Moja rodzina składała się z pięciu osób, a właściwie przed samą wojną składała się z czterech, bo piąta osoba, siostrzyczka urodziła się [...] w marcu 1940 roku, Elżbieta.
W tym czasie byłam po czwartej klasie szkoły powszechnej, jak się wówczas nazywała. Była to szkoła [ewangelicka], która mieściła się przy liceum Reja, [...] blisko mojego domu. Skończyłam tę szkołę, a potem już była prawdziwa konspiracja. Szkoły ogólnokształcące zeszły do podziemia albo były pod tak zwanymi pokrywkami. Moja szkoła na przykład nazywała się: kursy administracyjno-handlowe, a było to najnormalniejsze gimnazjum ogólnokształcące. System był taki, że najpierw były cztery klasy gimnazjum i tak zwana mała matura, a potem liceum dwie klasy, do matury pełnej. Przez całą okupację chodziłam do tej szkoły, o której wspomniałam. Mieściła się chyba na Sienkiewicza 12, w przepięknym, secesyjnym gmachu, który podobno był wybudowany przez rosyjskie towarzystwo kredytowe [„Rossija”] na początku XX wieku [...]. Jeden narożnik na ostatnich piętrach (to było piąte i szóste piętro) zajmowała nasza szkoła i tam otrzymałam małą maturę, tuż przed samym Powstaniem.
Ponieważ podróże w czasie okupacji były bardzo utrudnione, wręcz niemożliwe, więc z młodzieżą szkolną trzeba było coś zrobić w okresie wakacyjnym. Mieliśmy letnisko w [Świdrze], drewniany dom w stylu zwanym żartobliwie „świdermajer”, i tam spędzaliśmy wakacje. Od września do czerwca dojeżdżaliśmy do szkoły, a potem dwa miesiące wakacji spędzaliśmy tam. Szczęśliwym trafem moje szkolenie było związane prawie z tym miejscem, bo dwa, trzy kilometry za Świdrem były Świdry Wielkie, piaski i tam były szkolenia harcerskie. Głównie to były szkolenia w zakresie pierwszej pomocy sanitarnej (nie mam wyszkolenia sanitarnego pełnego, tylko właśnie pierwszej pomocy), jak również wszelkie ćwiczenia z zakresu łączności, bo byłam przygotowywana do zadań z łączności. Najmłodszą grupą byli „Zawiszacy”, do najwyżej czternastu lat. Piętnaście i siedemnaście to już były wyższe, „Bojowe Szkoły”, „Grupy Szturmowe”, ale to dotyczyło chłopców.
Byłam szkolona w czasie okupacji w zakresie rozpoznawania formacji niemieckich i rozpoznawania poszczególnych stopni wojskowych. Znałam już wówczas – jako tako – język niemiecki. Chodziło o to, żeby można było lokalizować jednostki, gdzie się one znajdują w Warszawie. Na przykład dostawałam zadanie, że pod takim i takim adresem jest jakaś niemiecka jednostka wojskowa. Trzeba ustalić nazwę i przez obserwację wychodzących i wyjeżdżających trzeba było ustalić, ile mają samochodów, ilu oficerów i tym podobne. Oczywiście to nie było łatwe do uchwycenia, ale dawało wyobrażenie, jak liczna jest ta jednostka.
Wtedy nie wiadomo było, komu się je przekazuje. Na ulicy Złotej, na poddaszu była siedziba pana, który chodził w butach oficerskich, w charakterystycznym płaszczu, z podniesionym kołnierzem. Widać w nim było wojskowego. On odbierał od nas te meldunki. Ale tak jak wspominałam, byłam również obserwowana przez nasze wojsko, jak się sprawdzam jako łączniczka, dlatego że miałam przypadek, który mógł być tragiczny w skutkach. Mianowicie tramwajem z ulicy Marszałkowskiej miałam dojechać na plac Teatralny, przejść kawałek na ulicę Trębacką z tak zwaną bibułą. Wsiadłam do tramwaju, jadę Marszałkowską, Królewską, Krakowskim Przedmieściem i potem Senatorską. Tramwaj wjeżdża na plac Teatralny i widzę straszne zamieszanie, ludzie rozpierzchają się i uciekają. Plac Teatralny był kiedyś bardzo żywym miejscem, tam się dużo działo i było bardzo dużo ludzi. Patrzę, że cały tramwaj pustoszeje, mam „bibułę”, nie wiem, co mam ze sobą robić. Byłam w pierwszym wagonie, a wagony wtedy były takie, że platforma była ażurowa, nie była zabudowana, jak teraz mają tramwaje zamykane wejścia, tylko można było wskoczyć do tramwaju, wyskoczyć, bo były stopnie. Aha, jeszcze w wagonach tramwajowych przy motorniczym pierwsze przedziały były Nur für Deutsche (zarezerwowane wyłącznie dla Niemców). Zaczął mnie obserwować motorniczy, bo widzi, że się nieswojo troszkę zachowuję. Podniosłam klapę, która oddzielała [przedział niemiecki i] przeszłam na platformę koło motorniczego. Stanęłam sobie z pozorną swobodą, a on do mnie mówi: „Ty jesteś Polka?”. Mówię: „Tak i chciałabym dostać się jakoś na Trębacką”. On mówi, że zrobi wobec tego taką pętlę jeszcze dodatkową na placu Teatralnym, żeby mi ułatwić wyjście. Rzeczywiście pomógł mi ten motorniczy, przeszłam na ulicę Trębacką, ale zdawałam sobie sprawę, że swoim zachowaniem już mogłam zwrócić czyjąś uwagę, że ktoś mógł mnie śledzić. To, że nikogo nie widzę, że nikt do mnie nie podchodzi, to nie znaczy, że jest wszystko w porządku. Nie poszłam pod wskazany adres, jakoś się zmieszałam, zakręciłam, po prostu zgubiłam się. Nie wiem, czy mnie ktoś śledził, czy nie. W każdym bądź razie, jak zdałam relację, że bibuły nie dostarczyłam i podałam okoliczności, to uważali, że to było bardzo rozsądne postępowanie z mojej strony. Zdobyłam wtedy jakiś plus na łączniczkę.
Była wtedy łapanka. Niemcy podjechali, zaczęli wyłapywać, Dlatego [plac Teatralny] opustoszał i tramwaj też; wszyscy ludzie uciekli z tramwaju.
Wybuch wojny zastał nas w mieszkaniu. Poprzedniego dnia była jakaś mała uroczystość rodzinna i jeszcze sobie nikt nie zdawał sprawy, że jutro już może być wojna. Ale jak następnego dnia zobaczyliśmy pikujące sztukasy niemieckie nad Warszawą, to już było bardzo niepokojące. Nasza obrona przeciwlotnicza, nawet mnie, osobie młodej, wydawała się mało skuteczna, bo sztukasy robiły, co chciały. To było bardzo niepokojące. Potem zaczęły się już po prostu regularne bombardowania i ostrzeliwanie. Strzelali również z broni pokładowej do mieszkańców Warszawy, chodzących na ulicach, nie tylko bombardowali domy.
Tak, oczywiście. Mój ojciec był ogromnie zaangażowany w konspiracji. Gdzie mój ojciec nie był, to już trudno sobie wyobrazić. Myślę, że jego najważniejszą działalnością było, że działał w kwatermistrzostwie Okręgu Warszawskiego Warszawa Śródmieście. Tu działał, następnie organizował pomoc dla Rady Głównej Opiekuńczej. To była działalność na rzecz rodzin, których ojcowie znaleźli się w obozach jenieckich, w wyniku wojny. To była rola opiekuńcza na rzecz sierot, a czasem wdów czy nawet żon, których mężowie przebywali [w niewoli]. To była druga działalność. Trzecia działalność to było współorganizowanie życia kulturalnego dla Warszawy. Żeby nie pozbawiać zupełnie, nie pogrążać ludzi w czarnej rozpaczy, [RGO] organizowało różne imprezy kulturalne. Nawet byłam na kilku. To były koncerty polskich artystów, polskie pieśni, podtrzymywanie patriotyzmu. Nie pamiętam, czy konserwatorium było już spalone wtedy, czy nie, ale odbywały się gdzieś w okolicach konserwatorium, na Okólniku, jak również w innych wynajmowanych pomieszczeniach.
Mój ojciec, jak dzisiaj by się to nazywało, był biznesmenem. Zajmował się przemysłową produkcją, a przede wszystkim był przedstawicielem firmy niemieckiej, która sprowadzała maszyny dla przemysłu odzieżowego i skórzanego. W Europie tylko Niemcy mieli rozwiniętą tę dziedzinę przemysłu.
W czasie Powstania firma znajdująca się na Królewskiej została zniszczona całkowicie, zostały tylko składy maszyn, ale niestety zostało i to przez władzę ludową zarekwirowane całkowicie. Nawet nie dostaliśmy żadnego pokwitowania. Jedno się spaliło, jedno zbombardowane, a resztę nam po prostu zabrali.
Zupełnie się zmieniły warunki. Powstały tak zwane domy handlowe, sklepy, które zajmowały się wszystkim. Zaczęły powstawać i. Powstała Generalna Gubernia, nie było dopływu różnych [dóbr]. Całe życie zawodowe i w ogóle osobiste zostało całkowicie przewartościowane i zmienione, bo zmieniły się warunki. Generalna Gubernia stała się zamkniętą częścią, do której nie dopływało i nie wypływało prawie nic poza szmuglem nielegalnym, który oczywiście kwitł, bo inaczej Warszawa chyba umarła by z głodu, gdyby nie ten szmugiel. Ludzie mieli różne potrzeby, w związku z tym powstawały domy handlowe. Nie mógł być sklep na przykład tylko z kapeluszami lub torebkami, [lecz właściciele tych sklepów] wprowadzali najróżniejsze towary, żeby jak najwięcej osób obsłużyć, żeby się kręciło, żeby ludzie zdobywali pieniądze, żeby zarabiali. To jest zupełnie niepodobne zjawisko do dzisiejszych czasów, do przedwojennych. To była taka specyfika okupacyjna. Powstawały komisy, gdzie ludzie wstawiali różne niepotrzebne rzeczy albo kupowali, które im są potrzebne i w ten sposób ratowali się i tak działali. To była egzystencja bardzo trudna, bo bardzo ograniczone były możliwości.
Tak, należałam do harcerstwa prawie przez cały czas nauki w szkole. W drugiej czy w trzeciej klasie wstąpiłam jeszcze chyba najpierw do zuchów, a potem do harcerstwa. Jak wybuchła wojna, to wtedy już byłam harcerką. Było tak, że mądra nauczycielka powiedziała: „Słuchajcie, chciałabym, żeby to harcerstwo trwało. Ale ono już nie może być takie jakie dziś jest. Wobec tego obowiązuje was teraz absolutna tajemnica”. Nawet składaliśmy coś w rodzaju przyrzeczenia, że będziemy bardzo powściągliwi i nie będziemy o tym wszystkim mówić. Zaczęły powstawać międzyszkolne grupy, więcej niż drużyny, jakieś twory, bo to nie odpowiadało normalnej strukturze harcerskiej, ale to zależało od wielu czynników. Należałam do grupy białej, tak zwane harcerstwo białe (bo nosiło się białe chusty), które powstało przy Gimnazjum Królowej Jadwigi w Alejach Ujazdowskich, tu gdzie jest pomnik [Witosa]. Wtedy już, powiedziałabym, że szkolenie było bardziej zorganizowane. Przygotowywano nas cały czas do służby łączniczek. W ogóle nawet w dokumentach wszystkich mam zaliczony staż chyba od 29 września 1939 roku aż do chwili wyjścia z Powstania 5 października 1944 roku. A zatem byłam na pewno jedną z pierwszych w Związku Walki Zbrojnej z tych młodych, bo starsi żołnierze, to oczywiście natychmiast przeszli. Ale byłam jedną z pierwszych [młodszych], nawet długi czas były u nas dyskusje, jaka to dokładnie data. 27 czy 29 września i chyba przyjęliśmy, że to 29 września 1939 roku. Żeby to nazwać konspiracją, to byłaby to duża przesada, bo szczerze mówiąc, nie rozumiałam nawet tego słowa, jak pierwszy raz się z nim spotkałam, bo niby skąd. Wiedziałam tylko, że musimy być bardzo tajemniczy, że wróg czuwa i że trzeba się przed tym wszystkim bronić.
Były najróżniejsze szkolenia. W Świdrach, wyjeżdżaliśmy także do Milanówka [i Komorowa] i tam się odbywały najróżniejsze szkolenia. Potem, jak wybuchło Powstanie, to ono mnie zaskoczyło, bo byłam za młoda na to, żeby dostać tak zwany przydział. Natomiast mówiono nam, że będziemy powiadomieni w odpowiednim czasie. Wtedy z całą rodziną przebywaliśmy na letnisku w Świdrze. Ale jednej nocy pod koniec lipca 1944 roku, Rosjanie zbombardowali całą linię otwocką, tę kolejkę, która do tej pory istnieje; tory zostały zbombardowane, linie telefoniczne zostały przecięte.
Mama mnie prosiła, żebym [z jakiegoś sklepu] zadzwoniła do taty (tata przyjeżdżał tylko na weekend, bo musiał na rodzinę zapracować. Dzwoniłam, nie mogłam się dodzwonić, żadnych wiadomości. Wobec tego wynajęliśmy furmankę z pobliskiej wsi, załadowaliśmy nasz dobytek na tę furmankę i wróciliśmy do Warszawy. To okazało się decyzją bardzo złą, bo mama zginęła. Może gdyby została w Świdrze… Podobno były straszliwe warunki, głód był niesamowity, opału, a przecież to była drewniana willa, letniskowa, niedostosowana do zimowania, więc trudno przewidzieć. Ale wydawało się, że ta decyzja przyjazdu nie była dobra.
Gdy przyjechaliśmy dwa czy trzy dni przed wybuchem Powstania, przez Warszawę ciągnęły nieustanne tabory i oddziały niemieckie najróżniejszych formacji. Można powiedzieć, że cały czas przepływały. To wskazywało, że Niemcy jednak, jak to się mówiło, przegrupowują siły, a my uważaliśmy, że uciekają już do swojego kraju przed nawałnicą radziecką. Tak pozornie to wyglądało. Wtedy dowódcy doszli do wniosku, że to jest pora na rozpoczęcie Powstania. Słynna godzina „W” o siedemnastej.
W miejscu, gdzie mieszkaliśmy (prawie róg Królewskiej i Marszałkowskiej, a tam były przystanki tramwajowe), to najwięcej ludzi o godzinie siedemnastej znajdowało się na ulicach, bo wracali z pracy. Mieliśmy sto pięćdziesiąt trzy osoby uchodźców, pamiętam do dzisiaj. Pierwsze zadanie, jakie dostałam, było jeszcze nie z harcerstwa, tylko z Kwatermistrzostwa, które mieściło się Świętokrzyska róg Jasnej (obecnie tam jest Poczta Główna, a przed wojną był bank PKO. Tam się to mieściło [moje kwatermistrzostwo] i od nich dostałam polecenie, żeby wszystkich spisać z kart rozpoznawczych, z tak zwanych kenkart, bo mogły być tam osoby niepożądane albo wręcz jakieś wrogie – szpiedzy. Lista została oddana, gdzie trzeba, zweryfikowali ją. Niektórzy ludzie, którzy bliżej mieszkali, jeszcze nie było takiego szalonego ostrzału, zaczęli stopniowo wracać do swoich domów. Ale przez pierwsze trzy dni musieliśmy tę grupę zakwaterować, wyżywić, dać im warunki do normalnego bytu. Umyć się, mężczyźni ogolić, więc to było duże zadanie. To chyba trwało pierwsze cztery dni.
Po czterech dniach dostałam wiadomość, żebym się zgłosiła na Świętokrzyską 28, gdzie znajdował się mój dowódca, podporucznik Przemysław Górecki. On miał pseudonimy: „Kuropatwa”, „Gozdal” i „Wirski”. Był studentem piątego roku medycyny i on właśnie organizował pocztę harcerską na naszym terenie Śródmieście Północ. Pierwsza poczta była przy ulicy Wilczej 41. Tam harcmistrz Grenda, pseudonim „Granica” organizował [Harcerską Pocztę Polową]. Ale okazało się, że oni obsługują tamtą dzielnicę. Tutaj było mniej, więc trzeba było zorganizować dość szybko obsługę harcerskiej poczty w tym miejscu. Podporucznik „Kuropatwa” wówczas (bo najczęściej na niego mówili „Kuropatwa”) zorganizował bardzo sprawną Harcerską Pocztę Polową. Tak dalece to się podobało, bo tak było świetnie zorganizowane, że te poczty się potem połączyły i ze Świętokrzyskiej 28 przeniosły się na plac Powstańców Warszawy, do głównego gmachu Poczty Głównej. Nastąpiła również fuzja harcerskiej poczty z wojskową pocztą, od tej chwili się nazywała Poczta Polowa Armii Krajowej.
Listy naturalnie musiały być cenzurowane, dlatego że nie wiadomo, jakiego rodzaju wiadomości ludzie by przesyłali, a może niekoniecznie Polacy, było przecież wielu folksdojczów, wielu zakamuflowanych Niemców, a cenzura podlegała wojsku. Nie wiem, jak to się stało, że mój dowódca, właśnie Przemek Górecki, zarekomendował mnie do stołu cenzorskiego. To była bardzo odpowiedzialna praca i bardzo prestiżowa decyzja dla mnie. Ta decyzja bardzo mi imponowała, ale czułam wielką odpowiedzialność. Listy mogły składać się z dwudziestu pięciu słów. Jeżeli jakieś słowo uważałam za niepasujące do treści albo dwuznaczne, wieloznaczne albo wiadomości były takie, które wykraczały poza „normalne”, wtedy miałam ołówek podobny do dzisiejszych flamastrów, i trzeba było bardzo starannie zamazać słowo, które wzbudzało wątpliwości. Przeważnie były takie wiadomości: „Żyję, jestem zdrowy, zdrowa. Przebywam tu i tu”. „Co z mamą, z tatą”. Ale były takie, które zastanawiały. Naturalnie zdarzały się również listy, które budziły moje wątpliwości [z powodu różnych znaków]. Wtedy te listy dawałam [ponownie] do cenzury [dojrzałym osobom, wśród nich były:] matka Bytnara, rodzina profesora Gieysztora, rodzina „Orszy” Broniewskiego, ostatniego dowódcy „Szarych Szeregów”, komendanta „Szarych Szeregów”, który kilka lat temu zmarł. Nie tylko młodzi ludzie, ale również dorośli czuwali nad tą działalnością. Nawet tak dalece, że posyłano do cenzurowania listy, nawet na Tamkę do kogoś, bo chciał pracować, a nie mógł przyjść, przychodzenie było utrudnione, bo Krakowskie Przedmieście było bardzo ostrzeliwane.
Ktoś musiał zanieść; wiem o tym, bo słyszałam, natomiast nigdy nie przenosiłam tych listów. Zawsze cenzurowałam listy na miejscu, w Poczcie [Głównej]. To były podziemia bardzo przestronne. Początkowo listów było kilkadziesiąt, sto, sto pięćdziesiąt, a potem doszło do dwóch tysięcy, więc to już była niesamowita ilość. Segregowanie na dzielnice, na ulice, dopasowanie do harcerzyków, żeby mogli roznosić, żeby nie mieli za daleko. Wymagało to bardzo dużej pracy.
Ale jeszcze wrócę do cenzury, bo to nie tylko było przeczytanie i zamazanie jakichś słów, ale trzeba było bardzo uważnie obejrzeć tę kartkę, czy na niej nie ma czegoś zaszyfrowanego – jakiegoś znaczka, monogramu i tym podobne. Wszystko, co wzbudzało podejrzenie, musiało być zauważone. W takich sytuacjach właśnie radziłam się dorosłych osób, ale niewiele było takich przypadków. Potem jak już uznałam, że wszystko jest w porządku, przybijałam pieczątkę: „Ocenzurowano”. Gdzieś zanotowałam sobie swój numer cenzorki i nie mogę do tej pory znaleźć tego. Były numery, każdy cenzor miał swój numer.
Ciekawostką jeszcze było to, że po pewnym czasie weszły do obiegu znaczki pocztowe [według projektu grafika] Henryka „Miedzy” Tomaszewskiego. Bardzo szybko zaprojektował i potem bardzo szybko wydrukowały to Wojskowe Zakłady Graficzne i część przesyłek mogło być ze znaczkami. One nie były sprzedawane, to chodziło o zaakcentowanie, że już jest normalna poczta i nawet wydaje znaczki.
Jeszcze chciałam dodać, że na Pocztę Główną zgłosiło się kilku, może kilkunastu nawet, pocztowców zawodowych, którzy nam w wielu sprawach pomagali, ale najważniejsze, że wyciągnęli nam różne przyrządy, które ułatwiały naszą pracę. Tak trwała ta praca, chociaż dodam, że to nie była tylko cenzorska praca cały dzień od rana do wieczora, bo przebywałam tam cztery, pięć do sześciu godzin, a potem były jeszcze inne polecenia, często do późnej nocy. [...]
To trwało do 2 września 1944 roku, to była sobota. W większej grupie poszliśmy na obiad do kantyny, w restauracji „Anielka” przy ulicy Świętokrzyskiej, tam mieści się teraz gmach telewizji, róg Świętokrzyskiej i Jasnej, tam była ta restauracja. Karmili nas bardzo skromnie, ale dla nikogo nie było nic lepszego. Rozgotowana soczewica czy rozgotowana kasza. Naturalnie o tłuszczach, o przyprawach nie było mowy, więc w sumie było to bardzo niedobre. Ale mój tata był bardzo przezorny i przed wybuchem Powstania kupił gdzieś – naturalnie w sposób nielegalny, bo żywność się zdobywało w większych ilościach tylko nielegalnie – dwieście kilogramów cukru w kostkach. Ten cukier bardzo wielu ludziom pomagał, bo początkowo rozdawaliśmy na prawo i lewo, bo wydawało się, że Powstanie potrwa zaledwie kilka dni, to niech służy także innym. Potem była taka sytuacja, że sami nie mieliśmy. Wtedy, jak już zupełnie nie było nic do jedzenia, to nie tylko harcerze, nawet podoficerowie, oficerowie (to dopiero była prawdziwa demokracja). Poszliśmy z workami do browaru Haberbuscha i Schiele w okolicach ulicy Wroniej (może worki dostaliśmy, już nie pamiętam); teraz „Coca-Cola” miała swoją produkcję, i tam było zboże, pszenica. Chociaż nie wiem, czy z pszenicy robi się piwo, bo się na tym nie znam, ale wiem, że dostawaliśmy pszenicę i każdy chciał wziąć jak najwięcej, a ziarno jest bardzo ciężkie. Jak wzięłam woreczek pszenicy na plecy, to na początku wydawało mi się, że przyniosę z Wroniej do Śródmieścia. Ale przecież nie szło się ulicami, tylko przełazami różnymi, podziemiami, w których murach były powybijane otwory, trzeba było pełzać lub czołgać się. Jednym słowem było to bardzo trudne. Pamiętam, że zrobiłam finką (nóż harcerski) dziurkę w tym woreczku ze zbożem i zaczęłam je troszkę usypywać, bo wiedziałam, że nie doniosę.
Po drodze, szłam i usypywałam po trochu, bo nie mogłam [unieść]. Mam taką książeczkę z wywiadem i tam jest napisane, że tak jak w wierszyku „Idzie Grześ przez wieś, worek piasku niesie, a przez dziurkę piasek ciurkiem sypie się za Grzesiem”. [Tak było z tą pszenicą] ale sporo pszenicy przyniosłam. Potem się ją moczyło w wodzie i przekręcało w maszynce do mięsa. Były panie, które umiały zrobić rozczyn i z tego chleb. To jeszcze było zupełnie dobre, jeśli było pod dostatkiem. Ale potem, jak Powstanie chyliło się ku upadkowi, dostawaliśmy raz dziennie zupę lurę, coś po niej pływało i naprawdę wolę nie wiedzieć, co to było. Chociaż wszyscy to jedli, bo byliśmy ogromnie wygłodzeni.
Głód chyba był najgorszą rzeczą [...], a także wody. Wiadomo, że wodociągi były zniszczone. Jeszcze elektryczność dość długo się utrzymywała, bo Powstańcy opanowali elektrownię i prąd był dostarczany przez długi czas. Już nie potrafię powiedzieć, jak długo. Potem jak wodę zdobyliśmy, to był problem, czy myć się, czy prać, czy wypić, czy coś ugotować, bo to były maleńkie ilości tej wody. To była duża przykrość.
Były ujęcia wodne, wiem, że nawet drążyli studnie w niektórych miejscach, takie normalne studnie jak na wsiach, żeby tylko wodę zdobywać, bo jej było za mało. Przecież w kranach nie leciała albo leciała czasem na niższych piętrach, albo w piwnicach.
Nie, wszyscy przynosiliśmy do wspólnego miejsca, gdzie ona była przetwarzana dla wszystkich. To był po prostu rozkaz dowództwa: „Dzisiaj idziemy zdobywać pożywienie dla wszystkich”. Składaliśmy to w jedno miejsce, to nie było [każdy dla siebie]… Na maszynkach ktoś to mielił… Już się nie bardzo orientuję w tym, tylko czasem dostawaliśmy chleb w pajdach. Jak w dobrych czasach, to sporą kromkę. A potem to nawet chlebka też nie było.
Powiedziałabym, że listy były dość podobne w treści, dlatego że ludziom chodziło tylko o nawiązanie kontaktu i zapewnienie się wzajemne, że żyją, że wszystko jest w porządku. Bo była obawa o bliskich, którzy zostali rozdzieleni. Powstanie zastało ich w innej dzielnicy i nie mogli wrócić z Żoliborza na Mokotów czy vice versa. Ale mnie uderzyło jedno, że ktoś był szalenie wytrwały i napisał kilkanaście listów, błahych zupełnie, prawie jednakowej treści, tylko za każdym razem do kogo innego adresowanych. Nawet pytałam swoich przełożonych, czy wysyłać ten list? Wysyłaliśmy te listy, ale uważaliśmy, że ktoś nadużywa w pewnym sensie… To tylko do spraw bardzo koniecznych powinno było się sprowadzać, a niektórzy sobie taką zabawę robili. [Dziś wiem, że mogli to być kolekcjonerzy, tak zwani katastrophen-briefe. Dotyczyło to później katastrof lotniczych lub innych kataklizmów.]
One były zwykłe, bo pytanie: „Czy jesteście zdrowi, bo my jesteśmy zdrowi?”. Ono brzmi banalnie, ale to jest treść ogromnie ważna dla tych, którym dają znak życia. W tym zakresie były one bardzo podobne do siebie.
Tak było to ocenione, że pisał do różnych znajomych, kolegów, koleżków, co może nie było najważniejsze, bo jednak istotą było nawiązanie kontaktów rodzinnych i uspokojenie rodzin, że jest wszystko w porządku albo powiadomienie, że nie jest w porządku.
Nie spotkałam listów szyfrowanych. [Po połączeniu poczty wojskowej z harcerską powstała poczta polowa AK i cenzurowała.] Te były szczególnie badane, bo żołnierze nawet bez złej woli pisali, gdzie się znajdują w tej chwili, a tego nie wolno było pisać. Tylko tego rodzaju wpadki były przeciw obowiązującemu regulaminowi.
Tak, trzeba było bardzo starannie, żeby ten wyraz nie był do odczytania, mocno zamazany specjalnym ołówkiem. Poczta działała w gmachu, o którym mówiłam, do dnia 2 września. Wtedy był straszny nalot, bombardowanie i podpalanie. Została również bardzo zbombardowana poczta, a ja z grupą harcerzy, którzy przygotowywali przesyłki, worki na poszczególne dzielnice, do poszczególnych poczt w terenie (było ich chyba osiem), poszliśmy na obiad (karmili nas soczewicą, kaszą itp.). Właśnie dzięki temu, że poszliśmy na obiad, to uratowaliśmy sobie życie. Bo ci, którzy zostali, jeszcze popracowali, polegli. Niestety, wśród nich kilku zawodowych pocztowców, dorosłych mężczyzn, którzy pracowali tam przed wojną i w czasie okupacji.
To już był taki czas, że nie było ani, ani ludzi do ratowania. Owszem, zawsze były jakieś próby, tylko że do tego trzeba było mieć sprzęt, bo wiadomo, jaki sprzęt potrzebny jest do wyburzania. A to były masywne budynki. Naturalnie, że wszyscy się rzucali do ratowania, ale rezultaty były raczej niedobre.
Dochodzimy do bardzo smutnego dnia, 3 września, niedziela. Nasza grupa harcerzy, nie z poczty polowej, ale w ogóle działająca na terenie Śródmieścia, była zaproszona (raczej było to polecenie lub rozkaz), żeby wziąć udział w mszy absolutoryjnej w budynku Szpitalna 5, nie tyle w budynku, co w jego podziemiach; były najzwyczajniejsze, prymitywne piwnice. Teraz piwnice są bardzo ładne, a wtedy były bardzo brzydkie, bo ludzie przechowywali węgiel. Tak że piwnice były straszne. Tam był zrobiony ołtarz polowy, kapelan odprawiał mszę i udzielał nam absolutorium. Było strasznie, bo były świsty, hałas, bombardowanie, sypał się tynk na głowę. Lampki, które migotały, gasły.
Atmosfera była rzeczywiście wprost tragiczna. Po pewnym czasie nalot osłabł, skończyła się msza. Wyszliśmy z tego domu (on do tej pory stoi, Szpitalna 5, dokładnie naprzeciw „Wedla”, stary budynek) i widzimy grupę ludzi, kilkanaście osób. Wszyscy wyglądali jednakowo, bo byli obsypani szarym pyłem. Od włosów, przez twarze, ubrania, wszystko było jednakowe.
Okazało się, że oni uciekli z domu przy Moniuszki 12, bo tam było bombardowanie i zostali po prostu obsypani, zasypani, a inni nie zdążyli się uratować.
Co się okazało? Jak się ich spytałam, skąd wracają, mówią: „Moniuszki 12”. A moja mama była z bratem i z siostrą na Moniuszki 14 w podziemiach, które wydawały się wprost luksusowe w stosunku do warunków, jakie inni ludzie mieli w piwnicach. Ale to znajomy taty zaproponował, żebyśmy się przenieśli do jego składów, magazynów. Chyba tam były jakieś sportowe rzeczy. Niestety zginęli wszyscy. Były próby ratowania. W nocy próbowali się przebić z drugiej strony, od Marszałkowskiej. Ale raz, że środki, którymi dysponowali, to były właściwie łomy, kilofy, co w porównaniu z fundamentami starych kamienic, było zupełnie porwanie się z motyką na słońce. Dobili się do jakichś powierzchni, ale buchnął taki straszny żar, że nie można było mieć jakiejkolwiek nadziei na uratowanie kogokolwiek. Przy każdej okazji wywiadu wszystkim mówię o tym, że w następnym budynku [na lewo] od „Adrii” (teraz stoi tam gmach PKO) zginęło bardzo dużo osób, bo dwa lub trzy dni przedtem, w końcu sierpnia, akurat była duża ewakuacja żołnierzy opuszczających Starówkę. Oni szli kanałami i nawet wyciągaliśmy ich z kanałów przy ulicy Wareckiej. Jeżeli ktoś znajdzie się na Wareckiej, to zauważy tam autentyczny właz. Niektórzy byli ranni. W związku z tym natychmiast został zorganizowany szpital, znalazła się bardzo ofiarna pani doktor. Pamiętam, że nawet moja mama wyciągnęła już absolutne resztki bielizny pościelowej, bo już dawno nie było bandaży, więc się wszystko darło w pasy i zwijało na bandaże. Nie było już środków opatrunkowych, ani do leczenia, ani do odkażania, już była absolutna rozpacz i bezradność można powiedzieć. Ci ludzie, z tego co się orientuję, nigdy tam nie zostali odnalezieni. Prawdopodobnie nawet nie wiadomo, kto tam zginął, może niektórych rozpoznano.
Potem po wojnie jeszcze, jak tata próbował robić ekshumację, to też nie przyniosło żadnych rezultatów. Wiadomo, że w takich sytuacjach osoba, która nie bierze udziału w walkach, [pilnuje] „domowych skarbów”. Każdy coś miał, oszczędności, złote rzeczy czy ważne dokumenty, właściwie bardzo ważne dokumenty, jakiejś własności na przykład. Ale to wszystko zginęło z moją mamą i podejrzewamy, że ci, którzy podejmowali się ekshumacji, to dopóki czegoś nie znaleźli, bo tam były nie tylko precjoza, ale jeszcze inne rzeczy wartościowe, to pracowali, a potem ginęli bez śladu.
W ogóle było całkowite niepowodzenie całej akcji [ratowania. Dnia 3 września 1944 roku] mój tata miał służbę w gmachu PKO (obecnie Poczta Główna) i tam mnie zabrali. Cały dzień były straszne bombardowania. Byłam dwa piętra od ziemi pod skarbcem; przetrwałam tam chyba dzień, noc, może jeszcze jeden dzień. Potem zaczęło się organizowanie ewakuacji na drugą stronę Alei Jerozolimskich, przy słynnej barykadzie, która bez przerwy była niszczona z gmachu Banku Gospodarstwa Krajowego, gdyż [przez całe Powstanie] był tam bardzo silny oddział niemiecki. Przeszliśmy na drugą stronę, oczywiście w odpowiednim porządku. Przemykaliśmy się, czołgaliśmy się, bo ostrzał był bez przerwy, ale znaleźliśmy się wreszcie po drugiej stronie Alei Jerozolimskich, na Śródmieściu Południe.
Całe kwatermistrzostwo zakwaterowało się u państwa Tyszkiewiczów przy ulicy Koszykowej 32. Ten dom również istnieje do tej pory i czeka na renowację, bo chyba należy do zabytków. Tak że tam była właśnie moja następna siedziba, ale z tego względu, że zginęła rodzina, to tata nie chciał się ze mną rozstawać. Dowództwo mojego ojca dało mi pracę, w tym bardzo pomógł pan pułkownik [Stanisław] Steczkowski. Powiedzieli, że praca łączniczki będzie dla mnie terapią. Chodziłam z różnymi poleceniami, ale stosunkowo niedaleko, dlatego że nasza [wolna] Warszawa już się ogromnie zawężała, a Niemcy coraz bardziej podchodzili, coraz bardziej nas wyniszczali. Właściwie najczęściej chodziłam na Jasną, Mazowiecką, Wilczą, do placu Trzech Krzyży, w tym kwartale, Marszałkowska, Nowy Świat, otoczona tymi ulicami.
Potem okazało się, że Powstanie ma się ku upadkowi. Po podpisaniu kapitulacji 2 października, przebywaliśmy na Koszykowej 32. Nastąpiło pożegnanie i decyzja o wychodzeniu z Warszawy. Dowództwo mojego taty bardzo humanitarnie podeszło do naszej sytuacji, bo ojciec poszedłby do oflagu i nie wiadomo, co by się ze mną stało. Został wyznaczony na tak zwanego oficera do specjalnych poruczeń, tak się to nazywało. Chodziło o to, żeby nawiązywał kontakty z warszawiakami, z powstańcami, którzy opuścili Powstanie i gdzieś się znajdują, gdzieś się błąkają po całej guberni; żeby organizować jakoś tych ludzi, pomagać im. Ale to okazało się całkowitą fikcją. Zupełnie nie było możliwe nawiązanie żadnego kontaktu. Wyjście z Warszawy było czymś szalenie tragicznym, bo musieliśmy mieć jakieś tobołki, żeby mieć ciepłe ubranie, bo nadchodziła zima. Nie wiadomo, co się z nami stanie, przecież nie wiadomo, na jak długo wychodzimy. Miałam stary plecak, tata też miał plecak. Zimowe ubranie musieliśmy wziąć, a pogoda była nawet bardzo ładna, więc byliśmy jeszcze dodatkowo zmęczeni zbyt ciężkim ubraniem.
Zaczął się exodus. Szliśmy chyba Bracką, bo pamiętam miejsce przy Alejach Jerozolimskich, Bracka – Aleje Jerozolimskie i cały czas Alejami szliśmy w kierunku Dworca Zachodniego. Nie mogę sobie przypomnieć, w jaki sposób dostaliśmy się na Dworzec Zachodni, bo już było ciemno. Ale utkwiła mi w pamięci bardzo dramatyczna scena. To chyba był róg Żelaznej i Alei Jerozolimskich, tak mi się zdaje. Widziałam oddział akowski, chłopców z Armii Krajowej, wszyscy wymyci, wyświeżeni. Nie wiem, jak oni to zrobili po okresie takiej nędzy. Wszyscy ostrzyżeni, ogoleni, z opaskami na rękach, wyglądali dumnie, gdy oddawali broń. To było szalenie wzruszające. Był stos broni, każdy całował swoją.
Oni wychodzili jako żołnierze. Odpowiednio do rangi do stalagu albo oflagu, a niektórzy dostali się po prostu do obozów pracy. Niedawno spotkałam kolegów, którzy pracowali u Kruppa w Essen, bo niektórzy nie mieli stopni, zresztą nie wiem dlaczego. Jak nie mieli stopni wojskowych, to powinni iść do stalagów, bo tak było przeznaczone. Widocznie Niemcy decydowali o tym kogo gdzie kierować. Potrzebni im byli młodzi, silni, zdrowi do pracy, no to kierowali do Kruppa, do zakładów zbrojeniowych. Przecież to też było dla nich szalenie ważne, a nie trzymać [bezprodukcyjnie]. Mimo że konwencje chroniły [Powstańców jako wojsko], ale widocznie jednak nie do końca.
Dostaliśmy się do obozu przejściowego w Pruszkowie. To były Zakłady Naprawy Taboru Kolejowego. Hale straszliwe, beton i szyny do przetaczania, olbrzymie. Zimno jak diabli, tak strasznie było zimno. Mieliśmy legowiska [z garstką słomy, ale nie wszyscy]. To był obóz przejściowy, gdzie właściwie w ciągu jednego albo dwóch dni była decyzja – dokąd ich kierować. Przechodziło się przez niemiecką komisję wojskową i ona decydowała, co dalej zrobić z daną osobą, która przed tą komisją stawała. Tutaj był problem, bo mój tata nie chciał się ze mną rozstać, ja z nim zresztą też nie i wszyscy nam w tym pomagali. Ale okazało się, że poszukiwaliśmy kontaktów, bo chyba tam działała Armia Krajowa, po to żeby pewnych ludzi chronić, a „kontakty” szukały nas. Było na nas wskazanie, że trzeba nas wyprowadzić z tego obozu. Rezultat był taki, że mój tata, który wówczas był bardzo młodym, czterdziestojednoletnim człowiekiem, w zimowym palcie, w miękkim kapeluszu wciśniętym na głowę, specjalnie zapuścił kilkudniowy zarost, żeby się postarzyć, jak tylko możliwe. Prowadziły go dwie pielęgniarki jako ciężko chorego, chociaż był tylko wycieńczony przeżyciami, głodem, ale nie był wcale chory. Rzeczywiście wyglądał tragicznie, bo ileś lat później wyglądał dużo lepiej niż wtedy. Ja też w jakiś sposób, już nie pamiętam, co się ze mną działo… Znaleźliśmy się w wagonach kolejowych po prostu, które zostały zaadaptowane na pracownie, które miały obsługiwać Deutsche Ostbahn, czyli koleje niemieckie, a ściśle [reperować] ich mundury. Przynosili mundury, w które się wstawiało łaty czy czyściło, czy prasowało. Do takiej obsługi nas wzięli. Było nas kilkadziesiąt osób, w tych wagonach żyliśmy, pracowaliśmy. Dostaliśmy z tatą przedział, gdzie była jedna prycza i nad nią druga. Na szczęście sami, bo inni siedzieli na kupie [...]. Było tak zimno, że nie można było się rano umyć. Woda zamarzała w kranie, taka była ciężka zima. Ponieważ bombardowania były straszne i wiadomo, że ofensywa radziecka jest już bardzo intensywna, kierownictwo tego obozu i Ostbahn, zaczęło kluczyć, żeby pod bomby do Niemiec jak najpóźniej pojechać. Niemcy sami opóźniali powrót do swojej ojczyzny i tak kluczyli, to w Skierniewicach, to…
Wreszcie w Koluszkach, chyba to było 19 stycznia, nadleciały samoloty radzieckie i zbombardowały ten obóz, spalił się. Tak że to, co jeszcze mieliśmy, nasz [nędzny] dobytek spalił się w tym wagonie. Wiem, że najbardziej ubolewałam, bo spaliły się moje mocniejsze buty, a zostałam w gorszych. Już nie pamiętam, jakie to były buty, ale były zniszczone.
Zaczęliśmy uciekać z tatą. Wpadliśmy do bunkra, który tam był. Jak uciekaliśmy, Niemcy za nami puścili serię, ale nie wiem, czy puścili tę serię, bo musieli, bo taki mieli rozkaz, żeby do uciekinierów strzelać, czy oni… Wyglądało na to, że nie chcieli nas zastrzelić. Uciekliśmy do bunkra, a okazało się, że ten bunkier miał drugie wyjście i uciekliśmy zaspami śnieżnymi w pole w kierunku kościoła. Do kościoła wpadliśmy, ale ksiądz powiedział: „Uciekajcie czym prędzej, bo oni zaraz tutaj za wami przylecą, bo ciągle przychodzą i tylko penetrują cały kościół”. Zebrała się grupa czterech czy pięciu panów i ja. Dostałam męskie buty, które były oczywiście o wiele za duże dla mnie, więc były wypełnione gazetą, żeby ocieplić i żeby je pomniejszyć. Czymś mi przywiązali te buty, bo one mi spadały i wyślizganymi podkładami kolejowymi, po śniegu szliśmy w kierunku Piotrkowa czterdzieści cztery kilometry, przy mrozie dwadzieścia stopni.
Przed Piotrkowem już widzę, że kroku dalszego nie zrobię. Nogi pościerane, odmrożone, jednym słowem tragedia. Stały samochody niemieckie. Jak je określić? Z plandekami, ciężarowe i widzę, że na ławkach siedzą Niemcy, oficerowie. Do taty mówię: „Wiesz, ja spytam, czy oni nas nie podwiozą”. Mój tata bał się, bo mieliśmy warszawskie kenkarty, które były czymś strasznym. Mieć kenkartę warszawską… Kenkarta to dowód osobisty wydany przez władze niemieckie i jeśli tam było napisane „Warszawa” to było internowanie, więzienie albo jeszcze inne gorsze rzeczy. Jednym słowem byliśmy tropieni jako „bandyci z Warszawy”. Tata nie bardzo chętnie [na to się godził], ale podeszłam i swoją szkolną niemczyzną powiedziałam: „Dzień dobry” oczywiście. Powiedziałam: „Mam tutaj bardzo chorego tatę, [a idziemy] do Piotrkowa, czy panowie czasem nie jedziecie w tym kierunku?”. Jeszcze owało chyba sześć czy siedem kilometrów. Oni okazali się bardzo przyjaźni. „Ale oczywiście, proszę bardzo. My za chwilę odjeżdżamy. Wprawdzie jedziemy w innym kierunku, ale do tego i tego miejsca możemy podwieźć”.
Dlaczego do Piotrkowa? Dlatego że przyjaciel mojego ojca pochodził z Piotrkowa, tam mieszkali jego rodzice, znał ich adres i po prostu uważaliśmy, że jakoś nas przygarną na pewien czas. Przejechaliśmy, Niemcy pomogli nam wsiadać, pomogli nam wysiąść. Nawet chyba czymś usiłowali poczęstować. Wdali się nawet w rozmowę. Nie padło pytanie w ogóle, czy jesteśmy z Warszawy, czy nie, tylko że idziemy do rodziców i że w Koluszkach nas zastało bombardowanie.
Pech chciał, że jak przyszliśmy na piechotę do Piotrkowa, to naturalnie też musiało być zbombardowane, bo pamiętam, że chrzęściło szkło pod nogami. Było bardzo trudno iść ulicami, bo pełno było szkła z rozbitych szyb, które wyleciały. Ale domy nie były specjalnie zniszczone, przynajmniej niewiele. Jak doszliśmy pod ten adres, pamiętam doskonale ten dom, nikogo nie było, bo oni też uciekli do swojej rodziny dalej, bo wszyscy uciekali przed ofensywą radziecką. Ale znaleźli się dobrzy ludzie, sąsiedzi, którzy wiedzieli, dokąd ci państwo się udali, kogoś posłali czy zatelefonowali, nie wiem. W każdym bądź razie ci obcy ludzie nakarmili nas i po iluś godzinach ktoś przyszedł. Wtedy chyba od wielu miesięcy po raz pierwszy mogłam się wykąpać i przespać w białej pościeli pierwszą noc, po tylu, tylu miesiącach.
Potem tata wcześniej poszedł do Warszawy, żeby zobaczyć, czy coś z naszego mieszkania ocalało. Wprawdzie nie było zniszczone, tylko firma ojca, która była opodal, była całkowicie zniszczona. Natomiast mieszkanie było niesamowicie splądrowane i okradzione z wszystkiego, co można było wynieść. Do tego stopnia, że pianino, które już radzieccy żołnierze znosili po schodach, żeby wymienić na wódkę, tata musiał odkupić za wódkę, żeby raczyli jeszcze wnieść. To tylko taka zabawna ciekawostka.
No i cóż? Zaczęło się życie w strasznej, zniszczonej Warszawie, ogromnie ciężkie. Wróciłam do szkoły. Byłam już po maturze w 1944 roku, więc w 1945 roku chodziłam do pierwszej klasy licealnej, potem do drugiej, zrobiłam maturę. Potem zdałam do warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej – SGH. Skończyłam studia, potem pracowałam, ale to już chyba nikogo nie interesuje.
To była ciekawa historia. Byłam po tej wędrówce ciężko chora, miałam odmrożone nogi i pęknięte ścięgna. Dostałam zapalenia płuc, leżałam dwa tygodnie. Ojciec jakiś kontakt nawiązywał ze mną przez ludzi, którzy bez przerwy kursowali na trasach Warszawa – Łódź – Piotrków. W ogóle w takich sytuacjach powstają nieznane do tej pory sposoby porozumiewania się, wszyscy byli chętni jedni drugim pomóc, coś przewieźć, podać jakąś wiadomość. Dostałam od taty wiadomość. Przyszedł pan, taty kolega i powiedział, że jeżeli chcę, to mogę z nim wrócić do Warszawy, do taty. Ci państwo [w Piotrkowie] właściwie mi odradzali, żebym wybierała się w tę podróż, dlatego że wagony były nieludzko przepełnione, ludzie nieomal wisieli na zewnątrz, żeby tylko do Warszawy się dostać. Jednak wybrałam się, że z tym panem wrócę, pod jego opieką, ale w drodze zgubiliśmy się. Sama przebyłam tę koszmarną podróż pociągiem do Warszawy. Przyjechałam na Dworzec Zachodni, potem już szłam Alejami Jerozolimskimi, ulicami, które były wąwozami, w gruzach, bo Rosjanie przetarli jakimś ciężkim sprzętem, żeby ich samochody i armaty mogły przejechać. Nie było [natomiast] żadnego oświetlenia; tylko reflektory. Do dzisiaj pamiętam, że to sprawiało zupełnie widmowe, księżycowe zjawisko. Jak byliśmy na Teneryfie z mężem, to właśnie jest tam takie miejsce, gdzie jest wulkan i też taki księżycowy krajobraz. Po prostu Warszawa sprawiała wrażenie księżycowego krajobrazu. Szłam, jakieś grupki ludzi szły i tak z nimi szłam, niby z nimi, niby za nimi.
Przyszłam aż na Królewską, do domu. Dzwonki nie działały, bo nie było elektryczności, więc nie mogłam się dodzwonić. Dobijałam się do mieszkania. Mieszkanie było duże bardzo i oni akurat w drugiej części mieszkania koczowali w jednym pokoju, bo wszystkiego przecież nie można było ogrzać przecież. Oni, to był tata i jego starszy brat z rodziną, którzy stracili swoje mieszkanie, więc zamieszkali u nas, zatrzymali się [na pewien czas]. Nie dostałam się do tego mieszkania. Zostałam głodna i sama w nocy w zbombardowanej, mroźnej Warszawie.
Nie mogłam, bo oni nie słyszeli mojego wołania, pukania. Oni byli w ostatniej części mieszkania, a ja z klatki schodowej mogłam tylko do nich wołać. Oni byli akurat na drugiej stronie, nie było możliwości [zawiadomienia]. Pewnie spracowali się ciężko, usuwając gruz i bo przecież zaczęła się walka o byt. Przeszłam jeszcze na ulicę Lipską, po Wiśle, po krze. Tam miałam ciocię. Wisła już trochę się ruszała, to znaczy był lód, a na nim woda. Tak że jeszcze do tego wszystkiego moje buty mi przemiękły. Miałam już wtedy lepsze. Dopiero u cioci zatrzymałam się i następnego dnia wylądowałam w domu.
Tak, po krze przez Wisłę, miejscami gdzie był główny nurt była już ruchoma, a miejscami była jeszcze całkiem zlodowaciała, ale z warstwą wody. To było bardzo nieprzyjemne uczucie, ale wtedy wszyscy strasznie ryzykowali; noga mogła się obsunąć i można było się utopić w lodowatej wodzie.
Od Karowej, bo tu było mi najbliżej. Tam gdzie było wydeptane [przejście] przez ludzi, tak bym powiedziała. To nie było miejsce do wyboru, tylko gdzie wszyscy przechodzili. Przecież Warszawa była jednym wielkim rumowiskiem, tylko niektóre ulice były przetarte przez wojska radzieckie. [...] Potem zaczęliśmy jakoś gospodarzyć na tym rumowisku. Potem szkoła, obowiązki różne i tak dalej i tak dalej.
Nie, nigdy. Jesteśmy od kilku pokoleń rodziną warszawską, to nam nawet na myśl nie przyszło, że moglibyśmy gdzieindziej mieszkać niż w Warszawie. To nie wchodziło w rachubę. Cała rodzina była w Warszawie, naturalnie ta dalsza, która ocalała. Rodzina trochę od mojej mamy, trochę od taty, wszyscy byli w Warszawie… Nie, nie przyszło nam na myśl w ogóle, żeby się przenieść z Warszawy.
Nawet jak dziś padło to pytanie, to nawet nie pamiętam momentu wahania.
Coraz więcej ludzi wracało, życie zaczynało się ożywiać. Wojna miała się ku końcowi. Trudno powiedzieć, że otucha wstępowała, ale było już coraz lepiej. Dla ludzi, którzy mieli co spieniężyć (albo mieli jakieś pieniądze), to już nawet można było cokolwiek kupić. Na przykład w tym miejscu, gdzie jest teraz metro, właściwie podziemia Marszałkowska – Aleje Jerozolimskie, to na narożniku sprzedawały kobiety na papierze po prostu (dobrze, że białym) po dziesięć, piętnaście deko szynki, również jakieś kiełbaski. Tak że już zaczynało się życie. Były bary prymitywne, często [urządzane] w wagonach tramwajowych, jakieś zupy już [podawali]. Ludzie zaczęli ściągać do Warszawy, a za nimi zaczęli ściągać ludzie ze wsi, bo chcieli sprzedać swoje produkty. Tak nienormalnie Warszawa zaczynała się [odradzać].
Chciałam powiedzieć, że Warszawa po Powstaniu nie była aż tak strasznie zniszczona, jak mówią o tym zdjęcia pokazujące zniszczoną Warszawę. [Po Powstaniu] Niemcy w sposób systematyczny [niszczyli budynki]. Byłam tego świadkiem, jak używali gazowych zapalników na wysięgniku. Widziałam, jak podpalali właśnie od piwnic całkiem zdrowe domy. Byłam świadkiem tego, nie ja jedna. Dlatego w Warszawie było najwięcej wypalonych domów, a nie zburzonych. Ludzie, którzy się na budownictwie znają, między innymi mój mąż, to uważali, że to były bardzo złe decyzje, że te domy były rozebrane. Na przykład słynny pałac Kronenberga [na placu Małachowskiego vis-à-vis „Zachęty”], który nie został zniszczony, był tylko wypalony. […]
Odbudowa Warszawy musiała się zacząć najpierw od odgruzowania, od oczyszczenia. Od wywiezienia setek tysięcy ton gruzu. To jest po pierwsze, a po drugie właśnie niestety jeszcze władze decydowały o tym, że domy często piękne, ale z tradycją niedemokratyczną, jak bym powiedziała, bo należące do burżuazji, były wypalone, ale zaczęły być niszczone, zamiast odbudowy wnętrza. Były przymusowe prace, że trzeba było iść na takie rumowisko, dostawało się rękawice i cegły się [czyściło i podawało]. Ale o tym to niewiele wiem. […]
Nie organizował, tylko współuczestniczył w organizowaniu. A cele były charytatywne. Te koncerty miały na celu zdobycie funduszy dla Rady Głównej Opiekuńczej [w której działał]. Mówiłam, że to były koncerty w okolicach konserwatorium, już nie pamiętam, w których salach i w innych salkach wynajmowanych. Jak również [odbywały się] na tyłach Teatru Wielkiego, gdzie obecnie jest budynek Fostera na placu Piłsudskiego. Tam była letnia kawiarnia, chyba Lardellego. Zapamiętałam, że były rattanowe, wiklinowe fotele, stoliczki, żardiniery, dużo kwiatów. Na przykład odbywały się tam koncerty aktorek warszawskich, które nosiły w antraktach kosze z fiołkami. Te fiołki były sprzedawane, oczywiście nie za cenę, ile kosztują, tylko to był rodzaj wenty, zbiórki, tak to się wówczas nazywało. Fiołki były symbolem, a kto miał pieniądze, to wspomagał tą całą akcję. Podobne imprezy były bardzo często organizowane. Dlatego o tej mówię, bo na jednej byłam jeszcze jako małolat, więc mnie nie zabierano na takie spotkania. Tę zapamiętałam, bo bardzo mi się podobała. Właśnie w ten sposób zdobywano fundusze po to, żeby [pomagać innym]. Potem znów [organizowano] następny koncert i znów były zbiórki pieniędzy. Ta [kulturalna] działalność Rady Głównej Opiekuńczej [nakierowana była na pomoc społeczną].
Nie, to dotyczyło okupacji. Naturalnie były olbrzymie i w żywności, bo byliśmy źle odżywiani, ale nie było jeszcze głodu. To co jedliśmy, było obrzydliwe. Słynny chleb, o którym się mówiło: „Glina, a nie chleb”. Brakowało bardzo wielu rzeczy. Większość ludzi cierpiała na awitaminozę, naturalnej witaminy „C”, a syntetyczne witaminy jeszcze nie były tak rozpowszechnione. Pamiętam, że był Cebion (witamina „C”), co jeszcze jakoś można było zdobyć. Główna [dolegliwość] to była awitaminoza, ale głodu takiego okropnego jeszcze nie było, chociaż jedzenie na kartki było straszne. Herbata erzac – albo była kawa zbożowa, która udawała esencję herbacianą, albo z jakichś ziół, albo z niewiadomo czego. Masła nie było, były jakieś tłuszcze gorsze niż margaryny, jak się zdarzało. Tak że wtedy jeszcze głodu nie było [ale niedożywienie]. Głód największy był w czasie Powstania.
Nie, w czasie Powstania tylko harcerze organizowali kominki. Po prostu młodzież ma swoje prawa. Chcieliśmy [zrelaksować się] po ciężkiej pracy, nasi przełożeni zalecali to zresztą, po napięciu, po strachu… Przecież byliśmy pod straszną presją tych bomb bez przerwy, gryzącego dymu, palących się domów, świstu bomb. Te rzeczy były. Albo nakręcanie wyrzutni rakietowych, które potrafiły na przykład na Kruczej zmieść kilka dachów. One taki miały cel, że tylko górę niszczyły.
To może opowiem o jednym. Była restauracja „Maksim” w Prudentialu, czyli w hotelu „Warszawa”. Od Świętokrzyskiej są jeszcze [te same] okna, można powiedzieć, że to jest autentyczne miejsce. Tam się zbieraliśmy, głównie to były śpiewy. Śpiewaliśmy piosenki harcerskie. Robiło się sztuczną watrę, która wcale nie płonęła, bo to było w pomieszczeniu wewnętrznym, więc udawaliśmy, że to jest ognisko i śpiewaliśmy.
Nawet byliśmy raz w kinie „Palladium”, gdy został nagrany film z pierwszego okresu Powstania, kiedy było bardzo dużo pozytywnych zjawisk. To zdobyto, tamto zdobyto, więc był taki propagandowy film, a jednocześnie podtrzymujący ludzi na duchu. [...] Na początku, gdy szliśmy na jakieś zadanie z kwatery do celu, to jeszcze można było śpiewać, a potem już nie. Po pierwsze nikt nie miał ochoty, a po drugie trzeba było po cichutku się zachowywać, bo było bardzo wielu snajperów, którzy nie wiadomo skąd strzelali i zabijali pojedyncze osoby, nawet wtedy kiedy była pozorna cisza. Zresztą znalazłam takiego snajpera i zameldowałam. Wracałam ze służby i znalazłam się przy barykadzie, przy ulicy Jasnej, tu gdzie jest „Dom Pod Orłami”, ten bank. Jasna, Zgoda (obok „Dom książki”); „Dom Pod Orłami”, BPH, ten znany bank. Na Jasnej była barykada. Barykada była tak zbudowana, że był krótki kawałek, potem się szło [na prawo], a wychodziło [na lewo]. [...] Naturalnie trzeba było znać hasło i odzew musiałam mieć, bo inaczej nie przepuszczali przez barykadę. Powiedziałam, ale w tym momencie zobaczyłam snajpera na budynku. Jest taki łuk, Złota do Zgody, tam był Bank Polski, skąd właśnie strzelał snajper. Zameldowałam to, gdzie trzeba, w żandarmerii na ulicy Jasnej, przy ambasadzie włoskiej. On bardzo nas nękał i było bardzo dużo ofiar przez niego. [Mój meldunek był] bardzo dobrze oceniony i wiem, że w którymś rozkazie byłam przedstawiona do odznaczenia, do Srebrnego Krzyża Zasługi z Mieczami. Nie dostałam go w czasie Powstania, nie ubiegałam się o to wcale. Ale potem jak w 1991 roku reaktywowało się Stowarzyszenie „Szarych Szeregów”, to cztery czy pięć lat temu dostałam Srebrny Krzyż, ale dla zasług ZHP, to się nazywało. Nie Srebrny Krzyż Zasługi, tylko dla ZHP, z Mieczami.
Tak, za wskazanie tego snajpera.
Było bardzo dużo drukowanych najróżniejszych jednokartkowych biuletynów, gazetek. Był do nich dość łatwy dostęp i te gazetki dostarczałam ludziom [przebywającym w piwnicach] na Świętokrzyskiej, bo to miejsce było trochę ze mną zaprzyjaźnione. Od Mazowieckiej do Marszałkowskiej, ten cały ciąg, gdzie się znajdowali ludzie w piwnicach, w schronach, to starałam się osobiście nawet listy nosić im, gazetki, materiały opatrunkowe, książki dla dzieci. Jeżeli o coś prosili, to starałam się to zdobyć, żeby im przynieść, bo piwnice były przepełnione tymi koczującymi ludźmi. Starzy, chorzy, dzieci, to rozpacz, naprawdę przeżyło się tam rzeczy straszne.
Jeżeli miałam służbę gdzieś znacznie dalej, to zawsze jakaś kwatera była przy tym wskazana. Ale ponieważ o kwatery było niełatwo i były bardzo niewygodne [...], to dostałam takie zezwolenie, że mogłam przyjść na Moniuszki 14, gdzie mama przebywała, żeby tam się przespać. Mój tata zresztą też, bo przecież zależało na tym, żeby jak najmniej ludzi potrzebowało kwatery, bo było ich . Pamiętam, że kiedyś na Szpitalnej 5 spałam na gołej podłodze, dosłownie na gołej podłodze. Pod głowę plecak czy chlebak jakiś i kocyk nędzny; było bardzo zimno, nie tylko twardo, ale było bardzo zimno, bo sierpniowe noce nie są już ciepłe.
W zasadzie harcerze, „Szare Szeregi”, poczta polowa AK czy Harcerska Poczta Polowa, były bardzo dobrze przez ludzi przyjmowane, bo to była praca właśnie dla cywilnych ludzi, te służby pomocnicze. Właśnie można powiedzieć, że harcerstwo było pomyślane głównie jako służba pomocnicza dla dobra ludności cywilnej. Bo przecież my nie walczyliśmy z bronią w ręku, nie mieliśmy ani [wojskowego] wyszkolenia, ani nie było takiej potrzeby, żeby tak młodych ludzi używać do walki. Byliśmy bardzo dobrze przyjmowani. Ale ja sama zapamiętałam scenę, tak jak gdyby do nas kierowali pretensje – co było bardzo nierozsądne – że to Powstanie niepotrzebnie wywołane, więc były też i krytyczne głosy.
Zawsze czytałam i nadal czytam książki. [Czasem z nich wynika, że] nie wszyscy uważają, że klęski trzeba tak ogromnie uroczyście obchodzić. Nazywają Powstanie klęską i dlaczego jest tyle zamieszania. Niestety spotykamy się z takimi [opiniami]… Mam książkę ”Próbka reprezentatywna”, którą pisał Piotr Mucharski i Katarzyna Janowska, taka para [autorska, która napisała] dwutomową książkę pod tytułem „Na koniec wieku”. Teraz oni przeprowadzają wywiady, w których nawet nawet bardzo znane osoby, które cenię i szanuję, na temat Powstania nie chcą się wypowiadać. Uważają, że to jest jedyny przypadek w historii, że fetuje się klęskę tak jak zwycięstwo. Przykro słuchać, bo my temu nie zawiniliśmy [a czcić bohaterskich żołnierzy, głównie młodzież, trzeba i nie można tego negować. Także bohaterskiej ludności cywilnej.] A pytanie, czy Powstanie było potrzebne, czy nie potrzebne, będzie zawsze. Ale jeżeli ktoś zna klimat tamtych czasów, że młodzież, że w ogóle młodzi ludzie, że już tak strasznie mieli dosyć tej potwornej okupacji… A jednocześnie zapewnienia, bo nawet radio moskiewskie i pani Wanda Wasilewska nawoływała do Powstania. Ale Rosjanie chcieli, żeby Warszawa się wykrwawiła z najlepszego elementu inteligenckiego – bo przecież to był kwiat młodzieży polskiej – i żebyśmy nie mogli zaprowadzić swoich rządów. Komuniści chcieli swego reżimu w Polsce i go założyli, udało im się to. Ale jeżeli ktoś mówi, że po co to Powstanie wybuchło, to gdyby rozumiał i znał klimat strasznej determinacji. Przecież ludzie czasem mówią: „Lepiej zginąć, niż żyć w taki sposób”. To był mniej więcej taki stan psychiczny naszego społeczeństwa, że nie chcieliśmy już więcej żyć na klęczkach. Po prostu już przyszedł moment, że wytrzymać więcej nie można. Może to było irracjonalne, od tego są dowódcy, żeby powstrzymywali takie nastroje i powiedzieli: „No jednak musimy wytrzymać”. Ale dowódcy byli też zdania, że sytuacja polityczna i militarna w tym czasie tak się kształtowała, że to był korzystny moment na wybuch Powstania, żebyśmy mogli sobie sami Warszawę oswobodzić i nie dopuścić do tego, żeby zasadzili nam wrogi reżim. Takie były [motywacje]. [...]
Ostatnio byłam poproszona jeszcze o jakiś wywiad, bo dużo różnych wywiadów udzielałam i wreszcie odmówiłam z tego względu, że zaczęłam się zajmować właśnie tym pytaniem. Dlaczego Powstanie wybuchło? Po co wybuchło Powstanie? Staram się właśnie [odpowiadać], nie broniąc, bo myślę bardzo racjonalnie, ale racjonalne przesłanki były niewystarczające do tego, żeby zrozumieć, że to musi wybuchnąć. To jest tak jak zbytnie nagromadzenie gazu w jakimś zbiorniku, który już ma tyle atmosfer ciśnienia, że już nie wytrzyma więcej i wybuchnie. To była mniej więcej taka sytuacja. To są rzeczy nie do opowiedzenia, jeśli się tego nie przeżyło. Nawet bardzo trudne do przekazania ludziom, [a nawet bliskim] którzy nie wiedzą, co to znaczy, nie mieć wolności. Wolność jest tak jak powietrze dla teraźniejszego pokolenia, czymś takim oczywistym, bo nigdy nie zaznali jej u.
Najmilszy moment Powstania… Aha, nie było momentu najmilszego, który by zasługiwał na to określenie bez zastrzeżeń, ale niewątpliwie było takie wydarzenie. Mianowicie w tym domu gdzie mieszkałam, mieszkał też jeden chłopak, z którym byłam bardzo zaprzyjaźniona. Już po podpisaniu kapitulacji szłam z Koszykowej na Królewską do domu zobaczyć, co tam się dzieje, jak wygląda [obrabowane mieszkanie]. Szłam ulicą Jasną, która była pod pierwsze piętro zasypana gruzowiskami; szłam po tych gruzach, kalecząc nogi. Na szczycie [gruzowiska] spotkaliśmy się obydwoje, z opaskami biało-czerwonymi na ręku. On zarośnięty, ja też wynędzniała. Płakaliśmy obydwoje, bo on wiedział, że moja rodzina nie żyje, rozpaczał, że ja też nie żyję. Takie spotkanie… Chyba więcej radosnych spotkań nie miałam. W jego rodzinie stały się straszne rzeczy, ale to już całkiem inna historia, bardzo skomplikowana. Jego rodzina była częściowo niemiecka, a on był w Armii Krajowej. W ogóle były różne ludzkie koleje losu. To było niewątpliwie [wspaniałe] spotkanie; ktoś powiedział, że to było takie „filmowe” spotkanie. Spotkanie młodości na szczycie gruzowiska i powitanie w takiej niesamowitej scenerii.
Tak, tylko że te rodziny już do Warszawy nie wróciły, rozpierzchły się. Owszem, miałam kontakt sporadyczny tylko, już więcej nie, to było wszystko chyba.
Była taka sytuacja, że moja przyjaciółka jedna i druga – im rodzice nie pozwolili dołączyć do Powstania. Mimo że były w konspiracji trochę bez wiedzy rodziców, wbrew rodzicom, nie zaangażowały się w Powstanie. Druga moja przyjaciółka z Powstania i z okresu przynależności do „Szarych Szeregów” żyje. Niedawno spotkaliśmy się z dużą grupą właśnie harcerzy, listonoszy. Było dwóch listonoszy wśród nich, były dwie koleżanki, które pracowały w Harcerskiej Poczcie Polowej. Mamy kontakty, dlatego że należę do Stowarzyszenia „Szarych Szeregów” od chwili powstania, od 1991 roku. Podzielone jest ono na kręgi. Właściwie powinnam być w kręgu „Zamek”, bo on obejmuje właśnie Śródmieście Północ. Ale okazało się, że mam tylu przyjaciół w kręgu „Prochownia” z Ochoty i z późniejszych okresów, po Powstaniu długo, tego normalnego życia PRL-u, że wciągnęli mnie do Ochoty, do „Prochowni” i tak zostało. Ostatnio miałam wymówki, były takie żartobliwe od przewodniczącego kręgu „Zamek”: „Powinnaś być u nas”. Może i powinnam, formalnie powinnam, ale dla mnie było wszystko jedno, gdzie jestem, aby być z ludźmi z tego okresu, bo [w tym środowisku] rozumiemy się bardzo dobrze.
Jeżeli chodzi o moją osobistą refleksję i ocenę, to już powiedziałam. Co bym chciała powiedzieć o Powstaniu? Uważam, że ludzie, z którymi się spotkałam w czasie Powstania, to naprawdę byli ludzie, jakich nigdy więcej potem nie spotkałam, jeżeli to nie były te same osoby. To było całkiem inne pokolenie ludzi. Powiedziałabym, że było bardzo dużo kultury, było bardzo dużo grzeczności, uprzejmości, uczynności. Naturalnie, trudne sytuacje wyzwalają w ludziach pokłady dobroci, współczucia, empatii. Ale uważam, że takiego pokolenia, jak było pokolenie, o którym mówią często „stracone”, to już po wojnie nie było. Znam opracowanie, z którego wynika, że ludzie, którzy brali udział w Powstaniu, [bardzo sprawdzili się w dorosłym życiu]. Starsi mieli już zawody, ale ci, którzy byli studentami, to wszyscy właściwie pokończyli wyższe studia. Trudno mówić o robieniu kariery w PRL-u, bo jakież to były kariery. Ale niektórzy jednak przez swoją pracę coś osiągali. Powiedziałabym, że to było pokolenie nadzwyczajne, już nigdy więcej czegoś takiego nie spotkałam.
Jeszcze wspomnę taką ciekawostkę. W mojej szkole na Sienkiewicza 12 taka była wielka dbałość o wychowanie młodzieży, że w każdy czwartek były lekcje i potem jeszcze po lekcjach się zbieraliśmy. Wszyscy musieliśmy być ubrani wizytowo. Ale co to znaczy w czasie okupacji, ubrać się wizytowo, jak było wszystko trudno. To znaczy białe kołnierzyczki, czyściutkie koszulki, mankieciki, garniturek odprasowany, łatany czy cerowany. Była okrągła, bardzo piękna sala z kolumnami. [Nasze] mamy zawsze przygotowywały [z dostępnych surogatów] jakieś – pożal się Boże – ciasteczka [...]. Przychodził do nas często profesor Horodyski, pianista z recitalami, następnie muzyka, ta muzyka była omawiana. Przychodziła Halina Mickiewiczówna, śpiewała pieśni polskie, a także arie z repertuaru światowego. Nauczyciele i wychowawczynie dbali o dobre maniery. Była to szkoła koedukacyjna, ale klasy były oddzielne, żeńskie i męskie. Uważam, że [taka dbałość o dobre wychowanie, jakie w szkole otrzymaliśmy] bardzo by się przydała dzisiaj wielu ludziom. Uważam, że w sensie obyczaju dopiero z tym pokoleniem odszedł tak naprawdę XIX wiek. Znawcy tego okresu mówią, że wiek XIX trwał właśnie do wybuchu drugiej wojny światowej. Przedłużyłam to trochę, jeszcze o okres okupacji, kiedy chodziłam do szkoły, bo jestem zachwycona inicjatywą tych nauczycieli, którzy bardzo dbali o poziom kultury osobistej.