Zofia Gajderowicz „Grzymała”
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie.
Dzieciństwo było cudowne, z tym że niestety miałam dwanaście lat, jak zmarła nam mama (brat miał dziesięć lat). Ojciec był idealnym człowiekiem, niezwykle opiekuńczym. Ponieważ sam był sportowcem z zamiłowania, więc codziennie rano przed szkołą musieliśmy się gimnastykować. Potem czymś nas nacierał, potem dopiero ubieranie, śniadanie i do szkoły. Zrobiłam maturę licealną w maju 1939 roku – ostatnia przedwojenna matura.
Od dziecka interesowaliśmy się sztuką piękną, szczególnie malarstwem. Brat mojej mamy, który mieszkał stale w Krakowie, też bardzo tym się interesował. Nie umiałam czytać i pisać, a umiałam odróżnić style w architekturze, że to jest gotyk, to jest… Tak mnie uczyli. [Dzieciństwo] przyzwoite, w inteligenckim gronie, średnio zarabiającym, ale mieliśmy wszystko, co trzeba. Ojciec poza tym był szalonym demokratą – w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie robił różnic między ludźmi, nikim nie gardził i tego nas nauczył – ważny jest tylko człowiek. Absolutnie nie był żadnym nacjonalistą, ale patriotą. Wszyscyśmy kochali naszego marszałka Piłsudskiego, byliśmy ze szkołą na pogrzebie marszałka. To wszystko pamiętam.
W Zduńskiej Woli. Urodziłam się w Krakowie.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, 1 września?
O godzinie dziewiątej rano już byłam po kościele (byłam religijna). Mieliśmy nadzwyczajnego księdza – mądrego, kochanego księdza. Byłam wcześnie rano w kościele. O godzinie dziewiątej rano bombardowali kościół i bili z karabinu maszynowego do ludzi, którzy wychodzili z kościoła. To było moje pierwsze wrażenie. Niemców nie cierpiałam już przed tym – chociaż było tam bardzo dużo Niemców, ale myśmy żyli w przyjaźni. Różnie było potem w czasie wojny, bo nas oczywiście wysiedlili. Większość okupacji mieszkaliśmy w Warszawie. Wędrowałam między Warszawą a Krakowem. Niektóre moje koleżanki, z pochodzenia Niemki (nawet o polskich nazwiskach), zachowywały się przyzwoicie, a niektóre nie.
Mojego ojca od razu Niemcy aresztowali, siedział w więzieniu w Sieradzu. Przeżyłam okropną rzecz przed wysiedleniem, kiedy szedł zduńskowolski Niemiec i niósł buty oficerskie. Mówi: „O, przed chwilą rozstrzelali pani ojca”. Nie rozstrzelali ojca, tylko polskich oficerów, których wzięli do niewoli. Ojca potem wyciągnęłam z więzienia w Sieradzu przez zduńskowolską Niemkę, moją koleżankę. Nie wiem, jakie funkcje mieli ci Niemcy, starostwo czy inne… ona była sekretarką, więc jakoś mi w tym pomogła. Powiedzieli, że tak, wypuszczą ojca ([a trzeba wziąć] pod uwagę, że myśmy mieli tylko ojca, nie mieliśmy mamy) jeżeli pierwszym pociągiem wyjedziemy do Gubernatorstwa. Było Gubernatorstwo, Reich – Zduńska Wola była włączona (tak jak Łódź) do Reichu. To są moje wspomnienia wojenne.
- I wyjechaliście pierwszym pociągiem?
Nie, pierwszym chyba nie, ale wyjechaliśmy. W Łodzi widzieliśmy, jak granatowy policjant – nasz policjant – strzelał do oficera niemieckiego. Była ogromna strzelanina. Do Warszawy wsiadaliśmy na Dworcu Fabrycznym.
Pierwsza zima wojenna była bardzo ciężka. Mieszkaliśmy u przyjaciół, u znajomych – ja [mieszkałam], a brat mieszkał przez jakiś czas u rodziny macochy. Potem tatuś postarał się o mieszkanie. W czasie okupacji bardzo dużo bywałam w Krakowie u wuja.
- W którym miejscu mieszkała pani w Warszawie?
Najpierw na Mokotowie, a potem na Smolnej.
- Kiedy zetknęła się pani z konspiracją?
Pierwszej zimy wojennej.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Magistrat Warszawy – był magistrat, to było [Generalne] Gubernatorstwo, byli Polacy (oczywiście, że na czele pewnie Niemiec)… Polskich oficerów, którzy bronili Modlina, Niemcy łaskawie wypuścili – najpierw za taką nadzwyczajną obronę. Potem ich wyłapywali i aresztowali. Znajomy miał w Warszawie drukarnię i podrabialiśmy, robiliśmy dla nich dokumenty. Podpisywałam – uczyłam się podpisów pana z magistratu i rozwoziłam do nich [dokumenty]. To była bardzo ciężka zima. Strasznie zmarzły mi ręce mimo rękawiczek. Wsiadałam do tramwaju na Marszałkowskiej i wszystko mi się rozsypało, ale ludzie pomogli mi zbierać. To było moje pierwsze zetknięcie z [konspiracją], ale to jeszcze nie było AK.
Tak.
- A w samym AK, po 1942 roku?
Bardzo szybko.
- Jakie jeszcze miała pani zadania w konspiracji podczas okupacji przed Powstaniem?
Przede wszystkim kolportaż gazetek. To było najważniejsze. Potem żeśmy się spotykali – były różne patriotyczne zebrania. Uczyliśmy młodsze dzieci historii i tym podobne [zadania].
- Czy uczyła się pani w czasie okupacji?
Nie, nie uczyłam się. Miałam się uczyć, ale nie uczyłam się, bo byłam pochłonięta pracą. Miałam stały kontakt z dywizją śląsko-krakowską AK (już jak była AK), tak że bardzo dużo jeździłam, woziłam różne rzeczy, między innymi radiostację.
- Czy jeździła pani pociągiem?
Pociągiem w okropnych warunkach, w takim tłoku, że coś okropnego. Kiedyś w Radomiu Niemcy zatrzymali pociąg i: „Wszyscy wysiadać!”. Miałam nieswoje dowody. Byłam w szarym kapeluszu i pamiętam, że na fotografii w dowodzie było mi widać zęby. Jak przepuszczali do miasta, to stał nie kolejarz, tylko Niemiec. Pamiętałam tylko, żeby pokazać zęby. Nie zatrzymali mnie, przeszłam przez to. W Radomiu miałam wysiedloną ciocię, tak że miałam gdzie się schronić.
- Jak pani pamięta wybuch Powstania, 1 sierpnia?
Strasznie. Najstarszy brat mojego ojca zginął w czasie Powstania… Biegłam ulicą Chmielną i spotkałam stryja. Był strasznie nerwowy, mówi: „Uciekaj! Uciekaj, bo strzelają! Zabiją cię!”. Strasznie był mało męski z charakteru, przeciwieństwo mojego ojca. To było dla mnie bardzo przykre. Było trudno, bo w pewnych miejscach zaczęło się niepotrzebnie za szybko strzelać, to jednak dało już znać [Niemcom]. Poza tym niszczyli Warszawę dzielnicami – zaczęło się na Woli.
Jak upadło Stare Miasto, to przejmowałam chłopców z kanałów. Między innymi spotkałam Stanisława Pawłowskiego (walczył na Starym Mieście, [zamieszkał] po wojnie w Londynie, ale teraz jest [w Polsce], bo byliśmy na pogrzebie jego siostry w Nadarzynie). Był bez butów. Jeszcze nie wyrzucili nas z naszego mieszkania na Smolnej i znalazłam mu buty brata.
- Mówiła pani o pomaganiu żołnierzom wychodzącym ze Starówki kanałami. W którym miejscu powstańcy wychodzili z kanałów?
To była ulica Pierackiego, czyli Foksal – tam wychodzili.
- Co pani jeszcze pamięta z tamtego czasu?
W strasznym stanie byli. W okropnym stanie. Coś strasznego. A śmierdzieli! Strasznie. Myśmy potem już wszyscy śmierdzieli. Przecież były takie warunki… Higienicznych – żadnych. Bywało, że i wody nie było. Ale duch był do ostatka. To było bardzo ważne. Mało było ludzi. Może starsi już się załamywali. Modlitwy w piwnicach, odprawiały się nabożeństwa.
- Była pani łączniczką. Czy poruszała się pani tylko po Powiślu, czy była też pani w innych miejscach?
Przechodziłam przez barykadę na Śródmieście. W ogóle miałam być na politechnice, ale wszystko zmieniło się, pokręciło.
- Dlaczego to się zmieniło?
Bo był bałagan. Poza tym uzbrojeni chłopcy byli w różnych miejscach, tak że oni byli najważniejsi. Dlaczego – nie umiem powiedzieć.
- Jak wyglądało przejście przez barykadę z Powiśla do Śródmieścia? W którym miejscu była barykada?
Na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich.
- Jak wyglądało przejście przez barykadę?
Trzeba było bardzo uważać. Przejścia były fatalne – nie mogły być inne. To były [na przykład] porozbierane tramwaje. Trzeba było bardzo uważać, żeby nie przewrócić się…
- To było nocą, czy w czasie dnia?
W czasie dnia. Jak Niemcy zajęli [tereny] na Powiślu – właśnie tam, gdzie myśmy mieszkali – to wszystkich wyrzucili do Muzeum Narodowego w Alejach Jerozolimskich (Aleja 3 Maja). Mnie i tatusia też zaharapczyli. Potem segregowali. Wybierali najmłodszych i brali przed czołgi. Muzeum – była brama, potem [budynek] i wchodziło się. Tłum mężczyzn stojących i czekających, kiedy ich wezmą. Wybierali przede wszystkim młodych. Wypuścili kobiety, ale to było tak, że to było też moje szczęście. Była tam jednostka wojskowa z Alzacji. Dowódcą muzeum był nie esesman, tylko żołnierz, oficer, który znał francuski ([a ja] w ogóle nie znałam niemieckiego). Były słuchy, że oni biorą [łapówki]. Trzeba mieć spirytus, złoto. Na rogu Nowego Światu i Smolnej był [chyba] szwedzki konsulat, a Niemcy zagarnęli też Szwedów (neutralne państwo) i potem ich zwalniali. [Oficer] miga na mnie, mówi, że wypuszczają Szwedów i że z nimi wyjdę razem z ojcem. I tak było. Wcisnęłam mu w łapę piękny, złoty zegarek i coś jeszcze.
- I wróciła pani na Powiśle?
Tak. Do domu na bardzo krótko, bo Niemcy jedną stronę podpalili. Potem żeśmy byli u znajomych na Gołębiej – jeżeli w ogóle byłam w domu, bo to różnie to bywało.
- Na Powiślu, jak wróciła pani do swojego oddziału, czy miała pani jeszcze kontakt z Niemcami?
Nie, kontaktu już nie miałam. Potem nie. Miałam, jak nas znowu zagarnęli. Ze względu na tatusia, bo szalenie go kochałam, nie poszłam do niewoli, już jak skończyło się Powstanie (zresztą za wiedzą dowództwa), tylko [wyszłam] z ludnością cywilną. Pędzili nas tunelem, który jest z Pragi, na Dworzec Centralny i do Pruszkowa do obozu. Ale tu już byłam razem z cywilami, bo chodziło mi o tatusia.
Potem w Pruszkowie przeżyłam bardzo nieprzyjemną historię. Miałam przy sobie tylko chlebak, w którym był mszał i puszka mleka skondensowanego (jak takie głupie rzeczy człowiek pamięta). Widzę w Pruszkowie panią z maleńkim dzieckiem. Mówi: „Boże, ja nie mam go czym nakarmić”. Machinalnie otworzyłam [chlebak], przypomniało mi się, że mam i daję jej to. A wtedy inne kobiety – baby zaczęły na mnie krzyczeć, że trzeba było rozdzielić to między wszystkich! Różnie to było. Różnie ludzie w różnych sytuacjach [reagowali]… W ciężkich bardzo źle.
Tak samo jak mnie zrobili na ranną i znowu z powodu ojca poszłam na wywóz nie do Niemiec, tylko do Gubernatorstwa. Zrobili mnie na ranną (był już tam Czerwony Krzyż) i przeszłam razem z tatusiem do wagonu, który jechał [na tereny] Polski, wysadzili nas w Opocznie. Krzyczały, że taka młoda (bo denerwował mnie bandaż i ściągnęłam go) i jeszcze przeze mnie będą miały trudności. Tak to bywa.
- Jak długo była pani w Opocznie?
Bardzo krótko. Właściwie to było na wsi pod Opocznem. Chłop – gospodarz był bardzo przyjemny. Tatuś mówi: „Nic nie chcemy tylko chcemy wody. Wody i mydła”. Mój ojciec w ogóle był szalenie czysty jak na mężczyznę, nie spotkałam takiego czystego mężczyzny jak tatuś.
Potem przypomniało mi się, że mam w Opocznie znajomą z czasów wojny. Ponieważ była dosyć znana, powiedzieli mi, gdzie mieszka. Wchodzę tam – to była niedziela – stół nakryty bielusieńkim obrusem, pachnie rosół. Znalazłam się w innym świecie. Po tych przejściach to było dla mnie szokujące.
Myśmy mieli właściwie nie rodzinę, ale powinowactwo w Piotrkowie. Mogliśmy się już ruszać, gdzie chcieliśmy. [Tatuś] pojechał do Piotrkowa i tam się zatrzymaliśmy i byłam tam przez jakiś czas. Potem, ponieważ absolutnie nie mogłam patrzeć na Niemców (w ogóle nie odpowiadałam za siebie – zupełnie), pojechałam do Krakowa, a i tak miałam taki zamiar. Zameldowałam się, że jestem i poszłam do lasu.
- Jak wyglądało pani działanie w partyzantce?
Byłam szyfrantką.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Byłam szyfrantką, ale miałam broń. Odbierałam szyfry wewnętrzne i z Londynu. Tego nie zapomnę: „To już koniec – rozwiązuję AK”. Nie wiem, kto to mówił z Londynu, prezydent czy… Tak. „Gdzie możecie, to się rozchodźcie, szukajcie miejsca”. Przeżyłam tam zrzuty. Zrzucali chyba dwa razy przede wszystkim pieniądze dla tych ludzi, którzy byli właściwie z całej Polski. Przecież to nie to, że to byli z Krakowa czy… Zewsząd byli partyzanci. Potem rozwoziłam pieniądze. Zimą (listopad, zimno) już miałam kwaterę w majątku u Potockich w Minodze. Tam też odbierałam szyfry. Potem, jak weszli bolszewicy, to od razu zaczęli wypędzać bydło, konie – wszystko. Jedyne konie, które im ocaliłam… Przyjechaliśmy do Krakowa i potem w Krakowie otworzyli sobie przedsiębiorstwo przewozowe, bo mieli konie. Niemniej zdarzył się sowiecki oficer – był szalenie przystojny – najpierw chciał mi ściągnąć ciepłą czapkę z głowy, a potem usiadł do fortepianu (dwór, bardzo pięknie urządzony, [wizerunki] głów wszystkich królów polskich w salonie) i zaczął pięknie grać. Był więc na poziomie (ale dlaczego chciał mi wziąć czapkę, to nie wiem).
Było tak, że Rosjanie weszli do Krakowa od Katowic, najpierw od zachodu, tak że w Krakowie byli dwa, trzy dni później. I też się zaczęło. W Krakowie miałam kochanego wuja, tak że w ogóle nie było żadnych problemów, ale jak zobaczyłam bolszewików, to dostałam zapalenia opon mózgowych. Coś strasznego, ile człowiek już w życiu przeżył.
- Jak wyglądało życie w Krakowie po wkroczeniu bolszewików, po 16 stycznia?
Poszłam do lasu, tak że… Ale [ludzie] różnie się zachowywali. Mieli normalnie okropną opinię, że po co to Powstanie, po co to wszystko? Kraków – nie chciało się wierzyć, przecież tam się nic nie stało. Ani jeden dom nie był zniszczony – nic. Moja rodzina nie, ale w ogóle taka była opinia, że niechętnie przyjmowali. Przecież cała masa ludzi nie miała gdzie mieszkać. Tak to wyglądało.
- Jak długo była pani w Krakowie?
Dość długo chyba byłam w Krakowie.
- Kiedy pani wyszła z partyzantki do życia cywilnego?
W związku ze Zduńską Wolą znalazłam się w Łodzi. Zaczęłam pracować w Centralnym Zarządzie Przemysłu Papierniczego i chodziłam do SGH (jeszcze wtedy to była SGH – też ekonomia). Mąż mój był łodzianinem (właśnie z domkiem, [w którym mieszkam]), był dużo starszy ode mnie. I tak zostałam w Łodzi, okropne miasto, nie cierpię Łodzi, ale co robić.
- Czy była pani represjonowana po wojnie?
Z [jednej] strony ulicy Chodkiewicza nie było domów (są nowsze, [druga, moja] strona to są przedwojenne), to UB leżało w kartoflach (czy była trawa) i mnie śledzili. Jak brat uciekł, to w ogóle szkoda gadać. Nawet do kościoła za mną chodzili (na Retkinię). Oczywiście rewizja stale była w domu. Niby szukali skór, bo mój mąż miał do czynienia ze skórami, a przeglądali każdą książkę. I taki gówniarz kiedyś przyszedł na rewizję – siedziałam z nim przy stoliku – i wyciąga rewolwer, a była tylko stara gosposia (nasza kochana Stasia) i ja. Mówię: „Czy pan nie wstydzi się? Myśli pan, że ja się boję? Przecież znacie mój życiorys. Ja się boję rewolweru? A nie wstydzi się pan przy kobiecie wyciągać i straszyć rewolwerem?”. Muszę powiedzieć, że mu się głupio zrobiło.
Byłam [represjonowana], ale nie siedziałam w więzieniu tak jak mój brat. Ojciec też siedział przez jakiś czas. Jak był w Elblągu, to przed każdym świętem narodowym go zamykali. Nie tylko jego, ale taki był zwyczaj – na kilka dni czy na tydzień. C’est tout, madame.
Łódź, 7 lutego 2009 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska