymano i koniecznie Niemcy chcieli sprawdzić, co jest pod plandeką, co jest na ciągniku. Ale dyrektor i jeszcze drugi człowiek (który był w mundurze niemieckim) powiedzieli, że wiozą jakieś specjalne, tajne sprawy, których nikt nie ma prawa wiedzieć. Pamiętam, że odbywały się dość głośne rozmowy przy samochodzie. Nie rozumiałem, o czym mówią, bo mówili po niemiecku. W każdym razie po upływie jakiejś godziny zwolnili samochód i nas wywieźli. Wieźli nas do Pruszkowa, do elektrowni pruszkowskiej. Tam już były przygotowane rodziny pracowników elektrowni. Pracownicy elektrowni zabrali nas do swoich domów, żeśmy tam przetrwali do końca Powstania.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy niemieckich?
Trzeba powiedzieć, że żołnierze niemieccy, którzy pilnowali nas w podstacji elektrowni, to nie byli Niemcy, tylko to byli Węgrzy wcieleni do służby niemieckiej. Z niektórymi Węgrami ojciec mógł się porozumieć po rosyjsku, bo niektórzy znali język rosyjski. Naturalnie robili to w bardzo delikatnej sytuacji, żeby nikt inny (prócz dwóch rozmówców) nie słyszał tych rozmów. Ojciec nie znał języka niemieckiego. Stosunek do tych Niemców był obojętny. Nie byli dla nas źli, nie ubliżali nam, zachowywali się normalnie. Z tym że myśmy mieli dość małe racje żywnościowe i żywiliśmy się tym, co zostało zgromadzone w piwnicach jako zapasy żywnościowe, a Niemcy dostawali swoje porcje, bo im przywozili. Nie wiem, kto im przywoził żywność. Jakąś strawę jako żołnierze dostawali. Tymi Węgrami dowodził młody oficer, jak potem się dowiedziałem, był to student politechniki berlińskiej. Oni do nas mieli dobry stosunek. Nie można powiedzieć, że wrogi. Nie doznaliśmy takich sytuacji. Jedna tylko wydarzyła się niebezpieczna sytuacja, bo siedząc w oknie kuchni (okno wychodziło na podwórko) nieopatrznie jakoś, może specjalnie, plunąłem z pierwszego piętra. Przechodził akurat oficer niemiecki i na niego padło, więc się strasznie zdenerwował. Wpadł do mieszkania, wyciągnął pistolet, i strzelił trzy razy. Po niemiecku zaczął przeklinać, ale jakoś sytuacja się załagodziła. Nie wiem, czy matka płakała, przepraszała go jakoś za to, że tak zrobiłem. Pamiętam tylko jeden taki incydent. Trzeba powiedzieć, że jak nas wywozili, to ci Niemcy [właściwie Węgrzy] przecież wiedzieli, że pod plandeką są kobiety i dzieci. Nie interweniowali, nie zabraniali tego, wiedzieli, że jest zorganizowana wywózka tajna i nie oponowali. Inni na pewno (może gdyby to byli rodowici Niemcy) nie dopuściliby do tego. Ale ci wojskowi, którzy tam byli, Węgrzy, nie interweniowali.
- Mieliście państwo zapasy żywności w piwnicy, ale czy starczyło tych zapasów? Czy doznał pan w jakiś sposób głodu?
Ponieważ Wola już była całkowicie spacyfikowana, nawet wojska tam nie było, nie było nikogo, myśmy się czasem wymykali do ogródków, które były przy budynkach przy ulicy Wschowskiej, Ordona. Tam żeśmy [robili] zapasy różnych warzyw, to był przecież sierpień, kartofle żeśmy szybko kopali, zabierali to i uciekali z powrotem do domu, chowaliśmy się w domu. Niemcy nam na to pozwalali, a czasem wręcz chodzili z nami, żebyśmy mogli tam być bezpieczni w czasie pozyskiwania środków żywnościowych. Mieliśmy dużo chleba w tym sensie, że podczas całej okupacji rodzice gromadzili chleb i robili z tego suchary, suszyli ten chleb. Mieliśmy kilka worków tego chleba na strychu. Tak że żywiliśmy się tym, czym mogliśmy się wyżywić, ale głodu nie pamiętam. Być może, że moi rodzice głodowali, ale ja, jako dziecko dostawałem jedzenie, nie odczułem takiego głodu, jaki (jak potem się dowiedziałem) był w Śródmieściu czy w innych dzielnicach Warszawy.
- Jak wyglądała kwestia higieny?
W kwestiach higieny było normalnie, dlatego że była do nas ciągła dostawa wody, był prąd elektryczny, tak że pod tym względem nie mieliśmy kłopotów. Gotowała mama czy inne panie, które razem z nami były. Pamiętam tylko… Wspomniałem o samolotach nurkujących nad naszym domem, ale też wieczorem czasem spaliśmy na górze w mieszkaniu i widziałem (co mnie przerażało bardzo) olbrzymie pociski, które wystrzeliwali Niemcy z działa kolejowego. Podobno we Włochach stało działo kolejowe. Niemcy wystrzeliwali w kierunku Warszawy pociski, prawdopodobnie sześćsetmilimetrowe. Widać było przez okno, jak takie cygaro metrowe albo ponadmetrowe leci. Ono cały czas, przez tarcie o powietrze, wywoływało taki wizerunek, że widziałem pocisk lecący. Zawsze była sytuacja bojaźni, że może spaść bomba. Mówili, żebym nie biegał po podwórku ani często nie był w mieszkaniu, tylko raczej żebyśmy byli wszyscy w piwnicach. Budynek był dość mocnej konstrukcji, ale to wcale nie znaczyło, że nie mógł się zawalić razem z piwnicami. Właściwie Powstania tak strasznie nie odczułem jako dziecko.
- Jak było ze szkołą? Pan był wówczas po pierwszej klasie szkoły podstawowej.
W 1943 roku, we wrześniu zacząłem szkołę podstawową, która mieściła się przy ulicy Wolskiej, przy Ordona. To były tak zwane baraki szkoły podstawowej. Dyrektorem tej szkoły był pan profesor Lewandowski. Mam nawet zdjęcie grupy uczniów, pierwszoklasistów, które zrobiliśmy na koniec roku. Szkoła się skończyła w czerwcu, a 1 sierpnia wybuchło Powstanie. Już naturalnie nie kontynuowaliśmy szkoły. Szkołę zacząłem kontynuować dopiero po przyjeździe. W 1945 roku, na początku marca wróciliśmy do Warszawy z Pruszkowa. O tyle byliśmy w szczęśliwej sytuacji, że dom nasz nie został zbombardowany.
Chciałem jeszcze powiedzieć o takiej sytuacji, że jak nas wywieziono do Pruszkowa (znaczy rodziny, matki i dzieci), to wszyscy pracownicy, którzy zostali zatrzymani w podstacji, pracowali dalszym ciągu. Byli pod eskortą żołnierzy niemieckich wykorzystywani do napraw różnych kiosków elektrycznych, które zostały uszkodzone. Naprawiali te kioski elektryczne, żeby można było zasilać w energię elektryczną inne dzielnice Warszawy. Ale w styczniu, kiedy nastąpiła ofensywa…
W 1945 roku, w styczniu. Niemcy już wiedzieli, że to koniec ich istnienia w Warszawie. Zaminowali podstację na Wschowskiej i zaczęli uciekać. Chcieli to wysadzić, ale ojciec ze swoimi pracownikami poprzecinali kable. Tak że [Niemcy] odlecieli daleko, chcieli uruchomić detonator, ale niestety nic z tego nie wyszło. W ten sposób ocalał nasz budynek. W związku z tym mieliśmy gdzie wrócić do domu.
- Był pan małym chłopcem. Jak pan spędzał wtedy czas wolny?
Właściwie czas wolny spędzałem albo w domu (coś robiłem, nie wiem, może coś wycinałem, kleiłem), albo też w piwnicy, bo w każdej chwili groziło, jak było słychać nadlatujące samoloty, to od razu wszyscy do piwnicy. Tak że to nie był zorganizowany czas wolny. W każdym razie nie zajmowałem się wtedy nauką, bo to był okres wakacji. Teraz sobie przypomniałem, że w tym okresie, kiedy już było wysiedlenie całej Warszawy, to niemiecki oficer (student) zrobił mi latawca z papieru i z tarasu puszczał ze mną. To była jedyna przyjemność, której doznałem z tym latawcem. Nie pamiętam już w tej chwili, po prostu zacierają się ślady. To jest tyle lat! Nigdy nie myślałem, że kogoś zainteresuje moje życie z tamtego okresu.
- Państwo byli w jakiś sposób odseparowani od Woli i miasta. Czy były jakieś przyjaźnie?
Były dzieci innych pracowników. Właściwie to nie mogę powiedzieć, że to były zabawy z tymi dziećmi. Te dzieci były w różnym wieku, od dwóch lat do jedenastu czy dwunastu, ale to nie miało charakteru zabawowego, niezorganizowanej czy przypadkowej zabawy. Wszyscy żeśmy się bali, każdego dnia, każdej godziny i minuty, bo nie wiadomo było, co się stanie. Trudno powiedzieć, żeby [były] jakieś zabawy między tymi dziećmi, przyjaźnie. Owszem, jak żeśmy wrócili z powrotem do Warszawy, ponieważ niektórzy mieszkali w tym samym budynku, co i ja, naturalnie myśmy się spotykali. W Pruszkowie każda z rodzin mieszkała gdzie indziej. Nie było tak, że myśmy w pobliżu wszyscy mieszkali. Nie, każda z rodzin mieszkała osobno u jakiegoś pracownika, który wygospodarował mały pokój czy jakąś kwaterę, żebyśmy mogli tam żyć. W Pruszkowie zastało nas dotarcie wojska polskiego, to już był styczeń 1945 roku.
- Czy w czasie Powstania uczestniczył pan w jakichś formach życia religijnego?
Nie uczestniczyłem. To znaczy w formach zbiorowych raczej nie. Naturalnie codziennie odmawialiśmy pacierze jako wyznawcy chrześcijańskiej religii, modliliśmy się z rodzicami.
- Czy był dostęp do prasy, radia?
Nie było żadnego absolutnie. Radio mieliśmy, ale głęboko schowane. Ze względu na obecność Niemców żeśmy tego radia nie używali.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?
Był taki moment, kiedy się strasznie przeraziłem. Kiedy pacyfikacja już nastąpiła, już nie było nikogo w pobliskich domach. Razem ze swoją mamą… Mama chciała wyjść, wyrzucić śmieci na drugą stronę ulicy, tam był ogródek. Te śmieci trzeba było wyrzucić, bo zbierały się w domu podczas gotowania jakieś odpady. Mama doszła na środek ulicy. Nie zauważyła, że przez ulicę Ordona, na rogu Wschowskiej stało dwóch żandarmów niemieckich. Od razu krzyczeli:
Halt! Hände hoch! – ręce do góry. Zarepetowali od razu broń. Wtedy się strasznie wystraszyłem, bo zdałem sobie sprawę, że za chwilę możemy zginąć, że możemy nie żyć. To było moje straszne przeżycie. Ale ponieważ stał jeden z Niemców na warcie przy bramie, to od razu podszedł i ręką machnął, tak że oni nie strzelali, tylko się oddalili gdzieś, dalej poszli na swój patrol. Pomimo że już nikogo na Woli nie było, w sąsiednich budynkach już nikogo nie było, to Niemcy patrolowali, jakieś patrole czasem chodziły. Dlatego mówiłem, że jak żeśmy szli do ogródka po ziemniaki czy po coś, to czasem szedł z nami jeden z Węgrów (tak ich będę nazywał, bo oni byli wcieleni przymusowo do wojska). Pokazywali nawet zdjęcia swoich rodzin, płacząc przy tym, że oni są w Warszawie, że tutaj ludzie giną, a oni nie wiedzą, co dzieje się z ich rodzinami. Byli przeciwni tej sytuacji, że Niemcy tak postępują z ludźmi.
- Przejdźmy teraz do pobytu w Pruszkowie. Jakie tam panowały warunki?
Mieliśmy pokój przy rodzinie. Ciężko było z aprowizacją. Nie wiem, skąd moja mama pozyskiwała jedzenie. Moja siostra, która z nami była (o czternaście lat starsza ode mnie), zaczęła pracować w elektrowni pruszkowskiej. Dostawała jakieś pieniądze jako wynagrodzenie za pracę, z tego wynagrodzenia myśmy się utrzymywali, kupowaliśmy artykuły żywnościowe. W okresie po wyjeździe z Woli, z Warszawy do Pruszkowa, w ciągu dwóch czy trzech tygodni moja siostra już zaczęła pracować w elektrowni. Pracowała w księgowości i zarabiała na nasze utrzymanie, na nasze życie. Wiem też, że czasem pomagały nam rodziny pracowników oraz ich sąsiedzi, z którymi myśmy się bardzo zaprzyjaźnili. Obok mieszkali (pamiętam nazwisko) Cybulscy. To była czteroosobowa rodzina, rodzice i dwie już dorosłe dziewczyny. Jedna już miała ponad dwadzieścia lat, a druga jakieś osiemnaście. One mnie bardzo lubiły i czasem przynosiły nam coś do jedzenia. Dla zobrazowania, jak było ciężko, muszę powiedzieć, że pan Cybulski robił śrut i strzelał we wróble z procy. Czasem te wróble żeśmy smażone jedli. Sytuacja żywieniowa była bardzo ciężka. Naturalnie chodziliśmy w tych ubraniach, które na co dzień żeśmy zakładali, bo tylko niewiele można było zabrać do transportu z Warszawy.
- Już pytałam o najbardziej przykre, traumatyczne doświadczenie z okresu Powstania. Teraz coś, co było najlepszym wspomnieniem z okresu Powstania.
Tylko to, że zobaczyłem, że Niemiec mi zrobił latawca.
- W Pruszkowie przebywał pan aż do maja 1945 roku?
Do marca.
- Co potem działo się z państwem?
Do marca byliśmy w Pruszkowie ze względu na to, że kiedy weszły wojska rosyjskie i polskie do Warszawy, to nasze mieszkanie zajął oficer rosyjski ze swoją przyboczną drużyną. Do któregoś marca zajmowali nasze mieszkanie. Mój ojciec musiał się przenieść do innego lokalu, po prostu w biurze spał w tym okresie. Front dalej szedł i ten wyższy oficer rosyjski ze swoją drużyną odszedł, pozostawił nasze mieszkanie. Jak nas wywieźli, to ojciec część mebli zniósł do piwnicy, bo mieliśmy bardzo duże piwnice. Dla zachowania po prostu zamurował wejście do piwnicy, zostawił tylko same drzwi i jakieś półki zrobił, że nie było widać, że dalej za murem jest piwnica. A Rosjanie, ponieważ było ich tam dziesięć czy dwanaście osób (byli mężczyźni i kobiety w rosyjskim wojsku) przynieśli skądś słomę. W salonie rozłożyli tę słomę i pokotem spali w dużym pokoju, a oficer w jednym pokoju, drugi w drugim. Tak że zajmowali to jako kwaterę tymczasową.
- Państwo wróciliście w marcu?
Pod koniec marca wróciliśmy do Warszawy. Jak już Rosjanie wyszli, Warszawa była wyzwolona i myśmy wrócili do Warszawy. Ojciec po nas przyjechał nawet. Już nie pamiętam, czym myśmy wracali, tego nie wiem.
- Ojciec pozostawał w elektrowni cały czas?
W elektrowni cały czas. W styczniu, jak nastąpiła ofensywa i Niemcy zaczęli uciekać, zabrali wszystkich pracowników ze sobą. Podczas ucieczki [pracownicy] przecięli detonatory, przewody. W związku z tym Niemcy nie mogli wysadzić elektrowni. Wszyscy już zaczęli się kierować w kierunku Pruszkowa. Ojciec też do Pruszkowa doszedł. Z tym że był dwa, trzy dni. Jak wojsko przeszło… Najpierw uciekali Niemcy, pamiętam dokładnie – całą noc żeśmy w Pruszkowie nie spali, bo ziemia się trzęsła od przejazdu czołgów, samochodów ciężarowych, wojska niemieckiego, dział, wszystkiego. Ja nie widziałem, bo to się działo w nocy. Rano, jak już się obudziłem (koło naszego domu był olbrzymi plac), patrzę, a tam już jest wojsko polskie. Naturalnie poleciałem do tych żołnierzy, bo to wojsko polskie. Byłem tam może z godzinę z nimi i przyszedłem do mamy, żeby się pochwalić, że byłem razem z żołnierzami polskimi. A mama mówi: „Nie ruszaj się”. Nie wiedziałem, o co chodzi. Patrzę, a moja mama wystawia dużą miskę, wstawiła mnie do tej miski, nalała wody. Wszystko, co miałem na sobie, od razu zdjęła ze mnie, bo podobno wszy po mnie chodziły rzędami. Takie było spotkanie. A potem już nie chodziłem do żołnierzy, bo wiedziałem, dlaczego matka mi zabroniła tam chodzić. Chodziłem, ale z daleka, już nie siadałem im na kolana.
- Jak państwo wróciliście do Warszawy, to wrócił pan, pańska mama i siostra?
Najpierw wrócił ojciec, tak że nie było go w Warszawie trzy, najwyżej cztery dni.
- Wspomniał pan, że bracia byli Powstańcami?
Tak. Walczyli w Powstaniu. Jak powiedziałem, byli w 4. Zgrupowaniu „Gurt”. Stefan i Władysław byli ranni, tak że obaj wyszli z Powstania kontuzjowani. Przechodzili przez ulicę Bema, tam był kiedyś przejazd do Dworca Zachodniego na ulicy Prądzyńskiego, tam ich prowadzili. Jak przechodzili, to widzieli w oddali nasz dom, że stoi cały, ale nie mieliśmy z nimi żadnej łączności. Oni sobie wyobrażali, że jak dom cały stoi, to może rodzice przeżyli i ja z siostrą, ale o tym nie wiedzieliśmy. Młodszy brat w maju już wrócił do Warszawy, starszy później dużo wrócił, bo jeszcze się wybrał do Paryża, więc miał dłuższą podróż do Warszawy. Obaj są wymienieni w „Encyklopedii Powstania Warszawskiego” w tomie czwartym na stronie 500 i w tomie piątym na stronie 227.
- Jak wyglądało życie po powrocie do Warszawy? Pan kontynuował na nowo naukę?
Na nowo, ale to dopiero od września. Po powrocie do Warszawy była bardzo ciężka sytuacja żywnościowa, bo na przykład ojciec i pracownicy, którzy z nim byli, pracując cały czas, nie dostawali pieniędzy. Dostawali w naturze: jakąś sól, jakąś słoninę, jakieś produkty żywnościowe, tak bym powiedział. Z opałem było bardzo ciężko. Myśmy mieszkali jakby na zapleczu wielkiej przedwojennej fabryki wagonów Lilpopa. Ta fabryka została wysadzona w powietrze. Hale fabryczne były wykładane drewnianą kostką po to, żeby podczas produkcji tłumić hałas, a ta kostka była nasiąknięta różnymi smarami, więc myśmy chodzili z workami i wyłupywaliśmy tę kostkę. Co prawda już później byli strażnicy, którzy zabraniali, ale machali ręką na to, bo wiedzieli, po co my przychodzimy, że kostkę jakimiś kawałkami metalu wyłupywaliśmy ze zniszczonych, wysadzonych hal. Tak że tym żeśmy palili i ogrzewali się. Częściowo ogrzewaliśmy się też piecykami elektrycznymi i gotowaliśmy na elektryczności, dlatego że to była podstacja elektrowni i prąd był cały czas dostępny. Przypomniała mi się jeszcze jedna tragiczna sytuacja. Jak już nas wywieźli… Z drugiej strony ulicy do podstacji należały warsztaty mechaniczne i garaże, dlatego że elektrownia miała pogotowie elektryczne, które naprawiało różne uszkodzenia sieci elektrycznej. Przed Powstaniem dyrektor elektrowni z Wybrzeża Kościuszkowskiego zdeponował samochód osobowy i ten samochód osobowy tam stał. Jakoś Niemcy się dopatrzyli, że ten samochód osobowy tam stoi, i samochód zabrali. Ale samochód był nieczynny, był zepsuty. Nie wiem, czy wymontowana była jakaś część, czy coś było z tym samochodem. Zabrali pięciu pracowników do wypchnięcia tego samochodu. Pracownicy poszli, wypchnęli gdzieś ten samochód i już nigdy nie wrócili. Niemcy wyznaczyli: ten i ten (to wiem z opowiadań ojca), wypchnęli gdzieś ten samochód. Ojciec też nie wie, gdzie. To był jakiś mercedes, dość porządny samochód. Niemcy go zabrali, zabrali tych pracowników i prawdopodobnie ich rozstrzelali, dlatego że po zakończeniu wojny ci pracownicy się nigdy już nie zgłosili do pracy. To była może najbardziej tragiczna dla mojego ojca sytuacja, bo wszyscy inni, którzy byli, zgłosili się po wojnie do pracy i pracowali dalej.
- Czyli pański ojciec po wojnie pozostał na stanowisku kierowniczym w elektrowni?
W dalszym ciągu zajmował to samo stanowisko, które pełnił i przed wojną, i w czasie wojny.
- Pańska mama również podjęła pracę?
Nie, nie podejmowała pracy zawodowej. Zajmowała się tylko rodziną, domem.
- Siostra była po maturze. Podjęła jakąś pracę?
Tak, siostra była po maturze.
- Po zakończeniu II wojny światowej poszła do pracy?
Pracowała najpierw w Pruszkowie. Z mamą wróciłem w marcu, a siostra jeszcze została w Pruszkowie, bo była niepewna sytuacja. W Warszawie nie było pracy, a ponieważ tam pracowała, to została. Nie wiem, może rok nawet pracowała jeszcze w Pruszkowie. Przyjeżdżała do nas czasem pociągiem elektrycznym z Pruszkowa do Warszawy, odwiedzała nas. Ale mieszkała w Pruszkowie i pracowała tam w dalszym ciągu. Potem naturalnie też wróciła do Warszawy.
Warszawa, 27 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Maria Zima