Zofia Danuta Derdzikowska „Leo”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Derdzikowska z domu Gawęda. Ojciec był [rzemieślnikiem]. Był ranny w Lidzie [w 1920 roku] i później już troszkę kulał, a potem pracował przy budowie sejmu. Mama nie pracowała, [była] przy mężu. [W czasie okupacji] chodziłam do szkoły.

  • Jak zetknęła się pani z konspiracją?

 

To było w 1941 roku, zaczęłam chodzić do gimnazjum – liceum Świeżyńskiej-Słojewskiej, oficjalnie nazywało się Obowiązkowa Szkoła Zawodowa Numer 12. [Mieściła się] na rogu Marszałkowskiej, obecnej Trasy Łazienkowskiej, tam wstąpiłam do harcerstwa.

  • Jak to się odbyło?


Nasze starsze koleżanki – między innymi pani Maria Więckowska, która była później naszą drużynową, a zastępową była pani Gabrysia – one się z nami skontaktowały, przedstawiały nam plany związane z przystąpieniem do harcerstwa. No i tak się zaczęło. Miałyśmy z nimi ciągły kontakt. Druhna Więckowska była nauczycielką w szkole.

  • Wcześniej pani się nie spotkała z harcerstwem?


Wcześniej nie, dopiero w szkole.

  • Co robiłyście w czasie okupacji w harcerstwie?


Ponieważ przełożona tej szkoły... Oni mieli w Świdrze duży kawał ziemi pod lasem i tam był mały domek. Wyjeżdżałyśmy często, żeby zdobywać harcerskie sprawności. Jeździła z nami druhna Więckowska i pani Gabrysia, która była naszą zastępową. Często w wolnym czasie spotykaliśmy się w [Świdrze]. W Warszawie często chodziliśmy na naukę opatrunków, leczenia ran na Piękną naprzeciw pomnika małej PAST-y, tam było jakieś laboratorium. To był właściwie początek naszego przygotowania się do przysięgi. Przysięgę złożyłyśmy w następnym roku, to był rok 1942. Kontakt był stały.


  • Jak pani przyjęła wiadomość o wybuchu Powstania?


Jeżeli chodzi o Powstanie, to cudem się dostałam do Warszawy. Nasz profesor, który był wychowawcą (profesor Wardas), prowadził z nami ćwiczenia fizyczne i wtedy wyjechaliśmy (w lipcu) [do miejscowości] Łowicz koło Kutna, do jakiejś szkoły ogrodniczej i tam mieszkaliśmy. Było nas sześć czy siedem osób. Byłyśmy wyróżnione w biegach i tam [pojechałyśmy]. Potem profesor na jakieś kilka dni przed Powstaniem powiedział, że musi jechać do Warszawy załatwić pewne sprawy, ale [mówi]: „Zaraz wrócę, możliwie jak najszybciej, żebyście się nigdzie nie ruszały”. Myśmy czekały, czekały – nie wrócił. Potem się dowiedziałyśmy, że on był w AK i pewnie dowiedział się, że jest już godzina „W”. Wróciłam z koleżankami towarowym pociągiem (z przygodami), bo już nie jeździły normalne [pociągi], a ciągle tylko wojsko niemieckie uciekało na zachód.

  • Kiedy pani wróciła?


Na jakieś trzy dni przed Powstaniem. Pociąg jechał na Dworzec Główny, więc nam pasowało, już była godzina policyjna, więc wszystkich spędzili do piwnicy. Zresztą wszyscy pasażerowie schodzili, jak były bombardowania „sztukasami”, ale nas jakoś nic nie trafiło. O godzinie ósmej rano, jak skończyła się godzina policyjna, rozeszłyśmy się do domu.
Przyszedł 1 sierpnia, byłam na razie w domu, nie miałam żadnego skierowania, gdzie [mam iść], nic, siedziałam z mamą, bo ojca nie było – nie zdążył wrócić z Michałowic, już nie było dojazdu. Przybiegł do nas mój brat cioteczny, który nie był w żadnej organizacji (był żonaty, miał około dwudziestu pięciu lat, mieszkał w Pyrach u rodziny żony i pracował w Warszawie), i strasznie się denerwował, bo mówi: „Patrzę, nawet dzieci gdzieś idą, roznoszą jakąś pocztę, a ja siedzę”. Ja mówię: „No to się musisz zgłosić”. I tak zrobił. I od znajomych Powstańców, którzy już na punkcie się pojawiali, dowiedziałam się, gdzie może się zgłosić i dostał placówkę pod sejmem. Niemcy byli w Parku Ujazdowskim, był bardzo silny ostrzał tej placówki i niestety, ale zginął po jakimś krótkim czasie, po tygodniu czy dwóch, już dobrze nie pamiętam. Pochowany był jak wszyscy w mogile pod sejmem. Po Powstaniu przenieśliśmy go na cmentarz wojskowy Powstańców w Warszawie i tam jest pochowany. Tymczasem w dzień wybuchu Powstania przyleciał do nas jego najstarszy brat, który pracował na Poczcie Głównej, na placu Napoleona i pyta się mnie: „Masz jakiś przydział?” – wiedział, że byłam w harcerstwie. A ja mówię: „Nie, nie mam”. To była gdzieś godzina trzecia popołudniu.

  • Którego dnia?


Pierwszy sierpnia. I mówi: „Słuchaj, jeżeli nie masz żadnego skierowania, nigdzie nie wychodź z domu, bo już jest strzelanina na mieście, ja ledwo tu dotarłem. O siedemnastej godzina »W« i biegnę na swoją placówkę”. Tak że dowiedziałam się od niego, że jest Powstanie. Po 1 sierpnia cały czas byłam w domu, Wilcza 19. Starsze koleżanki, których nazwisk [nie pamiętam] (jedna Kowalska, dwie mieszkały, trochę starsze ode mnie... w ogóle te, które organizowały punkt sanitarny to były sporo starsze, bo ja miałam piętnaście lat), zaproponowały mi, żebym się przyłączyła do nich.

Oczywiście się przyłączyłam i byłam najpierw gońcem. Zbierałam opatrunki, chodziłam po domach z trochę starszą koleżanką, zbierałyśmy prześcieradła, pościel, żeby później drzeć na bandaże. Lekarstwa się zdobywało, trochę żywności. I tak zaczęło się trochę dziać w tym punkcie, że się zaczęli Powstańcy pokazywać, już pierwsi ranni. Ci lżej ranni to opatrywani byli na miejscu w tym punkcie, a ciężej ranni byli kierowani albo przenosiliśmy ich na Kruczą, bo tam był szpital powstańczy, pomiędzy Piękną a Wilczą, w Śródmieściu. Zbierałyśmy co się dało, żywność, opatrunki, były jeszcze składy apteczne w pobliżu, to jeszcze zdobyłyśmy trochę potrzebnych leków. Za kilka dni już się ranni zaczęli pokazywać, głównie z ulicy Kruczej, oni tam mieli najbliżej. Kiedyś prowadziłyśmy ciężko rannego Powstańca do szpitalika na Kruczą, to spotkałam koleżankę, która była w punkcie [sanitarnym] za Poznańską, na Wilczej, a że były zrobione już barykady, to była barykada przez Marszałkowską, a później między domami były po prostu przejścia z domu do domu dołem, piwnicami. Tak że swobodnie można przechodzić i właśnie w przejściu ją spotkałam, jak z koleżanką na noszach niosły bardzo poparzonego, ciężko rannego [Powstańca], mówi: „Nie mogłyśmy sobie z nim poradzić, to niesiemy, tu gdzieś jest szpitalik”. To jej pokazałam, w którym miejscu na Kruczej. Ponieważ w Śródmieściu (w tym rejonie) nie było jeszcze Niemców, to były w tym szpitaliku nawet odwiedziny Mieczysława Fogga, dawał koncerty, śpiewał dla Powstańców, jakiś pianista był też. Tak że na razie było względnie spokojnie.

Później już niestety zaczęły się naloty sztukasów, granatniki. Najgorsze [były] „Grube Berty”, jak myśmy nazywały pociski, [które] lecąc, wydawały tak skrzypiący dźwięk, że nawet nazywaliśmy je „szafa trzeszczy” albo „Grube Berty”. Nam powiedziano, że jak słychać szum, to żeby się szybko kłaść na ziemię, bo zaraz będzie wybuch. Jeszcze co było ważne, to dostarczałyśmy wodę, to była nasza rola, a to było też ciężko, bo kubełkami nosiło się, była studnia głębinowa z korbą, trzeba było ją naciskać i wodę się [brało]. Była studnia blisko Pięknej, już na Kruczej, i z kubełkami nosiłyśmy wodę do naszego punktu już na Wilczą 19. Ten punkt powstał w dawnym lokalu, który był jakimś wielkim ośrodkiem gabinetowym, gabinet kosmetyczny, była duża sala i jeszcze potem przybudowana druga sala na zabiegi, tak że na [szpitalik] bardzo się nadawał, był w głębi podwórka. Któregoś dnia jak niosłyśmy kubełki [z wodą], wyszłyśmy już na Wilczą i skręciłyśmy w podwórko i słychać było „[Grubą] Bertę”, że leci, więc koleżanka mnie pchnęła, upadłam, ona też i [„Gruba Berta”] wybuchła w pobliżu. Komórki za murkiem i wszystko było rozwalone, a myśmy dosłownie przez kilka dobrych chwil [w oczach] miały błyski czerwonych płomieni, tak że w ogóle nie widziałyśmy. Ludzie pomogli nas wciągnąć, oczywiście kubełki rozwalone. [Ludzie] wciągnęli nas do jakiejś piwnicy i przesiedziałyśmy tam, dopóki się nie otrzeźwiało, że tak powiem. [Jak] już lepiej się czułyśmy, już można było [wyjść], to wróciłyśmy do punktu.


W piwnicach były straszne rzeczy. Myśmy, co mogły, to ludziom starałyśmy się pomóc czy jakieś leki czy coś z żywności, bo chłopcy, Powstańcy z zakładów „Haberbuscha” zdobyli ziarno. Nie wiem, czy to był owies, czy jęczmień, ale to była fabryka piwa przed wojną i myśmy gotowały z tego [zupę], oni to nazywali zupą „pluj”, dodawało się cokolwiek, warzywa się zdobyło, jakiś taki krupnik, bo nie było co jeść przecież, trudno było zdobyć żywność i z wodą były kłopoty, ale jakoś się dawało radę. Pod koniec września pamiętam zrzuty, jak gdzieś pojawiły się spadochrony, to z Anglii były te spadochrony. Nasi żołnierze nadlecieli nad Warszawę, była zrzucana żywność, broń, ale niestety wpadały te rzeczy często w ręce Niemców. Koniec Powstania, złożenie broni przez żołnierzy... […]

  • Czy ośrodek, w którym pani służyła, był przypisany jakiemuś oddziałowi, czy był cywilny?


Można powiedzieć, że cywilny, dlatego że samorzutnie przyszła jedna koleżanka Dipont, czy jak ona się nazywała, mieszkała obok w kamienicy, była najstarsza i ona głównie to organizowała. Samorzutnie powstał ten ośrodek. Nie było żadnego przydziału nic, tylko dziewczyny, które mieszkały w tym domu i w sąsiednim zwołały się. Tak że było w sumie koło dziesięciu osób, różnych... Były i takie, co miały pojęcie o opatrywaniu i zresztą my byłyśmy też po kursach przecież.

  • Czyli żaden dowódca wojskowy nie ingerował?


Wojskowy nie, to był taki samorzutnie powstały punkt.

  • I cały czas Powstania pracowałyście na Wilczej 19?


Wilcza 19. Potem, jak już upadło Powstanie, to w Śródmieściu wyrzucali ludzi ulicami od Nowogrodzkiej poprzez Wspólną, Hożą i doszli 7 października do Wilczej. I wtedy część poszła gdzieś indziej, te starsze, do jakichś innych [miejsc]. Szukały rodzin już po Powstaniu. U nas zatrzymało się w ogóle sporo znajomych osób. Nawet przyszła moja ciocia i wujek, którzy mieszkali na Czackiego, bo to był zupełnie inny rejon. Przecież Śródmieście było tak jakby odgrodzone od tamtych terenów. Ich też wyrzucili i nie mieli się gdzie podziać, to przyszli do nas. Dotarli na Wilczą, u mamusi mieszkali, i wyszliśmy razem z nimi. Oni byli sporo starsi od mojej mamy, mama była najmłodsza. To była siostra mamy i jej mąż. […] Jeżeli chodzi o nas, to te koleżanki, co chciały iść z nami, to było chyba z siedem moich koleżanek z punktu, moja mama i małżeństwo wujków...

  • Te siedem, które chciały iść z wami, to dokąd chciały iść?


Bo mówiłam: „Słuchajcie, żeby się udało” – bo wiedziałam, zresztą ludzie nam mówili, była korespondencja, bo dostawało się gazetki, wszystko, że pędzili cywilne oddziały do Pruszkowa, do obozu przejściowego i tam rozdzielali, więc mówiłam im cały czas: „Słuchajcie, mój ojciec jest w Michałowicach, to jest niedaleko Pruszkowa, tam byśmy się mogły zatrzymać, jakby się udało gdzieś, żeby jakoś tam się dostać”. Jak byśmy przeszły już kolejkę WKD, bo pędzili nas Grójecką do końca prawie Grójeckiej ówczesnej i potem w prawo aleją Krakowską do Szczęśliwic, później jakby się przeszło kolejkę WKD to już prosto do Pruszkowa, już nie byłoby odwrotu. Mówię: „Jest tylko jakaś szansa przed kolejką WKD, żeby się do Michałowic dostać”. Ale! Dostać się, jak cały czas była przecież eskorta. Myśmy się trzymały razem, ci moi wujkowie... jak doszliśmy na plac Starynkiewicza, to [wujostwo] skierowali na Dworzec Zachodni. Potem, jak się dowiedzieliśmy, z Dworca Zachodniego wywieźli ich do Wrocławia, tak że oni już też po wojnie wrócili do nas do Michałowic, bo nie mieli już gdzie. Czackiego było rozwalone, nie mieli gdzie [wrócić] i u nas się zatrzymali. A my z kolei ze Starynkiewicza – siódemka nas dziewcząt i mama – szłyśmy Grójecką cały czas, chyba w okolicy Szczęśliwic była boczna droga, już się zrobiło ciemnawo i gdzieś w okolicy kolejki, jak byliśmy koło Szczęśliwic, rozluźnił się kordon Niemców, którzy nas pilnowali. Mówię: „Słuchajcie, ostatnia szansa, żeby do ojca się dostać, do Michałowic”. I żeśmy się zdecydowały. Mama też mówi: „Tak, to skaczemy przez rów”. Stała jedna chałupka w polu, myśmy nie wiedziały, kto tam mieszka, co tam jest – jakiś domek mały. Udało nam się skoczyć. Jedna zgubiła pantofle, przewróciła się, to żeśmy ją wyciągnęły i cały czas chyłkiem, chyłkiem. Udało się (Bóg czuwał nad nami), że dostałyśmy się do tego domku, nie strzelali. Cały sznur tych osób trafił do obozu do Pruszkowa.
Ci ludzie nas bardzo gościnnie przyjęli. Mówią: „Przenocujecie”. Mężczyzna z żoną ugotowali nam kartofli, bo przecież głód był straszny, i mówią: „Wczesnym rankiem ja was odprowadzę. Chcecie do Michałowic, ale trzeba okrążyć w Michałowicach posterunek niemiecki”. On wiedział, gdzie [iść], miał meldunek miejscowy, on nie był z Warszawy. Mówi: „Zaprowadzę was pod Raszyn, okrążymy, żeby ominąć posterunki niemieckie, bo wiem, gdzie oni są, gdzie są skupiska Niemców”. I tak zrobił. Zaprowadził nas gdzieś aż pod Raszyn i później jakoś udało się dotrzeć do Michałowic. Mój ojciec z kolei mógł zostać [w Michałowicach], dlatego że miał znajomych Polaków w gminie, [którzy] zrobili mu wsteczny meldunek, że on jest po warszawskim meldunku meldowany w Michałowicach, że tu mieszka, i mógł się poruszać. O tyle było swobodniej, że zawsze jak coś trzeba było załatwić, to już ojciec [się tym zajmował], a myśmy się na razie chowały w domku. To był mały domek. [Chowałyśmy się] na stryszku i komórki jakieś tam były. Trwało to parę dni. Zawsze [było] coś do jedzenia. Były kartofle, warzywa i zawsze jakoś się można było utrzymać. Po jakimś tygodniu, mniej więcej, zaczęły się koleżanki rozchodzić, bo [jedna] miała [znajomych] w Milanówku, druga miała kogoś z rodziny, to już nie chciały tu siedzieć, i w rezultacie zostaliśmy tylko ja i moja jeszcze jedna koleżanka, która nie miała gdzie iść. [Ojciec mówił:] „Jak chcecie, warunki takie są, jakie są, ale możecie się tu zatrzymać, dokąd chcecie”. I to właśnie tak się skończyło moje mieszkanie w Michałowicach. Później mamusia i ojciec już do Warszawy nie wrócili, bo mieszkanie [było] strasznie zniszczone. [Niemcy] nas wyrzucili 7 października z Wilczej.

  • W jaki sposób odbyło się wasze wysiedlenie z Wilczej?


[Niemcy] przyszli, palili na naszych oczach domy. Mieli takie jak strzykawki (nie wiem, jak to określić) i ogniem podpalali okna. Poza tym oni nas wypędzili. Wszyscy wyszli z domów na ulicę, przyłączali się [ludzie] z kolejnych kamienic. Pędzili nas do placu Starynkiewicza.

  • Czy to byli korzenni Niemcy?


Korzenni Niemcy w mundurach – Wermacht.

  • Ale również w mundurach niemieckich byli tak zwani ukraińcy.


Nie, nie. U nas nie, na szczęście nie. Jeżeli chodzi o Pęcice, to już jak myśmy były w [Michałowicach], to w Pęcicach bitwa się rozegrała i przecież Niemców było mnóstwo. […] Ta Ogińska Danusia, która mnie tutaj do Muzeum przyprowadziła, to ona jest moją koleżanką z farmacji, ona działa cały czas w harcerstwie. Jest bardzo czynna.

  • Do dzisiaj?


Do dzisiaj. W ogóle jak jej mąż, który był w AK, zmarł po wojnie, to ona nie wiedziała, co z sobą zrobić, bo to było takie dobre małżeństwo. To mówi: „Wstąpiłam, zapisałam się do »Szarych Szeregów«”. I kiedyś mnie wyciągnęła na Stare Miasto, to były jeszcze razem męskie i żeńskie »Szare Szeregi«, ale nie miałam warunków, żeby dojeżdżać. Kolejka chodziła z Michałowic jak chciała, było ciężko. Nawet dostałam jakieś ankiety, żebym się zgłosiła, ale tak... Były małe dzieci, jeszcze zajęłam się trochę i wnukami, bo córka już miała dziecko. Nie było możliwości, żeby się czynnie spotykać, bo ci, co byli w Warszawie na miejscu, to co innego, a z Michałowic było trudno.

  • Jak pani wspomina front wyzwalający?


Szkoda mówić... Myśmy przeżywali to okropnie. Szli skośnoocy, a mieszkaliśmy [w Michałowicach] w domeczku, nie było ani furtki, ani ogrodzenia już po tak zwanym wyzwoleniu. Szły [wojska] na Warszawę, bo jeszcze Niemcy byli w Warszawie, szły wojska radzieckie i przeważnie skośnoocy tamtędy szli. Ojciec wieszał zawsze przy studni kubeł i filiżankę i coś tam jeszcze. Walili w okienko, [krzyczeli] po rusku, a ojciec znał rosyjski – walili, że otworzyć. A ojciec mówi do nich po rosyjsku, że – jest kubełek, jak chcecie wody, to się częstujcie. To myśmy drżeli, robiliśmy szum, że jest nas dużo w domu, a było nas przecież niewiele. Pamiętam 1945 rok, na osiedlu zatrzymał się nauczyciel jakiś ze szkoły średniej, przecież świadectw żadnych nie miałyśmy ani nic. Skończyłam do Powstania trzy klasy gimnazjum.

  • Czy w tej szkole pani skończyła te klasy?


Nie. W szkole Świeżyńskiej-Słojewskiej skończyłam trzy klasy a potem zapisałam się do szkoły do Kołłątaja w Warszawie po Powstaniu, w 1945 roku jesienią. Liceum Kołłątaja mieściło się naprzeciw pól Mokotowskich na Jaworzyńskiej. Wchodziło się takim jakby tunelem, wszędzie gruzy, bo wiadomo, jak było w Warszawie po Powstaniu. Zaczęłam chodzić do czwartej klasy i rano była młodzież z Kołłątaja, a po południu z żeńskiego gimnazjum (zapomniałam nazwy, znane liceum żeńskie na „h” [Hoffmanowej]) a wieczorem była znów [nauka] dla młodzieży, która nie miała skończonych klas, taka wieczorówka. Właśnie Jaworzyńską się wydostawało na plac Zbawiciela i każdy się dostawał potem jakoś do domu. Kolejka chodziła bardzo źle. Kończył się jej bieg przy Tarczyńskiej, nie jeździła przecież do końca na razie, tylko trzeba było kawał dochodzić. Bardzo często w ogóle nie jechała i trzeba było iść pieszo do szkoły, na przykład od Szczęśliwic. Dojechała, tam były tory, nie było połączenia, [potem była] szerokotorowa. Przecież nie było tego dworca, który był kolejkowy, Dworzec Zachodni z koleją szerokotorową. Nie było połączenia wtedy.

  • Skończyła pani szkolę?


Maturę miałam w 1948 roku. Jak dostałam maturę, to zgłosiłam się na Uniwersytet Warszawski, na Wydział Farmaceutyczny. Zostałam przyjęta i zaczęły się studia. To był też koszmar, bo nie było ani jednego budynku, trochę na Oczki, trochę się jeździło na Przemysłową trolejbusem i potem dochodziło się. Na weterynarii były też zajęcia z zoologii, na uniwersytecie też jakieś, fizyka na Hożej. Jeszcze myśmy mieli taki przedmiot meteorologia i krystalografia, on potem był w ogóle nieprzydatny, to później zlikwidowali. Ale jeszcze powojenny pierwszy rocznik 1945 i u nas byli głównie profesorowie ze Lwowa, w ogóle na medycynie w Warszawie... Tak że latało się po całym mieście i też nieraz się nie wróciło, kolejka nie jechała.

  • Czy pytano panią o przeszłość?


Nikt nie pytał mnie o przeszłość.

  • Miała pani jakieś naciski ze strony władz, ze strony partii, że była pani w konspiracji?


Owszem, jeżeli chodzi o farmację, konkretnie apteki, to była biała plama w życiu partii, bo to przeważnie siedem, osiem osób pracowało i do nas tak jakoś się nie czepiali.

  • To już po skończeniu studiów?


Po skończeniu studiów, jak się pracowało. Miałam nakaz pracy, to przecież [jeździłam] po całej Polsce. Mąż jeszcze w Gdańsku kończył [studia], a jak już się przeniósł do Warszawy w 1955 roku, [to] nie przyznawaliśmy się, że jesteśmy małżeństwem, bo by nas razem wysłali gdzieś [na zachodzie]. On skończył studia w 1953, ja skończyłam studia w 1952. Pobraliśmy się w 1954, jak byłam we Włocławku, bo tam zamieszkałam u jego brata, który musiał uciekać z Warszawy – Wacław Derdzikowski był w AK, mieszkał w czasie Powstania w Warszawie za Wisłą. On i jego koledzy musieli się ukrywać, bo by ich siupnęli, i przyjechał do Włocławka.

  • To już po Powstaniu?


Po Powstaniu i dlatego zostawił mieszkanie [w Warszawie], tam jakaś rodzina jego zamieszkała, a oni z żoną, która była też nauczycielką (a on uczył w potajemnym gimnazjum przed Powstaniem i był w AK, bardzo czynny), przenieśli się do Włocławka. Ja między innymi tam się trafiłam z nakazu – pomorsko-warmińskie – i wcześniej jeszcze tutaj...

  • Nakaz pani dostała z Warszawy?


Nakaz dostałam... Najpierw zaczęłam pracować na Karolkowej. Profesor Biniecki nas wybrał, bo myśmy znały dobrze technologię leków i chciał, żebym została w fabryce leków na Karolkowej, ale nas stamtąd usunęli szybko i dali nakaz pracy. Pracowałam parę dni, dwa miesiące czy ile i przyszedł rozkaz: „Macie iść w teren do aptek, gdzie jest potrzebny pracownik”. Zaczęłam w Kutnowskim i jakieś tam jeszcze, potem Pomorskie, Bydgoskie pod granicą niemiecką. Znalazłam się też z tego nakazu we Włocławku. Ponieważ mąż miał rodzinę tam, to oni mnie powiedzieli: „Po co masz się tam gdzieś wieszać po jakichś domach zastępczych”, bo oni powinni mi gdzieś dać mieszkanie, ale czekało się na to mieszkanie długo. I mówią: „To zamieszkajcie u Wacków, oni są we Włocławku”. Córka ich zaczęła studiować medycynę w Łodzi i ja nawet w jej pokoju mieszkałam. W tym czasie się z mężem pobraliśmy, bo przyjeżdżał. Jak skończył medycynę, to dostał nakaz, bo prosił w Gdańsku, że ma rodzinę i czy może dostać [przydział] na województwo warszawskie i zgodzili się. Jak poszedł do nich, to akurat potrzeba było ortopedów i okulistów. Mąż nie miał żadnej specjalizacji jeszcze zrobionej i mówi: „Właściwie to na chirurgii chciałbym pracować”. I skierowali go na Solec. To był 1955 rok.

  • Represji żadnych państwo nie odczuwaliście?


Represji takich z typu politycznego to nie. Natomiast mąż to miał użarcie z nimi straszne, to znaczy stale się czepiali go: „Kolega przyjdzie na zebranie partyjne”. Jak na Solcu pracował już, to przecież należał, jak to się nazywało, to już nie wiem. On mówił: „Ale ja mieszkam daleko w Michałowicach, muszę dojeżdżać, nieraz mam kolejkę, nieraz nie mam. Przecież muszę do domu wrócić wieczorem”. Jakoś się wymigał z tego. Dostał nakaz, że musiał jechać namawiać w PGR-ach, żeby włączali się, więc jakoś udało im się szybko urwać, ktoś tam im pomógł, nie wiem już kto, już nie pamiętam, ale wrócili do Warszawy. Polityczne [represje] nie spotkały nas.

  • Ma pani jeszcze jakieś wspomnienia, którymi chciałby pani się podzielić?


Z czasów Powstania to tak jak opowiadałam – to, że się urwałyśmy, że udało nam się uciec, nie trafiłyśmy do obozu w Pruszkowie. Siódmego października nas wyrzucili, ale najgorsze były dni pod koniec września, jak już Niemcy dostali się na teren Śródmieścia, już było coraz ciężej Powstańcom i myśmy miały więcej roboty.

  • Może coś o tej robocie.


Byłam pomagierką, to trudno mi jest... Piętnaście lat, to co ja mogłam wielkiego robić?

  • Jakiego typu pacjentów mieliście?


Głównie z ulicy Kruczej, Hożej.

  • Czy to byli ranni Powstańcy, czy to byli cywile?


Nie, to byli Powstańcy z różnych oddziałów. Pamiętam, na końcu Wilczej przy Alejach Ujazdowskich był otwierany kanał i ze Starówki i z Ochoty mężczyźni wyciągali Powstańców, którzy dostali się kanałami. Oni też w okolicy starali się rozlokować. Ludzie już byli wymęczeni, wymordowani. Do tego dużego szpitalika na Hożej to nawet wiem, że parę osób było wyciągniętych z tego kanału. [Niemcy] ulicami wyrzucali, ogłaszali ciągle, że kto się zgłosi, to jest taki punkt, że go wypuszczą. U mnie też ciocia jedna, która miała rodzinę na Wspólnej, zatrzymała się u mamy i ciągle mówi: „Przecież ja dzieci zostawiłam” – a mieszkała pod Warszawą. I jak wyszła, tak się znalazła w obozie w Niemczech, bo wiadomo było, że brali stamtąd. Z samego Powstania to więcej wspomnień nie mam. Czasy powojenne, po wyzwoleniu bardziej pamiętam. Tutaj byliśmy w gromadzie, z naszego grona nikt nie zginął. Ci chłopcy, którzy przychodzili ranni… Śródmieście było takie spokojniejsze.
Z czasów Powstania pamiętam, jak mała PAST-a została zdobyta, bo to w naszym rejonie na Pięknej, i tam sporo Polaków rozstrzelali Niemcy, bo Powstańcy przy budynku PAST-y, jak została zdobyta, wywiesili biało-czerwoną chorągiew. [Na Zielnej] była duża PAST-a. Jeszcze jeńców wzięli. Myśmy o tym wszystkim wiedzieli, bo dochodziły gazetki. Wszystko było.

  • Czy w czasie Powstania miała pani możliwość poruszania się po terenie? Jak daleko pani zachodziła?


Zachodziłam, nawet kiedyś się zdarzyło, do placu Trzech Krzyży, Kruczą do Hożej, bo pamiętałam, że tam był taki wielki bazar, na rogu „minclówka” powstała, to był wielki bazar, głównie Żydzi go prowadzili. Przed Powstaniem chodziłam do szkoły (już po wkroczeniu Niemców) Reymonta, która była przeniesiona w trzecie podwórko na Hożą. Nim [Niemcy] Żydów wyrzucili, to pamiętam, jeszcze zanim wzięli tak ostro, że [Żydzi] stawiali takie kuczki, bardzo dużo ich tam było, mieli swój jakiś zbór, modlili się to myśmy [stawali] na skrzynkę i zaglądali, jeszcze [byliśmy małe] dzieciaki ze szkoły podstawowej. Przypominam sobie, że był ten bazar wielki i też na Kruczą myśmy chodziły, myślałam, że się coś zdobędzie, ale guzik – to było już wszystko rozwalone, już nic nie było.

  • W Powstaniu?


Tak. A tak to też na Poznańską chodziłam, był taki... (siostry zakonne na Wilczej za Hożą) ośrodek dla sióstr zakonnych, one też udzielały pomocy i dalej już były Aleje Ujazdowskie, to jeszcze tam żeśmy chodziły, tam było sporo sklepów.

  • Poznańska to była już za Marszałkowską.


Czy ja mówię dobrze? Kończyła się Krucza i zaczynała się... Na Mokotowską – tam była duża apteka pod zegarem, to tam żeśmy sporo leków dostały. Był skład apteczny na Kruczej koło szpitalika, niedaleko, jeszcze istniał, nierozbity i też dali dużo rzeczy, co mogli dać.

  • Czyli był to ośrodek, obiekt...


Samorzutnie powstały przez starsze dziewczyny. Czy one należały kiedyś, to nie wiem, bo te co ja wiem, z mojego miejsca zamieszkania, to ja tylko byłam po harcerstwie, one chyba nie należały do harcerstwa, ale też zgłosiły się chętnie i też ta młodsza, trochę starsza ode mnie, ale wśród tych młodszych, ze mną chodziła po wodę, po leki, po różne prowianty, żeby coś zdobyć do jedzenia. Ja jakichś tam wyczynów nie miałam, którymi się mogę pochwalić.






Warszawa, 26 września 2010 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki
Zofia Danuta Derdzikowska Pseudonim: „Leo” Stopień: goniec, sanitariuszka Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter