Niesamowite historie: Strzelając z aparatu, czyli przypadki powstańczych fotografów

Nie trzeba specjalnie wyjaśniać, że praca wojennego dokumentalisty fotograficznego wymaga ogromnego sprytu, sprawności fizycznej, umiejętności radzenia sobie w ekstremalnych sytuacjach, opanowania stresu, wyczucia sytuacji i nieprawdopodobnego szczęścia. Ocalone do naszych czasów zdjęcia są wobec tego nie tylko opowieścią o osobach czy obiektach fotografowanych ale też historią samego fotografa - obrazem wybranego przez niego momentu, upamiętnieniem jego emocji, jego własnej reakcji na zetknięcie się z miejscem oraz sytuacją, a idąc dalej - efektem indywidualnej koncepcji, a także wyrazem osobistego zaangażowania…

Fotografowie

W strukturach Armii Krajowej działał Referat fotograficzny powstały w 1942 r. Został zorganizowany w obrębie Działu A (informacyjno-filmowego) Podwydziału Propagandy Mobilizacyjnej „Rój”, który z kolei wchodził w skład Wydziału Propagandy Mobilizacyjnej Oddziału VI (Biuro Informacji i Propagandy) Komendy Głównej AK. Przez pierwszy miesiąc Powstania Warszawskiego funkcjonowało dwanaście patroli Polowych Sprawozdawców Wojennych przemieszczających się po ogarniętym walkami mieście i dokumentujących na kliszy fotograficznej walki, życie codzienne oraz zbrodnie okupanta. Ich zdjęcia publikowała prasa powstańcza. Patrole składały się zazwyczaj z dwóch osób: fotografa i sprawozdawcy, a tylko jeden patrol złożony był z trzech osób. Na początku września – zgodnie z przechowywanym w zasobie Muzeum Powstania Warszawskiego raportem ppor. Stanisława Ostrowskiego „Bohdana” (1915-1974) złożonym 1 września 1944 r. szefowi Podwydziału Propagandy Mobilizacyjnej „Rój”, por. Zygmuntowi Ziółkowi „Sawie” (1911-1984) – stan osobowy grupy sprawozdawców i fotografów BIP wynosił 45 osób. Przez sierpień przygotowali oni 157 reportaży, 185 meldunków i relacji oraz zrealizowali 79 rolek filmów.

Fotoreporter na podwórku kamienicy przy ul. Dąbrowskiego 2/4, sierpień 1944, fot. autor nieznany, Zbiory MPW

Oprócz fotoreporterów i sprawozdawców BIP na terenie Warszawy działało wielu dokumentalistów-fotografików, którzy podlegali Delegaturze Rządu na Kraj, bądź też funkcjonowali przy oddziałach wojskowych. Sprzętów do fotografowania używało też wielu amatorów. Czasem sami dowódcy bądź żołnierze wykonywali zdjęcia jeśli nadarzyła się ku temu okazja. Fotografią interesowało się bardzo wielu ludzi. Znanych jest też szereg cywilów dokumentujących życie powstańcze. Z powodu ogromnego zróżnicowania grupy fotografów, różne były ich losy, przeżycia i metody pracy…

Pomysłowość i szczęście

Ważnym elementem pracy fotoreportera wojennego jest pomysłowość. Władysław Zawadowski „Gacek” (ur. 1931) razem z przyjaciółmi opracował interesującą metodę fotografowania niemieckiego ostrzału artyleryjskiego wykonywanego ze stanowisk sąsiadujących z placówkami powstańczymi. Wspominał: „ustawialiśmy lustro w pokoju na pierwszym piętrze pod kątem 45 stopni i wtedy było widać, jak Niemcy strzelali pociskami zapalającymi, te pociski leciały w tę stronę, ale ponieważ myśmy siedzieli za murem, więc to było zupełnie bezpieczne”. Oprócz lecących pocisków nie było jednak zbyt wiele widać więc obserwatorzy wpadli na pomysł przymocowania do aparatu fotograficznego „Leika” lunety. Wykonane tym sposobem zdjęcia – jak wspominał - nie były co prawda ostre: „trudno było faceta rozpoznać, ale widać było, że strzela i się tak przymierza”.

Fotograf Delegatury Rządu na Kraj, Eugeniusz Haneman „Han” (1917-2014) wspominał, że szczególnie ważną w pracy była sprawność fizyczna, zdrowie, ale też szczęście: „Miałem niesamowite szczęście! Oczywiście! Tylko tyle, że miałem chore nogi”. Osobiście cierpiał na ciężką dolegliwość wody w kolanach, ale w czasie Powstania nie zwracał na to uwagi. Fotografowie podziwiali zaś starszego kolegę geodetę z wykształcenia Sylwestra Brauna „Krisa” (1909-1996) autora blisko trzech tysięcy zdjęć w Powstaniu Warszawskim. Opinią o nim podzielił się „Han”: „On dużo więcej latał, cholernie operatywny był. Udawało mu się złapać różne ciekawe rzeczy”. „Kris” robił zdjęcia aparatem Leica-Standard, który nosił w kieszeni bez futerału. Najważniejszą rzeczą przed zrobieniem zdjęcia – jak wspominał – było uspokojenie walącego serca i niespokojnego oddechu ponieważ w chwili kliknięcia migawki aparat powinien być całkowicie unieruchomiony. 28 sierpnia sfotografował ostrzał symbolicznej budowli warszawskiej, wybudowanego w latach 1931-1933  przy pl. Napoleona wieżowca Prudential mającego w sumie szesnaście pięter, a mierzącego sześćdziesiąt sześć metrów. (obecnie Hotel Warszawa). Najwyższy w stolicy wieżowiec został ostrzelany pociskami 600 mm przez niemiecki moździerz Karl-Mörser Gerät 040 „Ziu”. Na moment uderzenia, „Kris” czekał kilka godzin przy słonecznej pogodzie na dachu kamienicy przy ul. Kopernika 28 gdzie mieszkał i prowadził laboratorium fotograficzne. Tego dnia trwał ostrzał Śródmieścia i fotoreporter intuicyjnie zakładał, że „coś” się wydarzy. Nagle nastąpiło uderzenie! „Kris” przez trzy sekundy wykonał sześć zdjęć, które pokazywały detonację: wykwitnięcie pióropusza dymu i pyłu o różnych odcieniach czerni i szarości, a następnie rozchodzenie się złowrogiej skłębionej chmury niczym rozczapierzonych szponów nad budynkami. Dziś to zdjęcie jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych fotografii z Powstania Warszawskiego. Uwieczniony został na nim tragizm, groza, niemoc oraz technologia zagłady.

Uderzenie pocisku moździerza „Ziu” w Prudential, 28 sierpnia 1944, fot. Sylwester Braun „Kris”, Zbiory MPW

Pocisk „Ziu” miał okazję sfotografować kpr. Zygmunt Kukieła „Zetka” (1921-2002). W połowie sierpnia robił zdjęcia na tyłach posesji przy Marszałkowskiej 125 gdzie powstał prowizoryczny powstańczy cmentarz. Nagle zobaczył na niebie zbliżający się w swoją stronę punkt, który w pierwszej chwili skojarzył mu się z dużym ptakiem. W miarę zmniejszania się dystansu kształt przedmiotu ulegał zmianie. Dopiero gdy zaczął przypominać duże cygaro, fotograf uzmysłowił sobie, że jest to pocisk   moździerza  „Ziu”. Kiedy bomba 600 mm zbliżyła się sprawozdawca stoczył wewnętrzny bój ze zdrowym rozsądkiem nakazujący mu natychmiast szukać schronienia. Pozostał jednak na miejscu robiąc wciąż zdjęcia. Przerwał, gdy „w wizjerze mojej Leiki miałem go już przed sobą”. Rzucił się natychmiast w wolną przestrzeń między grobami, a po chwili ziemią wstrząsną potężny gwałtowny huk. Fotografowi zjeżyły się włosy na głowie, gdyż zauważył tuż przy swojej twarzy dłoń nieboszczyka wystającą z uszkodzonego grobu. Śmierć jednak jeszcze go nie zabrała. Przeczekał parę minut zanim opadło kłębowisko pyłu i ruszył dalej...

Jak sfotografować bombardowanie…?

Eugeniusz Haneman fotografował z najwyższego piętra domu przy ul. Kopernika stojącego przy Gimnazjum im. Adama Mickiewicza bombardowanie prowadzone przez bombowce nurkujące typu Junkers Ju 87 Stuka. Jedna z maszyn zaczęła pikować nad pl. Napoleona. Zrzucona przez samolot bomba eksplodowała 50-100 metrów od fotografa niszcząc kompletnie dom u zbiegu ulic Kopernika i Tamki. Fotoreporter przeżył chwile grozy obserwując tę bombę: „Ja liczyłem, że ona na mnie wpadnie i kombinowałem, jak będę uciekał. Czy będę miał schody do ucieczki... A ona poleciała sobie obok. Leciała, koziołkowała...”.

W innym rejonie miasta, przebywający w szpitalu na ul. Chełmskiej (Mokotów) ranny w ramię kpr. Janusz Kent „Janusz” (1925-2020) z Pułku AK „Baszta” stał przy oknie i obserwował bombardowanie niemieckich samolotów. Nagle zorientował się, że robi zdjęcie maszynie, która leci wprost na niego. Wspominał: „Widziałem, że jakby kulki leciały po bokach. Potem się zorientowałem, że to były bomby, które leciały prosto na nas”. Doszło do katastrofy. Z kompletnie zdruzgotanego piętra, na którym przebywał fotograf wyszły cało razem z nim tylko trzy osoby. Jak wspominał: „dwudziestu sześciu rannych spaliło się żywcem”. Wychodząc z gruzowiska przytrzymywał bezwładną rękę w zębach. Był cały zalany krwią pochodzącą – jak się niebawem zorientował - ze strzępów ciała ludzkiego wiszącego nad nim.

Bombardowanie fotografował też jego kolega po fachu, ale w śródmiejskiej części Warszawy. W drugiej połowie września Zygmunt Kukieła „Zetka” wszedł na dach budynku przy ul. Chmielnej 61 gdzie mieściły się przed wojną Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i Spółka. Spotkał tu harcerza pełniącego służbę obserwacyjną przy stanowisku telefonicznym. Nagle rozpętało się piekło bombardowania. Bliżej nieokreślone samoloty niszczyły metodycznie cele naziemne tuż obok budynku. Fotograf myślał, że to Niemcy. W huku i chaosie usiłował nakłonić harcerza do ucieczki. Ten jednak pozostał niewzruszony deklarując, że posterunku nie opuści. Widząc taką heroiczną postawę, fotograf też został robiąc zdjęcia bombowcom w akcji: „Czułem jak ze skroni po twarzy płynął zimny kroplisty pot”. Dopiero po pewnym czasie zorientował się, że były to maszyny sowieckie bombardujące placówki niemieckie. Odetchnął.

Uciec spod ostrzału

Śmierci podczas ostrzału artyleryjskiego cudem uniknął Eugeniusz Haneman, który na początku września przeziębił się i dostał gorączki. Żeby odpocząć i opanować trzęsienie całego ciała zawinął się kocem i położył na pryczy w swojej kwaterze w domu przy ul. Dobrej (Powiśle). Nie było mu jednak dane zaznać spokoju: „Raptem huk straszny! Szyby lecą, a koło mnie dziura wielka! Tuż koło mnie, koło moich nóg wielka dziura się zrobiła w kocu. […] Momentalnie wyzdrowiałem! Gorączka mi przeszła w sekundę!”.

Ciężki ostrzał niemiecki utrudniał Januszowi Cegielle „Rawiczowi” (1926-1911) przedarcie się na początku walk powstańczych do swojego oddziału na Żoliborz. Jak wspominał, spocił się „jak mysz” mając na sobie dodatkowo płaszcz. Przebiegał od bramy do bramy, podwórkami na tyłach posesji. Zatrzymała go w miejscu strzelanina na ul. Bonifraterskiej. Na jezdni leżeli zabici. Każda próba wychylenia się powodowała gwałtowny ostrzał broni maszynowej skierowany w jego stronę: „że dech w piersiach zapierało”. Postanowił jednak iść dalej. W okolicy torów przy Dworcu Gdańskim przycupnął w zielonym kartoflisku, co uratowało mu życie, gdyż jeżdżący torami pociąg pancerny: „pruł po kartoflisku w ciemno”. W wyniku braku możliwości przedostania się na Żoliborz, Cegiełła wrócił na Stare Miasto i zameldował się u dowódcy Batalionu „Łukasiński” mjr Olgierda Rudnickiego-Ostkiewicza „Sienkiewicza” (1892-1944) w kwaterze oddziału przy ul. Długiej. Pozwolono mu na działalność fotoreporterską. Po wojnie został pianistą i aktywnym działaczem branży muzycznej.

Niemiecki ostrzał pokrzyżował koncepcję artystyczną Eugeniusza Hanemana „Hana” i Sylwestra Brauna „Krisa” podczas realizacji przez nich planu zdjęciowego. Następnego dnia po zdobyciu przez Powstańców niemieckiej fortecy utworzonej w kompleksie zabudowań komendy policji i kościoła pw. Św. Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu 1-3 (24 sierpnia), fotoreporterzy „Kris” i „Han” robili w świątyni zdjęcia żołnierzom uczestniczącym w walkach. Kazali im pozować na tle Krakowskiego Przedmieścia. Sesję zakłócił nagły strzał od strony obsadzonych przez wroga zabudowań Uniwersytetu Warszawskiego. Żołnierz, którego „Han” ustawił prosto do zdjęcia gwałtownie schylił się. Unik przed kulą spowodował, że Powstaniec „jest w takim naturalnym ruchu” – jak ujął to, nie skrywając zadowolenia Haneman. Dzięki ostrzałowi ujęcie lepiej wyszło, co widać…

Powstaniec w kościele Św. Krzyża patrząc na Krakowskie Przedmieście skąd padają strzały, 24 sierpnia 1944, fot. Eugeniusz Haneman „Han”, Zbiory MPW

Janusz Biesialski „Poraj” (1925-2014) z II plutonu 4 kompanii Zgrupowania „Bartkiewicz” podobnie uczestniczył w pozowanym zdjęciu grupowym swojego oddziału na podwórku przy ul. Szkolnej u zbiegu ulic Rysiej i Szkolnej. Na potrzeby dokumentacyjne wszyscy przybrali groźne miny, a  „Porajowi”, żeby wyglądał bardziej bojowo dano do trzymania w ręce bagnet. „Naraz huk, wali się wszystko” – jak wspominał. Gwałtowne uderzenie pocisku artyleryjskiego spowodowało, że każdy z uczestników malowniczej sceny „poleciał” w inną stronę. Fotograf został wyrzucony na gruzy w głębi podwórka, a żołnierze, których ustawił upadli w bramie, jak wspominał „Poraj”: „bo nam się nogi poplątały jeden o drugiego”. Były zadrapania i potłuczenia, ale szczęśliwie nikt nie zginął.

Krowa

Grozę budził ostrzał wieloprowadnicowych wyrzutni Nebelwerfer, które od charakterystycznego dźwięku wydobywającego się podczas odpalania salwy pocisków nazywane były przez warszawiaków „krowami” bądź „szafami”. W epicentrum ich eksplozji dochodziło do gwałtownych zmian ciśnienia przez co pękały pęcherzyki płucne i naczynia krwionośne. Wszyscy przebywający na zewnątrz ginęli za sprawą fali uderzeniowej. Pociski wpadały nawet w głębokie podwórka „paliły wszystko, co po drodze spotkały” – jak wspominano po latach -, dlatego mówiono: „gdy krowa ryczy nie stać w bramie”, które to powiedzonko zostało uwiecznione na znanym plakacie powstańczym.

Satyryczny plakat o charakterze informacyjnym ostrzegający przed ostrzałem niemieckiej wyrzutni Nebelwerfer, sierpień 1944, fot. Eugeniusz Lokajski „Brok”, Zbiory MPW

O pewnym incydencie związanym z tym niebezpieczeństwem wspominał Eugeniusz Haneman „Han”,  który udał się po wodę do zabudowań Zakładów Mleczarskich „Agril” gdzie był hydrant. W kolejce stał znaczny tłum ludzi. Nagle dał się słyszeć dźwięk odpalanej „krowy”. Reakcja była błyskawiczna: „Wpadłem do jakiejś bramy i po schodkach. Parę schodków wyżej poleciałem w bok, żeby się odsunąć od bramy. I co ja widzę. Przez bramę przelatuje ogień z tych pocisków! Żebym został w bramie, to by mnie spaliło, tak jak innych spaliło, którzy nie zdążyli”. Mniej szczęścia miała Sabina Żdżarska „Anna” (1911-2003), która prowadziła działalność fotoreporterską na Mokotowie. W mieszkaniu swoich rodziców przy ul. Pilickiej 30 gdzie miała laboratorium fotograficzne. 29 sierpnia podczas silnego bombardowania została ciężko ranna w wyniku eksplozji pocisku „krowy”. Jak wspominał jej mąż - też powstańczy fotograf, - Wacław „Kozłowski” (1913-1983), cudem udało się jej wydostać ze spacyfikowanej dzielnicy. Trafiła do Milanówka, gdzie dopiero w grudniu powróciła do zdrowia. Tam odnalazł ją mąż.

Zrzuty

Kapral podchorąży Andrzej Bargiełowski „Stańczyk” (1921-2010), który w Powstaniu posługiwał się aparatem Kodak Retina II, wspominał po latach swój – jak to sam określił – „najgłupszy” epizod powstańczy. 18 września podczas amerykańskiej operacji zrzutowej, zasobnik z zaopatrzeniem spadł tuż obok stanowiska jego oddziału przy posesjach zlokalizowanych - ul. Marszałkowska 31-33. „Stańczyk” wpadł na pomysł przeciągnąć pojemnik chwytając go za linki spadochronu nie biorąc jednak pod uwagę wysokiego stopnia skomplikowania projektu oraz ciężaru ładunku. Już miał zahaczyć wspomniane linki rurką gazową lub wodociągową, ale w tym czasie strzelił do niego niemiecki snajper. „Stańczyk” zamarł nie mogąc wykonać żadnego ruchu, myślał nawet, że zginął. Jak wkrótce się okazało odpryski cegieł ugodziły go niefortunnie, acz niezwykle boleśnie w bardzo wrażliwą część ciała, konieczną podczas wykonywania czynności siedzenia. W zasobniku zrzutowym, który w końcu udało się Powstańcom, – ale niestety nie jemu - przejąć było kilka bębnów amunicji i brytyjski ręczny karabin maszynowy „Bren”. Inny powstańczy fotograf zajmujący się robieniem zdjęć amatorsko, strz. Eugeniusz Spiechowicz „Tryton” (1929-2018) służący w plutonie 206 Zgrupowania „Żaglowiec” (Żoliborz) posługiwał się aparatem Korona. Któregoś z ostatnich dni września zszedł na chwilę ze stanowiska aby spełnić wyraźnie już domagającą się o jak najszybszą realizację potrzebę fizjologiczną. Nagle podczas dokonywania ważnych czynności w odległości metr od niego spadł z wielkim trzaskiem pięćdziesięciokilowy worek z przetłuszczaną kaszą.

Początkowy przestrach i szok przerodził się w radość, gdyż okazało się, że to zrzut sowiecki. Dwupłatowych samolotów rosyjskich tzw. „kukuruźników” bądź „pociaków” (Po-2) wykonujących zrzuty nie było słychać kiedy nadlatywały nad cel, gdyż piloci Rosjanie i Polscy przeprowadzali lot na zgaszonych silnikach z uwagi na niemiecką obronę przeciwlotniczą. Zrzuty były wykonywane znienacka i niektórzy cywile oraz Powstańcy rzeczywiście się obawiali, że można nimi „oberwać” zwłaszcza, że do ładunków nie doczepiano spadochronów. Zawartość worka „Trytona” w sposób dość mocny i gwałtowny spotkała się z gruntem. Nie pozostało to bez wpływu na dostrzegalne nadwyrężenie ładunku. Jednak mimo wszystko, znacznie wsparł on żołnierzy w walce z głodem. Sam zainteresowany natomiast, nawet po wielu latach rozpamiętywał, że osobiście miał wiele szczęścia, bo mógł przecież zginąć w mało komfortowych uwarunkowaniach biologicznych zabity workiem kaszy…

Autor: Michał Tomasz Wójciuk 

Zobacz także

Nasz newsletter