Andrzej Jachymczyk „Azjata”
Nazywam się Andrzej Jachymczyk. Urodziłem się 9 stycznia 1929 r w Warszawie. W czasie Powstania walczyłem w zgrupowaniu „Żyrafa 2” na Żoliborzu pluton 227, harcerski pluton „Szarych Szeregów”, stopień: szeregowy, pseudonim „Azjata”, a na początku „Bogdan”.
- Proszę opowiedzieć o pana losach przed wojną.
Miałem szczęśliwe dzieciństwo. Ojciec był nauczycielem gimnazjalnym, mama dentystką szkolną, pieniędzy było wystarczająco. Mieszkaliśmy w Warszawie. Urodziłem się w szpitalu na Karowej. Przez dwa lata mieszkaliśmy na Litewskiej, wiadomo gdzie to jest – koło Placu Unii, a po dwóch latach na Żoliborzu na ulicy Mickiewicza. Tam rodzice mieli własne mieszkanie. Szkołę zacząłem w Liceum Francuskim w Warszawie, to się nazywało Lycee Francais de Varsovie. Ojciec w tej szkole uczył polskiego, historii i propedeutyki filozofii, poza tym pracował w gimnazjum Poniatowskiego na Żoliborzu. Mama w różnych gimnazjach była dentystką. Poszedłem do szkoły nie znając francuskiego, a po czterech latach myślałem i mówiłem po francusku, mieszkając w Warszawie oczywiście. Szkoła była ciekawa, bo chodziły do niej dzieci różnych dygnitarzy przedwojennych, ambasadorów, ambasadora Francji, Czechosłowacji pana Slawika, wychowankowie Sławoja Składkowskiego – Michał Sawicki i Roman, nie pamiętam już nazwiska. Z tych okresów mam bardzo przyjemne wspomnienia, wycieczki nad Narew, nad Bug, przyjęcia w urzędzie rady ministrów, przepraszam, dzisiaj to jest pałac prezydencki. Sławoj Składkowski mieszkał w pałacu prezydenckim, chyba był wtedy premierem. Zapraszał naszą szkołę z okazji jakiejś tam rocznicy, nie pamiętam dzisiaj, dlaczego. Wiem, że po salach pałacowych ganialiśmy się w berka, bawiliśmy się w chowanego i fantastycznie ślizgaliśmy się na posadzkach, oczywiście w kapciach. Wojna, skończył się okres przedwojenny, chyba więcej szczegółów nie potrzeba.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny mnie zastał w majątku babci pod Łodzią. Miałem wtedy dziewięć czy dziesięć lat. Urodzony w 1929 roku, to znaczy, że dziesięć lat miałem. Akurat zrywałem jabłka siedząc na drzewie, kiedy pokazały się pierwsze samoloty. Oglądałem pierwszą bitwę powietrzną z wysokości gałęzi drzewka owocowego. Pierwsze momenty były dość szokujące. Ciotka pojechała na targ do Pabianic, wróciła rozdygotana, że jest wojna, że nie sprzedała towaru. To nie był duży majątek, z siedemdziesiąt parę hektarów. Nic tam wielkiego nie miała do sprzedania. Pamiętam uciekające wojska, które przechodziły przez mająteczek, nazywał się Huta Janowska niedaleko Pabianic. Pamiętam pierwszego niemieckiego szpiega złapanego tam właśnie, który obserwował ruchy wojsk polskich, nie wiem co z nim zrobiono. W każdym razie złapano go na terenie naszego majątku i wojsko go zabrało. Pamiętam później wkroczenie wojsk niemieckich. Trzeba przyznać, że pierwsze odziały, który wkroczyły, zachowywały się dość przyzwoicie. Każdy się spodziewał ewakuacji, ucieczki. Zarówno rodzice jak i wujek, ciotka nie zdecydowali się na ucieczkę, ale byliśmy spakowani i bardziej wartościowy majątek był na wozach. My z Warszawy praktycznie nic nie mieliśmy, przyjechaliśmy na wakacje do babci. Mieliśmy to, co się bierze na wakacje – ubranie letnie, książki do czytania i to wszystko. Jeszcze taki drobiazg pamiętam. Ojciec mój był filologiem, znał grekę, łacinę i miał słownik grecki. Nic mu nie zginęło, tylko słownik grecki Niemcy ukradli. Widocznie musiał być również w armii niemieckiej filolog, któremu to się przydało. To były pierwsze momenty wojny. Oczywiście myśmy już w tym majątku zostali aż nas stamtąd nie wyrzucono w 1941 roku. Tam zacząłem chodzić do szkoły wiejskiej, ale w szkole byłem tylko dwa dni. Rodzice uznali, że to strata czasu – szkoła jednoklasowa, w klasie były wszystkie klasy od pierwszej do szóstej chyba, ze czterdzieścioro dzieci w jednej sali, smród. Dzisiaj pamiętam jak to wyglądało, niewesołe były szkoły wiejskie przed wojną. Zresztą niewesołe było również życie ludzi na wsi. Pamiętam pracowników majątku, mieszkali w czworakach. Czworak to znaczy dom, w którym były cztery mieszkania, każdy po pokoju z kuchnią. W środku nędza. Myśmy jako chłopaki tam biegali, latali do dzieci, bawiliśmy się. Z tego okresu, jeszcze dokąd nas nie wyrzucono, to zimy były bardzo przyjemne. Brałem konia, saneczki i do lasu albo konno jeździłem sobie wtedy. Chyba to wszystko, co można o tych czasach powiedzieć.
- Co się stało z pana domem w Warszawie?
Dom w Warszawie w czasie wojny 1939 roku był nienaruszony. Z tym, że rodzice uważali, że nie ma sensu wracać do Warszawy, jeżeli tutaj było jedzenie, było pełne utrzymanie. Majątek prosperował, więc łatwiej było tu żyć niż w Warszawie. Rodzice zdawali sobie sprawę, że szkół prawdopodobnie nie ma. Mama może jako dentystka znalazłaby sobie pracę, ojciec nie liczył wtedy jeszcze na pracę na tajnych kompletach. Nie wiadomo było, czy coś takiego istnieje. Ojciec wyjechał do tak zwanej Generalnej Guberni, czyli do Warszawy w 1940 roku przez zieloną granicę. Już wtedy była granica między tak zwanym Reichem czyli terenem, jak to Niemcy nazywali
Warthegau, czyli krajem za Wartą a Generalną Gubernią. Nas wysiedlili w 1941 roku. W 1941 roku na wiosnę w okolicach Wielkanocy przejechaliśmy przez zieloną granicę pod pretekstem, że jedziemy odświętnie ubrani do kościoła bryczką. Niemcy nas nie zatrzymali. Pamiętam, że Niemiec na punkcie kontrolnym – bo tam była placówka kontrolna – wybiegł z budynku do połowy ogolony, połowę twarzy miał w mydle, spojrzał, machnął ręką i wrócił z powrotem. Myśmy przejechali, znaleźliśmy się w Warszawie.Oczywiście liceum francuskie już było nieczynne. W czasie wojny nie otwarto szkoły. Poszedłem do szkoły podstawowej do szóstej klasy. Piątą klasę opuściłem, co później całe życie mi się odbijało, bo miałem kłopoty z ortografią. Skończyłem szóstą klasę, zaczęło się gimnazjum już na kompletach, czyli w tajnym gimnazjum imienia Poniatowskiego w Warszawie. Aby mieć oficjalne dokumenty po południu chodziłem do szkoły handlowej. Nie bardzo się do niej przykładałem, lepiej mi się uczyło na kompletach, ale to już jest inne zagadnienie.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądały lekcje na kompletach?
Na kompletach było nas dziesięciu, jedenastu. Na każdą lekcję przychodził odpowiedni nauczyciel. Lekcje się odbywały w prywatnych mieszkaniach albo u nas albo u kolegi Zawadowskiego. Kolega Zawadowski, to jest jeden z naszych kolegów z Powstania, pseudonim „Tita”. Jego ojciec był profesorem, specjalistą od radiologii. To jest dość znane nazwisko. U kogo jeszcze? W tej chwili trudno mi sobie przypomnieć. U Kosteckiego odbywały się lekcje, u którejś z koleżanek. Kto mógł, a nie bał się, zgadzał się na przyjście kilku chłopców. Myśmy przychodzili codziennie, ale codziennie u kogo innego. Siedzieliśmy wtedy cały dzień, a nauczyciele dochodzili na swoją lekcję. Z nauczycieli pamiętam profesora od łaciny, przezywaliśmy go „Pingwin”, nazywał się Pawłowski. Był niski, śmieszny, bo miał bardzo długie ręce i chodził podobnie do pingwina, stąd przezwisko. Ojciec mój uczył nas łaciny. Polskiego nas uczył cudowny człowiek – profesor Kaufman, przepięknie wykładał polszczyznę. Potrafił nas zachęcić do czytania książek. Matematyki uczył chyba profesor Jankowski – to był przedwojenny pilot, matematyk, nie wiem, czy miał studia matematyczne, ale bardzo dobrze uczył matematyki. Jeszcze było kilku różnych profesorów, ale się momentami zmieniali.
- Jak długo uczęszczał pan na komplety?
W czasie okupacji zrobiłem trzy klasy gimnazjalne: pierwszą, drugą i trzecią. Od 1941 do 1944 roku. Do szóstej klasy poszedłem po przyjeździe, to już była wiosna i skończyłem ją normalnie w czerwcu a od jesieni poszedłem już na komplety.
- Proszę powiedzieć, kiedy pan wstąpił do konspiracji?
W marcu 1941 roku, miałem wtedy trzynaście lat. Do konspiracji mnie wprowadził kolega Drywulski Jurek, pseudonim miał „Orlicz”. To była organizacja harcerska „Szarych Szeregów” – harcerstwo juniorów. Dość szybko zostałem drużynowym, przybocznym w harcerstwie juniorów, szczegółów tak bardzo nie pamiętam. Jeździliśmy na ćwiczenia na Górki Wschodnie, to jest za Bemowem, pod Wawer, do lasów. Przeważnie spotykaliśmy się znowu w mieszkaniach. Tam się prowadziło zajęcia wojskowe. Uczyliśmy się o broni, o taktyce, o mapach, o regulaminach wojskowych. Pamiętam jeszcze we fragmentach regulamin piechoty. W pewnym okresie czasu, dokładnie nie powiem, uznano, że jestem za stary na harcerstwo juniorów i przeniesiono mnie do „Bojowej Szkoły” oddziału, w którym przeszedłem Powstanie. Większość moich kolegów, którzy chodzili razem ze mną na komplety, również należała do konspiracji, do mojego oddziału: Jurek Zawadowski, czyli „Tita”, Jurek Kostecki, kolega „Sidol” Kowalski. Trudno dzisiaj nazwiska sobie przypomnieć, bo to jednak nie ten wiek do pamiętania i dużo lat minęło. Mam gdzieś w domu wykaz nazwisk naszego plutonu, ale musiałbym poszukać, tak łatwo nie znajdę w tym bałaganie. Zresztą ukazała się historiografia o naszym plutonie napisana przez kolegę Duchowskiego i jeszcze drugiego z kolegów.
Tak, mam dwóch braci młodszych ode mnie o trzy lata, oni nie należeli do konspiracji.
- Czy w rodzinie wiedzieli, że pan należał?
Ojciec wiedział, mama prawdopodobnie domyślała się.. Na pewno wiedziała, jak ojciec wiedział to i mama wiedziała. Bracia nie wiedzieli. Jak były zbiórki, to trudno żeby chłopaki, mieszkając w tym samym domu nie widzieli, co się w domu dzieje. Jest piosenka o konspiracji – co znaczy konspiracja, nie wie nikt. Bardzo śmieszna piosenka, ale dość prawdziwa. To była taka konspiracja, że prawie każdy wiedział o drugim, że ktoś gdzieś jest, szczegółów może nie, ale jednak dość dużo się wiedziało o sąsiadach. W naszym domu na przykład byli folksdojcze. Oni się kryli, ale myśmy wiedzieli, że to są folksdojcze. Nie wiedzieli, że my jesteśmy w konspiracji, bo gdyby wiedzieli, to prawdopodobnie Niemcy by się też o tym dowiedzieli.
- Kiedy usłyszał pan pierwszy raz o tym, że ma wybuchnąć Powstanie?
Na tydzień przed Powstaniem dowódca naszego plutonu poprosił o spotkanie z moim ojcem. Przyszedł do nas i prosił ojca, żeby w naszym mieszkaniu zorganizować punkt dowodzenia na Żoliborz pułkownika „Żywiciela”. Ojciec się na to zgodził. Tak, że o wybuchu Powstania wiedziałem na tydzień przedtem, bo wtedy sprowadzili się do nas ludzie z ochrony pułkownika „Żywiciela”, jego sztab. Mieszkali u nas, dostali jeden pokój. To był pokój, w którym były szafy biblioteczne, w którym były książki szkolne „Poniatówki”, gimnazjum Poniatowskiego, bo rodzice przy okazji nauczania również wypożyczali książki z biblioteki szkolnej. Książki związano w paczki, a na półki biblioteczne poszły pistolety, mapy i inne akcesoria wojskowe. Miałem za zadanie przede wszystkim siedzieć w oknie i obserwować, czy coś się nie dzieje na ulicy, czy Niemcy nie podchodzą, czy nie widać ruchów podejrzanych, niezależnie od tego, że w sąsiednim domu naprzeciwko był pluton ochrony sztabu „Żywiciela”. Myśmy mieszkali na Mickiewicza 37 w tak zwanym „Zniczu”, to jest spółdzielnia mieszkaniowa nauczycielska, a naprzeciwko jest Szklany Dom.
- Jak dużo osób u was stacjonowało?
Trudno powiedzieć, bo oni się stale zmieniali. To wszystko działo się pod płaszczykiem gabinetu dentystycznego. Mama miała gabinet dentystyczny w pokoju, udawano że to do dentysty ludzie przychodzą. Prawdopodobnie to pasowało ochronie „Żywiciela”. Czasem osiem, dziesięć osób, a czasem trzy, trudno powiedzieć, ile dokładnie. Czasem obiad im gotowałem.
- Czy sam „Żywiciel” był u was w domu?
Tak, cały tydzień.
„Żywiciel” był bardzo przyjemnym starszym panem. Niski, dość tęgi, jowialny, żartowniś, lubił opowiadać kawały. Nie był napuszony, bardzo ważny, nie widać po nim było, że to jest pułkownik, zresztą zawodowy. Miał duży brzuszek i na brzuchu nosił pistolet za pasem, nie w kaburze tylko normalnie zatknięty za pasek od spodni. To tak śmiesznie wyglądało, bo na brzuchu jeszcze pistolet wisiał za paskiem. Z pułkownikiem „Żywicielem” jeszcze miałem później ciekawą historię, ale stopniowo dojdziemy do tego.
- Czy dyskutowaliście na temat Powstania jeszcze przed?
Nie, ze mną nie dyskutowali. Praktycznie nie miałem prawa wejścia do pokoju wtedy, kiedy tam ktoś był. Musiałem być na zewnątrz, musiałem pilnować. Drobiazg – nie mogłem się iść bawić na podwórko do dzieci, do kolegów, bo byłem wtedy zajęty przez cały tydzień.
- Czy pana oddział wiedział o tym?
Dowódca wiedział, oddział nie. Dowódca wiedział, bo to on z ojcem przecież tą sprawę omawiał.
Nasz dowódca? Marek...Myśmy mieli dwóch dowódców, pierwszy był Marek. Marek w pierwszym dniu Powstania został ranny, znalazł się w szpitalu, a dowództwo wtedy przejął jego zastępca obecnie doktor - Wiczyński Antek. Do końca Antek już był dowódcą plutonu. Więcej miałem kontaktu z Antkiem jak z Markiem. Marek tylko był dowódcą praktycznie przed Powstaniem, a ja nie uczestniczyłem w żadnych zbiórkach przed Powstaniem dlatego, że musiałem pilnować tutaj mojego mieszkania i dowództwa „Żoliborza”. Tak, że byłem zwolniony ze zbiórek, które było dwie przed Powstaniem. Jedną rozpuszczono, a drugi raz jak się zebrali, to już wybuchło Powstanie.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
W mieszkaniu, o godzinie pierwszej w południe padły pierwsze strzały w okolicach Suzina. To jest od mojego domu z osiemset metrów czy kilometr mniej więcej. Natychmiast cała strzelanina się przeniosła na Plac Wilsona. Z mojego okna widać było Plac Wilsona, bo budynek jest w dole od niego. Wtedy nie było innych budynków, tylko gołe pole, skąd widzieliśmy wszystko wyraźnie. Pierwszy czołg pokazał się bardzo szybko, po pierwszych strzałach na Suzina, to już go było widać. Pierwsze strzały na Żoliborzu były dlatego, że oddział AL-u chyba przewoził broń na Powstanie i natknęli się na patrol żandarmerii. Niemcy chodzili po Warszawie patrolami siedmiu, dziewięciu żołnierzy. Bardzo często patrole chodziły ulicami. Widocznie wtedy natknęli się na patrol, nie dali się sprawdzić co wiozą, wieźli broń na wózku dwukołowym i wybuchła pierwsza strzelanina. Uciekli z bronią. Niemcy też uciekli w drugą stronę. Ale już się zaczęło na Żoliborzu. Powstanie miało wybuchnąć o piątej popołudniu, a myśmy mieli o pierwszej już pierwsze strzelaniny. Główne ulice: Mickiewicza, Słowackiego w kierunku Śródmieścia zostały już przez czołgi wtedy zablokowane, ruch tramwajów ustał. Już zaczęła się wojna.
- Czy „Żywiciel” nadal był u was?
„Żywiciel” w momencie pierwszych strzałów był u nas. Godzinę po pierwszych strzałach wynieśli się stamtąd, wynieśli wszystko, co mieli ze sobą. Mnie kazali uprzątnąć wszystko po sobie. Wszystkie papiery, jakie zostały popalić. Jeżeli coś innego zostało, to zabrać ze sobą do Powstania i przekazać tam, ale nic więcej nie było, tylko papiery. W koszu na śmieci były notatki. To wszystko musiałem popalić. Poza tym jak jeszcze nie było Powstania od dwunastej szykowałem obiad dla siebie i również dla nich, smażyłem naleśniki. Miały być naleśniki z dżemem. Jak padły pierwsze strzały, to już zatrzymałem się z naleśnikami. Z pokoju mi wyniesiono erkaem, bo w konspiracji byłem przygotowany jako celowniczy erkaemu. Przeszkolony byłem przynajmniej teoretycznie. Kiedyś w lasach w okolicach Radziwiłłowa strzelałem z tej broni, ale tylko jedną serię, bo szkoda było amunicji. Teoretycznie erkaem znałem, a praktycznie dopiero poznałem w czasie Powstania. Wyniesiono go, postawiono na balkonie, kazali mi się położyć. Kocyk sobie podścieliłem z poduszeczką, żeby mi było wygodniej i leżałem koło erkaemu. Miałem sygnalizować jak Niemcy będą zbliżać się z Placu Wilsona. Niemcy nie kwapili się iść w tą stronę. Dzięki temu nie strzelałem. Chyba dobrze. W tym czasie „Żywiciel” się wyniósł, erkaem zabrali i znowu zostałem bez niczego, bez broni. Jak wyglądało samo wyjście do Powstania? Ubrałem się najbardziej racjonalnie jak wtedy mogłem. Spodnie z pseudo-drelichu, kurtka od dresu, bluza od dresu, sweter, oczywiście koszula, bielizna, kawałek ręcznika, szczotka do zębów i pasta w torbę, grzebień pewno to wszystko co wiozłem. Miałem chlebak uszyty z płótna, wszystko w niego wsadziłem. Kawałek chleba tam wsadziłem, ale nie było nic do niego. Jak pierwsze strzały padły, wszyscy cywile, jak ja to nazywam, udali się do piwnicy, żeby, jak czołgi będą strzelać, to nie być w mieszkaniach, po których będą strzelać. Piwnice miały grube mury, można się było tam schować. Wszystko się do nich pochowało. Likwidowałem sztab „Żoliborza”. Jak już wszystko było czyste, zapakowałem się i zszedłem. Ojciec był na klatce. Pożegnanie było bardzo dramatyczne, bo ojciec się rozpłakał: „Ty już nie wrócisz.” Byłem przekonany, spokojny, że jednak wrócę i chyba zaraziłem tym spokojem ojca. Mówię: „Tato, pewnie że wrócę, mnie się nic nie stanie.” „Żeby tak było.” Pożegnaliśmy się i poszedłem. Przebiegłem oczywiście przez Mickiewicza, bo zbiórka była u kolegi Rytla w mieszkaniu, to jest na Dolnym Żoliborzu. Biegnąc do kolegi Rytla biegłem koło Szklanego Domu. W nim była tam już część naszych kolegów. Powiedziano mi, że od Rytla już wyszli. Poszliśmy ich szukać. Spotkaliśmy ich na którejś z uliczek Dolnego Żoliborza, cały oddział szedł właśnie do Szklanego Domu, więc wróciliśmy się tam. Przesiedzieliśmy na miejsc z kilka godzin, już dzisiaj trudno dokładnie określić. Może ciekawe byłoby uzbrojenie. Nie potrafię dzisiaj uzmysłowić sobie, ilu nas było. Nasz pluton liczył koło osiemdziesięciu ludzi, ale nie było wszystkich drużyn. Było nas trzydziestu, może czterdziestu. Mieliśmy pięć pistoletów, jeżeli dobrze pamiętam, czeskich zbrojówek z amunicją dorabianą, czyli z większego kalibru robiono mniejszy kaliber, obtaczając amunicję. Dzisiaj, nawet będąc wojskowym – nigdy nie byłem prawdziwym żołnierzem, tylko byłem ekonomistą w wojsku, ale z bronią miałem do czynienia – nie wyobrażam sobie, jak można było bezpiecznie strzelać z przerabianej amunicji o obniżonej grubości łuski, ale widocznie można było. Zresztą nie było za bardzo jak strzelać, bo do każdego pistoletu było po pięć sztuk amunicji. Do tego mieliśmy kilka granatów, kilka „sidolówek” – to są granaty robione w konspiracji. Marek miał „parabelkę” – pistolet niemiecki i chyba Antek też miał pistolet, ale już nie pamiętam, jaki. To było całe uzbrojenie wielkiego oddziału, który ostatecznie liczył koło osiemdziesięciu chłopa w pierwszych godzinach Powstania. Myśmy ze Szklanego Domu przeszli na Marymont. Przebiegając ulicą Pogonowskiego, byłem ostatni, zobaczyłem pod Szklanym Domem niemieckiego żołnierza. Zawołałem do Marka, że tam jest żołnierz. Marek się zatrzymał, cofnął. To był płot obrośnięty dzikim winem, dom był w głębi przy samej ulicy od Pogonowskiego. Jeszcze chyba Marek nie wystawił ręki z pistoletem, żeby strzelać, a Niemiec już strzelił. Prawdopodobnie przypadkowo, widział ruch, a nie mógł widzieć ludzi za płotem obrośniętym dzikim winem. Trafił Marka w rękę, pistolet mu wyleciał. Podniosłem go, ale ktoś mi zaraz go zabrał, prawdopodobnie „Antek”. Marek miał rękę przestrzeloną, ciekła krew. Pierwszy szok, pierwszy ranny. Chusteczką przycisnęliśmy ranę i sanitariuszki zabrały Marka, a myśmy poszli dalej. Poszliśmy na Marymont, już zbliżał się wieczór. Siedzieliśmy w domku. Później zorganizowano posterunek, który mieliśmy obsadzić, na końcu ulicy Potockiej od strony Wisły. Na placówce siedziało nas dwóch, czasem trzech. Już dzisiaj nie pamiętam, na czyjej zmianie nadjechał motocykl z dwoma Niemcami. Ktoś rzucił granat, motocykl się przewrócił. Prawdopodobnie Niemcy zginęli, szczegółów nie pamiętam. Do tego stopnia, że nie wiem, czy brałem w tym udział czy nie. Nie potrafię sobie tego uzmysłowić. W nocy, jak już się zupełnie ściemniło nastąpiła zbiórka załogi „Żoliborza” przed naszym domem, przed „Zniczem”. „Żywiciel” miał krótką przemowę: że cele militarne, które mieliśmy zdobyć w pierwszym dniu Powstania, nie zostały zdobyte, nie mamy broni, nie mamy amunicji. Pierwszej nocy Powstania zarządził wymarsz do Puszczy Kampinoskiej. Jakie to były cele? Cytadela na Żoliborzu, Instytut Chemiczny przy Dworcu Gdańskim, szkoła gazowa na Marymoncie. Jedyne co zdobyli, to chyba koszary, które na Placu Wilsona zajmował oddział niemiecki. Chyba dlatego, że Niemcy się stamtąd wycofali. Na Żoliborzu pierwsze dni Powstania zakończyły się całkowitą klapą, całkowitym niepowodzeniem. „Żywiciel” rozkazał wymarsz do Puszczy Kampinoskiej.Wymarsz był dość trudny i ciężki. Jeden z naszych kolegów przechodząc w okolicach Wawra – na końcu Bielan był klasztor żeński – wkładał sobie granat „filipinkę” łyżką za pas. To była robota podziemna, wykonywana po garażach, po dziurach. Nieprecyzyjna. Zawleczka się wyciągnęła, granat odpalił i wywaliło mu cały żołądek. Myśmy byli przy tym z Jurkiem Sułkowskim, który miał pseudonim „Konduktorka”. Udzieliliśmy mu pierwszej pomocy. Można było tylko coś przyłożyć do jelit, które wyszły na wierzch, trzeba to było zgarnąć. Wzięliśmy go na drzwi. Skąd drzwi się znalazły? Nie wiem, nie pamiętam dzisiaj. Z Jurkiem zanieśliśmy go do sióstr praktycznie na skonanie, bo on żył cały czas. Oddział poszedł dalej za innymi oddziałami w kierunku Puszczy Kampinoskiej. Siostry nas nie chciały z początku wpuścić, bo wszystkie były przestraszone. Wiadomo było, że jak przyjadą Niemcy, zobaczą Powstańca to mogą rozwalić cały zakon, ale w rezultacie wpuszczono nas do środka. Zostawiliśmy rannego chłopaka. W książce, którą Motek Duchowski pisał, nawet jest to nazwisko. Przykro mi, że nie mogę tego znaleźć, ale dojdziemy do tego. [...] Wtedy po oddaniu go siostrom poszliśmy szukać naszego oddziału. Umówiliśmy się, że na skrzyżowaniach, na zakrętach, będzie stał łącznik. Idziemy, nikogo nie ma, noc ciemna, Wawrzyszew, wieś pusta, nie ma kogo zapytać, domy są bardzo rzadko. Dopiero się zorientowałem, że przecież jest rosa i kilka tysięcy ludzi, którzy przeszli, zostawiło na ziemi ślad dokąd szli szosą. Trudno to nazwać szosą – nie kamienna tylko piasek. Na piasku widać było, jaki zostawiają ślad. Jak skręcili przez pola, to ładnie się ich ślad zaznaczył– na trawie był pas bez wody, bez rosy. To już nas trochę pocieszyło, że wiemy gdzie iść. Szliśmy za oddziałem dość długo, pierwsze krzaki, droga poprzeczna, nagle słyszymy: „Stój, kto idzie? Padnij!” Tośmy kapnęli. „Podaj hasło!” „Jak nam nikt hasła nie podawał, to co my możemy podać?” Tłumaczymy, że jesteśmy z oddziału, który rannego odstawiał. Jest nas dwóch. „To zbliż się.” Zbliżyliśmy się, rozpoznano nas. Zostaliśmy uratowani, bo już nie byliśmy wtedy sami. Dzisiaj to może wygląda śmiesznie, ale człowiek miał pietra wtedy, bo jak nie znajdzie, to co? To gdzie pójdzie, jak nie znajdzie oddziału? Natrafi na Niemców-koniec. Broni nie ma żadnej, dokumentów żadnych. Dokumenty trzeba było wszystkie zostawić. Goły i nagi praktycznie biorąc. Ale doszliśmy do naszego oddziału. Z marszu zostało mi w pamięci jeszcze to, że w pewnym momencie zaczął padać deszcz. Myśmy przemiękli na wylot. Bluza od dresu i sweter nasiąkły tak, że koszula była mokra. Zimno w nocy było jak diabeł, a myśmy szli i szli. Wreszcie nad ranem zatrzymaliśmy się w wysokim lesie, zarządzono odpoczynek. Człowiek żeby się rozgrzać rozbierał się do naga, jeden drugiego lał po plecach, a z ubrań wyżymało się wodę dosłownie. Później mokry sweter, mokrą bluzkę znowu na siebie zakładało i szło się dalej. Tak doszliśmy do wsi Sieraków. W Sierakowie rozlokowano nas po różnych chałupach, stodołach, gdzie kto dostał przydział. Dla naszego plutonu przypadała chałupka bardzo biednych ludzi, ale bardzo serdecznych i stodoła pełna zboża. Zameldowałem się w stodole od razu. Rozebraliśmy się, kto mógł, prawie do naga, zakopaliśmy się w snopki zboża. Proszę sobie wyobrazić: nago w snopkach zboża, gdzie oset jest, kłujące kłoski zboża, ale było ciepło i sucho, a ubranie suszyło się na belkach stodoły i człowiek mógł wreszcie zasnąć. Nie wiem, jak długo spałem, w pewnym momencie wyciągnięto mnie stamtąd. Nasz pluton objął wtedy obowiązki ochrony dowódcy Żoliborza czyli, „Żywiciela”. Śmieszny to był pluton ochrony, bo przecież mieliśmy czeskie zbrojówki, ale szliśmy na wartę przed sztab „Żywiciela”. Mieścił się on w podobnej chałupce, do tej, w której my mieszkaliśmy. Były w niej tylko dwie izby. Wartę się pełniło albo przed drzwiami albo w sieni przed dwoma pokojami. Wartę pełniliśmy we dwóch. Nie pamiętam, ile razy byłem na warcie, ale byłem kilka razy, bo w pewnym momencie byłem świadkiem bardzo ciekawej rozmowy. Długo o tej rozmowie nie mówiłem nikomu uważając, że jako wartownika obowiązuje mnie tajemnica wojskowa. Piętnaście lat wtedy miałem, ale tak uważałem. Co to była za rozmowa? Z dowództwa AK warszawskiego przyszedł generał „Monter” do pułkownika „Żywiciela” z rozkazem powrotu do Warszawy. To chyba było już następnego dnia. Myśmy w sumie byli tam chyba ze dwa dni, trzeciego wracaliśmy. Rozmowa trwała kilka godzin, całą moją służbę na warcie. To była bardzo dramatyczna rozmowa. Do mnie docierały fragmenty. Generał „Monter” groził – on wtedy jeszcze pułkownikiem był – sądem polowym „Żywicielowi”, rozstrzelaniem. Przez jakiś czas przekonywał go, dosłownie namawiał, żeby wrócił, podawał argumenty. „Żywiciel” się bronił, że przecież nie mamy broni, nie mamy amunicji. Operował cyframi, których dzisiaj już nie pamiętam. W sumie było kilka karabinów maszynowych, żadnej cięższej broni, ileś tam granatów, dosłownie pustki były w ludzkich rękach. Broń podobno mieliśmy dostać od oddziałów puszczańskich, ale czy dostaliśmy czy nie, to tego nie wiedziałem, już nie dosłyszałem. W każdym bądź razie argumentem na niewracanie do Warszawy było to, że on będzie prowadził ludzi na śmierć bez szansy obrony. Gołymi rękoma nie da się bronić. Rozmowa trwała dość długo, nie wiem jak się skończyła, bo mnie zmieniono. Rozmowę, nie szczegóły tylko całą otoczkę, zapamiętałem na całe życie. Wiedziałem, że „Żywiciel” po tej rozmowie był strasznie zgaszony. Tak jakby mu kilkadziesiąt lat przybyło. Otrzymałem rozkaz zawiadomić oddział stacjonujący niedaleko Palmir, cmentarza w Palmirach. Jak to się nazywało... Jak się jedzie przez Palmiry w kierunku Puszczy Kampinoskiej, to się mija wieś, gdzie jest leśniczówka, kilkanaście domów... Do wioski miałem pięć kilometrów przez las. Wytłumaczono mi, jak mam iść, dano mi karteczkę, którą miałem dostarczyć dowódcy. Podano mi hasło, odzew i wypuszczono. Sieraków był obstawiony placówkami, wokoło były lasy, a wieś się mieściła wśród wielkich lasów Puszczy Kampinoskiej na polanie śródleśnej, ziemia licha, same piachy. Wiem, że jak wszedłem w las, to minąłem ostatnie posterunki. Do ostatnich posterunków wyprowadził mnie któryś z oficerów sztabu. Później już poszedłem sam. Szedłem skrajem drogi, szerokiego traktu, uważałem tylko, żeby się na coś nie natknąć, żeby zdążyć w razie czego uskoczyć w las. Zobaczyłem na środku drogi pasące się dwie sarny. Szedłem skrajem lasu tak, że one mnie nie widziały. W pewnej chwili sarenki podniosły głowy. O! Miejscowość się nazywała Pociecha. Popatrzyły się w kierunku Pociechy, tam gdzie szedłem i nagle odskoczyły do lasu, stanęły na skraju lasu, chwilę postały i uciekły dalej. Zdecydowałem, że też wejdę do lasu. Akurat były jałowce, wlazłem w jałowce i czekam, co będzie dalej. Usłyszałem warkot silników, jadą samochody. Schowałem się za jałowce, tak dobrze, żeby mnie nie było widać i patrzę, co to jedzie. Jechało kilka niemieckich samochodów z wojskiem z
Wehrmachtem. Mały samochód terenowy z przodu, a później samochody ciężarowe „Ople”. Nie pamiętam dzisiaj, ile ich było, dwa czy cztery, w każdym bądź razie kilka samochodów. Przejechali koło mnie i pojechali w kierunku Sierakowa. Jak przejechali, odczekałem chwilę, czy coś więcej nie jedzie. Ponieważ więcej nie jechało pomaszerowałem dalej, ale już maszerowałem skrajem lasu, nie drogą. Nawet nie ścieżką przy lesie, tylko pierwszymi drzewami, żeby być bezpieczniejszym. Długo szedłem, nic nie było po drodze. Wreszcie doszedłem na rozgałęzienie dróg, odchodziło pięć dróg. Tłumaczono mi, że pójdę w trzecią drogę. Nie byłem pewien, czy to ta, czy nie ta, ale trzecią wybrałem i idę nią. Las się skończył, zaczęły się krzaki, łączki. Nagle: „Stój, kto idzie?” Stanąłem. „Zbliż się dla podania hasła.” To jak dzisiaj pamiętam, niestety hasła nie pamiętam. „Podaj hasło”. To podałem. Pytam się: „Podaj odzew.” Podali mi odzew. Wtedy to już potoczyło się szybko, od razu wysłano jednego żołnierza biegiem do dowódcy. Powiedziałem kim jestem: „Goniec od pułkownika << Żywiciela >>.” Biegiem udałem się do dowództwa oddziału, które było w leśniczówce. Przekazałem meldunek. On od razu zarządził alarm, przygotowanie do wymarszu. Pyta się: „Jadłeś coś?” „Nie.” „To zaraz dostaniesz.” Dali mi jajecznicę z pięciu jaj. Była wyśmienita. Praktycznie niewiele co jedliśmy: zupę kartoflankę, kaszę, a tutaj nagle jajecznica z przyzwoitymi kawałami chleba, chyba zjadłem trzy pajdy. Do dzisiaj pamiętam smak tej jajecznicy z cebulką. Oczywiście po piętnastu minutach - wystarczyło piętnaście minut, żeby się oddział przygotował - wyszliśmy z powrotem w kierunku Sierakowa. Droga do Sierakowa już była szybsza. Nic praktycznie z niej zapamiętałem, poza tym żeśmy dość szybko szli. Przyszliśmy, gdy już było ciemno i po krótkim postoju poszliśmy w kierunku Warszawy.Do Warszawy - na Bielany, na osiedle Zdobyczy Robotniczej - doszliśmy nad ranem. Osiedle to miało w tamtych latach taki wygląd: był okrągły plac obudowany domkami jednorodzinnymi i ulica w jedną i w druga stronę obudowana domkami jednorodzinnymi. Wkoło były piachy, nie było żadnych innych domów. W tej chwili trudno sobie to nawet wyobrazić. Byłem tam kiedyś, jest jeszcze resztka tego osiedla. Próbowałem sobie przypomnieć, jak to wyglądało. To były domki budowane z cegieł, pustaków. Cegła nie chroniła przed pociskami, nawet karabinowymi. Niektóre potrafiły przebijać przez cegły nie mówiąc o pocisku z czołgu, który przelatywał przez kilka ścian. Myśmy się zatrzymali na osiedlu. „Żywiciel” rozkazał rozstawić czujki i od strony Bielan okopać się, znaczy wykopać okrągłe dołki na wysokość prawie człowieka do ramion. Kazał wyznaczyć kilku ludzi, którym wydano po wiązce granatów, niemieckich granatów powiązanych po trzy razem. Mieliśmy za zadanie, jak przyjdą czołgi, schować się w dołku, przepuścić czołg nad sobą i z tyłu obrzucić go wiązką granatów, schować się z powrotem w dołek i modlić się, żeby piechota, która z tyłu idzie cię nie zauważyła. „A kuku tu mnie nie ma”, na takiej zasadzie: jak króliczek. Jestem tutaj, ale nikt mnie nie widzi. Nie wiem, jak to było pomyślane, praktycznie nie było z tego wyjścia. Jeżeli by rzeczywiście czołgi przyszyły i przejechały nad nami, to by każdego z nas w dołku zastrzelono. Myśmy innej broni wtedy nie mieli, tylko wiązki granatów. Nie pamiętam, na przedpolu było nas pięciu czy sześciu, ale byliśmy w dołkach. Niemcy podjechali czołgami od strony Bielan, ale nie tylko bo i z drugiej strony również. Osiedle Zdobyczy Robotniczej było usytuowane prawie równolegle do ulicy Słowackiego, tylko w pewniej odległości od budynków ówczesnych Bielan. Za dużo budynków nie było, ale to było wolno stojące osiedle, nie bardzo łączące się z pozostałymi budynkami na Bielanach. Niemcy, jak strzelali z dział czołgowych, to pociski przelatywały przez słabo wybudowane domki na wylot. Bardzo często się zdarzało, że pocisk wybuchał dopiero po drugiej stronie, po stronie już drugich Niemców, którzy byli z drugiej strony budynków. Z tego okresu pamiętam moment, kiedy siedziałem w dołku z wiązką granatów. Miałem wyciągnąć zawleczkę i rzucić granat, cała filozofia ataku czy obrony, trudno to nazwać. Jeszcze drugi moment pamiętam, bardzo tragiczny moment. Wysłano mnie z rozkazem do oddziału dywersji. Na „Żoliborzu” był oddział, który nazywano dywersją, również harcerski, który był najlepiej chyba uzbrojony. Prawie każdy z chłopców miał broń. Byli tam starsi chłopcy, przeważnie studenci w wieku już siedemnastu, osiemnastu, dwudziestu lat. U nas, w naszym plutonie, najmłodszy chłopiec to miał chyba trzynaście, jak było Powstanie, prawdopodobnie Jurek Bejger. Dzisiaj trudno mi powiedzieć, czy on był akurat najmłodszy. Miał pseudonim „Sulimczyk”. Ja miałem piętnaście, a dowódca miał siedemnaście czy osiemnaście lat. To był wiek wtedy bardzo poważny. Wysłano mnie z meldunkiem do oddziału dywersji. Wszedłem do domu, w którym oni kwaterowali, zresztą oni kwaterowali w kilku. Próbowałem znaleźć dowódcę. Wszedłem w takim momencie, kiedy na maleńkim podwórku jednego z domków dwie dziewczyny płakały nad kupą strzępów ludzkich, bo trudno powiedzieć, że to byli ludzie, to były tylko strzępy ludzkie. Płakały, bo dwie, trzy minuty temu tu pięciu chłopców rozmawiało, stało czy siedziało. Uderzył pocisk i nic z nich nie zostało. Ją wysłali po coś do picia, poszła, jak wróciła, to już nikogo nie było. Przekazałem komuś meldunek, ale ten moment mi utkwił w pamięci, bo po ścianach domu, po płocie dosłownie wisiały strzępy ludzkie, kawałki skóry, mięsa, kałuża krwi, lej. Ale na tym niestety polega wojna. Myśmy na osiedlu Zdobyczy Robotniczej przesiedzieli cały dzień: od rana jak przyszliśmy z Puszczy Kampinoskiej do nocy. W noc zarządzono marsz na Żoliborz. Wyszliśmy, jak już było zupełnie ciemno. To była ładna noc. Pamiętam, bo szło się po piaskach, po niezarośniętych, niezamieszkałych, nierównych polach, bez domów. To się nazywało Górki Wschodnie. To było kiedyś za czasów dawniejszych wojen też pole bitwy. W 1939 roku tam musiało być zdrowe pole bitwy, bo myśmy znajdywali hełmy, bagnety. Polskie, a nawet niemieckie. Z tego pola miałem hełm w czasie Powstania, polski hełm. Był bez skóry w środku, skórkę musiałem sobie zrobić, ale blacha była oryginalna z polskiego hełmu. Szliśmy w sznurze ludzi czwórkami, piątkami, diabli wiedzą. Jak się spojrzało z górki, to wąż się wił przez ładnych parę kilometrów, bo kilka tysięcy ludzi z Puszczy Kampinoskiej wracało na Żoliborz. Tutaj mnie spotkała moja wielka przygoda, która później dała mi broń. Jak Niemcy wystrzeliwali w powietrze flary, czyli rakiety oświetlające, to wielki wąż od razu padał na ziemię, żeby nie było widać, że tu idą ludzie. Podnosiliśmy się dopiero wtedy, jak flara już przestała się świecić, jak spadała na ziemię. Przy którejś flarze też chlapnąłem na ziemię i wpadłem w dół. Uderzyłem się, zakląłem szpetnie, a kląć kiedyś umiałem, pomimo że byłem harcerzem. Macam, a coś metalowego jest. Macam dokładniej – karabin maszynowy. Kopać, bo to było w piachu do połowy zakopane. Wykopałem cały karabin tylko bez kolby – kolbę miał urwaną – MG 42. Pełen piachu, ale kompletny, cały. Ucieszyłem się strasznie, od razu kolega się koło mnie znalazł - „Sidol”. On umownie był moim amunicyjnym. Jak znaleźliśmy erkaem, to byliśmy wniebowzięci. Otrzepało się go z piasku, żeby jak najmniej ważył i na plecy. „Sidol” mówi: „Nie na plecy, bo ci zabiorą, ściągaj kurtkę.” Owinęliśmy go w moją dresową kurtkę, żeby jak najmniej go było wiać, koledzy mnie obstawili i tak nieśliśmy go na Żoliborz. Po drodze były dwa momenty, kiedy nam ktoś chciał go zabrać, ale cały pluton twardo stał w mojej obronie, nie oddaliśmy erkaemu. Tak doszliśmy na Żoliborz.Na Żoliborzu zakwaterowano nas w domach, które są w tej chwili koło teatru. Niedaleko Suzina, praktycznie przy Suzina. W jednym z domów było dowództwo „Żywiciela”, tam sobie „Żywiciel” znalazł miejsce na dowodzenie. My, jako pluton ochrony sztabu, musieliśmy blisko niego mieszkać, więc w domkach zamieszkaliśmy. To były dwu- czy trzypiętrowe domy, nie proste tylko jakby w półkole ustawione. Pierwsze momenty, które utkwiły mi w pamięci: jak już rozlokowano nas po mieszkaniach, położyliśmy się, żeby trochę zasnąć – zaczęły nas gryźć pluskwy. Okazuje się, że pluskiew było tyle, że po ścianach chodziły. Zamiast spać zaczęliśmy pluskwy zabijać. Jeden z kolegów miał pistolet „piątkę”, damski pistolecik. Tak się wkurzył, że strzelał do pluskiew. Dali mu po łbie, bo amunicję marnował. Okazało się, że on miał całą paczkę amunicji, do dziś nie pamiętam, który to był, czy to od nas, czy ktoś obcy. Pierwsze wrażenie z wojny – to z pluskwami. Na osiedlu byliśmy chyba z piętnaście dni. W każdym bądź razie jakoś to trwało, bośmy chodzili na wartę przed sztab „Żywiciela” i praktycznie więcej nic się nie robiło. Dorobiłem sobie kolbę do erkaemu z drzewa z olszyny, scyzorykiem ją wyciąłem. Wypaliłem otwór gwoździem nad ogniem, bo tam trzeba było przez środek śrubę założyć, scyzorykiem poszerzyłem otwór. W ten sposób zrobiłem sobie kolbę. Później było przestrzelanie broni, a później było przydzielenie mi amunicji. W pierwszej wersji dostałem dwie taśmy amunicji. W taśmie było około czterdziestu sztuk naboi, czterdzieści do pięćdziesięciu, bo różne taśmy były. Amunicja niemiecka miała kaliber osiem. Nasz pluton był uzbrojony, miał erkaem! Z erkaemem chodziłem na placówkę na tyłach ulicy Krechowieckiej, dzisiaj to się nazywa Popiełuszki, kiedyś Słowackiego. Były tam wały po dawnych fortach, z wałów było widać fabrykę „Opla”, w której byli Niemcy. To jest blisko pętli na Potockiej. W wałach pokopaliśmy stanowiska, było stanowisko erkaemu, rowy dochodzące, stanowiska innych strzelców. Ufortyfikowaliśmy wały u góry, żeby mieć dobry ostrzał. Przez kilka ładnych dni pełniłem służbę na wale. Miałem dwa momenty. Pierwszy moment to od Potockiej nadjechał samochód sanitarka. Niemcy jeździli do Potockiej i w lewo do szkoły gazowej Marii Kazimiery, dowożąc tam amunicję, żywność. W szkole gazowej była załoga niemiecka. Szkoła gazowa mieściła się przy kościele na Marymoncie. Była tam górka, na której był kościół i między innymi przedwojenna szkoła gazowa. Tam byli Niemcy. Niemcy czasem potrafili zabłądzić. Pomyliły im się ulice i zamiast skręcić w Marii Kazimiery jechali dalej Słowackiego. Potrafili dojechać do pierwszej barykady, a pierwsza barykada była przed Suzina, przy Suzina była już druga. Z wału widziałem wąski odcinek między dwoma blokami i widziałem ulicę Słowackiego. Widziałem również pętlę przy Potockiej. Jak zobaczyłem samochód jadący na pętli, to się przygotowałem, że jak mi się pokaże między blokami, to go skoszę. Nie zauważyłem, że to jest sanitarka. Jak tylko maska się pokazała, to strzeliłem. Pociągnąłem serię krótką, żeby jak najmniej amunicji zniszczyć. Trafiłem kierowcę i żołnierza, który obok siedział. Samochód stanął. Nasi z barykady przy Krechowieckiej, bo pierwsza barykada była przy Krechowieckiej, doskoczyli do niego i okazało się, że cały samochód był załadowany skrzynkami z granatami. Tak, że zdobyliśmy dość dużo granatów, to były granaty zaczepne. Robiły dużo huku, mało skutku. Jak się wyciągało zawleczkę, to iskry się sypały ze środka. Niektórzy koledzy nie wytrzymywali nerwowo i rzucali prawie pod nogi, ale huk dawały, jakaś tam broń była. Oczywiście „Żywiciel” doszedł, kto ustrzelił załogę i wtedy po raz pierwszy zostałem ukarany trzema dniami aresztu do odsiedzenia po wojnie. Zresztą zostałem trzy razy w ten sposób ukarany. Drugi taki moment, również nie był zbyt chwalebny, zostałem ukarany znowu trzema dniami aresztu do odsiedzenia po wojnie. Przed nami były okopy niemieckie, Niemcy stamtąd nas ostrzeliwali. Dlaczego z okopów, kiedy mieli niedaleko fabrykę „Opla”? Mogli z okien czy z murów strzelać. Ale pokopali sobie okopy i okopy były obsadzone. Myśmy musieli pilnować, żeby stamtąd nie szło natarcie. W pewnym momencie widzę obrazek: idzie czterech Niemców, niosą nosze i na noszach coś niosą. Każdy ma opaskę biało-czerwoną na ręku. Ale człowiek trochę myśli: „Jak to: czterech sanitariuszy niesie rannego nie od okopu do tyłu na zaplecze, tylko z zaplecza do okopów, co to za sanitariusze, którzy niosą rannego do okopu na pierwszą linię?” Doszedłem do wniosku, że oni nie niosą rannego, tylko co innego niosą i skosiłem ich czterech, wszystkich czterech skosiłem jedną serią. Dobrze strzelałem i do dzisiaj nieźle strzelam. „Jak mogłeś strzelać do sanitariuszy?” Na noszach była amunicja, bo myśmy w nocy przyciągnęli nosze do naszego wału. Okazuje się, że w okopach nie było tak dużo Niemców, a na noc się wycofywali. Strzelałem do sanitariuszy i dostałem trzy dni do odsiedzenia po wojnie. Czy powinienem był to zrobić? Nie wiem, dzisiaj trudno rozważać te historie.
Trzecia historia, to strzelałem do samolotów, które bombardowały Stare Miasto. Krew nas zalewała, bo sztukas jak bombardował Stare Miasto, to nad Stare Miasto nurkował, zrzucał bomby i na niskim pułapie nad samymi dachami domów leciał na lotnisko na Bielanach. Tam uzupełniali bomby, z powrotem wracali nad Warszawę i zrzucali bomby. Był rozkaz, żeby nie strzelać do samolotów. Nas to krew zalewała. „Jak to? Nad nami latają, bez mała można było kamieniem do niego trafić, a nam nie wolno strzelać.” Chłopak miał jednak duszę buntownika. Poszliśmy z „Sidolem” na dach z moim erkaemem, ja ją nazywałem „Maleńka”, to była moja sympatia przez całe Powstanie i cały pluton ją znał jako „Maleńką”. Poszliśmy na dach, przypilnowaliśmy, jak samolot leciał nad nami, posunęliśmy do niego. Czy on spadł, czy nie spadł, ale zadymił. Było wielkie dochodzenie, kto strzelał do całego samolotu. Wydało się. To był trzeci raz kiedy dostałem trzy dni do odsiedzenia po wojnie. Z walk jeszcze pamiętam bardzo przykry moment – wracałem od ojca. Ojciec był cały czas w naszym domu w „Zniczu” czyli na Mickiewicza 37. W czasie Powstania pełnił funkcję komendanta zaopatrzenia ludności cywilnej w żywność, ktoś to musiał koordynować. Mój ojciec to robił, chociaż ojciec chyba w życiu w wojsku był... A nie, był w wojsku! W czasie puczu Piłsudskiego ojciec był w Kompaniach Akademickich, czyli chyba po drugiej stronie niż Piłsudski, tak mi się wydaje. Jedyne co wiem, że ojciec tyle miał wspólnego z wojskiem. W czasie Powstania był szefem zaopatrzenia ludności cywilnej w żywność. Skąd zaopatrzenie szło? Na Marymoncie była olejarnia, krowy przejmowano z Marymontu, z sąsiednich wiosek, z Wawrzyszewa, za Bielanami gdzieś były magazyny zboża, to zboże mielono i rozdawano ludziom czy pieczono chleb. Ojciec to wszystko nadzorował, nie wiem, czy cały czas, chyba nie cały czas, ale przez jakiś okres czasu.W pewnym momencie zdjęto nas z obowiązku ochrony sztabu i dano nam do obrony budynek Krasińskiego 20. Jeszcze kiedy byliśmy przy ochronie sztabu, to utrwaliły mi się takie momenty. Kiedyś miałem w nocy służbę i wyprowadzano Niemców. Złapanych żołnierzy
Wehrmachtu przetrzymywano w kinie na ulicy Suzina. W nocy ich wyprowadzano na przesłuchania. Niektórzy twierdzili, że nawet wykonywano tam na esesmanach wyroki, ale nie mogę tego potwierdzić, bo przy mnie to się nie odbywało. Chociaż były momenty... W żandarmerii był cygan, były strzały, ale co robiono dokładnie, nie wiem. Pamiętam jak uruchomiono radiostację na Żoliborzu. Grupa naszych harcerzy śpiewała piosenki harcerskie, które szły na świat.
- Jak długo został pan na Żoliborzu?
Do samej kapitulacji byłem na Żoliborzu. Jak przejęliśmy dom na Krasińskiego 20, to przed nami były działki, z których już Niemcy atakowali. Przed nami był klasztor Zmartwychwstanek, który był najbardziej wysuniętą placówką. Myśmy pilnowali rowu łącznikowego między Krasińskiego 20 a Krasińskiego... nie pamiętam który to numer, po przeciwnej stronie Krasińskiego, czyli nieparzyste. W przejściu między klasztorem Zmartwychwstanek a domem naprzeciwko Krasińskiego 20 był właz do kanałów. To był główny właz na Żoliborzu. Myśmy pilnowali włazu trzymając wartę przez cały czas Powstania. Do ostatniego dnia, kiedy musieliśmy opuścić Krasińskiego 20, czyli praktycznie przez półtora miesiąca.
Tak, nasi chłopcy chodzili kanałami, był specjalny patrol kanalarzy, między innymi Motek Duchowski był w patrolu. Tam jest w tej chwili tablica wmurowana w ścianę, nazwiska są. Poza tym to jest dość dokładnie opisane we wspomnieniach Duchowskiego, to nie tylko jego wspomnienia, bo i nasze wspomnienia są. Dwa lata temu chyba było uroczyste odsłonięcie tablicy. Mamy dwie tablice naszego plutonu: na Krasińskiego 20 w bramie od ulicy Krasińskiego, róg Popiełuszki jest tablica plutonu. Druga tablica to jest nad włazem, ale ponieważ właz jest na środku między dwoma liniami tramwajowymi, to tablica jest na domu naprzeciwko Krasińskiego 20.
- Gdzie wyszliście kanałami?
Chłopcy wychodzili na Starówkę i do Śródmieścia kanałami. Byłem w kanałach dwa razy. Raz zorganizowano transport broni na Starówkę, trzeba było broń nieść. Więcej nas weszło do kanałów, między innymi ja szedłem wtedy na Starówkę. Pamiętam tylko, że miałem plecak czy worek na plecach i coś tam niosłem, nie pamiętam co. Prawdopodobnie amunicję i granaty. Wyszliśmy na Placu Krasińskich z włazu, tam nas trzymali w piwnicy. Nakarmiono nas, napojono nas i wróciliśmy z powrotem tą samą drogą. Szło się pod Dworcem Gdańskim, mniej więcej równolegle do ulicy Mickiewicza, ale nie w kierunku Wisły, tylko przeciwnym od Wisły. Kanały wychodziły skośnie aż przed klasztor Zmartwychwstanek. Tam było główne wyjście, główny właz do kanałów. Właz wyglądał w ten sposób: duża klapa, schody na pięterko, tarasik mały na pięterku i dalej w dół były klamry do samego kanału. Myśmy na pięterku trzymali wartę, pilnowano, żeby tam ani Niemcy nie doszli ani nie wyszli czasem z kanału. Spodziewaliśmy się, że mogą również pójść kanałami, ale nie poszli. Stamtąd się odbierało ludzi, którzy kanałami przychodzili. Prowadziło się do naszego dowódcy, a dowódca odsyłał. Ktoś ich eskortował. Jeżeli to byli powstańcy, to nie eskortował tylko prowadził do dowództwa „Żywiciela”. Tamtędy szły meldunki. Kanałami przez jakiś okres czasu ciągnięto linię telefoniczną do Śródmieścia dokąd oczywiście Niemcy jej nie rozwalili. Najbardziej nieprzyjemne momenty, to były pod Dworcem Gdańskim, bo Niemcy mieli włazy odkryte i siedzieli nad włazami, nasłuchiwali, co jakiś czas rzucali granaty do środka. Trzeba było odczekać, kiedy była cisza, cichutko przejść na drugą stronę włazu. Studnia, klamry do góry, a żeby przejść na drugą stronę kanału, był wąziutki na jedną cegłę gzyms i poręcz, a tutaj studnia pełna wody i kału. Nad czymś takim trzeba było przejść, wiedząc, że u góry są Niemcy i mogą co jakiś czas rzucić granat. Przechodziło się bardzo cicho na drugą stronę i dalej szło w kanały. W sumie w kanałach na Starówkę szło się dość wygodnie. Nie szło się cienkimi kanałami, szło się cały czas prosto, wyprostowanym. Były takie momenty, że trzeba było się przygarbić, ale to nie były wąskie kanały. Natomiast koledzy opowiadali, że chodzili takimi kanałami, że tylko na czworakach można było przejść. Oczywiście ktoś kto chodził kanałami nie mógł mieć klaustrofobii, bo to nie było zbyt przyjemne, jak miało się nad głową tylko wąski kawałek i od razu ściana. Szczury po drodze nie bały się wcale ludzi, można było przejść koło niego, a on sobie czyścił ząbki czy łapki. Po drodze się napotykało kościotrupy, koledzy znajdywali nawet broń, zegarki prawdopodobnie Żydów z getta. Trudno powiedzieć, kto zginął w kanałach.
- Gdzie w rezultacie pan wyszedł?
Wyszedłem na Placu Krasińskich, tak jak mówiłem, razem z całą grupą, którą szliśmy i tam weszliśmy z powrotem, wróciliśmy do naszego włazu. Ile to godzin trwało, to nie potrafię powiedzieć.
- Gdzie zastała pana kapitulacja?
Kapitulacja mnie zastała już nie na Krasińskiego 20, bo myśmy Krasińskiego 20 trzymali do przedostatniego dnia Powstania. Budynek był tak zrąbany, że od strony Niemców pierwsze piętro praktycznie nie miało okien. Budynek był czteropiętrowy czy trzypiętrowy, już nie pamiętam dokładnie. To był budynek w kształcie czworoboku, ze wszystkich stron zamknięty, miał cztery bramy po jednej w każdym rogu. Z tym, że brama od Krasińskiego miała przejście, brama z drugiej strony - od strony Niemców - była zamurowana, bramy od strony ulicy Suzina nie było, tylko był sklep, przechodziło się przed sklep. Czwarta brama była od Krasińskiego już bliżej Placu Wilsona. Obok nas było Krasińskiego 16, 18, to był budynek zajęty przez Armię Ludową przez cały czas Powstania. Myśmy byli ostatnim budynkiem przed Niemcami. Były ciekawe momenty, kiedy czołgi podjeżdżały pod sam budynek. Jak się coś ruszyło, jak jakikolwiek ruch zauważyli na terenie ruiny to od razu strzelali, a trzeba było jednak budynku bronić. Obrona polegała na tym, że gdzieś wysoko w gruzach leżał zamaskowany obserwator i się nie ruszał, tylko krzyczał. Klatki miały litery i wołał na przykład – klatka E, erkaem do przodu czy na stanowisko. Wiedziałem, że to jest moja rola, miałem przygotowane miejsce, gdzie mogłem erkaem postawić, wbiegałem na parter, stawiałem erkaem, oddawałem strzały od razu do celu, bo on krzyczał wtedy, kiedy Niemcy podchodzili, już byli widoczni. Oddawałem jedną, drugą, trzecią serię i biegiem z powrotem uciekałem do piwnicy. Często nie zdążyłem dojść do piwnicy - już na klatce blisko piwnicy spotykał mnie huk i wybuch pocisku z czołgu, który walił w to miejsce, gdzie byłem przed chwilą. Jak tylko pocisk wybuchł, dym nawet jeszcze nie opadł, to się wracało z powrotem biegiem na to samo miejsce i oddawało się kolejne strzały. Wiadomo było, że nawet nie celując wtedy, to strzelasz już do Niemców, którzy podchodzą i znowu chodu do piwnicy. Zabawa w ciuciubabkę trwała przez ostatnie dni na Krasińskiego 20.
- Co się stało z panem po Powstaniu?
Kapitulacja mnie zastała na ulicy Mickiewicza przy Placu Wilsona, na tyłach Placu Wilsona. Nasz oddział miał ubezpieczać odwrót z Żoliborza za Wisłę. „Żywiciel” dogadał się z Rosjanami, że nas przyjmą za Wisłą. Chciałem powiedzieć, że w Powstaniu na Żoliborzu brał udział oddział żołnierzy radzieckich. Utworzono z nich cały pluton, byli to jeńcy radzieccy którzy w wyniku Powstania odzyskali wolność i oni zgłosili chęć udziału w walce z Niemcami. Dostali broń i walczyli jak lwy, fantastyczni chłopcy. Zresztą byłem z nimi w niewoli, pracowałem razem przy cukrze. Niemcy nie odkryli, że to byli żołnierze radzieccy, bo wzięliby ich do niewoli razem z żołnierzami radzieckimi. A tak byli jako Powstańcy w trochę innych warunkach, lepszych jak tamci. Myśmy twierdzili, zresztą tak się umówiliśmy, że to są żołnierze polscy, którzy zamieszkiwali na kresach i oni nie umieją po polsku. Na Żoliborz przyszedł duży oddział, chyba z Wileńszczyzny, twierdziliśmy że oni są z tego oddziału. Zresztą to jest znana historia, tylko nie wiem dlaczego z informacją o oddziale żołnierzy radzieckich, rosyjskich nigdzie się nie spotkałem. Jak mieliśmy zdobywać Instytut Chemiczny, to w naszych szeregach był oficer z artylerii radzieckiej zza Wisły, który miał kierować ogniem artyleryjskim dla wsparcia ataku. Niestety, człowiek się dwoił i troił, rzucał najgorszymi jobami jak tylko można sobie wyobrazić, bo ostrzał artyleryjski polegał na tym, że co kilka minut nadlatywał jeden pocisk z wielkim szumem wybuchał i znowu cisza. Za jakiś czas znowu jeden pocisk, a nie nawała ogniowa jak normalnie przy przygotowaniu do natarcia. Tak, że pomoc była ewidentna z tamtej strony. Kukuruźniki zrzucały dużo broni, amunicji, tylko zrzucano to bez spadochronów i z tego powodu z osiemdziesięciu procent amunicji wybierało się dwadzieścia. Reszta była pognieciona. Broń też nie każda spadła cała, chociaż broń to w pojemnikach amortyzujących spadała, przeważnie „pepesze” i „peemki”, czyli z bębnem i z magazynkiem. Rusznice przeciwpancerne to była cudowna broń rosyjska zrzucana z samolotów, pociski kalibru centymetra, które potrafiły przebić pancerz niemieckich czołgów. Jak dostaliśmy już rusznice, to czołgi zaczęły nas trochę więcej szanować, bo przedtem nie mieliśmy broni przeciwczołgowej, mieliśmy trochę tak zwanych „piatów”, czyli granatników angielskich, ale chyba ze względów szkoleniowych część amunicji była ćwiczebna. Strzelałeś do czołgu, a czołg się śmiał, bo pocisk się odbił i poleciał sobie na bok, nie wybuchł, bo to była ćwiczebna amunicja. Skąd my mieliśmy umieć rozróżniać, który jest ćwiczebny, a który nie?
- Czy po Powstaniu dostał się pan do niewoli?
Tak. Po Powstaniu spędzono nas na ulicę Powązkowską do
Pionierparku . Stamtąd w nocy nas spędzono na Bielany, żeby szykanować chyba, bo nas podprowadzono pod szkołę, w której koszarowali własowcy. Własowcy tam nam trochę dali popalić. Może dzięki temu, że myśmy nie rozeszli się, tylko stali w oddziałach, to udało się uniknąć większych mordów, nie zauważyłem, żeby tam kogoś zamordowano, ale dokuczali nam solidnie. Później wróciliśmy z powrotem do
Pionierparku , stamtąd nas samochodami zawieziono do Pruszkowa do parowozowni. W parowozowni byli powstańcy, a w innych halach byli cywile z Powstania. Stamtąd nas załadowano na wagony i zawieziono do obozu Altengrabow koło Magdeburga, stalag XIA to jest z tej strony Łaby, jak Łaba tworzy kolano. W obozie byliśmy mniej więcej tydzień, później nas poustawiano w bloki, w oddziały posegregowano i rozwieziono nas na tak zwane
Arbeitskomanda , czyli do pracy. Dostałem się do pracy do Altengrabowa, do cukrowni. W cukrowni pracowałem do stycznia, dokąd trwała kampania cukrownicza, z różnymi przygodami. Najpierw mnie tam wsadzili do tak zwanej „cukier kolony”, czyli do dźwigania pięćdziesięciokilowych worków pełnych cukru, ale Rosjanie, którzy pracowali w „cukier kolonie” namówili mnie, żebym nie dźwigał worków, przewracał się z workiem na plecach. Dzięki niemieckiemu wachmanowi, wartownikowi, który się jednak zlitował, przeniesiono mnie do pracy przy węglu na zewnątrz cukrowni. Było to o tyle przykre, że pracowało się na dworze, ale o tyle przyjemne, że nie było wartownika nad głową. Pracowałem z Włochem, ładowaliśmy węgiel na wagony, które szły do kotłowni.
- Jak długo pan siedział w obozie?
Później po ukończeniu kampanii cukrowniczej budowaliśmy fabrykę benzyny syntetycznej pięć kilometrów dalej, w sąsiednim miasteczku, które się nazywało Aschersleben. Tam uległem wypadkowi: postawiono mi szynę stropową na dłoń, w związku z czym trzy palce mi poszły. Znalazłem się w szpitalu obozowym z powrotem w Altengrabowie. W szpitalu dotrwałem już do wyzwolenia. Wyzwolenie nastąpiło 3 maja. Z tym, że 1 maja Amerykanie ewakuowali obóz: 1 maja brali Amerykanów i Anglików, 2 maja część Anglików, Francuzów, Jugosłowian, a 3 maja myśmy mieli być ewakuowani. Przyjechali po nas, wtedy weszły również wojska radzieckie. Myśmy z ojcem zdecydowali, że trzeba wracać do kraju. Wróciliśmy.
Potem trzeba było trochę się podreperować po obozie. Miałem zakażenie krwi na skutek zatarcia nogi. Wyprowadził mnie z niego lekarz z kresów przy pomocy ichtiolu. Nogi mi nie obcięto mimo wszystko, krążenie wróciło. Poszedłem do szkoły. Ostatnią klasę gimnazjum i dwie klasy liceum kończyłem w Pabianicach, bo wróciłem do majątku babci. Myśmy w Warszawie nie mieli do czego wracać, dlatego, że w nasze mieszkanie w czasie Powstania uderzyła bomba i rozbiła stropy – myśmy mieszkali na drugim piętrze – od drugiego piętra do parteru. Nie było stropów, jedyna rzecz, która się zachowała to łazienka, cała, nienaruszona. Szło się po gzymsie nad przepaścią. Do 1948 roku byliśmy w majątku. Z tym, że w 1947 ojciec pojechał do Warszawy i zaczął organizować remont mieszkania. W 1948 roku, jak tym razem nasi nas wyrzucili, to wróciliśmy do Warszawy. Z tym, że ja już nie wróciłem do Warszawy. Wcześniej skończyłem szkołę w Pabianicach, zrobiłem maturę, dostałem się na studia na Politechnikę Warszawską. Jeszcze wtedy mieszkania nie było, mieszkałem w łazience, spałem w wannie. Przeziębiłem się, dostałem zapalenia płuc, musiałem zrezygnować. Wróciłem na wieś, jeszcze wtedy byliśmy na wsi, bo nas wyrzucono dopiero w zimie. Nie miałem gdzie wracać do Warszawy, nie miałem gdzie mieszkać. Mowy nie było o żadnym akademiku. Mieszkania jeszcze nie było. Pojechałem do Akademii Handlowej w Szczecinie stamtąd mnie przeniesiono do Poznania. W Poznaniu skończyłem Wyższą Szkołę Ekonomiczną w 1951 roku.
- Gdzie pan potem pracował?
Pracowałem w Pabianicach w chemicznej […]. Byłem kierownikiem zbytu. Po studiach, po pół roku dostałem kartę wcielenia do wojska i znalazłem się w wojsku na ochotnika. „Chcecie być w wojsku?” „Nie.” „To i tak będziecie.” Wpisano: ochotnik. W wojsku już zostałem do emerytury. Przypominał mi się jeszcze moment. Dowódca Żoliborza w miejscach newralgicznych, tam gdzie nie było dobrej obsady, organizował grupy, oddziały alarmowe. Polegały one na tym, że z różnych oddziałów brało się ludzi uzbrojonych, którzy szli wykonywać określone zadanie. Myśmy w ten sposób bronili przez trzy dni domków policyjnych na rogu Potockiej i Mickiewicza. Na wyprawę, bo tak to można nazwać przyszliśmy luzując poprzedni oddział, który był solidnie zdziesiątkowany. Domki słabo budowane, w ogrodach nie bardzo było gdzie się kryć, w domach nie można było. Kopaliśmy okopy i w nich broniliśmy się i atakowaliśmy. Niemcy nacierali z czołgów, za nimi szła piechota. Tam kilka czołgów padło, przy mnie dwa. Tam całą załogę czołgu, cztery osoby, które się wydostawały z dymiącego czołgu skosiłem erkaemem. Przed nami był płonący Marymont, który Niemcy likwidowali, mordując ludność cywilną. Na Marymoncie naszych oddziałów już nie było, bo to była linia końcowa przy ulicy Potockiej. Nasz dowódca w pewnym momencie nie wytrzymał nerwowo i w nocy zdecydował, że pójdziemy porobić Niemcom szumu. Na ochotnika zgłosiło się kilka osób, prawdopodobnie piątka nas była, między innymi ja. Zaszliśmy na Marymont od strony Wisły, od strony ciemności, nie od strony powstańców, tylko z przeciwnej, skąd się nas Niemcy zupełnie nie spodziewali. Wyszliśmy tyralierą w pięciu, może sześciu, jeden obok drugiego w odstępach. Przed nami płonęły drewniane domki Marymontu, Niemcy, własowcy, bo tam było dużo własowców, mordowali ludzi, kobiety prawdopodobnie gwałcono, dzieci wrzucano do ognia. Sam wiedziałem maleńkie dziecko jak laleczka... Doszliśmy do pierwszych grup Niemców pomieszanych z cywilną ludnością, dowódca krzyknął: „Polacy, padnij!” Wtedy kobiety, starcy, dzieci – klapnęło wszystko, co żyło na ziemię, myśmy zaczęli strzelać. Strzelaliśmy tak, jak można strzelać nie celując, spod pachy, trup kładł się gęsto. Przeszliśmy w ten sposób strzelając do grup niemieckich czy własowskich, do pojedynczych osób. Na tle płonących domów widać ich było wyraźnie, bo byli przeważnie w hełmach, w mundurach. Staraliśmy się żeby Polacy nie ucierpieli, prawdopodobnie nikt z naszych rąk nie zginął. Przeszliśmy, to było ze trzysta, pięćset metrów, może trochę więcej, tyle ile od ostatnich domów na Marymoncie do Mickiewicza, może osiemset metrów. Przeszliśmy przez teren dość celnie strzelając, nakładliśmy Niemców, dzisiaj niewiadomo ile. Za nami szedł tłum biednych ludzi, cywilów, kobiety, dzieci, starcy nawet mężczyźni. To wszystko weszło na nasz teren, na domki policyjne i poszli na tyły, na teren powstańczy wyzwoleni od śmierci.
Warszawa, 20 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys