Andrzej Taff
- Pana dzieje będą związane z wysiedleniem, ale zanim o tym pan opowie, chciałabym, żeby kilka słów poświęcił pan swojemu ojcu. Proszę powiedzieć, jak wyglądały jego losy?
Mój ojciec całe życie, od 1924 roku, pracował w wodociągach warszawskich. Przed wojną i jak wróciliśmy po wojnie, też. Aż do śmierci. W czasie wojny był odpowiedzialny za dostarczenie wody do szpitali warszawskich. Jak w 1939 roku było bombardowanie i wody zało, a poziom wody w Wiśle był tak niski, że nawet rury jej nie pobierały, miał polecenie odwiercić tak zwane odwierty artezyjskie, czyli studnie artezyjskie. Na ulicy Smolnej bodajże taką odwiercał, pod gradem bombardowania. Za to, że dokonał tego odwiertu, myślę, że jeszcze kilku innych, [prezydent] Starzyński przyznał mu krzyż Virtuti Militari, który później, po wojnie, został potwierdzony i wręczony przez generała Juliusza Rómmla. To jeśli chodzi o epizod wojenny, który pamiętam. […] Natomiast jeżeli chodzi o Powstanie, nie wiem dokładnie, w której ojciec był organizacji. Czy to była Armia Krajowa, czy Polska Zbrojna, tego już nie wiem. W relacjach po wojnie się o tym nie mówiło. W każdym razie, tak jak wszyscy, którzy brali udział w Powstaniu, jak 1 sierpnia wyszedł, to już nie wrócił i nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. My mieszkaliśmy na Filtrowej 62 i tam, do 8 sierpnia, pod gradem ostrzału, bombardowania, siedzieliśmy głównie w piwnicy.
Tylko z matką. […] Na Filtrowej w piwnicach siedzieliśmy przeczekując bombardowania. Powstanie się toczyło wokół nas. 8 sierpnia Niemcy nas wyprowadzili. Całe szczęście, że Niemcy, a nie Ukraińcy […], którzy w sąsiedniej Kolonii Staszica wyrżnęli wszystkich w pień. Po prostu pijani Ukraińcy z band UPA wyrżnęli nożami całą ludność. Nam się „udało”, że nas wyprowadzili Niemcy. Z tym że był moment bardzo interesujący: wyprowadzili nas wszystkich na podwórze, matki z dziećmi ustawili pod murem – to jest ogromne podwórze na Filtrowej 62, do tej pory stoi to wszystko, można zobaczyć – i ponieważ powstańcy do nich strzelali z okolicznych dachów, to oni postawili ultimatum, że jak nie przestaną strzelać, to nas wszystkich rozstrzelają. Ustawili nas wzdłuż tego ogromnego podwórza, pod ścianami. Matki z dziećmi do ścian i na środku – tam jest figura Matki Boskiej, do tej pory zresztą – postawili cekaem i tak staliśmy czekając, co się będzie działo. Na szczęście do powstańców to ultimatum dotarło, więc przestali strzelać na jakiś czas i Niemcy nas wyprowadzili – to było koło godziny piątej po południu, piękny dzień – przez ulicę Filtrową, plac Narutowicza, koło kościoła świętego Jakuba, który się palił. Pamiętam, ludzie wybiegali z niego.
- Jak wiele osób to było, czy pan to zapamiętał?
Kilkaset. Byłem pięcioletnim dzieckiem, więc tylko pamiętam to, że szliśmy z matką. Co ona była w stanie zabrać... Wzięła w rękę dla mnie jakiś sweterek i w drugiej ręce – to zabrzmi śmiesznie, ale tak było – potężny garnek smalcu, bo nie wiedziała, gdzie idzie i co będzie, czy będzie coś do chleba. Kamienny garnek smalcu, mnie za drugą rękę, sweterek. Ludzie szli, nieśli walizy pełne dobytku, ale to wszystko na nic, bo Niemcy i Ukraińcy to zabierali po drodze. Jak zakręciliśmy koło kościoła świętego Jakuba, szliśmy dalej w kierunku Zieleniaka, to podchodzili, wyrywali walizki i rzucali po prostu na jezdnię, a potem to rabowali. Warszawa się paliła, stały czołgi na placu Narutowicza. Pamiętam, jako dziecko, trupa Niemca, który leżał twarzą do ziemi. To było dla mnie szokujące przeżycie. W sumie niewiele z tego rozumiałem, ale takie obrazy pamiętam.Zaprowadzili nas na Zieleniak, tam gdzie dziś jest Hala Banacha i tam całą noc siedzieliśmy w błocie, w kurzu. Dali nam wieczorem coś do jedzenia. Tylko w co to jedzenie wziąć? Rozdawali zupę gorącą. I tu też śmieszny epizod: matka znalazła klosz do lampy, metalowy, dziurę klosza zatkała ręką i poszła z tym po zupę. Ten moment pamiętam, przyszła i mnie nią karmiła. Potem mam przerwę, nie pamiętam w jaki sposób, ale znaleźliśmy się na stacji w Pruszkowie. Tam było mnóstwo ludzi. Wypuścili nas. Po peronie chodziłem, widziałem jakieś dzieci biegające, pokrwawione. Wsadzili nas do wagonów bydlęcych, pamiętam, że bez dachu. Był upał. Tak nas wieźli, chyba ze dwadzieścia cztery godziny, do Oranienburga koło Berlina. Tam był obóz przejściowy. Był obóz koncentracyjny również, ale dla nas był obóz przejściowy. Ciekawostka: po drodze okoliczni chłopi wiedzieli, kogo wiozą i rzucali do nas pomidory, ogórki, które głównie się rozbijały na głowach ludzi jadących w wagonach. Nie wiem, czy mówić o takiej rzeczy, ale jak już mówię, to o wszystkim. Wiezie się ludzi dwadzieścia cztery godziny. Jak załatwić potrzebę naturalną? Nikogo z Niemców to nie obchodziło. Ludzie wyrwali deskę w podłodze i do tej deski po kolei podchodzili różni ze swoimi potrzebami. Tak nas przywieźli do Oranienburga i tu następny epizod, jaką szopkę sobie Niemcy z nas zrobili. Wypuścili nas na plac i ustawili kible polowe krótko mówiąc, czyli toalety polowe przenośne. Setki ludzi wysiadło i kolejki się ustawiały do tego. Dantejskie sceny. Ten co siedział, był spychany przez tych, co następni, żeby szybciej się, że tak powiem, uskuteczniał. Niemcy stali i rechotali ze śmiechu, bo to przecież zabawa.Nastąpił moment, że powiedzieli: „Dzieci mają iść do łaźni”. Oddzielić od matek, do łaźni. Już nie pamiętam, czy matki szły osobno, czy nie. Nie było gadania, trzeba było iść do łaźni. Z tym, że ja wróciłem, bo ręcznika zapomniałem. Całe szczęście matka mnie już nie puściła, mówi: „Już nie pójdziesz się kąpać, tylko zostaniesz tutaj”. Myślała, że w ten sposób oddzielają dzieci. Tak robili Niemcy, oddzielali dzieci od matek, potem te dzieci się chowały w rodzinach niemieckich. Ale tym razem jakoś dzieci wróciły do matek.Stamtąd zawieźli nas (wyrywkowo pamiętam, po prostu etapy) do miejscowości, która nazywała się Nersen, […] gdzie była cukrownia. Matki pracowały w cukrowni przy pakowaniu cukru, a dzieci były zostawione same sobie, na zamkniętym terenie cukrowni.
Bez opieki. Same sobą się [zajmowały].
Nie, to trudno nazwać obozem. Obiekt zamknięty przymusowej pracy, tak bym to określił. Cukrownia w Nersen. Jak długo tam byliśmy, też nie wiem.
- Pamięta pan, czy był pan wtedy głodny?
Nie pamiętam, czy byłem głodny. Wiem tylko, że moja matka miała wypadek w tej miejscowości. Mieszkaliśmy w jakimś budynku na samym poddaszu. Były ogromne upały i były pootwierane wszystkie okna i drzwi. Jedno z okien było aż do poziomu podłogi. Matka wstając w nocy – za potrzebą, domyślam się – zamiast pójść w prawo do drzwi, poszła w lewo, do tego okna i wypadła z wysokości półtora piętra. Tam był płot, siatka i co kilka metrów słupy zaostrzone. Upadła dokładnie obok słupa. Gdyby na słup upadła, to by się nadziała na niego i zabiła. Tak że miała wypadek, przeżyła to. Przyjechali, nie wiem kto, policja ją z psami znalazła, potem wzięli do szpitala. W każdym razie przeżyła. Jak długo byliśmy w Nersen, nie pamiętam.Następnym etapem była miejscowość Uslar bei Nordheim, to jest niedaleko Getyngi, okolice Hanoweru. […] To była przed wojną fabryka mebli. Jej właścicielką była Żydówka. Dlaczego o tym mówię? To ważne dla dalszego opowiadania. Otóż jak były naloty dywanowe, a to już był rok 1945, początek, jak Amerykanie robili naloty dywanowe, to bombardowali wszystko równo. Lecieli na Hanower, to było niedaleko nas. Fabryki nie zbombardowali, ponieważ mieli rozeznanie, do kogo należy: do jakiejś amerykańskiej Żydówki. Natomiast dookoła rąbali równo i też mielibyśmy szansę zginąć.W tej fabryce w czasie wojny zbijano skrzynie do amunicji. To właśnie kobiety robiły, a my, jako dzieci, byliśmy pozostawieni sami sobie. Ciekawostka: co w czasie nalotów robili Polacy, a co robili Niemcy? W fabryce były schrony pięć pięter w dół i można było do schronów schodzić, ale Polacy woleli wyjść na zewnątrz, bo mieli doświadczenie z Powstania Warszawskiego, że jak się dom zawali, to już cię nikt nie odkopie. Niby kto? Więc wybiegały matki z dziećmi w pole. Chowaliśmy się pod, można [to] nazwać, koryta do rozwożenia gnoju. Zbite skrzynie, prostokątne. Bo jak się człowiek położył i gdzieś coś wybuchło, to też odłamki mogły ranić, a jak się było pod taką skrzynią, to już nie. Takie pomysły były, takie doświadczenie mieli Polacy, że lepiej być na otwartej przestrzeni. […] Gdyby w fabrykę trafiła bomba i [fabryka] się zawaliła, nikt by Niemców ani nas, w życiu nie odkopał. Tak to wyglądało.Byliśmy tam dosyć długo.
Jakby to określić, […] myślę, że kilka miesięcy, do wyzwolenia. W kwietniu 1945 roku przyjechali Amerykanie. Jak to Amerykanie: prowadzili wojnę, przyjechali jak na piknik, samochodami zamkniętymi, jak teraz są furgonetki. Jako dziecko pamiętam to: najpierw wjechali Murzyni na motocyklach, rozglądali się, co się dzieje. Ani jednego strzału nie było, Niemcy się od razu poddali. Potem przyjechali żołnierze, takimi właśnie samochodami, pootwierali. W środku był bar, muzyka, wszystko. Wesoło tak, jakby przyjechali na piknik. Dzieciom gumę rozdawali, czekoladę. Takie rzeczy się pamięta. To był kwiecień 1945 roku i tu się wojna skończyła praktycznie. Myśmy się znaleźli w amerykańskiej strefie wyzwoleńczej. To się wiąże z dalszą opowieścią. Teraz trochę się cofnę. W czasie wojny w Niemczech działało coś takiego, co się nazywało
Kriegsgefangenenpost, to jest poczta jeńców wojennych. Jak byliśmy w obozie którymś, nie pamiętam czy pierwszym, czy drugim, każdy mógł wypełnić formularz. Pisał: „Ja, Irena Drzewiecka-Taff, z domu Drzewiecka – [czyli] moja matka – urodzona tu i tu, ostatnio zamieszkała tu, szukam męża, który…” – i tu wymieniała dane. Proszę sobie wyobrazić, że po miesiącu czy po dwóch wrócił ten [formularz] i z tyłu ojciec pisał: „Ja, Aleksander Taff, urodzony tu i tu, jestem w obozie dla jeńców wojennych w Sandbostel”. W oflagu bodajże numer 7. Wiedzieliśmy, że żyje, to już była ogromna radość. Tak że to u nich funkcjonowało mimo wszystko. Jeszcze powiem parę słów o wyżywieniu, bo to pamiętam. W fabryce amunicji w Uslar, gdzie montowano skrzynie do amunicji, mieliśmy jakąś porcję chleba dziennie, jakiś obiad był, nie pamiętam już czy to sama zupa, czy coś jeszcze. W każdym razie wyżywienie było znośne. Natomiast nieporównanie gorzej byli traktowani jeńcy rosyjscy, którzy byli również tam z nami. Im dawali racje głodowe, na wymarcie po prostu, tak że ci ludzie rzeczywiście umierali z głodu. Było wyżywienie codzienne, natomiast co dwa tygodnie był tak zwany deputat, szczególnie dla matek z dziećmi. To było powiedzmy piętnaście deko pasztetówki, pół białej bułki, pół margaryny – nie masła – parę takich rzeczy, które na owe czasy były w ogóle frykasem. A jak głodzeni byli Rosjanie, to opowiem epizod z naszego życia, który pamiętam. Oni mogli poruszać się po terenie fabryki dosyć luźno, przychodzili do nas.
Pracowali, jako pracownicy przymusowi. Przyszedł do nas Rosjanin i przyniósł zabawkę dla dziecka. To był pajacyk: dwa patyczki ze sznurkami, jak się naciskało, pajacyk fikał [fikołki]. Dla mnie. Matka, w odruchu serca, wzięła, wyciągnęła kawałek chleba czarnego ze śniadania i mu dała. Rozpłakał się. Powiedział: „Życzę tobie i twojemu dziecku, żeby ci nigdy w życiu chleba nie zało”. Taki moment, ale tkwi w mojej pamięci. Tak to było, byli głodzeni i byli skazani na wyniszczenie z niedożywienia. Natomiast nas traktowali w miarę porządnie. Wyszliśmy z tego cało.Teraz przejdę do etapu powojennego, już jak nas wyzwolili Amerykanie.
- Mieliście szansę jechać na Zachód?
Tak, między innymi. Stamtąd, z Uslaru przewieźli nas w okolice Lubeki. Tam był obóz, który zbierał wszystkich potencjalnych uchodźców, którzy mieli wrócić do swoich krajów, do Polski. Tam przyjechał do nas ojciec. W mundurze oficera armii amerykańskiej, w stopniu kapitana. Z Powstania miał stopień porucznika, więc za Powstanie jedna gwiazdka więcej. Pamiętam jak dziś, jeepem [przyjechał] wojskowym, wtedy to się nazywało Willys. Jak przyjechał, to radość oczywiście ogromna.Jeszcze zostaliśmy w Niemczech do maja 1946 roku. Były oczywiście propozycje wyjazdu do Anglii, do Kanady. Ojciec był inżynierem, miałby szansę ewentualnie jakąś pracę dostać. Nie wiem, dlaczego się na to nie zdecydował. W każdym razie byliśmy do maja 1946 roku, już rozlokowani po prywatnych kwaterach, u Niemców. Mieszkaliśmy przez kilka miesięcy gdzieś pod Hamburgiem, w niewielkiej miejscowości, która się nazywała Bargfeld, w prywatnej willi jakiegoś niemieckiego oficera, który zginął pod Stalingradem. Wiem, bo nam właścicielka o tym opowiadała. Pokazywała jego portret, samochód przepiękny, jaki po nim został. Oczywiście cała opowieść na ten temat. Tam byliśmy do maja 1946 roku. Ojciec się nie zdecydował na wyjazd na Zachód z sobie znanych powodów. Nie wiem, podejrzewam, że nie miał talentu do języków obcych. W przeciwieństwie do mnie, nie będę się chwalił, ale kilka znam. Natomiast on nie bardzo. Poza tym, jak patrzę z perspektywy, to sobie myślę tak: w 1946 roku on miał czterdzieści lat. W tym wieku nie zaczyna się życia gdzieś na Zachodzie od zera, bo to już trochę za późno. Musiałby nostryfikować dyplom, musiałby się nauczyć dobrze języka. W sumie jedzie się w nieznane. On, jak i wielu innych, woleli wrócić do Polski. Wtedy przecież krążył mit, że Anders na białym koniu przyjedzie i nas wyzwoli spod niewoli sowieckiej. To kwestia dni, tygodni tylko. Wielu w to wierzyło, że powstanie drugi front. Przecież Churchill planował utworzyć drugi front w Niemczech, tylko się podobno Roosevelt na to [nie] zgodził.
Powiem [że], o dziwo, dosyć to spokojnie przebiegło. Z tamtych czasów nie pamiętam, ale z relacji później rozumiem. Przyjechaliśmy, najpierw statkiem z Lubeki do Szczecina, w ogromnym strachu, ponieważ Morze Bałtyckie było potwornie zaminowane i statki takie jak nasz, z ludnością cywilną, wylatywały w powietrze co i rusz na minach i ludzie się topili. Taki był tylko transport do wyboru. Ale jakoś szczęśliwie do Szczecina dopłynęliśmy. Pociągiem ze Szczecina do Poznania, gdzie znajomy ojca, który wcześniej wrócił, mieszkał. Miał tam swoją willę, u niego jakiś czas przebywaliśmy. Stamtąd do Warszawy, chyba 13 czerwca 1946 roku. Przyjechaliśmy do Warszawy i tu przygarnęła nas rodzina. Warszawa była zniszczona, ale rodzina mieszkała na Pradze.
- Na Filtrowej nie było już możliwości?
Na Filtrowej było, tylko po wojnie było tak, że kto przyszedł, to był pierwszy. Nie było prawa do dziedziczenia przedwojennego. Mieszkanie było wypalone, ktoś to sobie wyremontował i zamieszkał. Stryjek mój opowiadał. Poszedł tam, ktoś mieszkał i nie było siły go wyrzucić. Wszyscy byli na tych samych prawach. Mieszkanie jest, dom stoi do tej pory – Filtrowa 62 mieszkania 105, na pierwszym piętrze – ale nie było mowy, żeby go w jakikolwiek sposób stamtąd wydziedziczyć. Tak że poza dyskusją taka sprawa po wojnie.Mieszkaliśmy na Pradze, najpierw na Stalowej 4, a potem na Konopackiej 8 bodajże. Przygarnęła nas rodzina. Jeśli chodzi o ojca, to wiadomo, jakie były życiorysy byłych akowców i co się potem z nimi działo. Z tym, że to było różnie. Jeśli się ktoś zgłaszał od razu i meldował… Przypuszczam, że on złożył oświadczenie prawdziwe – tego nigdy mi nie opowiadał, bo nie dopytywałem – gdzie był, co robił przed wojną, co robił w czasie wojny, w Powstaniu. Ponieważ był fachowcem od wodociągów, a Warszawa potrzebowała wody, zaangażowali go od razu i pracował bez żadnych problemów.
- Żadne aresztowanie go nie spotkało?
Nie, jego akurat nie. Ostatnie dwa, czy trzy lata pracował w Ministerstwie Gospodarki Komunalnej, [był] do spraw oszczędności wody, przecieków i tak dalej. Ale żadne nieprzyjemności go nie spotkały, przynajmniej z tego co wiem. Może był na jakichś przesłuchaniach. Przypuszczam, że był potrzebny jako fachowiec, a ponieważ przyszedł i złożył oświadczenie, które było w jakiś sposób weryfikowalne, żadnych kłopotów z władzami sowieckimi czy polskimi powojennymi nie miał. Miał jego brat rodzony, Romuald Taff, ale nie wiem, dlaczego. Ojca po Powstaniu zabrali do obozu jenieckiego, a tamten po prostu uciekł i gdzieś go aresztowali.
- Też był uczestnikiem Powstania?
Też, Romuald Taff był uczestnikiem Powstania. Pamiętam jeszcze, jak byłem na jego pogrzebie w 1982 roku, to jego dowódca z plutonu „Harnaś”… Oni byli w Śródmieściu, naprzeciwko kościoła Świętego Krzyża, tam mieli jakąś akcję. Wiem, że siedzibę policji czy siedzibę gestapo zdobywali, on się zasłużył w tych akcjach. Stojąc nad grobem pułkownik, który był szefem Zgrupowania „Harnaś”, wygłosił przemówienie całe i powiedział, że Romuald Taff odznaczał się wręcz szaleńczą odwagą. Tyle zapamiętałem. Z tym, że on siedział w więzieniu w Rawiczu po wojnie. Rękę mu złamali, miał potem zestawioną przez samego siebie, więc była nie bardzo dobrze zestawiona. Ale przypuszczam, że większych represji później nie miał. Był notariuszem i pracował w Hipotece Warszawskiej po wojnie, aż do śmierci w 1982 roku. To tyle, jeśli chodzi o nasze losy i powrót do Polski.
- Jest pan świetnie wyposażony w dokumentację związaną z tym okresem. Ma pan dokument PCK poświadczający przebywanie na robotach przymusowych w Niemczech.
Gdyby nie to, co matka zrobiła, przypuszczalnie za namową innych ludzi, to nie uzyskałbym od Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie żadnych pieniędzy. Matka już tego nie doczekała, ja doczekałem. Za te krzywdy moralne i wszystkie… Nie wiem, czy jest sens wymieniać tę kwotę. Niewielkie to w sumie były pieniądze, ale coś mi wypłacili. Natomiast jakąś korzyść mam na dzień dzisiejszy z tego, że – jak mówię – byłem dzieckiem kombatantem. Otóż taką, że dostałem legitymację Stowarzyszenia Polaków Poszkodowanych przez III Rzeszę. Jest takie stowarzyszenie na ulicy Koźlej 14/16. Legitymacja upoważnia mnie, od czasu kiedy ją mam, a już mam od kilku lat, do bezpłatnych przejazdów komunikacją miejską w każdym mieście wojewódzkim, w dzień i w nocy, metrem, wszystkimi środkami lokomocji. Tak że to jest taka korzyść.
- Czy w związku z tym podjął pan jakąś działalność, czy jakieś zjazdy się odbywają?
Nie, nie podjąłem żadnej.
Nie wiem, trzeba by ich spytać. Oni się głównie zajmują ewidencją i wydawaniem różnych zaświadczeń. Legitymację trzeba co roku opłacać, dwadzieścia złotych. Nawet się specjalnie nie interesowałem. Dostałem się do nich w sposób przedziwny. W 2004 roku przeżyłem ciężki wypadek samochodowy. Wracaliśmy z targów poznańskich i kolega zderzył się czołowo. Nie będę wdawał się w szczegóły. Siedziałem za nim. Kolega zginął, mnie ledwo wyciągnęli z samochodu. Citröen Berlingo, cienka blacha, blaszanka, więc musieli mnie z tyłu wycinać nożyczkami i ledwo to przeżyłem. To był 2004 rok, więc rok, kiedy kończyłem wiek emerytalny, sześćdziesiąt pięć lat. Przez przypadek zupełny dowiedziałem się, że takie stowarzyszenie istnieje. Będąc w Konstancinie na tężniach wdałem się w rozmowę z jakąś panią mówiąc, że mam bardzo dobrze, bo wykupiłem sobie bilet sieciowy i mogę za siedem pięćdziesiąt jeździć dwadzieścia cztery godziny. A ona mówi: „A ja jeżdżę, proszę pana, za darmo, bo jestem pokrzywdzona z Powstania Warszawskiego”. Mówię: „Pani? Słucham?”. Opowiedziała mi, pokazała legitymację i tak, przypadkiem, sobie to załatwiłem. Przydali mi się do tego i przydali mi się również do wystawienia zaświadczenia, do wypłacenia tak zwanego dodatku kombatanckiego do emerytury. Śmieszne pieniądze, pięćdziesiąt trzy złote, ale zawsze. Taka korzyść z uczestnictwa w tym stowarzyszeniu.Nie przypuszczam, by oni się czymś więcej zajmowali, jak tym, że mają, prowadzą dokumentację, zbierają składki, pomagają ludziom w dodatkach do emerytury i tego typu akcje. Nie sądzę, by [wydawali] jakiś biuletyn. Może się mylę, ale byłem tam kilka razy, nic takiego nie widziałem, żadnych publikacji. Ale może tak. Koźla 14/16, jest takie stowarzyszenie.
- Czy te wspomnienia, nieliczne oczywiście, bo był pan małym dzieckiem, zaważyły jakoś na dalszych pana losach? Czy to jest istotne wspomnienie?
Myślę, że byłem zbyt mały, żeby to zaważyło. Widziałem, co się działo wokół mnie. Pamięć fotograficzna, jak opowiadałem. Pamiętam moment wyprowadzenia, groźbę rozstrzelania. Pamiętam jeszcze, [że] jak wychodziliśmy z domu, to Ukrainiec matce przystawił pistolet do głowy i mówi: „Dawaj »czasy«, bo jak nie, to cię tu zastrzelę!”. To było na dole naszej klatki schodowej. Stałem, patrzyłem się jak głupi. Co ja – wiedziałem, o co chodzi? Dała mu te »czasy«, jakieś pierścionki i się odczepił. Ale chwila, moment i byłoby po niej. Tak że takie epizody pamiętam, ale ich grozy nie bardzo. Tak jak film. Pamięć ludzka zresztą jest wybiórcza. Jedni pamiętają to, drudzy co innego. Dziecko pięcioletnie… I tak dużo zapamiętałem z tego wszystkiego.
Warszawa, 3 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt