Zuzanna Stromenger „Zuza”
Nazywam się Zuzanna Stromenger, urodzona 28 grudnia 1925 roku w Warszawie.
- W jakim była pani oddziale?
Trudno mówić w oddziale, w organizacji WSK, czyli Wojskowa Służba Kobiet. W czasie Powstania zostałam odkomenderowana do dowództwa VII obwodu AK „Obroża” w charakterze łączniczki, bo przedtem, w konspiracji byłam wyłącznie sanitariuszką. Później zostałam przekwalifikowana na łączniczkę. W tym charakterze działałam przez całe Powstanie do samego końca z tym, że także pełniłam rolę sanitariuszki wtedy, kiedy ta rola była potrzebna.
- Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie.
To trudno powiedzieć w dwóch słowach, dlatego, że rodzina jest rozgałęziona i ma bogatą historię. Ze strony mamy – moja mama była z domu Melcer, a jej ojciec Henryk Melcer był na owe czasy sławnym pianistą, kompozytorem i pedagogiem. W dwudziestych latach był dyrektorem Konserwatorium Warszawskiego. Z kolei jego żona, Helena ze Szczawińskich, była rodzoną siostrą bardzo znanej działaczki konspiracyjnej Jadwigi Szczawińskiej-Dawidowej, która była założycielką i duszą, razem ze swoim mężem Janem Władysławem Dawidem, tak zwanego Uniwersytetu Latającego. To była organizacja przede wszystkim kursów dla kobiet zastępujących niedozwolone wtedy kobietom wyższe uczelnie. Uniwersytet Latający miał wielkie znaczenie. Tam byli zatrudnieni jako wykładowcy bardzo znani i renomowani naukowcy. To jest temat, który był już wielokrotnie opisywany, nawet ma swoje monografie i autorów tak, że to łatwo jest chociażby w encyklopedii stwierdzić. Mój ojciec Karol Stromenger był krytykiem muzycznym, muzykiem bardzo silnie związanym od samego początku z Polskim Radiem. Był współzałożycielem Polskiego Radia. Do samej wojny odgrywał tam bardzo ważną rolę. Po wojnie współpraca znów się nawiązała. Najpierw jeszcze występował w Radiu Łódzkim, bo w Łodzi była nasza siedziba przez pierwsze lata powojenne, ale bardzo szybko przeszedł do centrali Polskiego Radia, najpierw na Myśliwieckiej, a potem już w Alei Niepodległości i Malczewskiego. W ostatnich latach najbardziej był znany dzięki cyklicznej audycji, która nosiła nazwę: „Kwadrans Muzyczny Karola Stromengera.” Ojciec urodził się we Lwowie. Całą bliską rodzinę miał we Lwowie. Potem po wojnie, kiedy były przymusowe wysiedlenia, to tutaj pogmatwały się losy i kontakty już nie były takie ścisłe. Niemniej jednak ojciec był do końca życia bardzo aktywny i w radiu wielokrotnie można było go usłyszeć. Też w archiwach telewizji jest odcinek filmu, w którym on występuje. To są moje pokrewieństwa w górę. Ja z kolei wykazywałam od początku zainteresowania tym, co żyje – biologią.
- Proszę powiedzieć, co pani robiła przed wojną? Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam do szkoły powszechnej, potem do gimnazjum i liceum Zofii Kurmanowej.
To prywatna szkoła, renomowana o bardzo dobrym poziomie. Osoby, które ją prowadziły, były bardzo zasłużone, najpierw sama Zofia Kurmanowa. Później była bardzo chora, w czasie Powstania ranna i zmarła wskutek rany. W każdym razie to była szkoła, która mieściła się przy ulicy Brackiej 9, dom dzisiaj nie istnieje. Na jego miejscu wybudowano, początkowo to się nazywało „Pawilon Chemii”. Później z chemią widocznie nie bardzo sobie dawali radę i w tej chwili tam są ubrania czy coś, dokładnie nie wiem. Nawet nie ma śladu szkoły, dlatego, że tablica pamiątkowa, jaką myśmy, jako wychowanki szkoły, ufundowały znajduje się w kaplicy przy ulicy Wilczej 7. Trzeba byłoby dobrze się nagłowić, żeby wpaść na pomysł, żeby tam szukać pamiątki po naszej szkole. Koleżanki, które są jeszcze w miarę aktywne, razem ze mną zrobiły pamiątkowe wydawnictwo, album, albumiki z fotografiami i tekstem. Gro spuścizny po szkole zostało przekazane Muzeum Edukacji na ulicy Jezuickiej 5, drugie wejście jest od Brzozowej z dołu. Tam to zostało zdeponowane, ale nie wszystko. To co my teraz szykujemy, wykańczamy, to jeszcze dojdzie, ale dopiero jak przybierze formę scaloną i ostateczną.
- Czy należała pani w okresie szkolnym do jakiś organizacji na przykład do harcerstwa?
Do harcerstwa ciągle się wybierałam, później wybuchła wojna i to już nie doszło do skutku. Natomiast w czasie wojny miałam silne kontakty z harcerstwem, już konspiracyjnym.
- Co w pani opinii wpłynęło najbardziej na pani późniejszą drogę: szkoła, rodzina czy może coś innego?
Przede wszystkim moje zamiłowania przyrodnicze, to, że miałam znakomitą rodzinę i zrozumienie w postaci moich rodziców. Oni zawsze mi sprzyjali. Jak dla mnie to były idealne czasy. Wszystkie moje zainteresowania, nawet czynności, zachowania, to wszystko było zgodne z tym, co lubię, a poza tym, co szalenie ważne, miałam ogromne, bezgraniczne zaufanie do moich rodziców, do mamy. Dzięki temu udało się uniknąć rozmaitych, bardzo przykrych, konsekwencji, bo dzieci przecież mają pomysły nie z tej ziemi. Kiedyś z moim rówieśnikiem Januszem żeśmy umyślili, że zrobimy spadochron z prześcieradła. Wyjmiemy mamie prześcieradło z szafy, zawiążemy rogi sznurkami i będziemy skakać. Ponieważ mieszkałam na czwartym piętrze, więc chcieliśmy z mojego balkonu skakać. Dzięki, temu, że zwierzyłam się mamie z naszego wspaniałego pomysłu, to udało się jednak uniknąć [jego] realizacji. Mama bardzo spokojnie i bardzo rzeczowo, ale z pewnym napięciem wytłumaczyła mi, że absolutnie pomysł jest zupełnie nie nadający się do realizacji i dzięki temu zachowaliśmy życie i prześcieradła mamy. Wszystko było w porządku. Oparcie w domu rodzinnym poczytuję sobie za moje ogromne szczęście, na które sama nie zasłużyłam, ale po prostu tak się to wszystko złożyło, że miałam znakomitych rodziców i w dalszej rodzinie też miałam kolosalne oparcie. Moja ciotka Wanda Melcer była znaną pisarką, też często u nas bywała, często przychodziła. Miałam atmosferę ogólnej aprobaty i akceptacji. To było kolosalnie ważne. Przy czym od dzieciństwa miałam poważne problemy okulistyczne. Już więcej nie można było zrobić [niż] to, co moja mama rzeczywiście sama zdziałała przy pomocy okulistów. Miałam później długi okres, kiedy nie czułam żadnego upośledzenia wzrokowego. Skończyłam szkołę średnią, skończyłam uniwersytet, prawie, że zrobiłam doktorat, bo w tym czasie nastąpiło pewne załamanie, ale to są inne sprawy, może sobie teraz darujemy.
- Jak pani pamięta wrzesień 1939?
Był straszny. Pamiętam bardzo dokładnie.
- Była pani wówczas w Warszawie?
Byłam cały czas w Warszawie i tutaj zaczął się okres klęski i to klęski zarówno ogólnopaństwowej, ogólnonarodowej jak i rodzinnej, bo niektóre osoby spośród mojej rodziny niestety zginęły w 1939 roku. Jeszcze do tego przyłączyły się osobiste klęski, mianowicie straciliśmy dom, mieszkanie, któreśmy wszyscy troje ogromnie lubili. To była nasza ostoja i źródło wielkiej radości, to, że rodzice po dziesięciu latach dorabiania się w bardzo skromniutkich warunkach na Wilczej 9A, wreszcie na tyle się wzmocnili finansowo, że mogli myśleć o wynajęciu większego mieszkania, gdzie każde z nas miałoby osobny pokój. Rzeczywiście – śliczne mieszkanie udało się znaleźć bardzo blisko na Wilczej 5 na czwartym piętrze. Całe wyposażenie było nowe, jednym słowem każdy miał swój własny pokój i była miła, bardzo nam oddana, domowniczka pani Julia Cywińska. To był najszczęśliwszy okres w moim życiu, to było pięć lat poprzedzających wybuch wojny. Niestety w czasie działań wojennych w 1939 roku w czasie bombardowania i ogólnego, wielkiego pożaru miasta, wtedy spaliło się doszczętnie i nasze mieszkanie. Zdołaliśmy tylko uratować trochę rzeczy, które było się w stanie wynieść. Wtedy, na ten czas najgorszego bombardowania, schronienia udzieliła nam pani Cywińska, która w tym czasie, przed wakacjami, już wyszła na swoje. To znaczy też przeprowadziła się do własnego wynajętego mieszkanka obok, bardzo bliziutko, na Mokotowskiej 65. Ponieważ to było na parterze w kąciku schowane, tam akurat szczęśliwie nie wyleciała nawet żadna szyba wskutek bombardowań. Ona nam udzieliła gościny. W tym czasie nasz dom się palił. Ojciec jeszcze w ciągu nocy chodził tam z innymi mężczyznami, patrzyli, jak to wszystko płomienie pożerają. Nawet mówił, że nasze akwarium na krótko, ale uratowało część trzeciego piętra – myśmy na czwartym mieszkali. To wszystko się podpaliło, runęło i wielki pojemnik akwaryjny zalał, ale zalał na bardzo krótko, natychmiast oczywiście wszystko wyparowało i był koniec. Ojciec tam chodził i później przyszedł o drugiej czy trzeciej w nocy i powiedział: „Nie mamy już domu.” To był tragiczny moment z punktu widzenia prywatnego, osobistego. Najbliższe miesiące spędziliśmy na Placu Narutowicza, znaczy na ulicy Akademickiej 3 w mieszkaniu profesora Stanisława Głowackiego. To był też muzyk, specjalista od baletu. On, jak się dowiedział, że nasze mieszkanie spłonęło, to specjalnie odnalazł nas. Nawet pewną presję wywarł, ażebyśmy koniecznie u niego zamieszkali dlatego, że obawiał się już po kapitulacji, że Niemcy zajmą jego mieszkanie, które było dość duże, wyrzucą go i wprowadzą swoich popieranych ludzi. Na co oczywiście nikt nie miał ochoty. U niego nie było szyb, zamiast szyb były kawałki dykty. Zimno było potwornie, to sobie trudno wyobrazić jak strasznie dotkliwa była pierwsza zima wojenna, gdzie powyżej minus osiemnastu stopni rzadko kiedy słupek rtęci się podnosił. Z reguły co dzień był wiatr, szyb, nie było czym palić. Troszeczkę w kominku paliło się drewienkami i śmieciami, ale to nie dawało zupełnie ciepła. Mieliśmy poodmrażane palce u nóg, u rąk. Od razu nastąpiło straszne niedożywienie, awitaminozy. Miałam na palcach niegojące się rany - skutek odmrożeń, tak samo na palcach u nóg, które to rany dopiero na wiosnę pod wpływem słońca, pod wpływem ocieplenia, zaczęły się pomaleńku goić. Taka była pierwsza zima po kapitulacji. Straszne przygnębienie wskutek ogólnonarodowej klęski i oczywiście później już terroryzm niemiecki, prześladowanie to, że już były masowe egzekucje publiczne. Ludzi łapali nie wiadomo na jakiej podstawie, zagarniali i gdzieś ich wywozili albo od razu na miejscu ich rozstrzeliwano, od razu prześladowania Żydów. Najpierw kazali nieszczęsnym Żydom rozbierać barykady, porządkować, wozić gruz i tak dalej. Niemcy zaczęli się pastwić nad nimi, później formowali z nich oddziały. Na przykład widziałam na własne oczy z góry przez okno jak oddział, grupa Żydów przypędzona przez Niemców rozbierała barykady. Jeden starozakonny, ortodoksa żydowski miał pejsy, miał brodę i myckę. Gruby oficer niemiecki miał nożyczki, trzymał go za brodę i mu obcinał brodę. To było po prostu obrzydliwe. W tej chwili nam się wydaje, że w porównaniu z tym co nastąpiło później w postaci Holokaustu, to strzyżenie brody to była zapowiedź czegoś groźnego, ale jeszcze w miarę niewinna. Natomiast później w dość bliskim czasie Niemcy zaczęli wysiedlać Żydów z dzielnic, które nie wchodziły w skład późniejszego getta. Sprawa już zaczynała być znacznie bardziej groźna i poważna. Wtedy myśmy, przez znajomości, już uzyskali mieszkanie, tutaj bliżej Śródmieścia na 6 Sierpnia wówczas się ta ulica nazywała, dzisiaj to jest ulica Nowowiejska w odcinku między Politechniką – dzisiaj jest tam ulica Waryńskiego, wtedy jej nie było – a Placem Zbawiciela. Myśmy tam mieszkali, uzyskaliśmy większe mieszkanie. Ponieważ myśmy byli zupełnie pozbawieni przez pożar wszystkich sprzętów domowych, więc bardzo chętnie osoby zaprzyjaźnione, osoby pochodzenia żydowskiego, którym kazano się przesiedlić na teren późniejszego getta, chętnie nam wstawiały swoje meble. Myśmy z tego byli zadowoleni, bo wszyscy jeszcze mieliśmy nadzieję, że przecież oni po wojnie to sobie odbiorą i zachowają swoje rzeczy, a my będziemy mieli teraz w czym mieszkać. Nikt z nas nie spodziewał się aż tak straszliwie tragicznego końca ludności żydowskiej i w ogóle przyszłości Warszawy, przyszłości, która po Powstaniu, polegała na systematycznym wypalaniu dom po domu, tego, co jeszcze się w czasie Powstania uchowało.
- Jaki był w pani środowisku, środowisku pani rodziców stosunek do powstania w getcie, do tego co robią Niemcy z Żydami?
Strasznie byliśmy przejęci aczkolwiek Niemcy to tak sprytnie urządzili, że sami Żydzi, same osoby zamknięte w getcie też jeszcze nie wiedziały wiele na temat Treblinki i wykańczania Żydów. Oni uważali, myśmy też się tym pocieszali, że oni są wywożeni na roboty, może do Niemiec, a może do Polski. Jak ich wywieźli – to znaczy, że dobrze, że nie zbombardują ich, nie spalą w getcie tylko będą mieli szansę. Dopiero później dowiedzieliśmy się, co znaczyły transporty, pociągi, które jeździły regularnie, tylko trzeba było dostarczyć dziesięć tysięcy osób dziennie, ażeby... W strasznych warunkach wywożono je w kierunku Mińska i dalej, Mińska Mazowieckiego oczywiście, bo ktoś kiedyś napisał, że w kierunku Mińska Białoruskiego, ale to jest pomyłka, to nieprawda. Nasze stanowisko było absolutnie jednoznaczne – tam, gdzie można było pomagać Żydom albo Polakom pochodzenia żydowskiego, to robiło się to u nas w mieszkaniu, które było trochę dla nas za duże, bo miało pięć pokoi. Nie pamiętam ani jednego dnia, gdzie by nie przemieszkiwały albo nie mieszkały osoby pochodzenia żydowskiego. Wszyscy nasi współlokatorzy czy sublokatorzy jak to się wtedy mówiło, to były osoby przeważnie pochodzenia żydowskiego. Czasami zdarzały się – należy do nich moja przyjaciółka, która na szczęście przeżyła wojnę – osoby poszukiwane przez gestapo. Ona u nas się przez pewien czas ukrywała. Jej rodzice zostali zabrani wskutek donosu. Osoba, która chciała się odegrać, zemścić, spotkała kiedyś rodziców mojej przyjaciółki szkolnej, rówieśniczki i o coś się posprzeczały. Kobieta po prostu doniosła na gestapo, że to są ludzie pochodzenia żydowskiego. Oni byli na fałszywych papierach poza gettem. Niestety przyszło gestapo i ich wygarnęło ale moja przyjaciółka nie była w domu. Los chciał, że ona się spóźniła. Już była godzina policyjna dziesiąta czy któraś. Ona nie zdążyła przed godziną policyjną i się spóźniła. Wtedy gestapowcy, którzy na nią czyhali, zrezygnowali, bo to sąsiadka jej mówiła o tym. Powiedzieli: „Do godziny policyjnej ona się nie zjawiła, to znaczy, że będzie nocować poza domem.” Poszli. Ona spóźniona przyszła i zastała mieszkanie zaplombowane. Przenocowała u sąsiadki, a potem się tułała, między innymi u nas się ukrywała przez pewien czas. Później dostała fałszywą kenkartę. Ona była bardzo mocno związana z ruchem oporu, z „Szarymi Szeregami” i z grupą młodzieży, która później się wsławiła akcją pod Arsenałem.
- Jak się nazywała koleżanka?
Koleżanka nazywała się wówczas Joanna Borowicz z domu była Joanna Berland, później skończyła medycynę, była znanym lekarzem onkologiem i obecnie nazywa się Joanna Makulska-Kowalska dwojga nazwisk.
- Co robili pani rodzice? Z czego się utrzymywali?
To była bardzo trudna sprawa dlatego, że moi rodzice nie umieli, jak to się wówczas mówiło, kombinować. Kombinowanie poległo na w miarę nielegalnym handlu różnymi rzeczami. Był ktoś, kto środkami spożywczymi, nielegalną wieprzowiną [handlował]. To oczywiście było zabronione, ale przekupki, kobiety przywoziły spod Warszawy... One były strasznie grube, pod spodem miały połcie słoniny upchane, mięso, mnóstwo rzeczy, które szmuglowały. Jeżeli ktoś tym nie umiał się zajmować, to strasznie biedował. Poza tym byli tacy śmiałkowie, którzy handlowali bronią. Trzeba było poznać się z Niemcem, namówić go. Zresztą Niemcy sami też tego bardzo pilnowali, ale zawsze znajdowali się wśród nich tacy, którzy byli łasi na pieniądze i wobec tego z kombinatorami polskimi zawierali swoje układy. Sprzedawali im po cichu broń, Polacy z kolei kupowali, magazynowali, przenosili. Były w Warszawie, takie mieszkania, gdzie pod podłogą ukrywano broń. Nie zawsze było idyllicznie dlatego, że były też i zamachy na Niemców, przeważnie nocą. Nasi akowcy albo i nie akowcy napadali na Niemców i zabierali im siłą, przemocą, broń. To było różnie, bardzo rozmaicie. U nas odbywały się nie tylko lekcje konspiracyjne tajnego nauczania, gdzie robiło się kurs szkoły średniej, która to szkoła średnia była przez Niemców dla Polaków zabroniona. Myśmy mieli tylko prawo kończyć szkołę powszechną, czyli obecnie podstawową, która miała siedem czy osiem oddziałów. Potem trzeba było iść do roboty, do pracy, która nie wymagała wyższych studiów ani szkoły średniej. Na tym musieliśmy oficjalnie poprzestawać, ale kurs gimnazjum dorabiało się na tajnych kompletach. Częściowo tajne komplety, niektóre lekcje, odbywały się u nas w mieszkaniu. Ponadto zdarzało się niejednokrotnie, że w naszym mieszkaniu segregowano „Biuletyn Informacyjny” wydawany przez panią Marię Straszewską, dzisiaj profesor Marię Straszewską, która była członkiem redakcji tegoż „Biuletynu”. Później w paczkach „Biuletyn”, nakład świeżo wydrukowany, był przynoszony do nas. Jeden pokój, który był troszkę na uboczu, był przeznaczony dla nich i młodzi ludzie chodzili tam i z powrotem, zabierali paczki, które były już posegregowane do dalszego kolportażu. Natomiast od rana przynosili paczki, które trzeba było segregować. Tak to wyglądało. To, że nikt z Niemców, ani z żadnych miejscowych donosicieli się nie zorientował, to nie wiem, jak to się działo. Oni robili strasznie dużo hałasu, strasznie wykrzykiwali głośno. Poza tym jak odeszli po południu po skończonej robocie, to zostawili tak straszny nieporządek, masę rozmaitych kawałków zadrukowanych, że gdyby ktoś wtedy wszedł, to byśmy mieli duże problemy, duże nieprzyjemności. To się nieraz w naszym mieszkaniu odbywało. Oczywiście lokator, który zajmował pokój był wtajemniczony. Był tylko proszony, żeby natenczas się wyniósł z mieszkania. On się na prawie cały dzień wynosił, potem wracał, trzeba było posprzątać.
- Z czego wówczas żyła pani rodzina?
Przede wszystkim trzeba było oddzielić rzeczy, które się robiło oficjalnie. Moi rodzice byli poliglotami, znali języki. Ojciec był zatrudniany w różnych instytucjach, jak gazownia miejska, elektrownia i tak dalej. Tam były dla pracowników obowiązkowe kursy języka niemieckiego. Ojciec świetnie znał niemiecki i ktoś za czyimś pośrednictwem, już nie pamiętam dokładnie, ale został zatrudniony w obu tych instytucjach. Były to polskie instytucje, ale z przymusem uczenia się przez pracowników języka niemieckiego. Ojciec jako nauczyciel niemieckiego był zatrudniony w gazowni i w elektrowni. Przy czym po skończeniu lekcji niemieckiego niektóre osoby ociągały się z wyjściem, nie chciały wychodzić, inni sobie poszli i wtedy dopiero zaczynała się nowa lekcja. To była lekcja angielskiego, która była ściśle tajna. Można było do tego dopuszczać bardzo zaufane osoby. Wystarczyłoby, że jedno z nich by się gdzieś wygadało – koniec, najazd gestapo i wszyscy do Auschwitz, na tym by się sprawa skończyła. Okazuje się, że polska dyskrecja zadziałała dobrze. To było płatne przez samych uczniów. Nie pamiętam w jakiej wysokości, oni się sami opodatkowali, według panujących stawek ojca wynagradzali. Mama uczyła znowu francuskiego, co też było surowo zabronione. Miała paru uczniów, którzy chcieli na przyszłość nauczyć się francuskiego. Do nich należał poległy niestety w Powstaniu Janek Bartold. On przychodził na lekcje już u nas. To były nieoficjalne przeplecione z oficjalnymi lekcjami. Poza tym ojciec też trochę dla niepoznaki, podjął się administrowania domu, który w danej chwili nie miał żadnego zarządu, administratora, na przykład właściwych właścicieli domów czy administratorów zabrano do getta czy wywieziono. Ponieważ mój ojciec był z wykształcenia prawnikiem, poza tym, że był muzykiem i jako muzyk był bardzo znany, a nikt nie wiedział, że on również kończył prawo. Wiedza nabyta w czasie studiów prawniczych ogromnie mu się przydała. Dlatego, że prowadząc rachunki domowe, całą administrację bardzo dobrze mógł zastosować swoje umiejętności. Oczywiście to były bardzo skromniutkie zarobeczki. Natomiast troszeczkę lepiej płatna, to było na początku, kiedy jeszcze nie były zorganizowane placówki, to była gra na wiolonczeli w orkiestrze, którą Kazimierz Wiłkomirski zorganizował w kawiarni Lardellego na Polnej. Tam wielu muzyków z Filharmonii Warszawskiej znalazło zatrudnienie. Między innymi profesor Kazimierz Wiłkomirski, sam wiolonczelista i dyrygent, tam zatrudnił mojego ojca jako wiolonczelistę. To było w czasie pierwszej strasznej zimy okupacyjnej po upadku państwa polskiego. Później jeszcze trochę grywał w kawiarniach, miedzy innymi w tak zwanym „Klubie Jaracza”. Tam już występował jako pianista. Sławny aktor Stefan Jaracz zorganizował kawiarnię w Alejach Jerozolimskich. Tam niestety także przychodzili Niemcy, ale przede wszystkim przychodzili Polacy, to było dla Polaków. Tam zatrudnił Karola Stromengera jako pianistę. Ojciec tam chodził codziennie, prawie codziennie. Kiedyś wrócił strasznie przygnębiony i powiedział, że trafiło mu się takie przeżycie, że przyszło gestapo czy żandarmeria niemiecka i zabrała samego Stefana Jaracza, aresztowali go. Tak, że już później klub pomału upadł, nie było głównego założyciela i szefa . To było zakończenie tajnego nauczania, które odbywało się między innymi u nas w domu, ale doszedł termin, kiedy gimnazjum i liceum na kompletach, kurs został ukończony. Dyrektorka naszego gimnazjum pani Lucyna Kalińska, bardzo zasłużona osoba w zakresie tajnego nauczania i organizacji tajnego szkolnictwa razem z innymi nauczycielami zorganizowali egzamin maturalny, który miał znaczenie, wagę i doniosłość poprzedniej matury przedwojennej. Tu znowu trzeba było najściślej dochować tajemnicy. Byłam jedną z niewielu osób, które pracę maturalną i maturę zdawały we własnym mieszkaniu. Prócz tego inne przedmioty, takie jak: łacinę, historię, matematykę, to się zdawało w różnym mieszkaniach nauczycielek. Inne przedmioty trzeba było zaliczać, natomiast egzamin trzeba było zdawać z polskiego. Żeśmy miały kilka tematów do wyboru. Trzeba było odpowiednie wypracowanie opracować i zdać egzamin z języka obcego. Najpierw uczyłam się niemieckiego, później szalenie się zainteresowałam literaturą francuską, ponieważ się długie lata uczyłam francuskiego w domu, więc nie przyszło mi trudno przerzucić się z niemieckiego na francuski. Zdawałam egzamin z francuskiego u starszej pani, która była ogromnie zasłużona i dla nas stanowiła ostoję i punkt odniesienia, to była pani Roberta Hausmanowa. Ona wszystkich języków potrafiła nas uczyć. Później, po zdanej maturze brałam u niej lekcję języka włoskiego, bo też postanowiłam się poduczyć w tym kierunku. Mam do tej pory schowane w archiwach zaświadczenie pani Lucyny Kalińskiej, którą przypadkowo pod koniec wojny, ale jeszcze w czasie trwania działań wojennych, spotkałam w Częstochowie. Często zdarzało mi się z Piotrkowa, gdzie nie miałam nic do roboty, dla celów krajoznawczych jeździć sobie do Częstochowy. Przypadkowo tam na nią się natknęłam i na jej córkę Danusię, która na szczęście żyje do tej pory, mieszka w Bukowinie Tatrzańskiej. Potem już jak minął nas front, przeszedł front i mogliśmy przyjechać do Łodzi, tam sobie chciałam zalegalizować maturę, to już wiedziałam, gdzie szukać pani Kalińskiej. Natychmiast pojechałam znów do Częstochowy i ona mi odręcznie napisała, ale na szczęście miała ze sobą pieczęć szkoły i to uratowało moją sytuację, dlatego, że to była autentyczna pieczęć, wyniesiona z archiwów, z pozostałości, które były w jej posiadaniu, a były pozostałościami po naszej szkole. To było podstawą do przyjęcia mnie na uniwersytet. Jeszcze trzeba było sobie to załatwić w placówce oficjalnej. Przedstawiłam zaświadczenie od pani Kalińskiej i zaliczono mi to jako autentyczną maturę z tym, że dostałam już to na oficjalnym blankiecie, na oficjalnym formularzu. Czułam się zalegalizowaną maturzystką. Uczyć się zaczęłam bardzo szybko i to właśnie w Łodzi na uniwersytecie. To było ciekawe, że Uniwersytet Łódzki, o tym zresztą wspomniał jeden z profesorów, profesor Marian Grotowski, to była osobliwa instytucja, która zaczęła wcześniej działać zanim powstała. Jeszcze oficjalnie nie powstała, ale tam się już zgromadzili najrozmaitsi studenci i przede wszystkim profesorowie, naukowcy którzy albo pochodzili z Warszawy albo byli znani na terenie Polskiej Wszechnicy. Tak, że grupa wykładowców była od samego początku. Wspomniałam tutaj o studentach. To była taka zbieranina jaką w ogóle sobie trudno wyobrazić. Każdy z nas miał tuż za sobą, w bardzo niedalekim czasie, straszne przeżycia: ja byłam z Powstania Warszawskiego, jeszcze jedna koleżanka też była z Powstania. Ona była łączniczką i to łączniczką kanałową bardzo zasłużoną, to była Teresa Wilska. Jeden kolega przyszedł, dołączył do grupy z Oświęcimia, z Auschwitz, drugi kolega dołączył z Mauthausen, gdzie indziej był uwięziony, jedna koleżanka była z getta łódzkiego, to była Mala Rubinstein, później Lasman, obecnie żyjąca w Izraelu. Jeden z Auschwitz to był Sławek, Czesław Kurowski, już nie żyje niestety, drugi też już niestety nieżyjący – to był Stefan Bródkowski z Mauthausen. Mój przyszły mąż był z partyzantki, kto inny znowu był zagarnięty przez Armię Radziecką i tutaj wmaszerował na tereny jako członek Armii Radzieckiej. Zbieranina jedyna w swoim rodzaju! Każdy z balastem ciężkich przeżyć, ale jedno nas łączyło: żarliwość w stosunku do tego, czego można było się nauczyć, już można było oficjalnie się uczyć! Każdy z nas chodził na wykłady jakie tylko napotkał na jakimkolwiek spisie. Koledzy biegali na sanskryt, bo to ich zainteresowało. Chodziłam na historię sztuki, oczywiście poza wykładami, które bezpośrednio łączyły się z naszą specjalizacją. Ponieważ wybrałam nauki przyrodnicze, zwłaszcza zoologię, mikrozoologię, więc chodziłam na przedmioty biologiczne, botanikę. Od przyszłego roku, kiedy uniwersytet powstał oficjalnie, wtedy dostałam kilka propozycji asystentury. Wtedy profesorom nie bardzo miał kto pomagać w ich wykładach, w rysowaniu tablic, w ćwiczeniach. Mnie pierwszy zaproponował asystenturę profesor Leszek Kazimierz Pawłowski, zoolog. Z radością przyjęłam propozycję. Przez trzy lata, aż mi się skończyła umowa, bo to było tylko na trzy lata... W obrębie trzech lat należało zrobić magisterium. Ponieważ byłam początkująca jeszcze w studiach, więc nie zdążyłam, poza tym studia się przeciągały.
- Wróćmy do Warszawy, jak pani trafiła do konspiracji?
Przede wszystkim trafiłam dzięki temu, że się zaczęły tajne komplety, a więc dzięki mojemu środowisku szkolnemu i pani Lucynie Kalińskiej. To były pierwsze kroki w konspiracji, tajne komplety. Później jak żeśmy się już przeprowadzili z placu Narutowicza na ulicę 6 Sierpnia, to dość szybko się okazało, że mieliśmy bardzo miłych sąsiadów, państwa Swacińskich. Nawiązywały się stosunki już nie tylko sąsiedzkie, ale i towarzyskie, coraz większa szczerość zapanowała w naszych kontaktach. Okazało się, że pani Swacińska należy do tajnej organizacji. Zaczęła ze mną rozmawiać, oczywiście za wiedzą rodziców, bo myśmy byli tak zwartą komórką rodzinną, że nic się nie działo bez wiedzy wszystkich trojga. Pani Swacińska była osobą, która mnie do organizacji WSK wciągnęła. Chodziło o to, żeby każdy z nas jak najmniej wiedział. Wiadomo było, że ona działa w podziemiu, w konspiracji, więc można się było do nich przyłączyć, ale jak się nazywała jednostka, czy organizacja do której ona należała, czy miała wysoką rangę, to o tym początkowo w ogóle pojęcia nie miałam. Ona tylko mi powiedziała, że mnie zaklasyfikowała jako sanitariuszkę, żebym czekała dalszych poleceń, dalszych rozkazów, co się dosyć szybko okazywało przy sowieckich nocnych nalotach na Warszawę, które były bardzo dotkliwe. To się oficjalnie nazywało, sowieci rozpuszczali taką pogłoskę, że oni atakują Niemców. To była nieprawda. Oni atakowali, oni bombardowali miasto. W dodatku do wszystkich umęczeń i utrapień jeszcze się przyłączały straszne bombardowania sowieckie, gdzie ktoś powiedział, że nie zanotowano ani jednego przypadku, żeby bombardowania trafiły w Niemców. Wszystko szło w Polaków. To było w ramach wiadomej polityki armii. Jak się dostałam dalej? Potem była sytuacja coraz bardziej napięta – to się wtedy nie nazywało zupełnie Powstanie, tylko to się określało jako akcję, akcja zbrojna – to się nasilało. Chciałam dowiedzieć się u pani Swacińskiej, co poza działalnością sanitariuszki mogę jeszcze robić, wtedy ona przekwalifikowała mnie na łączniczkę. Wtedy się zaczęły rozmaite ustne polecenia, trzeba było nosić przede wszystkim, żeby w razie czego w razie łapanki przy mnie niczego kompromitującego nie znaleziono. Już mi wytyczono trasy, mieszkania, osoby. Osoby znałam przede wszystkim z pseudonimu. Poza panią Swacińską, nie znałam nazwiska żadnej z osób, do których byłam wysyłana. Wtedy niewątpliwie musiałam je znać, jednak do tej chwili po prostu ich nie pamiętam. Wiem, że była pani Helena, która mieszkała na rogu Boduena koło Szpitalnej. Ona była szefową całej grupy, do której mnie wciągnęła Irena Swacińska, pseudonim „Misia”, nieżyjąca już. W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych będąc w Łodzi zauważyłam jej nekrolog w gazecie, ktoś mnie o tym zawiadomił. Taką drogą dostałam się do konspiracji.
Później, w roku już 1943 zamieszkał u nas piętnastoletni chłopiec, który był bardzo miły, bardzo grzeczny. Do nas zaprotegowała go pani Szukiewiczowa, która poprzednio zajmowała pokój troszkę na uboczu. Ona do kogoś innego, do krewnego czy zaprzyjaźnionej osoby się przeprowadziła. Po niej pokój zajął chłopiec, który mi się przedstawił i został zameldowany jako Roman Szymonowicz urodzony we Lwowie. Zwróciliśmy uwagę, że on jest miły, dobrze wychowany, grzeczny, bardzo cichy. Żeśmy się zaczęli się z nim zaprzyjaźniać. Później w miarę tego jak wzrastało obopólne zaufanie, dowiedzieliśmy się, że on jest bardzo mocno zaangażowany w konspiracji, jest w Szarych Szeregach. Prócz tego oficjalnie chodzi do szkoły, gdzie uczy się dozwolonych przedmiotów, między innymi języka niemieckiego. Szczątek jego zeszytu do niemieckiego, niecały, obdarty, przekazałam do Muzeum Powstania z adnotacją, z komentarzem w postaci mojego obszernego artykułu na temat chłopca i naszych z nim kontaktów. Artykuł został złożony w Muzeum Powstania, nosi tytuł: „Chłopiec z tamtych lat, historia nieznanego żołnierza.” To była bardzo tragiczna postać. On był bardzo oddany sprawie, w ogóle konspiracji. Wszystko na to wskazuje, że on był chłopcem pochodzenia żydowskiego, ale na fałszywych papierach. Kiedy nawiązaliśmy obopólnie, pełne zaufania kontakt, to się okazało, że on należał do Szarych Szeregów, chodził do szkoły, która była pod szyldem szkoły Lorenca. Później próbowałam jego poszukiwać przez jego kolegów, ale niestety nie udało mi się. Myśmy się znali głównie, albo na podstawie fałszywych papierów, albo na podstawie tylko pseudonimów. Okoliczności jego tragicznej śmierci opisałam dokładnie na podstawie relacji jego kolegów, których znalazłam dużo po wojnie i którzy się znaleźli w tym samym oddziale, gdzie on służył w czasie Powstania. Co innego przed Powstaniem, a co innego w czasie trwania Powstania. Najpierw był gdzieś, już nie pamiętam w jakiej dzielnicy, potem był przez pewien czas w Śródmieściu na Wilczej, potem kiedy już batalion „Zośka” został bardzo mocno skrwawiony, on został przydzielony do szczątków „Zośki”. Jako „zośkowiec” został wysłany na Powiśle. Wtedy ta część Powiśla nazywała się Czerniaków, ale niemniej jednak to było tutaj, gdzie jest teraz ulica Okrąg, dalej ...
Właśnie, a wtedy to się inaczej nazywało. On ponieważ miał doświadczenie ze zdobyczną bronią poniemiecką, był przedzielony do plutonu pancernego. Kiedy już pod koniec Powstania tak zwani berlingowcy z tamtej strony wbrew zakazowi Stalina, przypływali, ażeby wspomóc Powstanie... Oni byli bardzo dzielni, byli naprawdę bardzo odważni, ale oni nie byli przyzwyczajeni i nie znali techniki walki w mieście, więc strasznie dużo ich zresztą ginęło.Romek znalazł się na Powiślu, gdzie przekazano mu rozkaz nauczenia żołnierzy z tak zwanej armii Berlinga obchodzenia się z bronią zdobytą na Niemcach. On miał w kieszeni ręczny granat i chciał im pokazać. Słuchacze byli zgromadzeni w jednym pokoju, gdzie nie było wyjścia, bo okna były pozatykane workami z piaskiem, były tylko drzwi. On wyciąga granat z kieszeni. W tym momencie zawleczka mu się zaplątała w kieszeń i granat się odbezpieczył. Gdyby on zostawił granat, to by mnóstwo osób zginęło, a w każdym razie byłoby ciężko poranionych. On w tej chwili chwycił granat, przycisnął go do siebie i się na nim położył. Dzięki temu nikt nie doznał żadnego uszczerbku, nawet nikt nie był ranny, kto był w tym pokoju. Nie było dokąd uciec, nie było dokąd go odrzucić. Gdyby było otwarte okno, można by wyrzucić,, a nie było sposobu. On bohaterską samobójczą śmiercią uratował życie wielu osobom, które akurat tam były zgromadzone. To było zupełnie niespodziewane. Gdyby jeszcze udało mu się wytrzymać kilka dni, to wtedy by Czerniaków skapitulował i można było kanałami przejść na Mokotów. Jeszcze miałby szansę przeżycia. Niedobitki, resztki naszych oddziałów w ten sposób się ratowały, że przechodziły kanałami z dzielnicy do dzielnicy, częściowo jak Stare Miasto padło, to do Śródmieścia żołnierze przechodzili i ludność cywilna także. Taka była historia biednego Romka, który nawet nie ma własnego grobu i ślad zaginął, gdzie on został... Wiadomo było w danej chwili, gdzie on został pochowany, ale już po wojnie, po przejściu frontu, to już nie można było znaleźć. Prawdopodobnie został ekshumowany. Wtedy wojska radzieckie zbierały szczątki pochowanych powstańców i gdzieś tam je palili albo razem wyrzucali. W każdym razie wszelki ślad zaginął. Tak, że nawet własnego grobu nie ma chłopak.
- Proszę powiedzieć jak pani pamięta swój 1 sierpnia 1944?
Tego się faktycznie nie zapomina. 1 sierpnia, dzień jak co dzień, ale już w południe, w porze obiadowej dostałam rozkaz, ażeby przebiec znaną mi poprzednio trasę i odwiedzić kilka punktów, gdzie miałam przekazać hasło. Hasło przekazałam ustnie, tak jak to było w tym dniu, kiedyśmy robili próbę generalną, znaczy trzy dni wcześniej czy dwa dni wcześniej, żeby później nie błądzić, nie szukać adresów, osób tylko, żeby było na pewniaka. Pobiegłam od razu pod te adresy. Między innymi byłam także u pani, która się nazywała Jadwiga Odyniec i mieszkała w wielkim budynku przy Filtrowej blisko Placu Narutowicza z jednej strony ograniczonym ulicą Asnyka, a z drugiej strony chyba Niemcewicza. Tam zostawiałam polecenie, hasło, a hasło brzmiało: „Pani Krystyna urodziła syna.” Tak, żeby to brzmiało zupełnie obojętnie, ale jednocześnie dla osób wtajemniczonych od razu było wiadomo, o co chodzi. Później dalszy adres miałam na ulicy Miedzianej. Tam już znaną sobie trasą chciałam przejść wzdłuż ulicy Tarczyńskiej i Placu Zawiszy i tak dalej, ale wpadłam w łapankę niemiecką, bo ulicę którą miałam przebiec - Tarczyńską przegrodzili Niemcy i wszystkich legitymowali, kto popadł. Na szczęście miałam wtedy jeszcze dobry wzrok. Zorientowałam się w porę i wycofałam się z tego regionu, poszłam dookoła i okrężną drogą trafiłam na ulicę Miedzianą. Jak obleciałam wszystkie adresy to, wróciłam, czekając dalszych rozkazów. Przede wszystkim chciałam nawiązać z moją dowódczynią, panią Swacińską, kontakt i zapytać co dalej. Jej już nie było, mieszkanie było puste. Czekałam. Rozniesienie hasła mniej więcej przypadło na godzinę trzecią po południu. Potem czekaliśmy. Cisza przed burzą zapanowała, nie bardzo wiadomo co robić. Czy gdzieś wychodzić? Lepiej nie, lepiej bądźmy na miejscu. Punktualnie o godzinie piątej rozpoczęła się strzelanina, gwałtowna ostra strzelanina. To znaczy – aha, już się zaczyna. Jeszcze wtedy nie mówiło się Powstanie, mówiło się akcja zbrojna. Nazwa Powstanie dopiero później przyszła, nie od razu. Sprawa już wyglądała bardzo groźnie dlatego, że naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, byli Niemcy. Na 6 Sierpnia myśmy zajmowali mieszkanie na trzecim piętrze, tam był też balkon, a po drugiej stronie ulicy był zakład sióstr, które prowadziły tak zwany dom starców, dom opieki. One do dzisiejszego dnia funkcjonują tam gdzieś z tyłu w małym budyneczku. Wtedy zakonnice i podopieczni byli wysiedleni, wyrzuceni, przez Niemców dwa lata wcześniej tak, że tam byli Niemcy. Oni prowadzili lazaret, miejsce musztry, różne rzeczy tam się działy. Myśmy z góry nieraz gapili się co oni tam robią. W każdym razie byli to uzbrojeni Niemcy. Od razu okazało się, że nie powinniśmy wychodzić na ulicę, dlatego, że strzelali. Doszła do nas wiadomość, że osiemnastoletni chłopak, który na dwukołowym wózku sprzedawał wiśnie na 6 Sierpnia bliżej Polnej, blisko Placu Politechniki, został ciężko ranny i leży. Ściągnęli go w momencie, kiedy Niemcy jeszcze nie strzelali i teraz w jakiś sposób trzeba było go dostarczyć do lokalu sklepowego. Znaczy on już wtedy leżał w lokalu sklepowym w naszej bramie i trzeba było szybko otworzyć bramę, jego przenieść zanim Niemiec zacznie w nas strzelać i później go dalej odtransportować do punktu sanitarnego. To było dosyć emocjonujące ale chłopaka się uratowało, miał postrzał w udo. Wtedy nikt z nas nie wiedział i nie zastanawiał się, czy tam była kość naruszona czy nie. Nie te okoliczności były, które by pozwalały na dokładne zbadanie. To się udało. Po zamknięciu, po zatrzaśnięciu bramy, co nasza dozorczyni już dopilnowała, zaczął się bardzo groźny czas, kiedy Niemcy ustawili w – to się nazywało „Wole Oko”, okrągłe okieneczko na strychu, gdzie można było widzieć, oglądać okolicę – swojego snajpera, strzelca wyborowego. Snajper niestety strzelał do każdego, kto się pokazał u nas w oknie, kto wyszedł na ulicę. Myśmy z moim ojcem wpadli na pomysł – zanim przynieśli chłopca, kiedy Niemcy tak bardzo nie strzelali – żeby wyjść na balkon i gapić się na balkonie, co się dzieje na ulicy. Ulica pusta. Widzimy, że zza rogu Śniadeckich idzie młody człowiek i niesie w ręku granat, oczywiście nasz chłopiec. Idzie, idzie, nas nie zauważył i w pewnym momencie nas dostrzegł i się przestraszył, chciał uciekać. Daliśmy mu znak: „Idź, chodź tu.” Wiadomo było, że granat jest przeznaczony dla Niemców, którzy siedzą za ogrodzeniem, za parkanem. On gapił się, popatrywał na nas a myśmy jemu dawali znaki: „Jeszcze bliżej, tu.” Teraz dajemy znak, że tu w tym miejscu, on odbezpiecza granat i przerzuca go przez ogrodzenie, straszny huk ale więcej huku niż szkody. Szyby tylko tam poszły – tośmy dokładnie widzieli z naszego trzeciego piętra, że to był wielki wybuch ale nikomu się nic nie stało. Niemcy już byli pochowani, zawczasu się pochowali, tylko szyby poszły. Tak się powtórzyło jeszcze dwa razy. On prawdopodobnie wykorzystał całe uzbrojenie swojego oddziału, bo myśmy wtedy tak byli uzbrojeni. Na cały większy oddział chłopców były trzy granaty ręczne i koniec, więcej nic. Trzeba było zdobywać broń na Niemcach, albo skorzystać z składów, które nie zawsze wtedy były dostępne. Jak przestał przybywać chłopak z trzema granatami, wycofaliśmy się, dlatego, że Niemcy się dość szybko zorganizowali. Później było to, o czym już mówiłam, znaczy strzelanie do każdego, kto się pokazał na ulicy. Jeden pan, który był radosny, uradowany, że nareszcie Polacy zwyciężyli, tutaj jesteśmy wśród swoich, pod wpływem alkoholu wyszedł na ulicę i przypłacił to życiem. Później jeszcze naszej sąsiadki z innego piętra gosposia, niania jej dwojga dzieci weszła do frontowego pokoju, żeby coś dla dzieci wyciągnąć, bo główne życie toczyło się w oficynie. Niestety zobaczył ją przez podwójną szybę snajper i zastrzelił. Takich grobów namnożyło się cztery. Osoby były pogrzebane na klombie, który był pośrodku podwórka. Prowizoryczny cmentarzyk pozostał już do końca Powstania, prawdopodobnie później. Tak wyglądał pierwszy dzień, który zakończył się pogrzebami. Poza tym nie wiadomo było, co dalej. Tutaj nas blokują Niemcy. Mamy tylko kontakty i to bardzo niepewne z tyłu. Już zaczęli nasi przebijać otwory między piwnicami, żeby każda posesja miała kontakt z sąsiednią posesją. W ten sposób uzyskiwaliśmy bardzo fragmentaryczne i niesprawdzone wiadomości, między innymi to, że u owego Lardellego, kawiarni na rogu Polnej, znajduje się grupa dwudziestu, trzydziestu chłopców. Oni mają tylko granaty ręczne i nic więcej, czekają co dalej. Tutaj rzeczywiście atmosfera stawała się coraz bardziej ciężka i pełna niepokoju co będzie. To trwało kilka dni. To sobie nawet trudno wyobrazić, co było do jedzenia. Każdy tam miał znikome zapasy, woda jeszcze wtedy była ale należało się spodziewać, że Niemcy zaraz odetną dopływ wody i dopływ prądu elektrycznego. Jednym słowem dni najbliższe były nieprzyjemne, ale już hermetycznie oddzielone i zamknięte od ulicy. Wreszcie 5 sierpnia późnym wieczorem dała się słyszeć gwałtowna strzelanina i jak gdyby ryk motoru, który ktoś wprowadzał w ruch, ale zupełnie nie wiedzieliśmy, o co chodzi. To okazało się, że prawdopodobnie to było tak, że nasze oddziały od strony ulicy Śniadeckich zaczęły napierać na mały garnizon niemiecki, który myśmy obserwowali od strony 6 Sierpnia. Tam oni ich już naciskali mocno, to znaczy nasze oddziały Niemców. Oni jednak mieli ciężarówkę, załadowali się w ciężarówkę. Staranowali parkan, bramę, która prowadziła na 6 Sierpnia. Tutaj, zapuszczając gwałtownie wszystkie siły silnika pojechali w stronę Alei Niepodległości, oczywiście Politechniki i dalej. Ostrzeliwali się bardzo gwałtownie, ale nasi już byli tutaj od strony Śniadeckich. Nareszcie pierwszy moment, kiedy już przyłączono nas do strefy zajętej przez Polaków. To był wielki triumf i dla nas ogromna radość. Natychmiast zaczęliśmy budować barykadę. Kto żyw, kto ma rupiecie, stare przedmioty, wszystko na barykadę. Był stary wrak samochodu, który nasz sklepikarz gdzieś przechowywał, jeszcze to, jeszcze tamto, potem płyty chodnikowe wyciągało się, które były okropnie ciężkie i waliło się na barykady. Pokancerowałam się przy tym trochę, pokaleczyłam sobie nogę. Od tej chwili byliśmy już [w] polskim zasięgu i na polskim terytorium, co było ogromną radością. Nazajutrz od rana znalazła się moja dowódczyni pani Swacińska, porucznik wówczas. Skontaktowałyśmy się. Ona wróciła do swojego mieszkania. Oświadczyła, że ona jest teraz komendantką bloku, domu, wszyscy cywile mieli jej podlegać. Później doszło do pewnej kontrowersji. Przypadkowo zresztą do naszej lokatorki przybył pan, który był bardzo operatywny i od razu został przez lokatorów wytypowany na komendanta, ale mniejsza z tym. Ona była niby oficjalną komendantką domu, a on w rzeczywistości działał i gasił pożary, wszystko robił to, co na bieżąco było potrzebne. Wówczas 6 sierpnia na ulicy 6 Sierpnia pani Swacińska... Wcześniej nawet poznałam jej drugą łączniczkę Mariolę Tyszyńską. Mariola Tyszyńska jest we wszystkich kronikach znana i wymieniana. Wielka szkoda, że ona zginęła, poległa pod koniec Powstania. Myśmy były [we] dwie łączniczkami pani Swacińskiej „Misi”, ale ponieważ pani Swacińska oddelegowała mnie i zaszeregowano mnie do dowództwa obwodu VII AK do „Obroży”, wobec tego Mariola Tyszyńska została jako jedna łączniczka pani Swacińskiej. Od tego momentu zaczyna się drugi etap mojej działalności, już po stronie polskiej jako przede wszystkim łączniczka zależna, podległa, grupie „Stefana”, do której to grupy należało kilka osób. Żadnej z tych osób nie znam po nazwisku, natomiast wszystkie pseudonimy doskonale pamiętam. Samym głównodowodzącym grupy, czyli komendantem - szefem, był „Stefan”, szef bezpieczeństwa obwodu VII, jego zastępca „Stanisław”, który bardzo był aktywny, bardzo dużo działał i później poszczególne osoby miały pod swoją opieką poszczególne odcinki całego obwodu. Aldona miała Wilczą pod swoją opieką, jeszcze ktoś inny miał inne ulice i domy. W każdym razie była to wspomniana pani „Aldona”, pani „Nelli”, która podobno była żoną „Stefana”, ale wtedy o tym nie wiedziałam, następnie był pan „Lendt”, był „Jacek” i „Hel”, bo on ciągle o tym mówił – pochodził znad morza z Gdyni, czy z Helu nawet i bardzo był przywiązany do polskiego Bałtyku. Oni mieli kancelarię w siedzibie. O czym jeszcze nie mówiłam, że mieliśmy siedzibę naszej grupy w mleczarni, która notabene do tej chwili funkcjonuje. To jest mleczarnia troszeczkę cofnięta u zbiegu Poznańskiej i Hożej. Ona wtedy była przez Niemców porzucona, Niemcy uciekli. Po nich odziedziczyliśmy pewną liczbę serów, których nie zdążyli wywieść, albo które były już nadpsute, żeśmy się trochę pochorowali, ale bardzo szybko doszliśmy później do zdrowia. W mleczarni na piętrze mieścił się pokój, w którym wszystkie części biurowe naszej służby się odbywały. Była jeszcze tam pani, która była sekretarką i maszynistką. To była pani „Marta”, też nie znam jej nazwiska. Potem jeszcze przyprowadzono mi małego chłopca, łącznika pomocniczego, nie pamiętam [nazwiska], nawet mówili mi jak się nazywa. Jego przyprowadziła jego ciocia. On miał dwanaście lat i okazał się bardzo przydatny jako mój pomocnik. Czasem jak miałam za dużo rzeczy, za dużo spraw do załatwienia, to on mnie wyręczał w niektórych przypadkach. Później żeśmy sobie po cichu mówili, że właściwie ciocia go przyprowadziła po to i to zresztą było dość jawne, żeby on miał gdzie obiady jadać, przecież myśmy tam jednak byli żywieni przez wojsko, a chłopaczek też lubił sobie zjeść czasami. Później z żywieniem było coraz gorzej, dostawaliśmy już znikome porcje. To co nas jeszcze ratowało w czasie, kiedy było już coraz głodniej, to był zawsze gotowy ogromny garnek zbożowej kawy, która była mocno posłodzona. Tam była chochla, naczyńka, tym się czerpało i piło bardzo słodki płyn. Dzięki cukrowi tośmy się dożywiali troszeczkę. Jednoporcjowe, zastępcze obiadki żeśmy dostawali do końca.
- Jak wyglądały pani zadania? Co pani robiła?
Moje zadania polegały na tym, że – to było codziennie – przychodził łącznik z innej dzielnicy, może nawet z Wiejskiej czy Placu Trzech Krzyży, przynosił gazetki, które wychodziły w czasie Powstania.
To był przede wszystkim „Biuletyn Informacyjny”, potem było czasopismo „Barykada” i jeszcze inne, już nie pamiętam tytułów. One były w bardzo skąpej ilości, bardzo skąpej liczbie, przynoszone tak, że później były kontrowersje komu je przekazać. Musiałam biegać z prasą po domach, nie domach, nie wystarczyłoby na każdy dom, tylko zawsze znałam komendanta bloku. Do bloku należała liczba domów, to się nazywało blok. Wiadomo było, że ten pan właśnie jest [komendantem]. On dostawał jeden numer któregoś z czasopism i gazetek, albo wywieszał w widocznym miejscu i ludzie tam się tłoczyli, mogli sobie czytać, albo też sam czytał głośno, albo ktoś z jego pomocników czytał głośno. To było jednym z moich zadań. Poza tym trzeba było te same gazetki zanosić na bardzo eksponowane stanowiska, już ściśle wojskowe. To już wymagało przechodzenia pod jezdniami... Nie kanałami w tym sensie jak my to obecnie znamy, ale podkopami, między innymi podkopami pod ulicą Emilii Plater. Biegałam tam na posesje. To była Hoża, która już dochodziła do Emilii Plater. Po stronie numerów nieparzystych miały swój klasztor i posesję siostry. One miały dojście do wody głębinowej i pomagały przy organizowaniu posiłków i tak dalej. Były bardzo zasłużone. Przez Hożą była barykada, pod barykadą przebiegało się na drugą stronę i tam znajdował się batalion – „Zaremba - Piorun” to i po tej stronie też był – oddział „Ambrozja”. „Ambrozja” to był jego pseudonim. On rezydował, miał swoją siedzibę w lokalu w budynku, gdzie mieściła się lecznica rządowa, wtedy to się nazywało Lecznica Świętego Józefa. Obok w kierunku Poznańskiej, po drugiej stronie ode mnie, tam było „Macierzyństwo.” To był zakład prywatny, gdzie przeważnie rodziły się dzieci. Dalej już były połączenia z innymi oddziałami. Musiałam przejść podkopem pod ulicą Emilii Plater, dojść do ostatniej placówki i zostawić pocztę. Czasami były też zaklejone koperty, nie wiem, co w nich było. Do dowódcy odcinka trzeba było to dostarczyć, czasami jeszcze z gazetką albo bez, to różnie bywało ile tego było. Kiedyś mnie tam zaskoczył atak niemiecki. To było rzeczywiście bardzo denerwujące, bo straszliwa strzelanina się odezwała. Widać, że pociski padają jeden koło drugiego na jezdnię albo na ścianę przeciwległego domu, przez którą ścianę musiałam wracać. Tam zatrzymałam się na chwilę, później przebiegła łączniczka, to też za nią poleciałam. Wydostałam się. Był straszliwy hałas, nie mogłam się z nią nawet porozumieć, bo ona nie słyszała, co mówię, ja ledwo słyszałam, co ona, na migi żeśmy mogły troszeczkę się porozumieć. Jak powiedziałam na początku, to był odcinek działań, powstańczych akcji, który zachował się do samego końca, nie było kapitulacji tej części Śródmieścia. Mogłam przynajmniej obserwować aż do chwili kapitulacji, aż do chwili, kiedy było zawieszenie broni, kiedy musieli nasi chłopcy oddawać i wychodzić. Mnie wtedy też wypuszczono.
- Mówiła pani, że roznosiła gazety czyli dysponowała pani informacjami na temat tego, co się dzieje w innych dzielnicach czy poza Warszawą?
Tak, jeżeli miałam czas sama to czytać, przeważnie byłam ciągle w galopie, przynosiłam to. Oczywiście, że można się było wiele dowiedzieć. Poza tym inni łącznicy przychodzili z tamtych stron i przynosili wiadomości, może nawet bardziej wiarygodne niż te, które były wydrukowane. Znam przypadki, gdzie redaktorzy, autorzy specjalnie podawali optymistyczne wiadomości, żeby nieszczęsnej ludności cywilnej i naszych żołnierzy nie dołować tak strasznie, żeby nie było potwornej beznadziei, a beznadzieja już w połowie sierpnia zaczęła się mocno kształtować.
- Czy ta sytuacja była w jakiś sposób rozgłaszana, dyskutowano na ten temat?
Rozmawiało się raczej między sobą. Ponieważ nasi sowieccy sojusznicy w cudzysłowie, też o tym wiedzieli – mieli tutaj pełno szpiegów i swoich wtyczek – że my już jesteśmy bliscy poddania się, po prostu kapitulacji. Wtedy, wskutek szatańskiego pomysłu, jeszcze nam dali poważną nadzieję. To było 8, 9 września, kiedy nagle rozgorzały walki między samolotami i na niebie można było widzieć sowieckie samoloty, które walczyły z niemieckimi myśliwcami „sztukasami”, na nas tam leciały odłamki. Jeszcze nam zrzucali, zdaje się Amerykanie, paczki. Później mówili nam z goryczą, że to były cukiereczki ładnie owinięte, smaczne, ale gdzie indziej też były części broni, tylko, że broń była tak zrzucana, że tutaj połowę a tam inną połowę, wszystko nie pasowało albo czasem pasowało. Najbardziej pasujące do siebie części broni, nie części tylko całe jednostki, urządzenia, to dostawali specjalnie zasłużeni, doborowi nasi strzelcy, snajperzy. Między innymi jak jeszcze widywałam się z naszym zaprzyjaźnionym Romkiem, to on były zachwycony: „Słuchajcie dostałem pistolet, który dają tylko bardzo dobrze strzelającym i zasłużonym chłopcom, dostałem snajpera.”
- Jak pani wspomina nastroje wśród ludności cywilnej począwszy od początku Powstania?
To było rzeczywiście budujące to, co się działo na początku, tam naprawdę wszystko, jedzenie... U nas jedzenia było pod dostatkiem. Kto co miał, poduszkę dla rannych do zaimprowizowanego szpitalika, tutaj lekarstwa, coś ciepłego, ludzie naprawdę dzielili się wszystkim co tylko mogło się przydać naszym walczącym chłopcom. To było budujące. Oddali i już. Potem zaczęły się wszystkie dolegliwości, ale jeszcze był zapał. Zapał był niesłychanie silny, jeszcze wszyscy mieli nadzieję, jeszcze ufali. To był najstraszniejszy błąd, zaufanie, że przecież tutaj radzieccy żołnierze wejdą. Były niesłychane plotki – już na Noakowskiego widzieli czołówki radzieckie, już się cieszyli jak głupi. Później przygnębienie było coraz bardziej wzrastające. Wszyscy byli przekonani, ze trzeba się jednak pogodzić z klęską. Wtedy zaimprowizowano spektakularne walki powietrzne i zrzuty, a może sowieckie a może amerykańskie. W dodatku samoloty radzieckie, kukuruźniki, latały w nocy, słychać było warkot, tylko ich samych nie było widać. Oni przelatywali i wszystko kontrolowali, oni wszystko wiedzieli co się u nas, po naszej stronie, dzieje. Znowu zryw po 10 września. „Tylko wytrzymajmy jeszcze parę dni, a już przyjdą nam z odsieczą, z pomocą!” Wreszcie wykończyli nas ostatecznie. Potem było straszne rozgoryczenie: „A po coście to Powstanie wywoływali? A po coście to wszystko robili?” Tu nie było odpowiedzi, na taką rzecz już nic się nie da odpowiedzieć, faktycznie klęska. Jak zarządzono zawieszenie broni, to czuło się jak gdyby odprężenie. Wiadomo było, że już od mniej więcej od połowy sierpnia byliśmy przez aliantów uznani za kombatantów, więc jeżeli pójdziemy do obozu, to jesteśmy chronieni, przynajmniej nie będą w nas rzucali bomb z góry i w jakiś sposób to się przeżyje. Potem chłopcy szli do niewoli, a co nie szli, to na tym wygrali. Dlatego, że jednak trzeba było tutaj zostać i prowadzić... Niektórzy chcieli i prowadzili robotę podziemną. Były straszne z tym komplikacje, jak to na ziemiach odzyskanych uznać, czy to polskie ziemie, czy niepolskie ziemie, a kto tu jest gospodarzem, czy nasi akowcy, czy Bataliony Chłopskie? Straszne były zawiłości. Ale przeżyło się. Natomiast ci, którzy poszli do obozu, jeżeli nawet wracali, to byli prześladowani. Były trudności, że ludzie, którzy wrócili z zachodu byli szykanowani i było im bardzo trudno przeżyć. Niektórzy nie mogli studiować, inni przez cenzurę nie mogli pisać. Moja koleżanka ze szkoły z obozu trafiła do II korpusu Andersa. Jak wróciła nie kryła się z tym. Ona wyspecjalizowała się jako dziennikarka. Później koledzy jej mówili: „Słuchaj, ty przestań się wygłupiać, nie chwal się, że byłaś na zachodzie, byłaś w korpusie Andersa. To wszystko działa na twoją szkodę.” Ona dopiero wtedy zaczęła się orientować, że tutaj trzeba podwójną buchalterię prowadzić. Przez tyle lat się nie przyznawałam. To, że byłam w AK to nigdy nie kryłam, ale natomiast to, że byłam łączniczką szefa bezpieczeństwa, to dopiero teraz mówię i ujawniam. Wyobrażam sobie co by to było, gdyby nasza poprzednia władza PRL-owska się przewiedziała: „A kto to taki był? Jak się nazywał?” Byłabym strasznie gnębiona, że szkoda gadać. Zresztą bardzo zasłużona osoba, która straciła dwóch synów w Powstaniu, jako osoba niedziałająca bezpośrednio w Powstaniu, tylko jej synowie – wiadomo, nazwisko znane Długoszowscy – kiedy już dwóch synów straciła ona była ciągana na UB w pierwszych latach powojennych czterdziestych. Już nie pamiętam jak długo ona żyła. Ona tego nie wytrzymała i sobie życie odebrała, bo była ciągle ciągana i przesłuchiwana przez UB. Takie rzeczy też bywały, odbywały się i z tym się trzeba było liczyć. To, że znajomy moich rodziców tak ich namówił i nastawił: „Wy nie pozwólcie swojej córce iść do obozu!”
- Pani cały czas miała kontakt z rodziną w czasie Powstania?
Cały czas.
- Jak się rodzice zapatrywali na pani udział w Powstaniu?
Godzili się. Mama powiedziała bardzo trzeźwo, że nie należy wydawać zakazów, które i tak będą omijane. Sami w tym brali udział, sami użyczali swojego mieszkania na pracę konspiracyjną, na kolportaż „Biuletynu Informacyjnego”, na szkolne komplety, tajne nauczanie.
- Nie bali się o jedynaczkę?
Pewnie, że się bali, wszyscy się bali, bardzo się bali. Tutaj moja mama miała pewne wątpliwości, co do różnych osób, które były poszukiwane przez gestapo, ale u nas na papierach aryjskich jednak mieszkały. Był to duży problem. Brałam w tym udział zupełnie normalnie. Wiadomo było, że wszystko, co Polacy robili było tajne i było surowo zakazane przez Niemców.
- Co pani postrzegała jako największe zagrożenie w czasie Powstania, czego się pani najbardziej bała?
Bombardowania i zdobywania przez Niemców coraz to dalszych terenów w naszym kierunku. Nawet opisuję zdarzenie, kiedy upadło Stare Miasto. Część ludności cywilnej i nasze wojsko, wszyscy uzbrojeni, przechodzili kanałami tutaj do Śródmieścia, wyłaz, trudno powiedzieć właz z kanału był na Wareckiej. Oni później przechodzili na naszą stronę Alei Jerozolimskich, byli na Mokotowskiej. W pewnym momencie też się znalazłam na Mokotowskiej, właśnie pod 65, tam gdzieśmy przechodzili bombardowanie. W trzecim podwórzu z kimś rozmawiałam i nagle bardzo silny wybuch, bardzo silna eksplozja i od razu krzyki: „Są ranni! Kto do pomocy?” Poleciałam tam. Co się okazało? Na brzegu chodnika kilku naszych mężczyzn, młodych ludzi, paliło sobie papierosy i gadali sobie. Byli przekonani, że tu, w porównaniu z tym co oni przeżyli na Starym Mieście, to w ogóle nic się nie dzieje, tu jest oaza spokoju. Jeszcze domy stały w całości, jeszcze gdzieniegdzie były szyby w oknach. Stali sobie i dziwili się, dlaczego my się chowamy. Niestety, skąd? Nie wiadomo. Prawdopodobnie z ulicy Litewskiej, może z Placu Zbawiciela, a może z Placu Unii Lubelskiej pocisk artyleryjski upadł tu gdzie oni stali, wybuchł i zrobił szczerbę w granitowym krawężniku. Można sobie wyobrazić, co to była za siła, jeżeli wyszczerbił tak twardy kamień jak granit. Oczywiście nasi biedni chłopcy wszyscy leżeli nieprzytomni, nosiliśmy ich na drzwiach, na zaimprowizowanych noszach. Na ulicy Hożej 7 w podziemiu był szpitalik powstańczy. Trzeba było ich tam dotransportować, zanieść i zostawić w szpitaliku, może się któregoś udało uratować. Ten którego niosłam to wyglądał na zupełnie umierającego. To raczej wątpliwe czy uszli z życiem. Tegośmy się bali, niespodziewanych bombardowań i oczywiście ciągłych walk wręcz. To było bardzo trudne, bardzo ciężkie. Niektórzy nasi chłopcy, jeden z oddziałów, który stacjonował na ulicy Wiejskiej, wymyślili sobie, że zrobią podkop pod budynek sejmu, gdzie siedzieli Niemcy. Niemcy się tego nie domyślali, a ci tutaj drążyli krecią robotą. To się na nic nie zdało, nie zdążyli. Przyszła kapitulacja, a przede wszystkim Niemcy się wstrzelili w ulicę Wiejską i też zrobili okropną masakrę. Nawet ojciec mojego dobrego znajomego zginął w rejonie, na ulicy Wiejskiej. Jego żona, jak już mogła się tam przedostać po przejściu frontu, to szukała, nie mogła go znaleźć, wreszcie odnalazła grób swojego męża. Walk wręcz, walk bezpośrednich, tegośmy się obawiali i bombardowań. Jeszcze bardziej niż bomb lotniczych tośmy się obawiali działa kolejowego. Podobno inaczej się nazywało, ale myśmy to określali jako „Grubą Bertę”. To były bardzo wielkiego kalibru pociski, trudno mi operować cyframi, bo mogłabym się pomylić, wyjątkowo wielkie i bardzo groźne. One upadały, trafiały domy z boku. Przed tym, co spadało z góry można się było schować w piwnicy i wiele piwnic ocalało. Natomiast jak ogromny pocisk uderzał z boku, wtedy już to było beznadziejne, bo cały dom siadał w piwnice. Jeszcze jeden straszny typ pocisku, to były tak zwane „krowy” albo „szafy” – różnie to było nazywane, „rycząca krowa”. Oficjalnie to nazywało się miotacz min. W rzeczywistości jak to działało, to trudno mi powiedzieć, bo nie widziałam tego. Ale z chwilą, kiedy było słychać ryczenie „krowy” z daleka, to już wszyscy uciekali, bo wiadomo było, że za chwileczkę, za kilka sekund, już będzie słychać charakterystyczne wycie w powietrzu ogromnych lecących pocisków. One wyły, drżącym głosem się odzywały, potem upadały i robiły straszliwą masakrę. Miały kolosalną siłę podmuchu tak, że ludzie zupełnie spłaszczali się na murach domów, cień człowieka zostawał. Moja koleżanka, sąsiadeczka, która była w moim wieku, działała bardzo mocno w Powstaniu, mijając i oglądając, będąc świadkiem spustoszenia, jakie czyniły „krowy” i miotacze min, była kompletnie załamana. Ludzie byli porozszarpywani na kawałki, ręka, noga, gdzie indziej głowa i rozpłaszczone sylwetki na murach – to trudno sobie wyobrazić. Tego rodzaju widoków nie spotkałam, natomiast to, co widziałam po drodze, kiedy wracałam wieczorem już po zmroku do domu, to też wystarczyło. Za każdym razem trzeba było wynajdywać inne przejścia, bo w ciągu dnia i wieczorami były takie bombardowania, że domy po prostu się osypywały na ulicę i trzeba było ścieżką środkową [przejść], przy czym oczywiście się skręcało nogi, bo żadne buty nie były do tego dostosowane. Miałam grube, twarde buty, ale mimo wszystko nogi mi się skręcały, poza tym wszędzie cegły się obsuwały. Kiedyś wracałam Marszałkowską, która była pod postacią wąwozu, z dwóch stron domy, ruiny domów zupełnie spadające pośrodku. Już ciemno się robiło, słabo widziałam. Nieznajomy człowiek wziął mnie za rękę i przeprowadził, bo nie umiałbym sama trafić [przez] dwa jak gdyby stoki opadające gruzów i rumowiska. Jeszcze szczęśliwe się złożyło, że nasz dom tylko dostał siedem dziur po pociskach artyleryjskich od tyłu, od strony Polnej dlatego, że tam Niemcy strzelali z ulicy Rakowieckiej i wszystko to, co było na Polnej i w naszym domu na 6 Sierpnia od tyłu, dostawało czasami pocisk artyleryjski. To był pocisk, który wybił dziurę w tylnej ścianie domu, to była dziura wielkości drzwi, trochę większa, trochę mniejsza. Na ogół ludzie od tego nie ginęli, można było od tego umknąć. Głównie to zawdzięczaliśmy takiej okoliczności, że Niemcy się obawiali, żeby nie trafiać w swoich. Zaraz za Polną już się zaczynało Pole Mokotowskie i Politechnika, gdzie siedzieli Niemcy. Oni się obawiali, że jak będą strzelać w Polaków, to przy okazji swoich mogą uszkodzić. Dlatego nasz dom i ewentualnie domy na Polnej były w miarę oszczędzone. Ale ostatecznie, jak wspomniałam, pociski artyleryjskie dolatywały tutaj. Niemniej jednak bywały okresy, chwile, godziny czy półgodzinki pewnej ciszy, można było chodzić po wodę na Polną. Na Polnej w jednym miejscu było ujęcie wody głębinowej, dzisiaj byśmy to nazywali wodą oligoceńską. Tam ludzie przylatywali, przybiegali z wiaderkami, czajnikami, co kto miał , żeby zaczerpnąć wody. Ponieważ byłam w mundurze z opaską, mnie tam wówczas z uśmiechem przepuszczali przodem i tam braliśmy wodę dla celów domowych. Na Noakowskiego mieszkała bardzo znana, sławna skrzypaczka – pani profesor Irena Umińska. Ona cały czas była w czasie Powstania, myśmy się z nią czasem kontaktowali, ją też można było przy ujęciu wody spotkać, też przychodziła z wiaderkiem czy czajnikami po wodę. Kontakty towarzyskie jeszcze istniały, oczywiście poza linią frontu.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
To byłoby trudno powiedzieć. Dlatego, że jednak zawsze w młodych ludziach tkwi poczucie, że czasem trzeba się odprężyć, czasem trzeba coś śmiesznego zrobić. Pamiętam moment po drugiej stronie Hożej, kiedy od batalionu „Ambrozja” przechodziłam przez dziurę w murze do „Maternity” - do „Macierzyństwa” czyli do budyneczku, gdzie była poprzednio klinika porodowa. W murze była wybita dziura, tam trzeba było dwa stopnie podejść w górę i później zeskoczyć mocno po drugiej stronie. Nagle wchodzę w dziurę w murze i szok, przerażenie – wisielec wisi, człowiek wisi na gałęzi drzewa. Już się ze mnie zaczęli podśmiewać. Co się okazuje? Chłopaczkowie nasi kochani znaleźli portret Hitlera, wycięli głowę Hitlera, znaleźli pętle sznurka, znaleźli ramiączko, na ramiączku powiesili ubranie, doczepili do głowy, twarzy Hitlera i go tam zawiesili, powiesili Hitlera na gałęzi. To było zabawne, ale w pierwszej chwili robiło makabryczne wrażenie. Zanim się rozpoznało, że to jest Hitler to myślałam, że wisi człowiek, wisielec to jest coś okropnego.
- Jak się skończyło dla pani Powstanie? Jak pani opuściła Warszawę?
Wyszliśmy z Warszawy z rodzicami, jeszcze z grupą kilku osób, które przypadkowo znalazły się w naszym mieszkaniu. Tak się złożyło, że naszej sublokatorki Hejman – też być może pochodzenia żydowskiego, ale nie wiem – bratanek zawarł ślub. Razem ze świeżo poślubioną żoną przyszli do cioci złożyć jej poślubną wizytę. Wizyta przedłużyła się na dwa miesiące. Myśmy się z nimi zaprzyjaźnili, potem jeszcze znajomi poprzychodzili, którzy zostali odcięci od swojego mieszkania wskutek działań wojennych. Stworzyła się grupa zaprzyjaźnionych osób, które działały na wspólną korzyść. Ktoś zdobył, możliwe, że ze zrzutu sowieckiego, worek z sucharami. Przyniósł [go] i byliśmy zachwyceni, że mogliśmy sucharami się odżywiać. Z całą grupą i jeszcze kilkoma innymi osobami wyszliśmy. To był moment bardzo dramatyczny. Najpierw niszczenie dokumentów, który by mogły posłużyć jako dowód, że myśmy działali przeciwko Niemcom, a więc legitymacja i opaska powstańcza, to trzeba było spalić przed wyjściem. Z ojcem z wielkim bólem i żalem tośmy wykonali jeszcze przed wyjściem. Trzeba się było z biednym zwierzęciem, kotką syjamską, pożegnać, które musiało zostać. Prosiliśmy chłopców przy barykadzie: „Słuchajcie wychodząc stąd, jak was będą zabierać do obozu, zastrzelcie ją.” „Dobrze oczywiście, jedna kulka nie ma znaczenia.” Ale gdzież! To było zupełnie niemożliwe, im nie wolno było wtedy strzelać. Kocina zaczęła wracać do domu, nie mogła zrozumieć sytuacji. Przeszliśmy przez barykadę i to było przekroczenie progu. Myśmy byli przygotowani, jeszcze w mieszkaniu żeśmy się pożegnali na wypadek gdyby nas siłą rozerwali, naszą trójkę, żebyśmy już wtedy nie robili wielkich scen rzewnych tylko, żebyśmy wiedzieli, że trudno, to było wcześniej. Wtedy myśleliśmy: „Co się może udać, kiedy do Niemców nie można było mieć najmniejszego zaufania.” Wobec tego liczyliśmy się z tym, że zostaniemy od razu zastrzeleni, gdzieś za domem w Alei Niepodległości, gdzie wiadomo, że byli Ukraińcy, którzy byli straszni, którzy potwornie na Polakach się mścili za różne swoje krzywdy, głównie dlatego, żeby się podlizać Niemcom. Mogli nas chwycić Ukraińcy, mogli nas od razu zabić, mogli nas pojmać i od razu zacząć tortury, mogli też chwycić i wywieść od razu do Oświęcimia czyli do Auschwitz. Absolutnie nie wiedzieliśmy co z nami będzie. To, że nam się udało czmychnąć z rampy, do której nas doprowadzono, aż do Ursusa, to było coś zupełnie rewelacyjnego, bo tak pozytywnego, szczęśliwego, zakończenia nie śmieliśmy się spodziewać.
- W jakim mieście się później państwo znaleźli?
Najpierw uciekliśmy w Ursusie.
- Później do jakiego miasta?
Potem do Piotrkowa. Liczyliśmy na to, w Piotrkowie było poważne środowisko kulturalne a zwłaszcza muzyczne. Moi rodzice umyślili sobie, że jak tam się znajdziemy, może uda się nawiązać kontakty ze środowiskiem muzycznym, wtedy oni będą wiedzieli, kim jest ojciec, będzie można się tam w miarę urządzić.
- Tam dotrwali państwo do wyzwolenia?
Tam zostaliśmy do wyzwolenia, to znaczy do przejścia frontu. Zmianę okupanta tośmy tam przeżyli.
- Jak pani pamięta moment wyzwolenia czy też zmiany okupanta?
Co się działo w Piotrkowie? W Piotrkowie miejscowi mieszkańcy bardzo się bali, obawiali się, że będą się działy straszne rzeczy i siedzieli przeważnie w piwnicy przez dwa trzy dni, kiedy siły się ważyły między sobą. My jako warszawiacy, tośmy siedzieli sobie w mieszkaniu państwa, tam żeśmy trochę pilnowali i niewiele z tego sobie robiliśmy. Słychać było z daleka tylko odgłosy strzelania ale strzelania z „zenitówki”. Myśmy już rozróżnili, które działa były nakierowane poziomo, ukośnie, albo w samoloty. To była „zenitówka”, którą prawdopodobnie nakierowano na odległość, czyli na poziom. Właściwie cisza była na ulicach. Dopiero jak rano żeśmy wyszli, to okazuje się, że były martwe konie, które może wojsko zastrzeliło, może padły wskutek ran. Natomiast działania wojenne oddaliły się trochę. My i państwo Kańscy... To była znana rodzina w Piotrkowie. Pani Eugenia Kańska była matką dwóch synów Jana i Adama. Mam nadzieję, że oni jeszcze żyją i będą mogli skonfrontować to, co mówię. Ona tam była panią domu. Później jak wydawało się, że już nie będzie bombardowań, wówczas oni przyszli do mieszkania. Wtedy zaczęli dobijać się do mieszkania oficerowie sowieccy, radzieccy, że oni wytypowali sobie to mieszkanie, że oni tu będą nocować. Moja mama, która znała rosyjski, była troszkę onieśmielona, zakłopotana, jakby ich zniechęcić. Mówiła: „Nie, my nie mamy tylu łóżek, żeby dla wszystkich panów starczyło.
Niczewo my na połu . „Nie szkodzi, my sobie na podłodze będziemy spali.” Nie było rady. Potem się wycofali, widocznie poszli zawiadomić swoich kolegów. W kuchni pozostał żołnierz, który miał za zadanie rozpalić kuchnię i coś do jedzenia przygotowywać. Stoję oparta o drzwi i gapię się co on tam robi, a on w kucki siedzi i drewienkiem wygarnia z popielnika popiół. Napięta atmosfera, nie wiadomo jak my do siebie mamy się odnieść, było dziwnie. Mój ojciec wpadł na genialny pomysł. Zimno było wtedy, był ubrany przedziwnie, miał czapkę oprychówkę, typowy proletariusz i jeszcze – myśmy to nazywali chałat, ale to nie miało nic wspólnego z żydowskim chałatem – narzutkę. Zaczął grać nagle na fortepianie. Patrzę jak żołnierz siedzi, wybiera popiół z popielnika i w pewnym momencie uśmiechnął się szeroko: „O, jak miło!” W tym momencie lody pękły i zapanowała przyjaźń. To były oddziały frontowe straszliwie narażone, ale ich dowódcy oficerowie, którzy później przyszli byli inteligentami. Można było o czymś z nimi rozmawiać. Jeden z nich na przykład był z zawodu czy funkcji konferansjerem jednego z teatrów moskiewskich, czyli inteligencja wysokiej klasy. Prawdopodobnie to była cała polityka radziecka, żeby takich ludzi, intelektualistów puszczać na pierwszą linię frontu, żeby najbardziej byli narażeni. Domyślam się, że to tak było. Wtedy tam już pokazała się moja mama i państwo Don. Oni byli tacy wzruszeni tym, że muzyka jest, [że] porosili, żeby się spotkać na kolację, że oni nas zapraszają na kolację. Wszyscy [byliśmy] wygłodniali, jak w czasie wojny, byliśmy w strasznym ubóstwie, okropne ubóstwo cierpieliśmy. Oczywiście z przyjemnością żeśmy przyjęli zaproszenie. Później była bardzo zabawna sytuacja. Moja mama znała rosyjski, a ojciec nie, bo był urodzony we Lwowie i nigdy z rosyjskim językiem nie miał do czynienia. Starszy oficer, który był jak gdyby szefem, powiedział
no szto, my was prigłaszajem, budziem użinać wmiestie. Mojemu ojcu mina się wydłużyła, mama uśmiechnięta. Co to znaczyć–
użinać w miestie?! Ojciec to zrozumiał, że urządzali rzeź w mieście, a tymczasem
użinać po rosyjsku, znaczy jeść kolację,
użin to jest kolacja,
wmiestie to znaczy razem. On w ten sposób nas zapraszał, że będziemy wszyscy razem jedli kolację. Później mama wytłumaczyła oficerowi, że mój mąż zrozumiał
budziem rezać w grodie Bardzo się śmieli. To był zabawny aspekt ich zmiany. Oni byli bardzo krótko, niebawem albo po następnym dniu już ich zabrano. Widocznie obawiano się, żeby za bliskich kontaktów nie nawiązywali z inteligencją polską, lepiej takich wysłać na front, tam już ich Niemcy załatwią. Potem ukazywały się, nadjeżdżały furmanki z nowymi gospodarzami miasta. To było też dosyć dziwne dlatego, że wtedy rozdawano broń. Myśmy tam podeszli z ciekawości, bo dlaczego nie? Ten który był na furmance i który rozdawał pistolety, pytał się: „AK czy BCH czy...?”
AL czy coś takiego. AK – to nie wręczał, natomiast innym wręczał pistolety. Wtedy rozeszła się wiadomość, że bardzo dużo można uzyskać za wódkę. Ojciec zaoszczędził sobie z
użina, z proszonej kolacji, dyskretnie sobie wlewał do kieszeni i tam mu się nazbierało sporo wódki. Oni myśleli, że on to wszystko wypija. Ojciec miał dużą rękę, ukrywał szklankę, udawał, że wypija, a potem wlewał do słoika czy garnuszka, który miał w kieszeni. Była z nimi jedna telegrafistka, ona była bardzo trzeźwa. Oficerowie mówili: „Ale ten staryk, on ma zdrową głowę, że tyle pije.” A ona powiedziała: „Później wam powiem jak on pije.” Zachowała się bardzo dyskretnie. Niemniej jednak uzbierało się pół litra, później bardzo odważnie, mając duszę na ramieniu, poszłam do mieszkania, gdzie oficerowie i żołnierze radzieccy się zakwaterowali. Powiedziałam, że mam wódkę a chciałabym cukier, żeby mi zamiast tego dali. Jeden, który mówił po polsku, to mi wytłumaczył, że im tego nie wolno, że źle trafiłam jednym słowem. Jak nie wolno, to nie wolno nie będę się z nimi spierać. Tak wyglądała zmiana obsady. Potem były tylko straszne problemy z pieniędzmi. Natychmiast po przejściu frontu ludzie, piotrkowiacy, zaczęli urządzać i bardzo chcieli urządzać sobie imprezy nareszcie kulturalne. Mój ojciec został przyłączony do trzyosobowej grupy przez tamtejszego skrzypka Zbigniewa Burzyńskiego i śpiewaczkę panią Rezner- Stokowską, śpiewaczkę z opery poznańskiej, która tam się przypadkowo znalazła. Ojciec występował jako pianista, zaczęli urządzać koncerty. Sprawowałam funkcję rozlepiacza afiszów. Na ten koncert przyszło mnóstwo osób, jeden raz to było. Płacili bilety wstępu nieduże, ale tego się uzbierało strasznie dużo. To były pliki pieniędzy, tylko za te pieniądze już nic nie można było kupić. To były pieniądze tak zwane „młynarki”. One się tak nazywały. Wszystkie sklepy w mieście zostały pozamykane, bo wszyscy wiedzieli i spodziewali się, że z Lublina zostaną przysłane nowe pieniądze, za które na razie nic nie można było kupić ale jednak była nadzieja, że z czasem one będą coś warte. W ten sposób za jednym zamachem załatwili wszystko to, co się u nas zdołało uzbierać i wszystkich miejscowych mieszkańców Piotrkowa, którzy też mieli jakiekolwiek zasoby pieniężne w starej walucie, w poprzednich banknotach. Potem dostaliśmy każdy po sto złoty, banknot stuzłotowy i ani grosika więcej. Każdy kto przychodził, żeby dostać banknot, musiał okazać kenkartę. Kenkarta to był dowód osobisty, który wydawali Niemcy i gdzie była przyłożona pieczęć czy stempel z niemieckim orłem, który trzymał plakietkę ze swastyką. Każdy od kogo dostawialiśmy sto złotych, miał nożyczki i wycinał trójkąt w swastyce, w pieczęci, żeby orzeł został i całe kółko tylko, żeby nie było swastyki, żeby swastykę wyciąć. Wszystkie trzy kenkarty się uchowały jako dowód, jako pamiątkę niechlubną, chlubną z naszej strony, tylko, że bardzo przykrą pamiątkę, z tamtego czasu, kiedy Niemcy stemplowali swoim orłem ze swastyką. Później Niemcy uciekli. Niestety, to już tylko w sensie zemsty, bez sensu, jeszcze bombardowali z góry. Między innymi zabili młodą dziewczynę, która stała w kolejce po chleb. Nadleciał niemiecki samolot i serią z karabinu maszynowego poraził osoby, które stały w kolejce na ulicy i piętnastoletnią dziewczynę. To była znana osoba, bo jej matka była lekarką – pani Lipińska. Córka pani Lipińskiej został zastrzelona już zupełnie poza wszelkimi działaniami wojennymi. Były i takie tragiczne momenty.
- Była pani po wojnie w jakikolwiek sposób represjonowana?
Nie, tego nie mogę powiedzieć. To brzmi bardzo zarozumiale, ale być może z rozmaitych odznaczeń jakie dostałam, może coś tam bym więcej dostała, gdybym była w partii, ale że nigdy w życiu nie byłam w żadnej partii, wobec tego siedziałam spokojnie i nie zajmowałam się polityką. Zajmowałam się współpracą z Towarzystwem Wiedzy Powszechnej i z tak zwaną Oświatą Dorosłych. Uważałam, że to jest najskuteczniejsza droga do zachowania, nie tylko zachowania polskości, ale podbudowania na przyszłość polski, żeby kulturę i wiedzę wśród społeczeństwa propagować i szerzyć. W tym bardzo dobrze się czułam. Jak gdyby nawrót do działalności mojej cioci-babci Jadwigi Szczawińskiej-Dawidowej, która prowadziła Latający Uniwersytet, ale w tym przypadku Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, to było absolutnie legalne, jawne. Chodziło o to, żeby dokształcać ludzi. Później niestety to się zawaliło. Wszystkie biblioteki międzyszkolne, gminne, to wszystko upadło z powodu u pieniędzy po zmianie ustroju i właściwie ślad po TWP-owskiej działalności zaginął.
- Jaki kierunek studiów pani skończyła?
Skończyłam biologię. Jestem magistrem zoologii wraz z anatomią porównawczą. To był dyplom magisterski, potem zaczęłam studiować już na wyższym szczeblu. Zaczęłam jako, to się nazywało aspirantura. To był okres stypendium, gdzie należało wykonać pracę doktorską, ale wtedy zmieniono nazwę i wprowadzono to, co było w Związku Radzieckim i w demoludach. To się nazywało nie doktor biologii, tylko kandydat nauk biologicznych. Kandydat nauk funkcjonował przez kilka lat. W Związku Radzieckim i innych krajach jak na przykład Czechosłowacja, to jeszcze funkcjonował dłuższy czas, ale potem przywrócono stopień doktora. Tak, że mam, potem dostałam. W „Monitorze” czy gdzieś jest ogłoszenie, że ci którzy uzyskali stopień kandydata nauk, mają prawo do posługiwania się tytułem doktora.
- Proszę powiedzieć, jak dzisiaj po ponad sześćdziesięciu latach, jako mieszkanka cały czas Warszawy, ocenia pani Powstanie Warszawskie i jaki wpływ ono miało na pani życie, czy to było ważne?
Oczywiście, to przecież było bardzo ważne. Przede wszystkim to, że nas wyrzucono z Warszawy – straciliśmy po raz drugi dom, po raz drugi mój dom częściowo się spalił, uległ całkowitemu zniszczeniu, bezdomność. Bezdomność prześladowała mnie przez długie lata. Wpływ na bieg mojego życia był ogromny, zasadniczy. Myśmy wtedy popełnili błąd. Należało zostać w Podkowie Leśnej, w Milanówku, gdzieś blisko i z chwilą kiedy przeszedł front natychmiast wskoczyć w organizujące się uczelnie, Polskie Radio i tak dalej i być blisko Warszawy. Myśmy się w Piotrkowie doczekali zmiany frontów, potem mieszkałam dwanaście lat w Łodzi. Zrobiłam tam magisterium, doktorat. To bardzo mocno wpłynęło na bieg mojego życia. W Łodzi wyszłam za mąż, a w Warszawie się rozwiodłam. W każdym razie tutaj zamieszkałam z powrotem.
- Jakie są pani refleksje na temat Powstania w dniu dzisiejszym?
Refleksje przyszły bardzo dawno już po koniec Powstania wiedziałam, że to była straszliwa omyłka, nie należało robić, ale pamiętam też zapał, entuzjazm, [z] którym myśmy przystępowali do tego i nadzieje – okazuje się zupełnie naiwne. To było straszliwie naiwne z naszej strony i niestety ze strony naszych dowódców wysoko działających na szczeblu londyńskim, że mając takiego sojusznika, jakim był Stalin, to nie wolno było mu zaufać nawet na jeden milimetr, na jedno słowo... Przecież Powstanie było na ich niekorzyść. Tu też troszeczkę gdyby się logicznie pomyślało, to by się doszło do wniosku, że oni nie mogą tolerować tego, co jest przeciwko nim, a wykorzystali to w sposób najbardziej podstępny i obrzydliwy, okrutny jako pseudo-sojusznicy. Nasi niestety dali się chwycić w zapowiedzi, zapewnienia: „My wam pomożemy, oczywiście róbcie Powstanie.” Takie były zachęty ze strony sowietów: „Róbcie Powstanie, my zaraz przyjdziemy wam pomóc.” Niestety nasi dowódcy dali się na to złapać. Uważam, że my młodzież – byliśmy głupi zapaleńcy i strasznie entuzjastyczni i bardzo szlachetni, bardzo piękni, ale bez rozumu. Tutaj trzeba było bardzo ostrą kontrolę rozumową przeprowadzić. To znaczy ciągle mówię pod adresem naszych dowódców. Pytają się – a co zrobić z młodzieżą, która strasznie napalona była. Rozpuścić do partyzantki w Góry Świętokrzyskie, w akcje, mały sabotaż, duży sabotaż, wysadzanie pociągów, rozmienić na drobne to wszystko. To byłby cios dla Stalina, dlatego, że on nie miałby tak bardzo kogo się czepiać. Jeszcze to o czym się właściwie nie mówi, a szkoda, to straszny błąd AK polegał na tym, że myśmy ujawnili wszystkie dane, wszystkie spisy. Jak dostawałam legitymację akowską, od moich szefów od „Stefana”, a właściwie od „Stanisława”, to on moje dane personalne spisywał i to było bardzo skrupulatnie prowadzone. Niewątpliwie przez wywiad radziecki na pewno to było analizowane, „zdrenowane”. Oni wiedzieli, kto co robił i tak dalej. To też jeszcze był jeden błąd – żeśmy się ujawnili. Trzeba było pozostać w konspiracji i gdzie było można to dywersję [robić], żeby rozładować całe napięcie i gdzie się dało to podgryzać Niemców. Taka jest moja opinia, niestety daliśmy się wszyscy straszliwie oszukać.
Warszawa, 16 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek