Jestem Adam Komorowski. Urodziłem się w Warszawie 12 grudnia w 1942 roku. Jestem synem Ireny Komorowskiej i Tadeusza Komorowskiego „Bora”.
Ojciec w ogóle nigdy dużo o sobie nie mówił i większość rzeczy, o których teraz wiem, to się dowiedziałem albo od matki, albo od znajomych już po jego śmierci. Ojciec urodził się w Chorobrowie, w Galicji, gdzie tak samo urodził się jego ojciec. [Dziadek] zarządzał majątkiem ciotki, która była bezdzietna i uważano, że on ten majątek odziedziczy. Tymczasem niedługo przed jej śmiercią ojciec, zdaje mi się, późniejszego generała Tadeusza Rozwadowskiego (który był ojcem chrzestnym [mojego] ojca i zdaje mi się, z tego powodu ojciec był nazwany też Tadeuszem) był ożeniony z siostrą mojego dziadka i tam były jakieś machlojki, że oni to odziedziczyli. [Tak] więc mój dziadek musiał się stamtąd wyprowadzić i właściwie do niczego innego nie był bardzo dostosowany. Umiał tylko prowadzić majątek, a jak się stamtąd wyprowadził, to były dosyć trudne czasy.
Ojciec miał starszego brata, który pracował na poczcie. Ojciec wstąpił do wojska i został wysłany do Wiednia, do Szkoły Kawalerii w Wiedniu. Dowiedziałem się o tym dopiero, nie wiem, może z dziesięć lat temu, od znajomej. To była sąsiadka we Lwowie, pani Cielecka. Ona mi opowiadała, że dziadek jej opowiadał, że strasznie się obawiał, że skoro ojciec już był w wojsku, że tylko starszy brat zarabiał. Bał się, że jego też wciągną do wojska. Parę dni przed [poborem] (nie wiem dokładnie, jak to się działo, ale przyjeżdżali, żeby sprawdzić i wciągnąć ludzi do wojska), on pomieszał jakieś lekarstwa dla koni i jemu to dał, żeby trochę zachorował. Rzeczywiście, tak zachorował, że przez resztę życia podobno całe ciało go swędziało i siedząc przed osobami, [w towarzystwie] musiał się raptownie drapać. Wiem, że wyjechał do Stryjowa w 1928 roku i niespodziewanie zmarł. Spotkałem też w Londynie jednego pana, który go znał. Powiedział, że to był bardzo przyzwoity facet, ale po tej niby chorobie zaczął pożyczać pieniądze od oficerów w wojsku. Mówił: „A to Tadzio wam odpłaci”. Ojciec nigdy nic o tym nie mówił, zdaje mi się, że nawet matce. Dopiero się dowiedziałem w późniejszych latach. Matka później przyjechała do Anglii. Mój dziadek zmarł, zdaje mi się, dwa lata po śmierci Władka, brata ojca. Tak, że życie nie było najłatwiejsze. Ojciec brał udział w pierwszej wojnie światowej. [Był] w kawalerii i walczył z wojskiem Budionnego. O pierwszej wojnie to trochę czasami w domu mówił. Mówił, że Tatarzy to byli wspaniali żołnierze, niby z kawalerii, że potrafili szablą rękę odciąć jednym zamachem broni. Po zakończeniu wojny, kiedy w 1919 roku tworzyła się Polska, to ojciec parę razy się przenosił z jednego pułku do drugiego. Ale skończył w 9. Pułku Ułanów i tam był do 1938 roku jako dowódca. Z tym, że w 1936 roku został zwolniony na sześć miesięcy, żeby trenować ekipę polską na olimpiadę w Berlinie. Po powrocie, znowu objął dowództwo 9. Pułku Ułanów. [Był tam] aż do 1938 roku, gdy go przenieśli do Grudziądza, do Wyższej Szkoły Kawalerii.
Brał udział [jeszcze] jako jeździec w 1924 roku w olimpiadzie w Paryżu.
Matka się poznała z ojcem w latach dwudziestych, nie wiem dokładnie, w którym roku. Mówiła, że jakoś nic z tego nie wychodziło, więc w pewnym momencie zdecydowała, żeby sprowokować ojca i pozwoliła się zaprosić na bal przez innego oficera. Podobno ojciec zrobił taką awanturę, że to ją przekonało, że jednak coś jest.
Ojciec miał podczas jazdy konnej wypadek i zgniótł sobie nerkę. Przez dłuższy czas leżał w szpitalu i nic się nie polepszało. Matka poszła do swojego ojca. Jej ojcem był generał Robert Lamezan-Salins, który był austriackiego pochodzenia. Oni się osiedlili w Polsce, zdaje mi się, za czasów napoleońskich. Powiedziała: „Słuchaj, chcę wyjść za mąż za Tadzia i się nim opiekować”. On powiedział: „Słuchaj, jest doskonały specjalista w Wiedniu. Pojedziemy razem z Tadziem do Wiednia i jeśli on powie, że można się z tego wyleczyć, to możecie się z miejsca pobrać. Ale jeśli nie, to jednak odradzam”. Pojechali więc do Wiednia i specjalista powiedział: „Nie, leżenie w szpitalu to jest głupstwo, pan musi pojechać na gorący, suchy klimat, dietę bez soli…”, już nie pamiętam dokładnie, co to było. [Rodzice] pobrali się i pojechali na trzy miesiące do Egiptu. Świadkami w polskim kościele w Wiedniu byli kuzyn matki, brat słynnego malarza. Olga była jego żoną...
W 1930. To było chyba rok po śmierci matki, znaczy mojej babki, a jej ojciec [ojca] zmarł jakiś rok po ich ślubie. Tak więc w 1930 roku pojechali do Egiptu i, już nie pamiętam, chyba spędzili tam trzy miesiące. Matka malowała, mam nawet obrazy z Egiptu, które ona tam malowała, bo ona też właściwie uczyła się malarstwa. Potem malowała portrety i krajobrazy. Właściwie lata trzydzieste to spędzili w Trembowlitz, w 9. Pułku Ułanów i to chyba były najszczęśliwsze lata życia moich rodziców.
Po prostu, że jeździli na polowania, były zawody hipiczne i że to był właściwie bardzo rodzinny nastrój. Z tego, co też słyszałem, to właściwie pułki polskiego wojska dawały przykład całemu społeczeństwu w nowej Polsce po pierwszej wojnie światowej. Nigdy nie widziałem, żeby ojciec nie był w krawacie i w kurtce, [w razie] gdyby ktoś przyszedł. Nawet gdy siedział w domu i zdjął kurtkę, to jak tylko ktoś przyszedł, od razu kurtkę zakładał. Był zawsze bardzo elegancko ubrany. Co pamiętam z tych lat, co mi opowiadali? Przyznam się, że nic specjalnego mi się nie przypomina.
Matka raczej opowiadała o Berlinie, że był straszny nastrój militarny i że w ogóle wyczuwała z miejsca, że jest, nie wiem, napęd na…
Tak, mówiła mi, że ojciec mówił, z Hitlerem tak samo, że miał bardzo przenikliwe oczy, jak się z nim rozmawiało i patrzyło się w twarz. Potem, w czasie konspiracji gestapo używało tych zdjęć, żeby próbować rozpoznać ojca. On natomiast wspaniale mówił po niemiecku, bo od młodych lat się wychował [w Galicji] i mówił po niemiecku. Zdaje mi się, że to byli gestapowcy, którzy go zatrzymali na ulicy i im się jego dowód, czy coś nie podobał. Tłumaczył się, że jest folksdojczem i powiedział, że pójdzie do ich oficerów i zrobi awanturę, że co to ma znaczyć. Przekonał ich, żeby go puścili. Bo tak doskonale mówił. Jego język był tak doskonały, że byli przekonani, że to jest jednak folksdojcz.
Tak.
Tak. Raczej, jak mówię, to matka mówiła, że był bardzo nieprzyjemny nastrój i że była obawa, że może być wojna. Jak mówię, ojciec w 1938 był wysłany do Grudziądza, który jest właściwie zupełnie po drugiej stronie Polski od majątku w Świrzu, który był pod Lwowem. Gdy wybuchła wojna, matka akurat nie pojechała do Świrza, żeby załatwić jakieś sprawy. Gdy wojsko niemieckie zaczęło awansować, to ona zdecydowała uciec pod Tarnopol, gdzie mieszkał jej brat razem z żoną. Zdaje mi się, że brat był w wojsku, ale była [tam] żona, Maniusia Pinińska. Był pan Tomek, który jeszcze za życia ojca był jego szoferem i faktotum. Potem został i też mieszkał w majątku ze swoją rodziną i pracował u rodziców. Matka powiedziała: „Niech pan jedzie do rodziny, ja jadę do Maniusi”. On powiedział: „Proszę pani, co by pan generał powiedział, gdybym panią samą zostawił? Nie, nie. Jadę z panią”. Powiedziała: „To proszę bardzo”. Zapakowała sobie parę manatek i zdjęć, wsiadła do samochodu i jadą do Tarnopola. Jak się zbliżali do Tarnopola, to widziała same rosyjskie flagi. Powiedziała, że się rozpłakała. Powiedziała: „Panie Tomku, niech pan jedzie z powrotem do rodziny, jadę szukać męża”. Wszystkie rzeczy, które wzięła w kufrze [dała mu i] powiedziała: „Niech pan to weźmie i mi przechowa, ale niech pan wraca do rodziny”.
Jakieś trzy lata temu, mój kuzyn Piotr Piniński, który był urodzony w Anglii w latach pięćdziesiątych, ale przeprowadził się do Polski, zdaje mi się, w 1990 roku i dużo właściwie odkrył historii o naszej rodzinie, znalazł syna pana Tomka. Pojechał do niego i ta rodzina wszystkie rzeczy przechowała do tego dnia. Tam były nagrody z Berlina z 1936 roku tuż przed olimpiadą, gdzie Polska wygrała pierwszą nagrodę. Był puchar z konkursu hipicznego we Lwowie, który ojciec wygrał. Była nagroda elegancji pań, którą matka wygrała we Lwowie i masę zdjęć przedwojennych, których nigdy w życiu nie widziałem. On nam to wszystko przekazał. Piotr powiedział: „To nie jest pana, żeby to nam sprzedać, ale z drugiej strony chcemy wykazać wdzięczność za to, że rodzina przechowała”. Zaofiarował jemu za to [pewną] sumę, tak że on był bardzo zadowolony. To było chyba ze dwa, trzy lata temu.
Wiem, ale po prostu nie pamiętam w tej chwili, może mi się przypomni. Nie. Nie wiem w tej chwili.
Tak. W międzyczasie ojciec się przebił przez linie niemieckie i dojechał do Krakowa. Tam rodzice się spotkali i mieszkali.
Też pamiętam, matka opowiadała, że chyba to była apteka, gdzie przekazywali najrozmaitsze polecenia i tego rodzaju rzeczy. Tam ojciec poszedł na spotkanie, ale w międzyczasie to już była wsypa. Właściciel w dalszym ciągu pracował pod obserwacją gestapo. Matka się dowiedziała, że ojciec tam pojechał i poleciała, żeby go ratować. Ale już jak dobiegała, widziała, że on akurat wszedł do apteki, więc czekała, żeby wyszedł. Właściciel, już nie pamiętam w jaki sposób, ale jakoś udało się jemu ojca ostrzec i ojciec stamtąd szybko wyszedł. Matka do niego doleciała i powiedziała: „Słuchaj Tadek. To jest wszystko wsypane, trzeba się stąd szybko wysuwać”. On jej zrobił awanturę: „Po cholerę żeś tutaj przyszła, też mogłaś być zaaresztowana! Cóż za głupstwo, żebyś tutaj przychodziła!”. Ale udało im się uciec. Ojciec z miejsca wyprowadził się z mieszkania. Matka była wtenczas w kontakcie z moją chrzestną matką, znaczy z panią profesor Karoliną Lanckorońską. Ojciec wprowadził się do nich do mieszkania na pierwszą noc. Powiedziała mu: „Możesz tutaj zostać parę dni”. On powiedział: „Jak? Przecież nie mogę. Nie mogę przecież. Skompromituję ciebie”. Ona powiedziała: „Słuchaj. To nieważne, taka kompromitacja, jak twoje życie od tego zależy”. Pani Karla też mi o tym po wojnie opowiadała, że tak był strasznie przejęty, że ją skompromituje. Tam przemieszkał przez tydzień, dwa i potem, bo była wielka wsypka w Krakowie, został przeniesiony do Warszawy.
Tak.
O konspiracji w Krakowie. Nie, właściwie poza historią z apteką, to nie pamiętam dużo. W Warszawie prowadziła, zdaje mi się, łączność z obozami jeńców. Był Zygmunt Elsner, który był w 9. Pułku Ułanów. Nawet po wojnie przez parę lat mieszkał u nas na Wembley, aż do śmierci. Zdaje mi się, przed wojną rozmawiali na ten temat, jak można szyfrować, czy coś. To polegało na wysłaniu książek i ona napisała list, gdzie był schowany sposób szyfrowania. On to rozpoznał i w ten sposób [mama] prowadziła korespondencję z jeńcami. On potem wprowadził w to innych i w ten sposób to działało.
Pamiętam, że matka opowiadała, że raz była w biurze z koleżanką, nie w biurze, ale tam, gdzie pracowali. Była zbiórka. […] Powiedziała do koleżanki: „Słuchaj, może ty byś tam mogła pójść, a ja skończę tu pracę”. Tam niestety w międzyczasie była wsypka i wszystkich aresztowali. Jak ta kobieta nie wróciła, to matka się zaczęła niepokoić. Pojechała pod ten adres i pukała do drzwi. Słyszała, że ktoś pisze na maszynie, ale nikt nie odpowiedział. Drugiego rana, jak ta kobieta w dalszym ciągu nie wróciła, to zadzwoniła, czy pojechała, już nie wiem, do męża, czy on coś o niej słyszał, czy wie, gdzie ona jest. On powiedział: „Nie! Nie! Jej całą noc nie było”. Wtenczas zgłosiła to gdzieś w komendzie. Ojciec podobno też jej zrobił wielką awanturę. Powiedział: „Cóż to za głupstwo! Wiesz, że coś się stało i pukałaś do drzwi?!”. Podobno Niemcy tam zostawili gestapowca, ale on pisał na maszynie i nie słyszał, jak matka pukała do drzwi. A panią, która tam pojechała, zaaresztowali. Zginęła w obozie. Tak, że to mogła być właśnie moja matka, którą taki by czekał los. A to, że ją poprosiła, żeby poszła… Dziwne są czasami losy. Potem matka właściwie opowiadała, jak to było w przeddzień Powstania.
Tak, urodziłem się w 1942 roku, w grudniu.
Tak, bo to było po dwunastu latach małżeństwa. Ojciec wtenczas miał już chyba 47 lat, jak się urodziłem. Całkiem starszy pan. Tak, zdaje mi się, że był bardzo zadowolony.
[Dowiedziałem się] dopiero, jak się zacząłem interesować genealogią rodziny. Właściwie też mój kuzyn, Piotr Piniński w tym dużo pomógł, bo dużo się dowiedział. My jesteśmy z linii Komorowskich – Korczak i z linii tak zwanej prymasowskiej. Bo był prymas Adam Ignacy Komorowski w tysiąc sześćset którymś roku. Jak zacząłem odkrywać tę linię, to tam Adamów jest masa. To widocznie jest może imię rodzinne. Nie wiem, czy z tego powodu wybrali, bo nie pamiętam. Nigdy nie mówili, dlaczego się nazywam Adam, ale sądzę, że to może właśnie z tego powodu.
Tak. Matka była w ogóle pod fałszywymi papierami, zdaje mi się, że miała nazwisko Malinowska. Już nawet nie pamiętam, czy według tych dokumentów była [mężatką], czy mąż był za granicą. Myślę, że nawet była. Nie, nie pamiętam. W każdym razie była pod fałszywymi papierami i byłem ochrzczony przez księdza z AK, zupełnie w tajemnicy. Tak, że nie mam żadnego aktu urodzenia. Dopiero w tym roku otrzymałem [ten akt] po paru występach w sądzie w Polsce.
Tak, nie istniałem. Chociaż w 1992 otrzymałem polski paszport, bo nigdy nie wziąłem obywatelstwa brytyjskiego, byłem […] jako bezpaństwowiec. Wszyscy mi mówili: „Czemu nie bierzesz obywatelstwa brytyjskiego?”. Myślałem sobie: „Po co? Nie jestem Brytyjczykiem, tak że nie jest mi potrzebne”. A poza tym zawsze były wielkie hece i awantury z travel documents, bo trzeba było co pewien czas odnowić. Paszport jest na dziesięć lat, a tutaj [na] trzy lata. Tak że parę razy wyjechałem nielegalnie i potem miałem zabawy, jak wracałem. Była z tym wielka zabawa.
Nie. Zdaje mi się, że nigdy.
Tak. Ojciec przychodził odwiedzić matkę, ale żeby razem mieszkali, to nie. Przyznam się, że dużo nie pamiętam. W pamięci utkwiło mi jedno, że byłem w wózku i niemiecki żołnierz dał mi cukierek. A nienawiść wobec Niemców miałem za młodych lat olbrzymią. Jak miałem siedem, osiem lat to po raz pierwszy pojechałem do rodziny szwajcarskiej. To byli sąsiedzi znajomych mojej chrzestnej matki, pani Karli Lanckorońskiej. Ona to urządziła i zawiozła mnie tam po raz pierwszy. Dzięki temu doskonale nauczyłem się [mówić] po francusku, bo oni nie mówili po angielsku, a ja nie [mówiłem] po francusku. Tak że nim się zacząłem uczyć w szkole, to już nieźle mówiłem po francusku. Pewnego, drugiego czy trzeciego lata, już chyba miałem dziesięć lat, powiedzieli mi, że zapraszają młodą pannę, która przyjeżdża z Niemiec. Powiedziałem: „Ja z nią nie będę rozmawiał”. Wiem, może miała z osiemnaście lat, czy coś takiego, młoda dziewczyna i ona próbowała w każdy sposób jakoś do mnie dociągnąć. Wtenczas zbierałem małe samochody, to się nazywało pinkie toys, to mi nawet kupiła taki samochód. Powiedziałem: „Nie, od niej nie przyjmuję”. W późniejszych latach trochę byłem smutny, że tak postępowałem, ale chyba taki po prostu był nastrój u nas w domu, antyniemiecki i też antyrosyjski, że to po prostu wyczułem i w ten sposób postępowałem.
Przeszło, tak. Niby. Nie, chyba przeszło, tak. Miałem do czynienia z „X” Niemcami i zupełnie przyzwoicie się zachowywałem.
Z tego, co pamiętam, to ojciec w ogóle był tym trochę zaskoczony. Pytał, zdaje mi się, oficerów sztabu, czy rzeczywiście oni chcą, żeby on wstąpił na to stanowisko. Jak wszyscy powiedzieli, że tak, to się zgodził. Właściwie też, przypomniało mi się to, że przed wojną w latach, jak został wysłany do Grudziądza, to właściwie się szykował na emeryturę i zamierzał wrócić do Lwowa i tam zajmować się rolnictwem. Ale niestety, wojna go zaskoczyła. Nigdy się nie pchał do tego, żeby być dowódcą, czy Armii Krajowej, czy w ogóle Wodzem Naczelnym. Może skoczę do przodu na chwilę... Jak zrezygnował z tego stanowiska w Londynie, to matka o tym opowiadała, że powiedział: „Po co tu być dowódcą wojska, które nie egzystuje. A jednak generał Anders się do tego strasznie pali. To że ja, młodszy oficer od niego, niech to ma, mnie wcale na tym nie zależy”. Potem dał rezygnację prezydentowi i zszedł z tego stanowiska. Ale skoczyłem trochę do przodu.
Pamiętam, że dopiero dzień przed Powstaniem ojciec przyszedł do matki i powiedział: „Jutro o…”, nawet może tego samego dnia to było, powiedział: „Zakup trochę mleka dla Adasia, żeby było, bo będzie Powstanie i to może tydzień, dwa potrwać”. [Powiedział], że będą trudności. Pamiętam, na jego pogrzebie pan Jeziorański mówił, że on, czy ktoś inny, się pytał ojca: „Dlaczego pan generał nie zawiadomił żony, żeby mogła w ogóle wyjechać z Warszawy?”. A ojciec na to odpowiedział: „Ile kobiet jest w ciąży w Warszawie, nie mogę ich wszystkich zawiadomić. Mnie nie wypada zawiadomić tylko mojej żony”. Tak że jak wybuchło Powstanie, my żeśmy się znaleźli w Warszawie.
Nie. Uważała to zupełnie za sprawiedliwe.
Była w ciąży, [w ósmym miesiącu]. Mój brat się urodził 9 września. Tak nas gonili z jednego budynku do drugiego, [że] była przekonana, że nas rozstrzelają. Ale udało się i potem nas przewieźli do Murnau.
Tak.
Nie. Nas wysłali do Murnau i matka powiedziała, że tak się darłem, że nas bardzo szybko stamtąd wysłali. Ona pojechała do znajomych, którzy mieli pałacyk. Tam się dużo ludzi właśnie skrywało i chowało, ale gdy się zbliżył czas, gdzie mój brat się miał urodzić, to uważała, że nie będzie krępować tym innych ludzi. Po prostu znalazła na wsi pusty, stary budynek, gdzie zamieszkała i tam się urodził mój brat. Właściwie była sama jedna ze mną i była Aniela Santorek, niania, która razem potem z nami przyjechała do Anglii, a potem wyemigrowała do Stanów, do syna. Jej syn też był w Powstaniu. Właściwie sama z nianią urodziła Jerzego, który urodził się bardzo chory. Dopiero po przyjeździe do Anglii rozpoznali zespół Downa. Ale w ogóle ciężko chorował.
Matka właściwie z tego powodu, że to były bardzo ciężkie czasy, nie miała mleka, żeby go karmić i w końcu zdecydowała, żeby pojechać do Krakowa. Uważała, że może tam będzie łatwiej znaleźć i doktorów i lekarstwa, i tym podobne. Mieszkaliśmy na wsi i dowiedziała się, że poszukuje jej NKWD. Wtenczas do polski wkroczyła Rosja.
Siostra mojego ojca, Jadwiga Komorowska, mieszkała w Krakowie i miała kontakt z attache wojskowym, zdaje się brytyjskim, czy francuskim i zdecydowała, żeby uciec. Moja ciotka Jadwiga powiedziała: „Słuchaj, ja z tobą nie uciekam, bo obawiam się, że może was zdradzę, że nie jestem dosyć odważną, żeby na taką awanturę ryzykować”. Ona została. Zmarła w 1970 roku w Krakowie. Dopiero w zeszłym roku po raz pierwszy znalazłem jej grób, jak tam pojechałem z synem. Był tam, to też był mąż krewnej, który pracował, zdaje mi się, w browarze Okocim i z tego powodu prowadził lorę. On trochę pojeździł rozpoznać jakie pociągi, gdzie, jak jadą i zawiózł ją na pociąg. Ja, brat, Aniela Santorek i matka wyjechaliśmy, żeby dojechać do Pilzna. W pewnym momencie jakiś NKWD-owiec wstąpił na pociąg, wyciągnął nas, wziął do swojego biura i zaczął matkę kwestionować. Podobno znowu zacząłem wrzeszczeć i wrzeszczeć. Matka powiedziała, że uratowałem sytuację, bo w końcu on tak się zdenerwował, że nas wyrzucił, powiedział: „Ach!”. i na tym był koniec. W końcu dojechaliśmy do Pilzna, gdzie matka się skontaktowała z osobą, do której miała kontakt i młody ochotnik, osiemnastoletni pilot brytyjski przyleciał po nas na pole pod Pilzno. Przywiózł ze sobą kolegę, który był fotografem i on zrobił zdjęcia i wysłał to do Anglii.
W międzyczasie dojechaliśmy do Düsseldorfu, nabraliśmy paliwa i potem następna część podróży była do Brukseli. W międzyczasie to zdjęcie się ukazało w gazecie Evening Standard i rząd brytyjski powiedział: „A skąd! My ich nie wpuszczamy!”. Bo nastawienie ojca było bardzo antyrosyjskie, a Rosja była wielkim aliantem i była bardzo szanowana. Siedzieliśmy więc w Brukseli ze dwa miesiące u rodziny belgijskiej. Wtenczas premierem Irlandii był de Valera. Dowiedział się o tym i zaprosił całą rodzinę do Irlandii. Jak tylko dowiedział się o tym brytyjski rząd, to powiedział: „Możecie przyjechać do Londynu”. To chyba było, zdaje mi się, z początkiem listopada. Wiem, że to był początek zimy, jak żeśmy przyjechali do Londynu i ojciec pojechał nas spotkać na stację.
Tak, 1945.
Tak. Niemcy nas gonili i potem wywieźli do Murnau.
Tak.
Nie, niedużo o tym wiedziała. Dopiero, zdaje mi się, miała z nim kontakt, jak był w obozie niemieckim. Wtenczas się dowiedziała, że on tam jest.
Najpierw wywieźli sztab, zdaje mi się, do Langwasser i parę razy był w Colditz. Już nie pamiętam, jaki był ostatni obóz, ale tam przyjechał Szwajcar z Czerwonego Krzyża, który poszukiwał, zdaje mi się, prominentów angielskich i namówił komendanta obozu, żeby wszystkich wypuścił. A ten, zdawało się, że wiedział, że Niemcy właściwie przegrywają i prawdopodobnie gdzieś uciekł. Tak samo, jak wywieźli ojca ze sztabem do Langwasser. Wpierw wywieźli ich do Berlina, ale zdaje mi się, tam ktoś chciał z nimi rozmawiać. Nie wiem, czy to był Himmler, już nie pamiętam, który to był. Jak przywieźli ich do obozu, to otrzymali rozkaz, żeby wszystkich ich rozstrzelać. Ojciec dowiedział się o tym dopiero po wojnie, jak komendant obozu wydał książkę o swoich wspomnieniach, że otrzymał [taki] rozkaz. Ale on też chyba wiedział, jak wojna się skończy i nie chciał być oskarżony o morderstwo. Wysłał depeszę z powrotem do Berlina. Powiedział, że to mogłoby skompromitować akcje grup Wehrwolf, które działały poza liniami alianckimi. Przez jakieś trzy dni nie otrzymał żadnej odpowiedzi i dopiero po trzech, czterech dniach odwołali rozkaz, żeby wszystkich rozstrzelać. Tak że ojciec nie wiedział wtenczas, że jest krok od śmierci.
Ojciec nigdy nic o Powstaniu nie mówił. Nie. Niestety byłem może za młody, żeby się o to dopytywać, obawiałem się, że może to go będzie żenować, że może być mu smutno. Miałem chyba ze dwadzieścia jeden lat, jak wyjechałem z domu i przez jakiś rok pracowałem w Szkocji. Ożeniłem się, jak miałem dwadzieścia trzy lata, w krótkim czasie mieliśmy czterech synów. Ojciec wiedział, że żona jest w ciąży, ale nim się urodził pierwszy wnuk, to niestety zmarł. Gdyby jeszcze pożył może z dziesięć lat, to wtenczas z pewnością bym się zaczął dopytywać, jak bym był trochę starszy, ale niestety. Jak mówię, w domu nic o tym nie mówił. O Powstaniu mówiła raczej trochę matka, ale też niezbyt dużo. Na przykład mówiła mi, że lata w konspiracji, to były najpiękniejsze lata jej życia, że się walczyło, że byli przekonani, że dojdą do zwycięstwa i że życie było pełne i pełne emocji. Też mnie to trochę zdziwiło, bo to nie mogło być łatwe życie, ale jednak uważali, że coś z tego wyjdzie.
Mnie prawdopodobnie nie było, jak były te dyskusje. Jak przychodzili starsi, to prawdopodobnie szedłem się bawić do drugiego pokoju. Tak że niedużo pamiętam, żeby były rozmowy na ten temat w domu.
Tak. On nigdy nie próbował tłumaczyć, dlaczego podjął decyzję [o wybuchu Powstania]. Zawsze brał za to całą odpowiedzialność. To, że tyle, nie tylko żołnierzy, ale ludności zginęło w Warszawie, to chyba miał ten ciężar na swoich barkach. Generał Sosnkowski, który był dowódcą naczelnym też gdzieś wyjechał i zaginął w czasie, gdy ta decyzja miała być podjęta, a rząd w Londynie powiedział: „To wasza decyzja na miejscu”. Tak że wszyscy od tego umyli ręce. […] Niestety też nie mieli wszystkich [danych]. Jan Nowak Jeziorański przyjechał, zdaje mi się, też za późno, żeby informacje, które przekazał [wykorzystać]. To już było za późno, żeby zatrzymać Powstanie. Nie wiem, czy gdyby ojciec o tych wszystkich rzeczach wiedział, czy to by zmieniło jego zdanie. Nie wiem, czy to od matki, czy od ojca, ale też pamiętam, że o tym wiedziałem, że cały nastrój ludności w Warszawie po pięciu latach okupacji był taki, że po prostu spontaniczne mogłoby być powstanie ludności, bo tak nienawidzili Niemców, że to po prostu musiało być.
Tak, z tym że nikt nie wiedział, że niestety polityka będzie miała większy wpływ na to niźli stosunki wojskowe. Bo to wszystko miało sens, żeby było Powstanie, że to pomoże Rosjanom awansować. Jednak oni mieli swoje własne plany. Stalin miał własny plan na okupację Polski. Nie tylko Polski, ale wiadomo, dlaczego tak było.
Rząd brytyjski nie przyznał ojcu żadnej renty, bo powiedzieli, że nigdy nie walczył pod komendą brytyjską, jak na przykład generał Anders, czy inni, którzy coś otrzymali. Nawet mam list od British Home Office, gdzie odmawiają mu jakiejkolwiek renty. Mówią, że powinien być zadowolony z tego, że płacili mu gażę do czasu, gdy był Naczelnym Wodzem. Wiem, że byli Brytyjczycy, którzy byli oburzeni tą decyzją i wiem, że małą sumę, ale bardzo małą, miesięcznie, prawie że tajnie, wpłacali mu na konto. Ale to nie było dosyć, żeby z tego żyć. Ale coś, niby parę funtów, otrzymywał. Bo uważali, że rząd go bardzo źle potraktował.
Mam w domu drugi list, gdzie ojciec pisze, że żołnierze Armii Krajowej są w Niemczech i że rząd brytyjski nie chce ich wypuścić stamtąd z obozu. Że on jako komendant prosi żołnierzy, żeby jego zwrócić do obozu w Niemczech, bo to jest dla niego niedopuszczalne, żeby on był wolny, żeby mieszkał w Anglii, a reszta żołnierzy żeby musiała siedzieć w obozie. Nie wiem w końcu, czy ten list był wysłany, czy go przekonali, żeby tego listu nie wysłać. Czy był wysłany i stosunki akowców się poprawiły, tego dokładnie nie wiem. Ale wiem, że jest kopia tego listu, którą mam w domu.
Ojciec był założycielem koła Armii Krajowej, potem tutaj założyli SPK. Po wojnie był też premierem rządu na emigracji. W latach czterdziestych zabierało mu to cały czas. W 1946 roku pojechał do Stanów Zjednoczonych, w 1950 też. Wiem, że to było po pierwszym wyjeździe do Stanów. Polonia tam zebrała dosyć dużą sumę, którą osobiście podarowali ojcu. On to przywiózł z powrotem do Londynu i z tego tylko wziął bardzo małą sumę jako depozyt na kupno domu, w którym do dziś dnia mieszkam na Wembley. Resztę dał do funduszu inwalidów Armii Krajowej, bo uważał, że tam dużo osób ma większe potrzeby od niego. To chyba było w roku 1950, jak ojciec wyjechał do Stanów.
Matka wiedziała, że bardzo krucho stoimy. Pamiętam, że mówiła: „Słuchaj, muszę zacząć pracować. Powiem ojcu, jak wróci ze Stanów”. Zaczęła pracować w małej firmie polskiej, gdzie szyli firanki. Poduczyła się i założyła własną firmę w dwóch pokojach na górze u nas w domu. Zatrudniła dwie Polki i właściwie do końca życia prowadziła tę firmę. Ciężko pracowała, jeździła, dostarczała firanki. […] Potem wzięła też na wspólnika tapicera. On miał w ogrodzie budę, gdzie robili tapicerkę. Też był w niemieckim obozie, gdzie mu wlewali olej do uszu. Na jedno ucho był w ogóle głuchy i niestety nie był łatwym we współpracy człowiekiem. Tak że matka też miała z nim niestety trudności. Czasami jeździłem jej pomóc, jak już umiałem prowadzić, zawoziłem czasami firanki.
Jak ojciec zmarł w 1966 roku, to był pogrzeb na cmentarzu Gunnersbury niedaleko stąd, gdzie jest masa Polaków pochowanych. Właściwie jedynie brytyjski rząd nie przysłał reprezentacji na pogrzeb. Amerykanie, Francuzi, zdaje mi się, że król Jugosławii nawet przysłał [reprezentanta] z jakimś odznaczeniem dla ojca. Wtenczas był socjalistyczny rząd Harolda Wilsona i oni nikogo nie przysłali.
Po trzydziestu latach wszystkie dokumenty były ujawnione w Public Record Office i jeden historyk, Anglik, który był ożeniony z Polką, powiedział mi: „Słuchaj, może chcesz pojechać ze mną, [zobaczyć] te wszystkie dokumenty, bo tam często jeżdżę, grzebię po papierach”. Rzeczywiście, były wszystkie listy od Ministra Obrony i tym podobne, że królowa nie powinna wysyłać żadnej reprezentacji, to i tamto. Potem były wielkie awantury, rzucili się na to konserwatyści, były pytania w parlamencie, były artykuły w tutejszych dziennikach. Był jeden list od Ministra Obrony Denisa Hilly’ego, gdzie napisał: „Nie możemy sobie pozwolić, żeby spotkała nas druga taka afera. Jest tutaj generał Anders, który jest w poważnym wieku, musimy dojść do metody działania, bo to bardzo nam zaszkodziło”. Ale nie, do śmierci właściwie nie…
I potem, na tym samym cmentarzu, to też lata trwało nim pozwolili, żeby był postawiony pomnik katyński. Ale też chyba z dziesięć, piętnaście lat nie chcieli na to pozwolić.
Na Gunnersbury. To jest w Acton, niedaleko Ealingu.
Muszę trochę wrócić. On miał, zdaje mi się, lekki atak serca pod koniec lat pięćdziesiątych. Jak mówiłem wcześniej, jeździłem zawsze do rodziny, państwo Markey, koło Neuchatel w Szwajcarii. To chyba było w roku 1960, czy coś takiego, ojciec ze mną pojechał do Szwajcarii na urlop, żeby trochę wypocząć. Nie wiem, czy to nawet był atak serca, ale po prostu z sercem coś było nienajlepiej. Matka go namówiła, żeby pojechał na odpoczynek. Pan Markey był pułkownikiem w wojsku szwajcarskim. Tak że z miejsca go zaprosił na przyjęcie wojska szwajcarskiego, żeby wygłosił przemówienie.
Jazda konna i polowanie to były dwie ulubione rzeczy w życiu [ojca]. Od najmłodszych lat jeździł do majątku wuja i tam, nie wiem, jak chyba miał może z osiem lat, to zaczął polować. Mam w dalszym ciągu kolegę szkolnego, Jim Marrey się nazywa, który razem z matką mieszkał na fermie pod Londynem. On prowadził fermę, to należało do znajomego, który mieszkał we Francji. Tak że oni prowadzili tę fermę. On bardzo często przyjeżdżał i nocował u nas w mieszkaniu i bardzo się przyjaźnił z ojcem. Właściwie czasami myślę, że ojciec jemu dużo więcej opowiedział niż mnie, bo może było mu łatwiej. Jim mi też dużo opowiadał, co się dowiedział od ojca. On powiedział ojcu: „Panie generale, może pan sobie kupi strzelbę i przyjedzie do nas na fermę na polowanie”. Jak kosił maszyną zboże, to króliki wyskakiwały i ojciec strzelał do królików. Akurat wyjechałem do Irlandii z żoną i z dziećmi na urlop i otrzymałem tam telefon od matki, że ojciec pojechał na polowanie do kolegi i w momencie strzału padł. Jim powiedział, że nawet trafił w królika. On do niego poleciał, ale już jak do niego doszedł, to już był nieżywy. To był atak serca.
To było w sierpniu. Ale którego to było...?
Tak. To było z początkiem miesiąca. W tej chwili daty dokładnie, przyznam się, że nie pamiętam. Pierwszym samolotem, naturalnie, wróciłem z Irlandii. Matka była w rozpaczy. Wszystkie ciężkie czasy spędzili razem. Ona tylko właściwie pożyła dwa lata. Miała zaledwie sześćdziesiąt cztery lata, jak zmarła. Tak że jako dla człowieka, który ubóstwiał polowanie, to śmierć była szybka i przyjemna. Był na świeżym powietrzu i jak mówię, w momencie strzału miał atak serca i padł.
Na Monte Cassino by nie było trudności. Sądzę, ojciec nigdy nie wierzył, że za mojego życia będzie wolna Polska. A jego prochy pochować w Polsce, to wątpię w ogóle, żeby była na to zgoda z Polski. Nie, on nigdy na ten temat nic nie mówił. Dla mnie to było wielkie zaskoczenie, że w 1994 roku mogłem zawieźć prochy rodziców. Też z tym była wielka awantura, bo do mnie rząd, konsulat, czy ambasada w 1992 roku się zgłosili i prosili, czy bym się zgodził na przewóz prochów tego roku. Powiedziałem: „Zgadzam się na przewiezienie, ale uważam, że to powinno być na pięćdziesiątą rocznicę Powstania, że to jest odpowiedni moment”. Oni mnie strasznie naciskali, powiedzieli: „Ale my akurat teraz mamy na to przekazane pieniądze, a potem nie będzie”. Potem akowcy mówili: „A! Za dwa lata to nas masa wymrze. Nie będzie nas”. Rozmawiałem z panem generałem Klemensem Rudnickim na ten temat. To stary kolega ojca z 9. Pułku Ułanów i on powiedział: „Masz zupełną rację”. Też rozmawiałem z panią Karlą Lanckorońską, bo myślałem sobie, że nie chcę się tutaj upierać i być głupim, jeśli to tylko moje zdanie jest takie. Ale wszyscy mnie w tym poparli, więc trzymałem się tego. Z miejsca powiedziałem, że zgadzam się, ale to muszą być razem oboje rodzice, bo takie było ich życzenie, żeby byli razem pochowani. Tutaj byli razem pochowani i powiedziałem, że tak samo muszą być w Polsce pochowani. Z tydzień przed przyjazdem otrzymałem wiadomość, że to jest niemożliwe. Dlatego, że są cztery groby dla dowódców Armii Krajowej i nie może być w tym pochowana kobieta. Powiedziałem: „To w takim razie odwołuję”. Prawie że do przyjazdu była na ten temat awantura, po prostu się trzymałem mojego zdania. Powiedziałem: „W takim razie nie przyjeżdżam”. W końcu się zgodzili na to, żeby był napis matki. Tablica jest z frontu, a nie na płaszczyźnie. Powiedziałem: „Dobrze, może być”. Potem był prywatny pogrzeb, ze dwa, trzy dni później po oficjalnym pogrzebie ojca.
Brat, jak mówię, miał zespół Downa i z początku chodził do specjalnej szkoły. Matka go codziennie zawoziła i potem odbierała. Po zakończeniu tej szkoły zaczął jeździć do Adult Training Centre, to też przez gminę prowadzone dla takich ludzi. Codziennie przyjeżdżał po niego autobus i odwoził do domu. Tam się doskonale bawił, a w domu, w ogóle jak tylko ktoś przyszedł, to on z miejsca operował w kuchni – herbata, ciasteczka, zmywał, cały dom czyścił. Gdy ktoś wszedł mu do kuchni, to był bardzo obrażony, bo to była jego sfera operacji. Matka się strasznie przejmowała, co się z nim stanie, jak już jej nie będzie i zapisała dom rodzinny, żeby on tam mógł mieszkać i żeby można wciągnąć starszą panią na emeryturze, żeby się nim opiekowała. Matka zmarła dwa lata po ojcu, w 1968 roku. Miała anginę pectoris i była w szpitalu przez parę miesięcy przed śmiercią. Ale po prostu mam wrażenie, że do czasu, gdy ojciec żył, to była aktywna, właściwie prowadziła całe przedsiębiorstwo, z tego żeśmy żyli, a po śmierci ojca straciła właściwie całą ambicję do dalszego życia. Dożyła pierwszych dwóch wnuków. Moja żona już była w ciąży, ojciec o tym wiedział. Syn się urodził w styczniu, była w trzecim miesiącu ciąży. Jak matka już zaczęła chorować i była w szpitalu, to żona powiedziała: „Słuchaj, weźmiemy Jerzego do nas”. My żeśmy wtenczas mieszkali w południowej Walii i Jerzy zamieszkał z nami. Mieliśmy wtedy dwóch młodych synków, on bardzo pomagał, bo zmywał, wszystkie łóżka ścielił. To nie, że trzeba było go poprosić, tylko sam z siebie robił. Potem jak chłopcy zaczęli trochę podrastać, to można go było zostawić z chłopcami, opiekował się nimi. Potem, po pewnym czasie bawił się z nimi, a potem oni go przerośli. Dwóch najmłodszych synów przez parę lat mieszkało w tym samym pokoju razem z nim. Oni w ogóle może więcej od dwóch starszych, zawsze go wspominają i pamiętają bardzo serdecznie. Rok przed śmiercią zaczęliśmy się bardzo niepokoić, bo parę razy Jerzy nie wrócił do domu. Raz żeśmy go znaleźli w pobliżu w parku, gdzie po prostu wędrował, jakby zupełnie zgubiony. Dowiedzieliśmy się, że podobno u takich osób Alzheimer bardzo szybko działa. On wtedy miał ze czterdzieści siedem, osiem lat i w przeciągu chyba roku, od czasu gdy żeśmy to spostrzegli, to można mu było podać jedzenie i on się na to patrzył, trzeba było go karmić. Pod koniec, trzeba było mu dawać pieluszki, trzeba było go myć, nawet ubierać. Po prostu nie wiedział, co się z nim dzieje. To było bardzo smutne. Ale szczęśliwie długo nie potrwało. Zachorował w grudniu. Zawieźliśmy go do szpitala, leżał tam przez dwa tygodnie i w moje pięćdziesiąte pierwsze urodziny, 12 grudnia, zmarł w 1993 roku. Niepokoiliśmy się, bo wiedzieliśmy wtedy, że następnego roku zawieziemy prochy rodziców. Cała rodzina jedzie, bo wszyscy moi synowie i żona i nie było u kogo zostawić mojego brata. Jakoś szczęśliwie zmarł. Szczęśliwie z jego strony, bo zupełnie nie wiedział, gdzie jest. Nie potrafił nic robić. [...]
Pierwszy raz przyjechałem po pierwszych wyborach. […] Chyba to było w 1991, albo 1992.
Nie. Jak mówię, mój kuzyn Piotr Piniński, który był urodzony w Anglii, jeździł [do Polski]. Pracował w firmie Barkley i oni się zajmowali prywatyzacją [fabryki] traktorów Ursus. Jeździł do Polski na brytyjskim paszporcie i zdecydował się przenieść na stałe. Miał wtedy jednoletniego synka. Pojechał z żoną. Jego matka była Szkotką, a ojciec był Polakiem, moim kuzynem. [...] Za pierwszym razem pojechałem do Piotra. To jeszcze wtedy pojechałem, jak miałem [dokument podróży]. Konsulat dawał wizę, której nie stemplował w paszporcie, bo na [dokument podróży] było mi można wszędzie pojechać poza Polską. Bo niby byłem tutaj jako uciekinier z Polski. Tak że wizę brali na granicy Polski, a wracałem z zupełnie czystym dokumentem. Dopiero po powrocie, po pierwszej wizycie, pomyślałem sobie, czemu nie wziąć polskiego obywatelstwa i mieć polski paszport. Pojechałem wpierw chyba do ambasady z prośbą, to się zaczęli mnie pytać: „Pod jakim adresem pan mieszkał przed wyjazdem z Polski?”. Powiedziałem: „Nie wiem, gdzieś na wsi pod Krakowem. Wtenczas miałem niecałe trzy lata, nawet dwa lata”. – „A gdzie pana rodzice mieszkali?”. Powiedziałem: „Też nie wiem, pod najrozmaitszymi adresami, bo byli w konspiracji”. – „Uuu! To bardzo źle”. Stawiał mi najrozmaitsze pytania, na które po prostu nie mogłem odpowiedzieć. W końcu się trochę zezłościłem, nie maiłem też żadnego dowodu urodzenia, metryki. „Oj proszę pana! Nie. Nie wiem, czy to się da zrobić”. Powiedziałem: „Jedynie mogę panu polecić książkę «Armia Krajowa» [napisaną] przez generała «Bora» Komorowskiego, gdzie na stronie 345. pisze: «Dowiedziałem się, że moja żona urodziła syna Adama 12 grudnia…»” – „A! To pan jest synem generała «Bora»?”. Powiedziałem: „Tak”. „To w takim razie nie ma żadnych problemów”. I w przeciągu paru tygodni otrzymałem paszport polski i na tym w dalszym ciągu teraz jeżdżę.
To chyba był rok 1992 albo 1991, kiedy pierwszy raz pojechałem po Polski. Od tego czasu, czasami trzy, cztery razy do roku jadę. Parę lat było, że nie pojechałem, to po prostu zależy. Teraz, jak są tanie loty, to nawet jeden z moich kolegów Anglików skończył sześćdziesiąt lat, to mu na długi weekend zafundowałem wycieczkę do Krakowa i do Warszawy. Czwórka nas pojechała. Po raz pierwszy przyjechali zwiedzić Polskę.
Nie, ani słowa. Niby też się dowiedziałem paru nowych rzeczy z książki pana Daviesa „Powstanie ‘44”. To też było dziwne. Kolega, o którym mówiłem, którego zawiozłem do Polski, on jest wykładowcą na uniwersytecie i też wykłada wieczorami dla dorosłych ludzi o komputerach i tym podobne rzeczy. Powiedział mi, że otrzymał butelkę „Żywca” od jednej pani, która była na jego kursie. Powiedziała: „Byłam w Polsce i przywiozłam panu”. – „Tak, to znam, bo to piję u mojego kolegi Adama Komorowskiego”. – „Aha. To bardzo słynne nazwisko”. Powiedział: „Tak, to jest syn generała «Bora»”. Powiedziała: „Jestem uczennicą pana Daviesa i on w tej chwili pisze książkę o Powstaniu. On z pewnością by chciał się skontaktować z synem, ale książka lada moment idzie do wydania. Może by pan mi podał jego telefon?”. Ona do mnie zadzwoniła, powiedziała: „Pan Davies by bardzo prosił, czy by pan mógł napisać osiemset słów o swoich wspomnieniach?”. To napisałem. Parę dni przed tym, gdy to wszystko musiało być wysłane do redakcji i w ogóle nie wiedziałem, że on tę książkę wtedy pisze. Dowiedziałem się o tym w dziwny sposób. Tak samo, jak byłem zawsze przekonany, że jestem właściwie jedyny Komorowski z naszej rodziny na świecie. W latach dziewięćdziesiątych moja żona pracowała w Banku Lloyds w Harold pod Londynem i jednego dnia wszedł [klient] - Kanadyjczyk, żeby wymienić czeki. Widzi, że nazwisko Bridget Komorowska i mówi: „A! Pani ma nazwisko Komorowska?”. – „Tak”. „Znaczy pani może słyszała o generale «Borze». Komorowskim?”. Powiedziała: „Tak, rzeczywiście słyszałam”. „A czy może pani jest spokrewniona z nim?”. – „Tak, mój maż jest jego synem”. On powiedział: „A, bo mam przyjaciółkę Gabrielę Komorowską w Montrealu. Czy by pani mi podała swój adres, ona z pewnością by się chciała skontaktować?”. Rzeczywiście po pewnym czasie otrzymałem od Gabrieli bardzo długi list, z bardzo licznymi pytaniami. Na jedne potrafiłem odpowiedzieć, na inne nie, wysłałem list i nic, cisza. Po pewnym czasie sobie pomyślałem, jaka szkoda, bo to rzeczywiście może być rodzina, ale w międzyczasie zagubiłem jej list z adresem.
Minęło pięć lat i szukając czegoś innego we wszystkich śmieciach, które trzymam w domu, znalazłem jej list i pomyślałem sobie, muszę do niej napisać jeszcze raz. Następnego dnia, nim w ogóle zacząłem pisać do niej list, przyszedł list od niej, że strasznie mnie przeprasza, że tak długo nie odpowiadała, ale że najrozmaitsze tragedie były w jej rodzinie. Że matka zginęła w wypadku samochodowym w Belgii, że syn jednej córki popełnił samobójstwo, że córka siostry się zabiła w wypadku samochodowym z matką i po prostu nie doszło do odpowiedzi na mój list. Ale że teraz ma lepsze wiadomości, bo córka najstarszej jej siostry w Belgii wychodzi za mąż za księcia Filipa, tak że będzie księżną. [...] I czy jadę na zjazd Komorowskich. Powiedziałem: „Na jaki zjazd Komorowskich?”. Powiedziała: „To skontaktuj się z Jurkiem Komorowskim w Poznaniu”. Rzeczywiście się z nim skontaktowałem i zjazd był w Żywcu. Przyjechało przeszło sto osób z całego świata. Też się dowiedziałem, że jest linia prymasowska, jest linia litewska. Tam się zapoznałem z Bronkiem Komorowskim, z którym utrzymuję w dalszym ciągu kontakt i mieliśmy dwa następne zjazdy rodziny. Ostatni był prowadzony przez Bronka i pojechaliśmy na Litwę. Rzeczywiście byłem jedyny z linii prymasowskiej. Teraz mam czterech synów i dwóch wnuków. Mam nadzieję, że jeszcze przez pokolenie, dwa, pociągnie.
Niestety nie. Moja żona chodziła na lekcje polskiego. Jak wracałem wieczorem, to dzieci już były w łóżku. Wysyłałem ich do polskiej szkoły sobotniej, ale poza tym, że parę słów się nauczyli, to żeby mówić dużo, to niestety nie. Niestety...
Tak, jak najbardziej. Jeden z moich synów, też o imieniu Adam [...] jeździ na najrozmaitsze spotkania [...] Jeździł do Szwecji i tam było duże spotkanie, a większość na tym jest głównie wojskowych, są pułkownicy i tym podobni i on prowadził dyskusję. Tłumaczył ile [co] będzie kosztować i potem go zaprosili na drinka do baru. Z miejsca jeden pułkownik go pyta: „Pan ma nazwisko Komorowski. Czy pan jest może spokrewniony z generałem «Borem» Komorowskim?”. Powiedział: „Tak, jestem jego wnukiem”. „A bo akurat czytałem książkę Daviesa. To wspaniale”. [...]. Powiedział, że ma dużo do czynienia ze sferą wojskową gdziekolwiek działa i w ogóle zatrudniają eks-wojskowych do tej pracy, że nazwisko jest bardzo często poznawane i się go pytają. Jak tylko powie, że jest wnukiem, to jemu bardzo idą na rękę.
Nigdy o tym nawet nie pomyślałem, przyznam się. Niby dali nam tutaj żyć, niby nie mogę narzekać, specjalnie zamożny nie jestem, ale wychowałem czterech synów i biednym zupełnie [też] nie jestem. Tak że z pewnością mam życie lepsze, niż bym miał [w czasie] komunizmu w Polsce. [Za to] jestem wdzięczny. Nie, nigdy nie uważałem, że czekam na przeprosiny. Taka jest realna polityka, tak się dzieje i trzeba z tym po prostu żyć.
Byłem. Tak. Pojechałem zobaczyć. I w Krakowie tak samo, jest.
Chyba po pierwsze zdziwienie, że coś takiego się w ogóle stało. Też sobie pomyślałem, że ojciec by w to też zupełnie nie wierzył.
Skoczę teraz z powrotem do Powstania. Bo widziałem się, za pierwszym razem jak pojechałem [do Polski], to jeszcze żył „Agaton”, który był adiutantem ojca. On mi opowiadał, że słuchał radia z Londynu i jego poinformowali, że ojciec został mianowany Wodzem Naczelnym i poszedł do ojca jemu to przekazać. Powiedział, że ojciec się zatrzymał, pomyślał i powiedział: „Przecież oni tam chyba wszyscy zwariowali?”. Taka była jego odpowiedź na tę nowość. Mnie to nieco dziwiło, dlaczego mianowali osobę, która z pewnością wkrótce znajdzie się w niewoli, Naczelnym Wodzem. To mi też trudno było zrozumieć. Dopiero w późniejszych latach, bo chyba w osiemdziesiątych, wytłumaczył mi jeden pan, który był w rządzie polskim, że właśnie obawiali się, że Niemcy potraktują ojca jako terrorystę i go rozstrzelają. A jeśli będzie mianowany Wodzem Naczelnym, to może go będą lepiej traktować. Mianowali go Wodzem Naczelnym, żeby go chronić.
Nie, bo wiedziałem, że to jest osoba bardzo specjalna. Wiedziałem, że do niczego podobnego nigdy nie będę dążyć. Tak że prowadziłem własne życie, byłem sportowcem, grałem w rugby, krykiet, wszystkie angielskie sporty i interesowałem się muzyką popularną. Nawet do dziś dnia piszę o tym, niby jestem uznawany jako ekspert rock’n’rolla. To zupełnie inna sfera. Wiedziałem dokładnie, kim ojciec jest i byłem bardzo z niego dumny. Ale nie, to mi zupełnie żadnych problemów nie dawało, ani psychologicznie, ani… Może dlatego, że sam był bardzo skromny. Wiem, że matka zawsze bardzo się na to gniewała – „Generał Anders to zawsze na jakiejkolwiek uroczystości z wszystkimi medalami w mundurze chodzi”. A ojciec tylko [jak] go zmusili ubrać mundur, to ubierał, a tak to zawsze chodził po cywilnemu, medale leżały u niego w biurku i nigdy ich nie nosił.
W Instytucie Sikorskiego. A mundur przekazałem do Muzeum Armii Krajowej w Krakowie, nim w ogóle dowiedziałem się, że będzie muzeum w Warszawie. Wtedy prezydent miasta, pan Kaczyński, jak była uroczystość pięćdziesięciodziewięciolecia, to zdaje mi się, zapowiedział, że za rok będzie muzeum.
[Wiele] razy. Widziałem, jak to się rozrasta.
Ostatnim razem, jak byłem w Polsce, to chyba było dwa, trzy miesiące temu i po raz pierwszy pojechałem razem z Piotrem Komorowskim, synem mojego kuzyna, który jeździł po całej Europie, i poza Europę. Powiedział mi, że to muzeum mu zaimponowało więcej niż jakiekolwiek muzeum na całym świecie, które widział. Znowu tak dużo muzeów nie zwiedzałem, przyznam się, co on. [...] Byłem bardzo [oczarowany] Muzeum Powstania i w ogóle tym, co w dalszym ciągu widzę, że się rozwija. Z tego powodu chcę wszystkie dokumenty i wszystko co mam, przekazać. Z tym, że muszę to wszystko znaleźć.
Niektórzy mówią trochę, że do matki, trochę, że do ojca. Ale mam wrażenie, że ani do jednego, ani do drugiego nie jestem zbyt podobny. Rodzina mojej matki, to znaczy Lamezan-Salins, jak mówiłem, przyjechała z Austrii. Ale poprzednio pochodziła z Francji i mam wrażenie, że [moja] cera [to cera] francuska, bo jestem dosyć ciemny. Włosy już niestety nie są ciemne, ale swego czasu miałem czarne włosy, że to pochodzi z rodziny matki z Francji. Ojciec był bardzo szczupły, ja natomiast jestem trochę tęgi. Jeszcze mam parę włosów, a ojciec był [łysy]. Nie pamiętam ojca z włosami od najmłodszych lat. Chyba już w czasie Powstania ojciec był [łysy], prawdopodobnie z tego, że przez wszystkie lata w wojsku nosił rogatywkę. Tak niektórzy twierdzili, nie wiem, czy to rzeczywiście tak było. Zawsze mnie to bardzo bawiło, bo ojciec chodził regularnie do fryzjera i myślałem sobie, po co płaci, to był szyling i półtora szylinga, żeby się ostrzyc, jak tylko tutaj troszeczkę jemu… Ale nie, on regularnie chodził, żeby się ostrzyc.
Trudno jest mi powiedzieć, jak bym się czuł na tym stanowisku, skoro nigdy go nie znałem, ale z tego co wiem, to sądzę, że z miejsca.