Władysława Fotek
Nazywam się Władysława Fotek.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Podczas wybuchu wojny w 1939 roku mieszkałam w Młocinach. To jest przedmieście Warszawy za Bielanami. Tam w 1938 roku wyszłam za mąż, w 1939 roku urodził się mój syn. Jak wybuchła wojna był malutki w beciku. Niemcy spalili nam dom i zostaliśmy z maleńkim dzieckiem. Nie mieliśmy w ogóle gdzie się podziać. Siostra męża mieszkała na Mokotowie na Puławskiej 1 i ona zabrała nas do siebie. Od początku 1940 roku zamieszkaliśmy właśnie tam. Mieszkaliśmy u siostry kilka miesięcy, dokąd sobie nie znaleźliśmy mieszkania na dolnym Mokotowie przy ulicy Belwederskiej. To taka krótka uliczka łącząca Mokotów górny z dolnym – Dworkowa i Zajączkowska. Zamieszkaliśmy na Zajączkowskiej pod numerem 5 i mieszkaliśmy do 1944 roku, do Powstania Warszawskiego i tam właśnie zastało nas Powstanie. W dzień Powstania jeszcze nie wiedziałam o tym. Wiedziałam, że coś się szykuje, ludzie się nerwowo zachowują na ulicy. Poszłam z dzieckiem do Łazienek na spacer. Jestem w Łazienkach, ale widzę młodych mężczyzn, opaski na rękawach i jest ruch z bronią. Podchodzą do mnie i pytają, czy mieszkam daleko od Łazienek, bo muszę szybko opuścić ten park. Mówię, że nie, dziesięć minut – przejdę przez bramę, przez ulicę Belwederską i zaraz jestem na Zajączkowskiej. Jak weszłam dozorca zamykał bramę i wtedy już siedzieliśmy pozamykani. Mieliśmy tylko podwórko przejściowe na ulicę Grottgera. Dokładnie nie wiem, ile dni tak siedzieliśmy. Nie mogliśmy się w ogóle nigdzie poruszać, tylko w domu do piwnicy, bo przecież były alarmy i strzelanie. Nie pamiętam już, który to był dzień Powstania, dziesiąty, czy piętnasty, czy dwunasty, wpadają Niemcy na podwórko, krzyczą i wszystkich nas wyrzucają z mieszkań; w tym domu były sutereny, to wrzucali zapalające granaty i nas [wyrzucali] na podwórko. Wszyscy wyszliśmy na podwórko i zorientowałam się, że coś się dzieje. Mieszkałam na parterze. Pomimo, iż nie wolno było nam się cofać do mieszkań, mąż stał jeszcze z dzieckiem na podwórku i pełno naszych sąsiadów, a ja wskoczyłam do mieszkania, jeszcze miałam woreczek sucharów. Wzięłam te suchary i ciepłe palto sobie i dla dziecka, bo to było lato, byliśmy [lekko] ubrani... Nic nam wolno było wziąć. Wzięłam to palto i Niemcy wyprowadzili nas za bramę, a za bramą stała tak zwana krowa. To była wielka armata niemiecka i my mówimy: „O Jezu! Oni chyba nas tu rozstrzelają za tą bramą”. Stoimy w strachu. Moja sąsiadka znała język niemiecki, podeszła do Niemców i coś z nimi rozmawia, a na Dworkowej uliczce (jak pałac Szustra, park) na dachu stoi karabin maszynowy. Oni strzelali w kierunku na Belwederską. Jak ona z rozmawiała z Niemcami, to oni mówią:
Raus, żebyśmy uciekali. Gdzie my mamy uciekać? Oni nam każą uciekać, a my z tych nerwów nie możemy z miejsca ruszyć. Dziecko koło mnie miało cztery i pół roku, wreszcie Niemcy krzyczą, żebyśmy już uciekali. Tam teraz jest ładnie zrobione, a wtedy był staw (glinki się nazywały). Można było przejść do ulicy Chocimskiej, do Willowej. Wtedy zaczęliśmy uciekać. Ogrodnik miał piękne kwiaty i my przez ten jego ogród przebiegaliśmy, a oni zaczęli już do nas strzelać. Szybko, szybko i uciekliśmy na ulicę Spacerową. Teraz z tyłu tej ulicy jest ruska ambasada i tam były dwa bloki. Jeden był już wykończony, zamieszkały. Mieszkały tam umundurowane Niemki, a ten drugi był budowany przed wojną i niedokończony. Nie było okien tylko zewnętrzne mury i wewnątrz przegrody na lokale. Jak on strzelał do nas z góry, to my się do tego domu wszyscy wtłoczyliśmy i tam siedzieliśmy. Ani wody, ani picia, ani jeść i siedzimy tam wszyscy. Mężczyźni w karty grali, bo już nie wiedzieliśmy, co ze sobą robić. Naprzeciwko Belwederu gdzie dawniej mieszkał Rydz-Śmigły, kwaterowali Ukraińcy, którzy byli w niemieckim wojsku. Oni zobaczyli, że tam jest nas wielu. Pewnego dnia przyszli Niemcy. Akurat stałam. Oni do mnie podeszli i mnie szarpią, a sąsiadka zobaczyła i mówi: „Biegnij – do mojego syna – biegnij, bo żołnierze koło twojej mamy”. Mieliśmy o nich bardzo złe zdanie i już byłam w strachu. Ten dzieciak do mnie doszedł i krzyczy, chwyta mnie za kolana, chce do mnie na ręce. Ja go na ręce, a oni mi wyrywają dziecko, że to nie jest moje. Miałam wtedy niecałe dwadzieścia cztery lata. Odrywają dziecko ode mnie, ale widzą, że ten dzieciak musi być mój skoro mnie za szyję chwyta i trzyma się mnie. Wreszcie pytają się czy mam męża. Mówię, że mam. Czy na
Deutschland. Mówię, że nie, tutaj mam męża. Sąsiad to usłyszał i mówi do męża: „Idź – mówi – zobacz, koło twojej żony kręcą się ci żołnierze”. Mój mąż przyszedł do mnie. „Twoja żona?”. – „Moja”. Odwrócił karabin, uderzył go dwa razy po plecach i doszedł do drugiej pani, ale tamta była uciekinierką ze Lwowa i znała ich po rozmowie. No i jedna pani (też mieszkała w tym bloku, gdzie my) z nami razem była, samotna, starsza pani i miała złoty zegarek z bransoletką. Doszła do tych żołnierzy, zdjęła zegarek i wręczyła im, żeby nas zostawili. Rzeczywiście ten zegarek nas uratował. Oni wzięli ten zegarek, popatrzyli: bransoletka, zegarek, zabrali się i poszli. My w tym czasie mówimy: „Już nie mamy wyjścia. Jak jedni byli i zobaczyli, to przyjdą inni i znowu będą nas rabować albo jeszcze coś innego”. Wtedy uciekliśmy. Gdzie my mamy uciekać? Uciekliśmy do takiej krótkiej uliczki – Olszewskiej, [odchodzi] od Puławskiej na przeciwko Rakowieckiej. Mówimy: „Uciekamy do Niemców”. Na Puławskiej były nasze dawne koszary, a później Niemcy tam byli. Uciekamy do Niemców, bo z nimi to już nie jest tak tragicznie jak z Ukraińcami. No i byliśmy pod mokotowskim więzieniem. Siedzieliśmy chyba dzień, noc i drugi dzień pod bramą. Niemcy nazbierali jeszcze więcej ludzi i popędzili nas wtedy aleją Niepodległości, Chałubińskiego na Dworzec Zachodni do pociągu i zawieźli nas do Pruszkowa do obozu. W Pruszkowie były okropne warunki. Rozchorowałam się wtedy na rozstrój żołądka. Moje dziecko miało w ręku kubek półlitrowy i biegało po obozie. Jak przyjechało RGO z zupą to on się sam żywił, z tym kubeczkiem biegał i żywił się. Jeszcze przedtem zanim nas rozdzielili, to kazali nam się ustawić rodzinami. Męża brat mieszkał z nami przez ścianę, miał czwórkę dzieci. Oni się ustawili pierwsi w sześć osób, my za nimi we troje i Niemcy dzielili. Jak już doszło do nas, to męża brata z żoną i z dziećmi na jedną stronę, męża na drugą stronę, a mnie jeszcze w trzecie miejsce i krzyczę, że chcę razem z nimi być, a oni mówią, że jadą na
Deutschland, a ja tu [zostaję]. No i męża zabrali gdzieś indziej. Już później (chociaż byli jeszcze dwa dni w Pruszkowie) nie mogliśmy z nimi mieć kontaktu. Widziałam tylko jak pociągi podstawiali. Najpierw wieźli mojego męża, potem męża brata z rodziną, no i później nas w bydlęce wagony bez dachu... Nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą, bo można było tylko patrzeć w górę, a nie było żadnych okien. Nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy. Zawieźli nas do gminy Rozprza na stację. Tam nas wysadzono z pociągu, no i już czekały na nas takie podwody rolników, konie, wozy i rozdzielali nas w tej gminie, gdzie mamy... Trafiłam od Rozprzy na wieś Bryszki, przy głównej trasie jak na Częstochowę i się skręcało w aleję, był mostek. Zawieźli nas pod szkołę. Szkoła czteroklasowa – dom kryty słomą. Na boisku koło szkoły zaczęli nas już rozdzielać do ludzi. No i ja tak stoję, podszedł jakiś pan i pyta mnie, z jakiej jestem dzielnicy. Mówię, że z Mokotowa. „Nie wie pani, co na Narbuta się dzieje?”. Mówię: „Nie wiem, co się dzieje”. Okazało się, że to był dyrektor monopolu spirytusowego na Pradze i oni na swoją rękę uciekali, bo jak wiedzieli, że w lewobrzeżnej Warszawie wywożą to uciekli i na tej wsi się znaleźli. Mówią do kierownika szkoły: „Może pan da tej pani jakieś miejsce gdzieś…”. Ale był jeden gospodarz, który pomagał w rozdzielaniu i mówi: „To ja tę panią do siebie wezmę”. No i wzięli mnie do siebie. Biedna to była wieś, torf kopali, opalali tym torfem, tylko trochę żyta, pszenicy, len, owce i tym żyli. Idę. Prowadzi mnie do swojego domu zaraz blisko szkoły (drugi dom), wchodzę do sieni, on mnie prowadzi. W sieni nawet z gliny podłoga była. Po jednej stronie domu mieszkała jedna rodzina, a po drugiej stronie druga. Idę po tej drugiej do niego. Jest żona, dwie córki, jedna z szesnaście lat, druga osiemnaście, jeden pokój, trzy łóżka. Okazuje się, że jedno łóżko ma to małżeństwo, drugie te córki, a te trzecie babcia (przyjeżdżała do nich, bo była w Piotrkowie u syna w gościnie) i dali mi to łóżko. Właśnie u nich byłam. Byli ludzie, którzy byli z Warszawy i mieli rodziny za Warszawą w innych miastach, a ja nie miałam. Miałam tylko w Warszawie. Nie miałam powrotu. Ci ludzie kontaktowali się z rodzinami i wyjeżdżali do rodzin. Muszę przyznać, że naprawdę byli biedni. Na śniadanie zalewajka, bo to tradycyjne ich jedzenie, ale chleb sami wypiekali. Musieli nas na siłę wziąć, czy chcieli, czy nie, ale obchodzili się z nami dobrze. Byłam tam dziewięć miesięcy. Jeszcze jak już później poszłam do zamożniejszego gospodarza, gdzie było dwoje starszych państwa, zięć, córka i malutkie dziecko to już wtedy moje dziecko miało lepiej, bo jak ona dawała dziecku lane kluseczki czy coś to i moje dostało. Mieli zaufanie do mnie, ja do nich i w lutym już dziecko u nich zostawiłam. Już mogłam zostawić, bo wiedziałam, kim są, jak się mną opiekowali. Poszłam do Rozprzy i mówię: „Pojadę już do Warszawy, zobaczę, co tam się dzieje. Może znajdę kogoś z rodziny – swoich rodziców, męża siostrę, może mąż wrócił. Pójdę i zobaczę”. W Rozprzy nie mogłam się dostać do pociągu. Całe szczęście, że miałam ciepłe palto, kolczyki, złoty pierścionek, obrączkę. Sprzedałam to, a tam mieli owce i kupiłam sobie wełny i na zimę zabezpieczyłam dziecko w pończochy (bo umiałam robić na drutach). Sprzedałam kolczyki to kupiłam mu na wsi buciki używane, [nigdzie dalej] nie mogłam się poruszać. Zrobiłam wtedy dla niego sweterek i spodenki, i sobie sweter, chustkę na drutach, żebym jakiś szal miała na głowę. Wtedy wybrałam się do Warszawy i nie mogłam się dostać do pociągu. Mężczyźni mnie wciągnęli na dach. W lutym jechałam na dachu do Koluszek. Podkuliłam tylko nogi, bo miałam letnie pantofle na nogach i tylko jak było wysokie napięcie to ci mężczyźni wołali, żeby głowy pochylić. Tak dojechałam do Koluszek. W Koluszkach poczekałam kilka godzin na pociąg do Warszawy. Przyjechałam, a tu jeszcze się dopalało, jeszcze dym, swąd. Pieszo maszerowałam na Mokotów, a przecież były barykady, tramwaje poprzewracane, gruz na ulicach. Szłam i szukałam. Poszłam do męża siostry. Zamaszerowałam na plac Unii Lubelskiej, weszłam tam, kamienica była cztero- czy pięciopiętrowa. Wszystko wypalone. Już nie miałam czego szukać, nie ma siostry. Okazało się, że Niemcy zabili jej szesnastoletniego syna w Powstaniu, a ona z jedenastoletnią córką znalazła się we Wrocławiu, w słynnym Breslau i jeszcze jej nie było. Idę na dolny Mokotów do siebie. Patrzę, dom już wypalony, dach spalony, lokale wypalone. W moim korytarzu były cztery lokale. Męża brata [dom] spalony, sąsiadki spalony, drugiej sąsiadki spalony, a mój został. Drzwi się już podpalały, podłoga pod drzwiami też, ale mieszkanie zostało. Popatrzyłam na to, ale już nic nie ma, bo niektórzy ludzie szabrowali i już nic nie było. Później sobie tylko z barykady z Belwederskiej stół przyciągnęłam i pojechałam z powrotem na wieś, bo nie miałam tu co robić. Nie ma rodziny, nie ma nikogo. Poszłam szukać rodziców. Też byli wywiezieni gdzieś za Kraków. Wróciłam z powrotem. Na wsi byłam dotąd, dokąd na święta Wielkiej Nocy wrócili rodzice. Jak już rodzice wrócili, ciocię miałam w Pruszkowie, to wzięłam dziecko i wróciłam. Mąż wrócił za parę miesięcy, chyba w listopadzie. Poszedł od razu do pracy. Pracował w piekarni. Wrócił do tej piekarni. Piekarnia na Puławskiej akurat nie była zniszczona. No i tak się zakończyło Powstanie Warszawskie. Mieszkaliśmy w gruzach. Córka się urodziła w 1949 roku i jak miała trzy lata to poszła do przedszkola, a ja poszłam do pracy do Zakładów Radiowych Kasprzaka w 1952 roku. W 1956 dostałam mieszkanie z Zakładów Radiowych Kasprzaka i tak się urządziliśmy. To była cała moja historia.
Dziękuję bardzo.
Warszawa, 2 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska