Adela Błaszczyńska „Deda”
Nazywam się Adela Błaszczyńska, urodziłam się 7 lipca 1925 roku. To była Augustówka, obecnie Warszawa Mokotów.
- Niech pani powie, jak wyglądało pani życie przedwojenne? Jak wyglądała sytuacja w domu? Gdzie pani mieszkała? Co robili rodzice?
Na razie do piątego roku życia mieszkałam w Augustówce, to taka miejscowość koło Wilanowa. Ojciec pracował wtedy, mówiło się „w tramwajach”, ale nie jeździł, tylko w zapleczu tramwajowym pracował. Miałam wtedy bardzo dużo swobody, bo to było nad łachą wiślaną, więc oczywiście było mnóstwo zabaw, kąpieli, było bardzo radosne życie. Jak miałam pięć lat, to ojciec otrzymał pracę w pałacu Staszica w Warszawie, Nowy Świat 72. Tam dostaliśmy mieszkanie służbowe. Ojciec był zatrudniony w Instytucie Antropologii, w dziale gospodarczym, intendentem był.
Mama zajmowała się domem, bo było nas troje. Miałam jeszcze starszą siostrę wtedy i młodszego brata.
- Niech pani powie, czy w rodzinie na przykład już przed wojną były jakieś tradycje niepodległościowe?
Tak, mój ojciec był hallerczykiem. To znaczy w czasie I wojny światowej brał udział w bitwie na jeziorach mazurskich, tam był lekko ranny, bardzo zalany krwią, ale krwią rannych obok. Zdawało mu się, że jest bardzo ranny. Był wzięty do niewoli, był w niewoli niemieckiej pod Metzen, dosyć blisko Francji. Kiedy wojska francuskie się tam przybliżyły, jeszcze z dwoma kolegami z obozu, uciekli. Ponieważ oni pracowali w tartaku, więc właśnie przy okazji pracy uciekli przez granicę, taką płynną bardzo już wtedy, i dowiedzieli się od Francuzów, że tworzona jest Błękitna Armia Hallera [w Paryżu]. Dostali adres, gdzie mają się udać, więc oczywiście i pieniądze, i jakiś wikt. Udali się właśnie do dowództwa Armii Błękitnej. Służył ojciec w transporcie, były trzykrotne transporty do Polski z amunicją i bronią. Już potem na końcu właściwie miał wysługę wojskową i jak przyjechał do Polski, poprosił o zwolnienie z wojska. Tak że to było właśnie już potem zakończenie wojny, gdzieś tak 1918 rok.
Wiktor, Wiktor Gawryszewski. Należał do Związku Hallerczyków, bo był taki utworzony Związek Hallerczyków, który był prowadzony przez późniejszego generała Modelskiego, który zresztą był ambasadorem w Stanach [Zjednoczonych po II wojnie światowej]. Ścisły związek miał ze Związkiem Halerczyków. Przy różnych uroczystościach my jako dzieci byłyśmy zabierane właśnie na te uroczystości do Związku.
- A zapadła pani w pamięć jakaś taka szczególna uroczystość?
Było właśnie kiedyś spotkanie z generałem Hallerem, to pamiętam – duże wydarzenie.
- Pamięta pani, gdzie odbywało się to spotkanie?
Kiedyś to było na ulicy Chopina, kiedyś było na Czackiego.
- A niech mi pani powie, tata, skoro był taki zaangażowany tutaj w ruchy niepodległościowe, czy w domu mówiło się na przykład, że wojna może nastąpić lub jest nieunikniona, czy dochodziły panią takie słuchy?
Nie miałam jeszcze czternastu lat, więc w niewielkim stopniu, niewiele. Oczywiście, że ruchy tych wojsk niemieckich, to dochodziło do nas i ta nienawiść jeszcze z czasów I wojny światowej. Oczywiście, że jakoś to robiło wrażenie.
- Kiedy pani się dowiedziała, że jednak będzie ta wojna, czy to było w momencie wkroczenia wojsk niemieckich?
Byliśmy na wakacjach, tutaj na linii otwockiej pod Warszawą i był ostrzał tej okolicy, ostrzał z samolotu. Nie bomby, tylko z broni pokładowej. Taki kuzyn tam był i mówił, żeby się nie przejmować, bo to są ćwiczenia, to są nasze ćwiczenia. Ale okazało się potem, że radio nadało (nie wszyscy mieli radia wtedy), że o czwartej rano – właśnie to był 1 września – Niemcy napadli już na Polskę. Tak to było.
I działo się tak, że właśnie, ponieważ tam mieliśmy rodzinę, więc oni nas zabrali wozem takim konnym do miejscowości Radość i przebyliśmy całe te działania wojenne w Radości. Kuzyni udostępnili nam taki piękny dom letniskowy, który normalnie wynajmowali, w stylu góralskim, bardzo wygodny i okazało się na drugi dzień, że na strychu jest żołnierz polski w mundurze. I on drżący taki tam prosił, bo był bardzo głodny. Więc oczywiście go karmiliśmy, postaraliśmy się dla niego, matka postarała się dla niego o odzież, cywilną naturalnie. Potem, już po jakimś czasie, on był ze wschodu, więc napisał list, że szczęśliwie dotarł do rodziny, dzięki nam… […]
- To znaczy to były te pierwsze działania wojenne?
Tak, pierwsze działania. [Po działaniach wojennych] ojciec nas odszukał, bo ojciec był w Warszawie sam, był w takiej służbie przeciwpożarowej. Tak że był sam w Warszawie, na Nowym Świecie. I zabrał nas do domu, znowu na Nowym Świecie mieszkaliśmy, tylko w innym mieszkaniu po prostu. Dalej mieszkaliśmy na Nowym Świecie 72, oficyna pałacu Staszica.
- Państwo, przebywając w Radości, mieli jakieś informacje, jak wygląda obrona Warszawy, ewentualnie może później tata opowiadał, jak to wyglądało?
Opowiadał ojciec później, naturalnie, tak.
- Mogłaby pani nam to przybliżyć troszkę?
Tak, o bombardowaniach, o tym, że do piwnicy kto zdążył, to dobrze, a jak nie, to gdzieś coś tam się waliło na głowę. Ranni, trzeba było ratować ludzi. O roli Starzyńskiego, prezydenta dużo ojciec nam wtedy powiedział, bo tak się normalnie przed wojną, jak się było małym, to się nie słyszało, nie interesowało się tymi sprawami, a potem właśnie postać taka. Starzyński pokierował ludźmi z Warszawy w tym okresie, takim bardzo ważnym, zresztą zginął potem w obozie. Stefan Starzyński, prezydent.
- Czy kiedy państwo wrócili już do Warszawy, Niemcy już okupowali Warszawę?
Tak, Niemcy byli w Warszawie bardzo butni, szczególnie lotnicy, więc jak szłyśmy na przykład we trzy chodnikiem Nowym Światem, szeroki chodnik, to oni wpadali na nas, dosłownie wpadali niektórzy. Tacy bardzo butni byli.
- Czyli ten pierwszy kontakt z Niemcami nie był jakiś taki przyjemny?
Nieciekawy, bardzo wrogi właśnie z ich strony.
- Czy w późniejszym czasie coś się zmieniło?
Nie, nie, cały czas było fatalnie. I potem już były „Szare Szeregi”, do „Szarych Szeregów” potem wstąpiłam, więc była taka działalność społeczna, opiekuńczo-społeczna.
- Niech pani powie, jak się udało wstąpić do tych „Szarych Szeregów”, czy przez drużynę harcerską, czy ktoś panią wciągnął?
Przez drużynę harcerską, tak.
- Należała pani do niej wcześniej czy w czasie wojny?
Nie, w czasie wojny. W czasie wojny miałam 14 lat. Bolek [Haft-Szatyński] właśnie w „Szarych Szeregach” miał kolegę, który z kolei miał siostrę, która chodziła do szkoły, do której ja chodziłam. W czasie okupacji nie było gimnazjów oficjalnie, tylko były szkoły handlowe, jakieś tam rzemieślnicze, jakieś inne. Chodziłam do szkoły handlowej, dawniej to było Gimnazjum i Liceum Roszkowskiej i Popielewskiej, na ulicy Bagateli 15. I dziewczyny stamtąd, właśnie z naszej klasy, utworzyły pierwszą drużynę, bo właśnie ten Bolek przez kolegę jednej mojej koleżanki dotarł do nas i w ten sposób została utworzona pierwsza drużyna w „Szarych Szeregach”.
- Jak wyglądała ta działalność?
Taka harcerska, trochę inna, bo w konspiracji naturalnie.
- Od razu panie już wiedziały, że to będzie do konspiracji, czy na razie to była taka działalność typowo harcerska.
Od razu było wiadomo, że konspiracja, nie wolno o tym mówić i te zbiórki się odbywały tak, że dosłownie w ostatniej chwili się zawiadamiało, gdzie ta zbiórka. Poza tym rozszerzało się, najpierw to był zastęp, potem była drużyna w Hufcu Mokotów. Należałam do Hufca Mokotów.
- A drużyna nazywała się jakoś konkretnie?
Drużyna „Sokoły” akurat tak się nazywała. Drużynowa niedawno zmarła nawet, w Gdańsku.
Wanda. Była z zawodu pielęgniarką, jej mąż zginął na Starówce w czasie Powstania, znalazła go w takim leju ogromnym po bombie. Tak że miała przeżyć dużo, starsza była od nas o 5 lat, więc ona była naszą pierwszą drużynową.
- Pamięta pani może jej nazwisko? Pani Wanda…
Haft-Szatyńska – siostra Bolka. Później Woźniak.
- Niech pani powie, kiedy zaczęła się taka działalność typowo konspiracyjna, taka gdzie już było wiadomo, że skończyły się ćwiczenia, przygotowania i teraz już zaczynacie robić coś, co może być niebezpiecznie dla zdrowia lub życia?
W 1943 roku składałyśmy przysięgę w Armii Krajowej, na Krakowskim Przedmieściu, teraz już nie ma tego domu.
- Pamięta pani numer może Krakowskiego Przedmieścia?
Właśnie nie, nie pamiętam już. Jest inny dom teraz, niedaleko zamku, w każdym razie. Skończyłam z koleżankami razem przeszkolenie sanitarno-ratunkowe prowadzone przez PCK, odbyłam praktykę w szpitalu wojskowym Ujazdowskim na oddziale chirurgicznym, na sali operacyjnej, opatrunkowej, także jako przygotowanie do przyszłego, już się mówiło, Powstania.
- Już w 1943 roku były takie słuchy, że takie będzie Powstanie?
Tak. Nieraz też padało, że będzie jakieś zbrojne starcie z Niemcami, Powstanie. Tak że tak byłam przygotowana merytorycznie do Powstania.
- Czy jeździły panie dokądś na przykład na jakieś ćwiczenia, jakieś zgrupowania dwudniowe?
Jeździłyśmy… Był taki obóz dwutygodniowy pod Warszawą… Obóz. W dużej konspiracji się odbywał oczywiście, bo to można było się bardzo narazić. Były różne wypady za Warszawę, jakieś wycieczki, Michalin, Józefów, do zaprzyjaźnionych, mieszkających tam rodzin, mających jakąś willę czy dom. Była baza w każdym razie. Oni też byli w „Szarych Szeregach”, starsi już. Starsi w sensie dwadzieścia kilka lat, do trzydziestu, studiujący, więc to było takie dosyć ciekawe zaplecze. Wtedy właśnie były różne ćwiczenia, terenoznawstwo, jakieś takie zajęcia. Ogniska naturalnie, bo to była jeszcze tradycja harcerska, więc ogniska były za każdym razem. No i wspólny stół, co kto miał. Ktoś chleb ze smalcem, ktoś coś innego. Pamiętam zdziwienie takiej jednej mojej koleżanki, jak ona… Tak jakoś oni lepiej się mieli finansowo. Ona miała jakieś bułki z szynką i jej trafił się chleb ze smalcem, więc ona była taka zdziwiona na razie, bo ona nawet nie znała takiego jedzenia.
- Niech pani powie jeszcze, jak wyglądało życie domowe u pani w domu? Czym zajmowali się rodzice w czasie okupacji?
Mój ojciec w czasie okupacji pracował w Muzeum Narodowym. Jeszcze było Muzeum Narodowe, więc oni strzegli te wszystkie zabytki w muzeum, renowacja odbywała się. Tak że pamiętam, że w Muzeum Narodowym pracował, bo po wojnie to już pracował na Uniwersytecie Warszawskim.
- Czy na przykład doszło do pani uszu, że chowane były jakieś dzieła sztuki? Czy ktoś może brał przy tym udział?
Tak, były te cenniejsze właśnie chowane, zabierane za pokwitowaniem, naturalnie przez ludzi zaufanych. To były obrazy głównie. Nawet nieraz bardzo niewielkie. Jak ojciec tak w konspiracji, w domu coś przemycał, mówił o tym, to było zdziwienie wśród nas, że taki malutki i cenny bardzo.
- Nie wiadomo, w jakie miejsca on to przekazywał?
Było wiadomo, gdzie to przekazane i potem słyszałam od ojca po wojnie, że znajomy taki czy inny właśnie zwrócił, bo gdzieś miał pod Warszawą, w jakiejś leśniczówce, gdzieś zamelinowane i udało się przechować właśnie. Bo bywało (też słyszałam właśnie), że byli ludzie, Polacy, którzy donosili do Niemców i nocą najście na jakiś dom i określone, że to jakiś zabytek czy obraz, że ci przechowują. Koniecznie oddać, pod groźbą, że się zabije. O, coś takiego też było.
- Czy państwo mieli jakąś taką nieprzewidzianą sytuację, że była rewizja Niemców?
Nie, my osobiście nie. Tylko ze słyszenia właśnie o tym wiem, że takie były sytuacje.
- Mama dalej zajmowała się domem czy musiała jakoś pieniądze zbierać?
W czasie okupacji?
Mama dalej [zajmowała się] domem i trochę handlowała. To znaczy gdzieś taniej kupowała mydło i miała jakieś miejsca, gdzie mogła sprzedać. W domach jakichś. W ten sposób. To znaczy wiem o tym mydle, że mydło do prania. W ten sposób dorabiała.
- Kiedyś zdarzyło się pani jeździć z mamą na handel?
Kiedyś tak. Właśnie z mamą poszłam do jakiegoś domu, gdzie oczekiwali, było wiadomo. Dostarczyła to mydło i dostała pieniądze, więc to taki zastrzyk [pieniędzy] był dla domu.
- A tata normalnie dostawał wypłaty?
A tata dostawał pensje, tak.
- Kiedy już było wiadomo na pewno, że Powstanie wybuchnie? Jak to się odbywało? Czy może tata miał jakieś wcześniejsze informacje, czy może pani już jako działaczka konspiracji?
Wtedy jak już kończyłam kurs pecekowski ratowników sanitarnych i potem praktyka, to już się właśnie mówiło i to był 1943 rok. Mówiło się, że będzie jakieś zbrojne wystąpienie przeciwko Niemcom, już wtedy.
- No tak, ale to były jeszcze takie formy, że kiedyś, w bliżej nieokreślonym czasie. Ale takie już bardziej konkretne?
Bardziej to już tak: w sierpniu wybuchło Powstanie, a w lipcu byłam pod Warszawą na wakacjach. Ale tu i tam słyszałam właśnie, że ma być Powstanie, no i trzeba nasłuchiwać, kiedy to będzie. Mnie to interesowało i właśnie z wakacji nawet (na linii otwockiej byliśmy wtedy) pieszo szłam wałem – nie sama oczywiście, jeszcze dwie osoby szły – do Warszawy. To już koniec lipca chyba, bo było wiadomo, że będzie Powstanie. A potem, koniec lipca, to trzy dni, to był taki okres…
Tak można by powiedzieć, że trzeba było chodzić na zbiórki w pełnym umundurowaniu, to znaczy [w tym], co się miało do Powstania. Kurtki, nie kurtki jakieś i torbę sanitarną, i plecak ze wszystkim, z całym tym rynsztunkiem trzeba było mieć. No i tak przez trzy dni. To była gotowość tak zwana, przed Powstaniem. Dopiero pierwszego [sierpnia] przypadkowo odwiedziłam koleżankę starszą, która leżała w szpitalu (zresztą żona lekarza) i dowiedziałam się, że to dzisiaj, to znaczy właśnie pierwszego. To była godzina około pierwszej, a tak koło czwartej ma być już Powstanie. Więc biegiem z Nowogrodzkiej, ze szpitala, do domu na Nowy Świat. Powiadomiłam jeszcze swoją przyjaciółkę, koleżankę, która była razem z nami właśnie w patrolu sanitarnym. Już żeśmy przedtem miały rozkaz, że mamy utworzyć sanitarny patrol, pięć nas było i gdzie jesteśmy przydzielone w czasie Powstania, do tej kompanii „Poraja” [na ulicę Chmielną – I kompania „Gurt” – zgrupowanie IV Armii Krajowej]. Ona wzięła od siebie cały rynsztunek, bo mieszkała blisko mnie na Nowym Świecie. Już byłyśmy w domu i już miałyśmy wyjść. Tymczasem okazało się, że brama już jest zabarykadowana na Nowym Świecie 72, bo naprzeciwko na Krakowskie Przedmieście 1, policja granatowa była zajęta już przez żandarmerię niemiecką. A przed pomnikiem Kopernika już stał, jak na tamte czasy i wrażenie, ogromny niemiecki czołg.
No i teraz siedzimy, jednego dnia, drugiego. Trzeciego dnia mój ojciec, bo ojciec tam był… Matka była jeszcze z jedną córką za Warszawą. A druga moja siostra starsza już poszła do Powstania wcześniej, to znaczy została, nie przyszła do domu. Jakoś tak pod koniec lipca nie wróciła do domu. Jesteśmy z moim ojcem i 3 sierpnia ojciec dochodzi do wniosku, że przecież z naszą posesją poprzez płot murowany sąsiaduje szpitalik dziecięcy na Kopernika i można się przecież przez ten mur przedostać. Tylko trzeba drabinę dostawić i wyjść, usiąść i ktoś zobaczy i można się tam przedostać. Tak było rzeczywiście. Umożliwiono nam przedostanie się na ulicę Kopernika, tam już był porządny ostrzał i my we dwie czołgałyśmy się prawie przy domach. Doczołgałyśmy się aż do Foksal, a na Foksal to już były pootwierane okna, były flagi, śpiewali już Polacy. Ale my miałyśmy się dostać na Chmielną, to dopiero pod koniec dnia żeśmy na tą Chmielną dotarły z moją przyjaciółką „Halą”. Mówiłam na nią Jadźka, ona była Jadwiga Halina [Bielska] i miała pseudonim „Hala”.
- Jak się udało paniom przedostać? Bo właściwie Chmielna była po przeciwnej stronie Foksal.
Tak, trzeba było przeskoczyć przez Nowy Świat i dalej. Chmielna jeszcze na razie nie była polska, więc trzeba było podwórkami, troszkę schronami, piwnicami się przedostać. Tak że dopiero pod koniec dnia żeśmy dotarły do tej naszej właściwiej I kompanii „Gurta”, do dowódcy [„Poraja” – Gruszczyńskiego]. Tam już były trzy koleżanki [z patrolu sanitarnego], które urządzały punkt sanitarny.
- Co się działo nazajutrz, jak panie dotarły na swój punkt, na ulicy Chmielnej?
Już był silny atak Niemców na nasze placówki.
- Pamięta pani może, skąd Niemcy atakowali?
Od Dworca Głównego. Bo to była Chmielna na zapleczu Dworca Głównego. Niemcy siedzieli na Dworcu Głównym, więc świetnie byli tam osadzeni i stamtąd właśnie był cały ostrzał. Już dużo było rannych. W szpitalu na Złotej to już bardzo dużo przyjęły chorych. No i my też byłyśmy cały czas w ruchu, bo to patrol sanitarny. Ale dość dobre miałyśmy przygotowanie, bo tak: nasza patrolowa była już pielęgniarką dyplomowaną i studentką medycyny, tej nieoficjalnej, na Uniwersytecie Warszawskim. I druga koleżanka też była studentką medycyny, a reszta to byłyśmy po przeszkoleniu pecekowskim, miałyśmy właśnie te kursy ratunkowo-sanitarne, dosyć dobrze byłyśmy przygotowane, tak że można było ratować tych rannych. Zdarzyło się, ale to nie była nasza wina… Byłam na przykład wysłana, zawiadomiona, że gdzieś jest ranny, żeby pomóc. Zabrałam torbę, lecę, patrzę, a on był ranny w szyję. To był krwotok tętniczy, więc… Jedna osoba była dużo młodsza ode mnie, jeszcze ze dwa lata młodsza. Miałam dziewiętnaście lat, a tamta może miała siedemnaście albo szesnaście i za bardzo zacisnęła ten szlauch, gumę. Właściwie on był siny, nie było już żadnego ratunku. Taka była sytuacja. Ale na ogół to udawało się. Były różne rany. Najgorsze to były rany głowy, to były najgorsze krwotoki i to trzeba było szybciutko do szpitala, jak najszybciej. Założyć porządny opatrunek uciskowy, dobrze zabandażować, odpowiednio zabandażować i do szpitala jak najszybciej. Ale to wtedy trzeba było zorganizować jakichś cywilów, mężów siedzących w piwnicy z dziećmi i żonami. Był gwałt niesamowity, co my robimy, zabieramy męża na przykład. No trzeba było pomóc. Nie myślało się nieraz o tym, że nosze gdzieś są. Nosze też były w używaniu. Ale jeżeli to jest na przykład dorosły człowiek, to potrzeba przynajmniej trzech do noszy: w głowie jeden, ale do nóg to już dwóch i jeden ktoś kierujący. Tak było kiedyś właśnie. Zawiadomione zostałyśmy, że szpital na Złotej się pali i trzeba rannych ewakuować. Więc złapałyśmy swoje nosze, które miałyśmy, trzy pary noszy, no ale to trzeba było zorganizować, jak powiedziałam właśnie, tych ludzi wyciągałyśmy ze schronów. Niesamowity stek wyzwisk na nas, że jesteśmy podpalaczkami i tak dalej, bolszewiczkami. Wymyślano nam niesamowicie.
No i była noc, wtedy jak się ten szpital palił, deszcz padał. Niesiemy tych rannych, polecenie było, że na Foksal, w dali, zupełnie daleko. W takim pałacyku to było, tam był szpital. Donosimy, ale jeszcze nie donieśliśmy, okazuje się, że tam też się pali. Dalej „film” mi się urywa. Dopiero gdzieś wyczytałam później, że ci chorzy byli kierowani też na Foksal, bo w innym miejscu jeszcze był szpitalik mniejszy. Ale mnie się już „film” urwał. [Nie pamiętałam o tym]. Będąc w obozie, potem sobie odtwarzałyśmy, jak to było, to już nie pamiętałam. Szpital się pali na Foksal, mamy tu rannych, deszcz pada, jest noc i nic nie pamiętam, co dalej. Taki szok się przeżywało. Takie sprawy.
- Później jeszcze jakieś zdarzenia pani pamięta?
Przeróżne zdarzenia pamiętam. Udawało mi się przedostawać do ojca, który w czasie Powstania też znowu sam był na Nowym Świecie i znowu był w takiej ratowniczej służbie przeciwpożarowej, kierował. Bo w tym był dobry właśnie, no a był starszy, po prostu był już starszy. Odwiedzałam go ze dwa razy, a jak trzeci raz szłam, to już tylko na takich gruzach stałam gdzieś na placu Napoleona. Ludzie, którzy gdzieś tam przechodzili, to poinformowali mnie, że tych ludzi na Nowym Świecie już nie ma, bo już zostali wypędzeni. Rzeczywiście, ojciec potem był w obozie pod Berlinem.
- Pani była bardzo blisko budynku PAST-y…
Tak, nasi chłopcy też brali udział w tej akcji na PAST-ę. Miałyśmy na nieszczęście potem trzech Niemców ciężko rannych pod opieką. Same niedojadałyśmy, trzeba było ich żywić, bo to jeńcy. Pamiętam, koleżanka… Strzykawka, jakiś lek…
Powiedzmy przeciwzapalny, bo tam była rana głowy, a on krzyczy:
Nein, nein! – bo się boi, że się go uśmierci. O, taka sytuacja. Zajmowałyśmy się też takim [rannym] od „Krybara” z Powiśla. Jak już po upadku [Powiśla], to też niektórzy się przedostawali, byli u nas i dużo było rannych, trzeba było się nimi zajmować. Ze Starówki tak samo. Po upadku Starówki też mieliśmy ludzi. Ja tak pod kątem pomocy sanitarnej.
- Czy pamięta może pani, w których miejscach oprócz Złotej były rozmieszczone szpitale?
Na Siennej jeszcze był, na Żelaznej. Ale to już nasze się kończyło na Żelaznej. Tylko w miarę jak były bombardowania, domy burzone były i paliły się, to myśmy przechodzili na Złotą z placówkami. Potem na Marszałkowską, w końcu na Wielką. Tak że takie były sytuacje, że trzeba było opuszczać te swoje kwatery. A kwatery to myśmy organizowały w mieszkaniach, które były opuszczone, bo to były wakacje, urlopy i ludzi nie było w tych domach. Bazowałyśmy na tych produktach, które tam były akurat zostawione. Kasze, mąka czy coś innego, makaron. A jak tego zało, a jeszcze nasze kwatermistrzostwo nie zorganizowało się na tyle, żeby te zupy dostarczać, to trzeba było iść [do ludzi]. Moja patrolowa, Maria Krystyna [Roztocka], wpadła na taki pomysł, żeby wziąć plecaki i iść na „żebry”, w cudzysłowie, do schronów, do cywilów, którzy tam niektórzy mieli jakieś zapasy. Rzeczywiście udało nam się jakieś słoiczki zdobyć, a to ze smalcem, a to trochę cukru, trochę kaszy jakiejś. Bo początkowo to była taka sytuacja, że my oprócz służby takiej właściwie sanitarnej, to jeszcze zajmowałyśmy się [gotowaniem dla] dowództwa, zanim to kwatermistrzostwo zaczęło działać. Trzeba było te zupy w ogromnych garach gotować i coś tam trzeba było włożyć. Była ciekawostka taka z talerzami czy miskami. Nie było wody, to trzeba było to tłuc. Kupy leżały potłuczonych talerzy i innych takich, bo nie było wody. Trzeba było, znowu zdobywać nowe czyste naczynia. Zupełnie takie niespotykane rzeczy.
- Czyli rozumiem, że te brudne, żeby po prostu…
Brudne, nie było już czym umyć, to trzeba było potłuc. Taka sytuacja. Właśnie, jest lato, jest gorąco, chłopcy wszystko mają brudne, cuchnące. Trzeba zrobić pranie, [robiły to] sanitariuszki. Taka najsilniejsza Hanka [Dobulewicz z domu], zresztą ojciec lekarz, wcale tego nigdy w życiu nie robiła, ale silna, no to do balii. Oddają skarpetki i inne rzeczy niewymowne. Każdy sobie zapamiętał, że takie czy inne to jego, no i pranie. Ale nie ma wody. Ale na Chmielnej jest kino… albo to była już Złota może. Kino było zalane, jakaś rura tam pękła, na dole była woda. Więc trzeba było iść klatką schodową, wejść na balkon z wiaderkami, z innymi, na sznurku spuścić na dół i nabrać wody. Tak się robiło. Nabierałyśmy wody i dawałyśmy. Ona prała, płukała i potem chłopcy odbierali bardzo zadowoleni, że mieli coś czystego. Ale pranie w takich warunkach, kiedy nie ma wody – to jest wyczyn!
- Pamięta może pani, bo mówi pani, że była pani blisko PAST-y, czy może pani brała udział albo obserwowała walki?
Nie, to palił się budynek PAST-y i potem właśnie mieliśmy tych niemieckich jeńców, to był kłopot.
- Czyli z daleka państwo obserwowali?
Raczej tak, my raczej z daleka. Już ranni tutaj byli, trzeba było się rannymi zająć. W samym budynku PAST-y nie byłam.
- Ci Niemcy zostali w szpitalu do końca Powstania czy zostali później jakoś wypuszczeni, zabrani?
Jakoś do końca Powstania to było i zostali przekazani w dobrym stanie, przynajmniej ci nasi, bo byli zadbani.
- Czy wstawiali się za państwem, czy tak w ogóle odeszli bez echa?
Nie, to już koniec się zbliżał. Tak że oni nie mieli nic do gadania specjalnie. Tylko byli szczęśliwi, że już idą do swoich. Dziękowali nam naturalnie. Taka była sytuacja.
- Wiadomo, Powstanie Powstaniem, ale życie cały czas się toczy. Może jakieś sympatie?
Toczy się, tak, właśnie. Zaręczyny były naszej Marty [z domu Łada], jednej z dziewcząt z patrolu, z takim „Sygurtem”. Fajny chłopak był.
- Marta jak miała na nazwisko? Nie pamięta pani?
[Sanitariuszka Marta Łada]. W każdym razie menu jakie było? Wino francuskie oraz fantastyczna słonina, [zaręczyny] przy jakiejś karbidówce, bo już światła nie było. Były zaręczyny, były śpiewy. Jakoś to była wczesna noc, tak że cisza była wokół, nic bardzo się nie działo, no i te zaręczyny. Może by dla ciekawości. Jesteśmy już po wojnie, wychodzimy z obozów. Marta nie była ze mną, była gdzieś indziej w Niemczech, ale dowiedziałam się, że „Sygurt” właśnie był w Murnau w obozie i jej poszukiwał, tej swojej narzeczonej. Ona mu odpowiedziała, że to jest nieaktualne. Potem myśmy się dowiedziały, że ona już miała jakiegoś Kanadyjczyka. Taka prawda życiowa. Tak nam było strasznie żal wśród dziewcząt właśnie, że tak to się nie udało, że szkoda tego „Sygurda”. […]
- Czy może jeszcze inne uroczystości były, nie wiem, może jakieś potańcówki?
Nie, u nas potańcówek to nie było.
Nie, potańcówek to nie było. Nie było kiedy, była ciężka praca, bo jak był głód, a chłopcy zdobywali na przykład worki z owsem, worek z jeszcze innym ziarnem. Gdzieś zdobywali jeszcze młynki ręczne, trzeba było mleć to ziarno wtedy (kiedy nie było ostrzału, nie było bombardowania) na mąkę razową. Można było placki czy kluski zrobić, bardzo to im smakowało. Ale jak już tak było ciężko, że nie można było zemleć, to była zupa „pluj” ugotowana. Już było ugotowane całe ziarno, zupa z ziarna. To tylko jadłam właśnie wtedy, w czasie Powstania. Nigdy, nigdzie, ale spotkałam się w literaturze, że właśnie zupa „pluj” jeszcze gdzieś na Czerniakowie czy gdzieś też mieli taką sytuację, że jedli zupę „pluj”.
- Zakończenie Powstania. Czy było wiadomo – ponieważ schodziły się tam różne oddziały, które się wycofywały do państwa – że to Powstanie jednak chyli się ku upadkowi?
Tak, taka była sytuacja, że nie wiedzieliśmy w tym gronie młodym, że pójdziemy do niewoli. Tak to nie, na razie. To dopiero może na trzy dni przed wyjściem z Warszawy była taka sytuacja.
- Ale do samego zakończenia Powstania przybywały oddziały do pani na ulicy Chmielnej czy musiały się już dokądś wycofać?
Już byliśmy nie na Chmielnej, już byliśmy wtedy na Marszałkowskiej i Wielkiej, bo tam już były zburzone domy, już spalone, tak jak powiedziałam poprzednio. […]
- Jak pani dowiedziała się o tym, że to Powstanie to już koniec, że jednak nie udało się?
Tak, już mówili chłopcy, dowódca wypłacał jakieś racje oficerom, podoficerom. My dostałyśmy takie „młynarki”, pięćset złotych takie z młynarkami, to żeśmy to użyły jako pamiątkę, nam chłopcy złożyli podpisy na tym. Miałam, jeszcze gdzieś na pewno mam, tylko nie wiem, gdzie. Taka sprawa. A w ogóle to był już koniec Powstania, awanse dostali i teraz tak: ponieważ mieli takie umundurowanie gdzieś zdobyte w jakiejś fabryce, takie robocze, granatowe, spodnie i marynarki (my zresztą też chodziłyśmy w takich), chcieli, żeby zrobić im [odznaczenia] na pagonach, tak, to myśmy nićmi białymi, w nocy przed wyjściem haftowały gwiazdki i belki. Taka była sytuacja przed wyjściem. A już jak szłyśmy do obozu ulicą Wolską, to jakieś kobiety podbiegały, miały w jakimś naczyniu łyżki i nam rozdawały (przecież myśmy nie miały łyżek). Były nam bardzo potrzebne. Przez cały obóz potem, używałyśmy tych łyżek.
Tak, taka rzecz. I już potem, jak [byliśmy] troszeczkę dalej za Warszawą, to ludność miejscowa wynosiła nam całe sterty marchwi (przy drodze stała) i mleko w jakichś butelkach. Potem były opłakane skutki po zjedzeniu czegoś takiego na wygłodzone żołądki. Ale w każdym razie serce było okazane, że to Powstańcy idą. Broń jeszcze chłopcy zdawali, resztę myśleli, że coś uchronią, nie wiem, o czym oni myśleli, bo przed tym albo jedni zakopywali, drudzy niszczyli, żeby nie wpadły w niemieckie ręce już…
- Gdzie zdawali, pamięta pani, w którym miejscu był taki punkt, że oddawało się to wszystko?
Gdzieś koło Towarowej zdawali.
- Państwo, jak wyszli, to tak po prostu wyszli czy Niemcy przyszli i państwa wyprowadzili, czy mieliście jakieś rozkazy?
To już na szczeblu wysokim to było ustalone, z jakich dzielnic którędy i dokąd idą ci ludzie do obozu. Niektórzy jednak rezygnowali jakoś i gdzieś do cywilów się przyłączali i szli z ludnością cywilną do Pruszkowa, ale niewielka ilość, większość jednak poszła do obozu. My też miałyśmy możliwość, sanitariuszki, żeby właśnie z ludnością cywilną iść, ale wolałyśmy iść ze swoimi chłopcami, z Powstańcami [do fabryki kabli do Ożarowa].
- W tej fabryce w Ożarowie to panie nocowały?
Tak, był nocleg i dopiero następnego dnia szło się do pociągów. Potem do Lamsdorfu. To jest Opolskie, pod Opolem był taki obóz. Fatalne warunki, więc oprócz nas z Powstania to byli jeszcze jeńcy, Polacy z 1939 roku, byli Anglicy, Francuzi, Serbowie, no i Rosjanie naprzeciwko naszego baraku. Warunki były fatalne, bo w takim baraku to było trzysta i czterysta osób, więc fatalne. Zimno i te prycze – też jeden człowiek na drugim, wysokie tam było, dwupiętrowe. A my spałyśmy, to tak spałyśmy, że na rozkaz „na drugi bok” było, bo tak było zimno, więc spałyśmy na jednym boku i potem się któraś budziła i mówiła: „Na lewy!” i odkręcałyśmy się na lewy bok. Ale było nas tylko cztery z tego patrolu, bo jedna, Hanka, odwiedziła rodziców po kapitulacji i oni absolutnie [jej nie puścili], ponieważ stracili syna w pałacu Staszica. Nawet go widziałam [(jak byłam u ojca na Nowym Świecie)], bo ona mnie prosiła, żeby się dowiedzieć, czy on tam na pewno jest, i jeszcze go widziałam, a potem niestety w takiej ostrej walce zginął i ci rodzice nie pozwolili jej iść z wojskiem, tylko zabrali ją do Pruszkowa. Ona ostatnio mieszkała (chyba jeszcze żyje) na Wybrzeżu, w Gdańsku, w Sopocie. Nawet korespondowałam z nią przez jakiś czas, ale to już tak… miała kłopoty też z nogami. A tak różne koleżanki, no to patrolowa [Maria – Krystyna], zmarła parę lat temu w Kanadzie. A Marta, która nie chciała tego swojego narzeczonego, do Kanady wyjechała, tam wyszła za mąż za Kanadyjczyka i urodziła sześcioro dzieci, takie miałam wiadomości. Jedna moja przyjaciółka [z patrolu – „Hala”] nie wyszła za mąż, zmarła, też pracowała ze mną w szkole [po wojnie], bo ja skończyłam szkołę pielęgniarek, a potem skończyłam Wydział Pedagogiczny na Uniwersytecie Warszawskim, pracowałam przez długie lata, dwadzieścia dziewięć lat w szkolnictwie medycznym.
- Jeszcze wracając do obozu…
To był Lamsdorf, a potem z Lamsdorfu do Mühlbergu, troszeczkę lepsze warunki, mniejsze sale, trochę więcej czystości, te latryny były lepsze, bo w tym Lamsdorfie była taka sytuacja, że podobno któraś tam wpadła w te…
Właśnie tak, bo takie były tylko drągi drewniane i jak było zimno i ślisko, noga się zesunęła. Fatalnie to było. A potem był Mühlberg, potem był Altenburg.
Ciekawostka, mieszkałyśmy w teatrze. Tylko zamiast krzeseł były wysokie kojce. I była galeria, na którą chodziłam, żeby czesać swoje warkocze, włosy, bo tak sobie myślę, że koniecznie chciałabym potem wrócić do Warszawy i matce pokazać, że mam włosy, ale trzeba było czesać. Czesałam tak zwanym gęstym grzebieniem, bo matka wrzuciła mi jeszcze przed Powstaniem ho, ho, do plecaka gęsty grzebień. Starszy człowiek, który przeżył jeszcze I wojnę, to miał jakieś pojęcie o tych sprawach. No więc to był właśnie Altenburg. Dopiero potem z Altenburga, idąc tym tropem, wylądowałam w Oberlangen, ostatni obóz, Oberlangen przy granicy holenderskiej.
Tenże obóz [1780 osób] w kwietniu oswobodziła I Dywizja Pancerna Maczka, 2. kompania. To była niesamowita historia, bo od razu się wszystko zmieniło. A jeszcze wojna się nie skończyła, bo to było w kwietniu, a wojna się skończyła w maju, i ja dopiero niedawno sobie uświadomiłam, pisząc jakieś tam opracowanie, jaki oni wzięli na swoją głowę obowiązek. Dostarczyli nam żywności jeszcze pierwszego dnia, wody. Potem leki, potem umundurowanie dla nas ściągnęli. Nie każda była jednakowo umundurowana, to jest inna sprawa. Ale to był mundur. Więc już byłyśmy zadbane, otoczone opieką tej [I] dywizji pancernej. Cudowna sprawa, w ogóle przeżyć coś takiego.
- A samo to wyzwolenie jak wyglądało? To była jakaś walka czy po prostu Niemcy uciekli i weszła kompania?
Jak byłam w obozie?
No więc właśnie nas odbiła ta [I] Dywizja Pancerna.
- Ale to była walka o obóz?
Jeden ze strażników, bo były cztery budki strażnicze, jeden zaczął strzelać, taki był głupi. I oni go zabili. Natomiast inni pozostali przy życiu, bo nie strzelali. Komendant niemiecki bardzo się postawił, tam jakieś przytoczył przepisy, konwencje i oczywiście dano go na bok, nie może być ruszony, tak że elegancko załatwili. No tak, taka sprawa. To był obóz i tylko była taka obstawa niemiecka.
- Co dalej działo się po wyzwoleniu? Pani poszła z wojskiem czy postanowiła wracać jednak do kraju?
Ale to jeszcze nie teraz na razie, to jest 1945 rok, to jest kwiecień, maj, potem skończyłam kurs dla kierowników świetlic wojskowych w Papenburgu.
- Czyli cały czas pani była jeszcze za granicą, tak?
Tak.
- Ale pani poszła razem z tym wojskiem czy jakoś została pani odesłana? Jak to wyglądało?
Tak, tak. Nasze takie zgrupowania, ośrodki wojskowe kobiet z Powstania Warszawskiego dalej trwały. Chyba że któraś już odnalazła ojca, to ojciec ją zabrał do Anglii czy Francji, ale to były takie przypadki i nieczęsto się zdarzające. Właśnie skończyłam ten kurs i zaczęłam pracę w dywizji, bo była potrzeba szalona, skończyła się wojna i na razie trzeba było utrzymać to wojsko, więc prowadziłam świetlicę. Bardzo się włączali, byli zadowoleni, szczęśliwi w większości, że można było jakieś uroczystości, imprezy urządzać, więc czuli się potrzebni jakoś, byli tacy zorganizowani. Też się czułam usatysfakcjonowana, że mogę pomóc w ten sposób. To był właśnie 1945 rok, a w 1946 roku miałam jechać do Anglii, zresztą ze swoim narzeczonym, byliśmy na liście i na miesiąc przed wyjazdem dostałam po raz pierwszy list z Polski. Przez generała Modelskiego z Nowego Yorku. [Mój ojciec i generał Modelski] to „hallerczycy”. I dostałam ten list właśnie [(byłam ambasadorem)]. Byłam tak przejęta i było napisane, że mam natychmiast wracać. Po jakichś kilku dniach, zastanawiałam się za i przeciw i zadecydowałam, że jadę do kraju. Przyjechałam do Polski w 1946 roku, we wrześniu.
- Co zadecydowało, że pani jednak stwierdziła, że wraca?
Że będę u siebie, będę w Polsce, a tam [w Anglii] jest niewiadoma. Języka angielskiego bardzo dobrze nie znałam, bardzo średnio, bo jeszcze w obozie troszkę uczyłyśmy się angielskiego, można było skorzystać. Tak spojrzałam krytycznie, co to będzie, jak to będzie dalej, bo wyjść za mąż to najmniejsza sprawa, ale to nie o to chodzi, więc wróciłam.
- Wróciła pani do Warszawy?
Do Warszawy, do rodziny, a siostra starsza, która pracowała z Zarządzie Głównym Ligi Morskiej, załatwiła mi pracę w Lidze Morskiej, tak że miałam już pracę, jakieś pieniądze, w ten sposób. A potem wyjechałam do Gdańska i skończyłam szkołę pielęgniarską, żeby mieć konkretny zawód, a dopiero potem Uniwersytet Warszawski i pedagogika, później zamążpójście, urodzenie dwójki dzieci.
- Ale to nie z tym kawalerem, co była pani zaręczona?
Nie, on nie wrócił, on pojechał do Kanady. [Miał wątpliwości, co go czeka w Polsce.] Były takie sytuacje, że ci co przyjeżdżali, to byli aresztowani, maltretowani i niektórzy nie wyżyli przecież, tak że to nie była ciekawa historia.
- Rozumiem, że pani wiedziała, że są takie sankcje w stosunku do osób działających w Armii Krajowej, przynależnych do Armii Krajowej?
Tak.
- Czy pani się ujawniała po powrocie do kraju?
Od razu nie. Od razu nie było możliwości, bo to było duże zagrożenie. Po jakimś czasie, w pewnym środowisku wiedziałyśmy, kto był w Armii Krajowej. Pracowałam w szkolnictwie medycznym, potem to było liceum medyczne. Tak że z różnych środowisk się wywodziły te nauczycielki i pracownicy. Tak że w jakimś węższym gronie to jeszcze było ujawnione, ale ogólnie to nie była jakaś sytuacja taka do ujawnienia się.
- Kiedy pani tak oficjalnie się ujawniła? Czy to były jeszcze czasy komuny, czy to było po 1989 roku?
Pod koniec komuny. To już było mniejsze ryzyko wtedy.
- Niech mi pani jeszcze powie taką jedną rzecz na zakończenie. Jeżeli pani teraz by ze swojej perspektywy miała jeszcze raz uczestniczyć w takim zrywie, uważa pani, że to było słuszne, że należało?
Tak, tak, to bardzo złożona sprawa, różne są przecież poglądy na ten temat.
- Ale mi chodzi o pani zdanie.
Wydaje mi się, że nawet gdyby do Powstania nie doszło, to młodzież szczególnie tak była nastawiona wrogo do Niemców i taka zapalona do walki, że Powstanie by poszło „na żywioł” i byłoby dużo więcej rannych, niż było, i nieszczęść, więc wydaje mi się, że to było mniejsze zło.
Warszawa, 13 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła