Zofia Błońska „Zosia”
Nazywam się Zofia Błońska. Urodziłam się 6 maja 1925 roku. Nie warszawianka, [miejsce urodzenia to] Susk, powiat Ostrołęka. Obecnie mieszkam od pięćdziesięciu dwóch lat przy ulicy Wandy.
- Proszę nam opowiedzieć, w jakim domu się pani wychowywała.
W takim, co miał tradycje niepodległościowe. Mój ojciec brał udział w kampanii Dowbora-Muśnickiego w 1920 roku. Potem, kiedy nastała rewolucja, to wyprowadził cały szwadron ułanów spod bolszewików i doprowadził przez 300 kilometrów do Bobrujska, tam gdzie było całe zgrupowanie wszystkich wojsk. Dostał za to medal niepodległości po wojnie, osobiste podziękowanie komendanta i dowódcy Pułku Ułanów Krechowieckich, które mam zresztą u siebie, że właśnie bardzo dzielnie sobie poczynał, przed zakusami propagandy bolszewickiej bronił i z żołnierzami przedzierał się przez 300 kilometrów. Całą kampanię przeszedł szczęśliwie i cały szwadron ułanów do Bobrujska doprowadził w roku 1920. A mama moja w 1905 roku brała udział w strajku szkolnym. Została potem relegowana ze szkoły, ale na szczęście, jedyna rzecz, którą Francuzi dobrze zrobili i miło w stosunku do Polaków, że powiedzieli, że przyjmą na uniwersytet wszystkich, którzy zostali relegowani ze szkoły przed samą maturą, bo to było przed samą maturą, bez świadectwa. Mama z tego skorzystała, w 1911 roku pojechała, zdała na Sorbonę, skończyła trzy lata Sorbony, dostała dyplom nauczycielki języka francuskiego, już po wojnie. Jak przyjechała potem, to [nostryfikowała]. Tak że takie są tradycje. Pradziadek ze strony ojca brał udział w powstaniu w 1863 roku.
- Proszę pani, proszę powiedzieć nam, gdzie panią zastał wybuch drugiej wojny światowej, czyli 1 września 1939 roku?
Mieszkaliśmy w Ciechanowie. Matka tam była nauczycielką, ojciec był inżynierem agronomem i gospodarował w majątku Zatory pod Pułtuskiem. Pierwszego września właśnie tam zastała nas wojna.
- Ile miała pani wtedy lat?
Czternaście.
Chodziłam, zdałam do czwartej [klasy gimnazjum], znaczy trzy klasy gimnazjum skończyłam.
- I proszę powiedzieć o 1 września. Czy utkwił pani w pamięci?
Utkwił mi w pamięci, tak, bo szykowałam się do szkoły na nowy rok, mieszkaliśmy w willi i jakiś samolot zaczął lecieć, więc mówimy: „No, ćwiczenia robią”. Ale wylecieliśmy na balkon i ojciec mówi: „Patrz, ten samolot przyleciał bardzo blisko, nisko nad domami, nad dachem, bez żadnego oznakowania”. I mówię: „Tato, ale przecież one, nasze…” – bo mój stryj, brat ojca, pracował w PZL-u, w Paluchu i był jednym z konstruktorów RWD, więc często bywałam na
Challenge, wobec tego wiedziałam, że mają kwadratowe oznaki biało-czerwone. A tata mówi: „Wiesz, widocznie zakamuflowane to jest, żeby…”. I po pięciu minutach nagle słyszymy wybuchy bomb, a to stację bombardowali. I w tej [chwili] ktoś tam otworzył radio i tak się dowiedzieliśmy.
Tak.
- Kiedy państwo znaleźliście się w Warszawie?
Zostaliśmy z Ciechanowa wysiedleni, jako że Ciechanów został zrobiony Reichem.
- Kiedy to było? Jaki to był miesiąc?
Jedenastego listopada 1940 roku. Na szczęście nie [wysłali nas] do obozu koncentracyjnego, tylko wyrzucili. Trzy dni jechaliśmy w zaplombowanych wagonach z Ciechanowa, potem trzy dni w Działdowie w listopadzie na dworze nas trzymali. Pod Częstochową we wsi i stacji Kłomnica kazali nam
raus z wagonów i wszyscy z tymi [bagażami wysiedli]. Z całego majątku, który nam został, z czteropokojowego mieszkania, każdy miał po dwie walizki, ja jedną. Tam bardzo pięknie ksiądz w plebanii nas przyjął, gdzie było pełno takich „bieżeńców”, jak to mówią. Bardzo było to zetknięcie z Polską [wzruszające], bo tam już był Reich, wszystko było po niemiecku w Ciechanowie, [a tu] jesteśmy u swoich, u rodaków. Potem wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Warszawy, bo tam mieliśmy znajomych, rodzinę nie, tylko bardzo bliskich znajomych, matka miała przyjaciółkę i tak się zadomowiliśmy. Zajęliśmy na Czackiego poprzez przyjaciółkę matki, panią profesor Burzycką, lokal, mieszkanie na Czackiego 10 po komandorze Petelenzu, który uciekł do Anglii. Ponieważ to był znajomy mamy przyjaciółki, jakoś tam się z nim porozumiała i to tam te cztery pokoje się zajęło. I już tak do chwili zbombardowania tegoż właśnie domu w Powstaniu, mieszkaliśmy.
- Proszę pani, czy pani chodziła do szkoły w Warszawie?
Tak. To znaczy do szkoły poszłam w Warszawie, poszłam do czwartej klasy gimnazjum Hoffmanowej. To było naturalnie pod pretekstem jakiejś szkoły podstawowej czy pierwszego, czy drugiego stopnia, to były normalne komplety. Kiedy skończyłam, to przeniosłam się do liceum, też pod płaszczykiem szkoły handlowej drugiego stopnia, do pensji dawnej Roszkowskiej i Popielewskiej i tam chodziłam do liceum. Drugą licealną [tam zrobiłam]. Zdałam maturę w 1943 roku i potem zdałam na konspiracyjną Szkołę Główną Handlową, czyli SGH dawne, przedwojenne, gdzie prawie wszyscy przedwojenni [profesorowie wykładali]: profesor Czekalski, przede wszystkim profesor Edward Lipiński, późniejszy założyciel KOR-u i innych, tam był. Niby prowadził szkołę handlową drugiego stopnia, to był normalny pierwszy rok studiów SGH. Ja, co prawda, jeszcze miałam ciągoty artystyczne, chciałam pójść do Szkoły Dramatycznej, ale nie wiedziałam, że była też konspiracyjna Szkoła Dramatyczna. Gdybym wiedziała, to bym poszła, ale trzeba było coś robić. Już od 1942 roku zaczęłam pracować w konspiracji.
- Kto panią do konspiracji [wciągnął]?
Dokładnie nie pamiętam. Wiem, że na razie…
- Jak pani trafiła właśnie?
Tutaj dokładnie nie pamiętam. Wiem, że trafiłam do NSZ niestety, Narodowych Sił Zbrojnych. Dopiero ta moja przyjaciółka, o której mówiłam pani, która była jeszcze przed wojną ze mną w szkole, która już miała kontakty z ZWZ (czyli Związek Walki Zbrojnej, potem przemieniono na Armię Krajową), właśnie w grupie „Edward” u pułkownika „Radwana”, Pfeiffera (to się nazywała wtedy Grupa „Edward”). [Ona] mnie wyciągnęła z NZS. „Gdzieś ty poszła?!” – mówi. Potem zaczęłyśmy już razem pracować jako kurierki, łączniczki. W moim domu na Czackiego, w moim mieszkaniu, był miesięczny rozdzielnik „Biuletynu Informacyjnego” na całą Generalną Gubernię. Przyjeżdżały ryksze napełnione paczkami i tam przychodzili, hasło było naturalnie odpowiednie. To znaczy, że moi rodzice akceptowali to wszystko i pozwalali swoje mieszkanie użytkować jako lokal konspiracyjny.
- I pani też przy tym „Biuletynie” pracowała?
Tak. Znaczy nie pracowałam, tylko roznosiłam po prostu, miałam chyba dziesięć punktów w Warszawie, gdzie różne ilości, nieraz dwadzieścia, w jednym punkcie tylko dziesięć, [w innym] trzydzieści. To było w rulonach, tam miałam napisane tylko cyfry, czyli ile sztuk gdzie. To było od Wilczej poprzez Śródmieście, aż do Tamki, tak że to zajmowało mi mniej więcej dwie godziny dziennie. Zawsze po szkole to robiłam.
- Proszę nam powiedzieć nazwisko pani przyjaciółki, z którą razem zaczęła pani pracować w konspiracji.
Irena Hukowska z domu, potem Irena Rawicz, dziennikarka po wojnie. Tylko niestety w 1983 roku zmarła na udar.
- Proszę nam powiedzieć, gdzie panią zastał wybuch Powstania Warszawskiego.
Mnie zastało w punkcie, na którym byliśmy zgromadzeni. Mój punkt był akurat w moim mieszkaniu, ponieważ pierwszym punktem był [wyznaczony] plac Dąbrowskiego 4 czy 5, już nie pamiętam, czy 3, ponieważ Czackiego była niedaleko, wobec tego nasz pluton, pluton właśnie dziewczyn, łączniczek, czekał na [rozkaz]. Gdzieś o godzinie szóstej po południu przyszedł łącznik do nas, idziemy na zgrupowanie, czyli na plac Dąbrowskiego. I tak to [wyglądało]. Tam już wszystko było zorganizowane, już od razu nasza plutonowa, Felicja Bańkowska, właśnie bezpośrednia szefowa nasza, zaczęła rozdzielać: „Ty pójdziesz tam, ty pójdziesz tu, ty pójdziesz tu”. Już się zaczęła normalna praca od pierwszego dnia.
- Proszę pani, proszę nam powiedzieć, jak wyglądało życie pani plutonu, pani, w czasie Powstania. Oprócz tego, że była pani łączniczką, jakoś państwo sobie życie swoje organizowaliście?
Byłam cały czas w zgrupowaniu. Dopóki dom istniał, to zawsze przechodziłam, znaczy nie zawsze, ale co jakiś czas, co parę dni, ponieważ rodzice bardzo głodowali, to nosiło się kaszę i jakieś tam nieraz… Aha, skład Pakulskich został zbombardowany, to zdobyło się różne puszki i tak dalej, to tam ojcu i rodzicom zaniosłam, ale potem niestety od…
- Kiedy dom został zbombardowany?
Przy końcu sierpnia, nie pamiętam dokładnie daty. W każdym bądź razie, kiedy chciałam iść do rodziców, to powiedzieli mi, że dom nie istnieje, a wiedziałam, że rodzice zawsze schodzili na dół do piwnicy, na bombardowanie. Podobno wszyscy pod numerem 10 zginęli. Byłam przekonana, że rodzice zginęli, to troszeczkę tąpnęło mną. Gdzieś za dwa tygodnie pocztą harcerską dostaję wiadomość z placu Kazimierza, tam koło Hali Mirowskiej, że „Jesteśmy uratowani, żyjemy i jesteśmy w dozorcówce, mieszkamy”. Tam poleciałam od razu. Nie muszę mówić, jak to było. Co się okazało? Że tego dnia moja mama, jako kobieta mająca intuicję, mówi: „Idziemy do piwnicy pod dwunastkę”. Ojciec mówi: „Nanusiu, jak można, przecież zawsze tak było”. – „Nie! Idziemy tam!”. – „Nie…”. I tak dziurę w brzuchu ojcu wierciła, że ojciec z walizami, klnąc, prawdę powiedziawszy, przeniósł się. I dzięki temu żył. Potem się okazało, że z naszego domu zostało tylko drugie piętro, myśmy mieszkali na drugim piętrze, z moim tapczanem. Kawałek muru. Ojczysko moje po tych gruzach z narażeniem życia [poszedł po Matkę Boską], bo jeszcze nad tym tapczanem wisiała Matka Boska, którą dostałam od prababci na chrzciny, ona z Włoch tę [Matkę Boską przywiozła]. I zdjął ten obrazek. Ten obrazek wisi u mnie w tej chwili, nade mną. Tam [ojciec] się obsunął, pokaleczył się w nogę, ale zdjął obrazek i powiedział do mamy: „Będzie żyła”. Tak.
- Proszę pani, proszę nam opowiedzieć troszeczkę o pani służbie w czasie Powstania. Proszę opowiedzieć o tym, co pani robiła.
Każdy miał wyznaczoną swoją trasę, dostawał zamkniętą kopertę do poszczególnych oddziałów – „Chrobry II”, „Sławbor”, nie „Sławbor”, „Kiliński”, w tej chwili już [nie bardzo pamiętam] i „Bartkiewicz”, nie „Bartkiewicz”. W każdym razie całe Śródmieście do politechniki i potem zanim jeszcze Powiśle padło, to do Powiśla. To było w naszym zasięgu. Nieraz zajmowały nam takie peregrynacje przez Warszawę cztery godziny, a nieraz osiem i dziewięć, kiedy trzeba było przeczekać bombardowanie, kiedy trzeba było przeczekać ostrzeliwanie tak zwanych krów, tych „szaf grających”. Właśnie może za to dostałam Krzyż Walecznych, bo tam za ulicą Sienną wtedy było bombardowanie, biłam się z myślami: „Wrócić czy iść?”. Bo się wszystko paliło. Ale człowiek młody, głupi, to poleciał. Dostarczyłam, okazuje się, że ta kwatera była, nieruszona, „Chrobry II”, to było na Siennej. Dostarczyłam ten meldunek, który okazał się bardzo ważny. A ja się strasznie bałam w Powstaniu. Boże, jak ja się bałam strasznie! Ale mam pamiętnik z Powstania, gdzie dziewczyny, które nieraz się zmieniały [wpisywały się].
Jak było bombardowanie, żeśmy siedziały w piwnicach, bo nasze kwatery były w piwnicach, mam klaustrofobię do tej pory. Bałam się właśnie bombardowania, że nas zasypie, to wtedy strasznie się wygłupiałam, robiłam przedstawienia. Mam takie wpisy do pamiętnika: „Bomby lecą jak cholera, a tu »Zośka«: »Co jest z tym kotkiem, mówię do dzieci«” – Wiecha cytowałam. „A to nasz wyjec, czyli »Zośka«. »Zośka«, słuchając twoich audycji, dziękuję ci, żeś podtrzymywała [na] duchu”. A ja ze strachu, ponieważ trudno było trząść się jak barani ogon, nie mogłam, bo ambicja mi na to nie pozwalała, więc opowiadałam wszystkie kawały czy monologi, czy wszystko, wygłupiałam [się], wygłupy robiłam, żeby zabić strach. I wszyscy myśleli, że ja taka gieroj jestem, a ja wcale nie byłam gieroj, bo umierałam ze strachu wewnątrz.
- Proszę pani, ponieważ pani była przy dowództwie I Obwodu, proszę nam opowiedzieć o dowódcach, z którymi pani najbliżej współpracowała. Jak się w pani pamięci zapisali?
Cudowni ludzie [to] byli. Właśnie pułkownik „Rymkiewicz”, Relich, potem major „Wola”, potem porucznik Stanisławski. Przepraszam, bo mam tu wszystko spisane w pamiętniku. To jest pamiętnik, w który wszyscy mi się wpisywali, o: „Niefrasobliwej, zawsze pogodnej i miłej łączniczce »Zosi«, dzielnemu żołnierzowi łączności w czasie Powstania – »Rymkiewicz« się wpisuje”. Potem „Malutkiej »Zosi« z prośbą o wspomnienie »Tatarzyn«”. „Miłej łączniczce »Zosi«, utrzymującej w najcięższych chwilach humor w Powstaniu – podchorąży »Kos«”. I takie tam tego mam, Stanisławski, ale mam tu wpisanego i „Radwana”. Przeczytać, jak mi się „Radwan” wpisał?
I córka Andersa mi się wpisała, Bożena była wtedy. Córka Andersa się wpisała: „Trudno jest czasem znaleźć słowa odpowiednie na określenie pewnych przeżyć. Zbyt łatwo wpaść w banalny patos. Jedno jest pewne, że wspomnienia tych dni będą dla każdej z nas jedyne na całe życie, Bożena”. To 18 września zostało wpisane. Teraz „Radwan” mi wpisał, pięknie mi wpisał. „Radwana” znałam jeszcze w czasie okupacji, bo pracowałam w tej grupie, tak że on zaprzysięgał mnie w [1941] roku czy w 1942 [roku], już nie [pamiętam]. Nie, od 1942 pracowałam, tak że byłam po prostu bliżej „Radwana” i dowódców: „Chwile, które przeżywamy, będą niejednokrotnie kanwą wspomnień całego życia, w szczególności pokolenia biorącego czynny udział w walce powstańczej o istnienie i wielkość narodu i państwa. Chciałbym, aby te wspomnienia wykuwane w rozgwarze walki, które tyle cennych pochłaniają ofiar, nie poszły na marne i w życiu jednostki. Chciałbym, aby przeżycia te dla młodego pokolenia były zrozumiałe, że tylko przez ból i cierpienie dochodzi się do prawdy i ukochania wolności, dokumentowanej krwią własną i najbliższych wyraźnie przez całą historię Polski i wszystkie jej pokolenia. Kto tę prawdę zrozumie, to jesteśmy znów na barykadach, w gruzach Warszawy i trwamy z wiarą wbrew wszystkim, co nas napawa troską i bólem, że wytrzymamy, […] a zrozumienie tej krwawej hekatomby na ołtarzu miłości ojczyzny przyniesie wolność, niepodległość i wielkość Polski i tak zasłużone polskie miejsce wśród narodów Europy. W czterdziestym siódmym dniu walki o wolność stolicy – »Radwan«, dowódca Śródmieścia”. Pięknie.
Potem jeszcze mam wpisy mojej komendantki, „Baba Jaga”. To komendantka, która była w Oberlangen w obozie jenieckim, i tak wszystkie inne takie. O, taki właśnie: „W chwili ataku Sowietów na Warszawę z Pragi, podczas huraganowego ognia artylerii – »Kostek«”. To ten, który mnie wyniósł po zawaleniu się tego domu [przy ulicy mazowieckiej 9]. On mnie wyniósł.
- Właśnie, proszę o tym opowiedzieć.
To było [12] września. Pierwszy raz usłyszeliśmy artylerię radziecką, bolszewicką. Siedziałam przy dowództwie Obwodu, miałam dyżur, bo, jak już mówiłam, każda miała swój dyżur. Niektóre latały z meldunkami, niektóre [siedziały] przy centrali telefonicznej, obsługiwanie centrali też do mnie należało między innymi. Po kolei każda miała co innego do roboty, każdego dnia. Albo tam się parę dni chodziło, albo było się przy telefonie polowym, który był przy dowództwie. Akurat 12 września była wtedy narada. Cały sztab „Radwana” był, między innymi cichociemni, major „Wola”, który zginął, wspaniały człowiek. I nagle huk się zrobił, ciemno, gruz, wrzask. Jestem cała, ale myślę sobie: „Jak wyjść?!”. Ciągnę telefon, bo myślałam, że jestem odpowiedzialna za sprzęt. Zaczęłam ciągnąć i tyle tego było. Potem się obudziłam wśród umarłych, dosłownie, bo trzydzieści osób wtedy wyciągnęli zatrutych gazem czy [pyłem]. W pomieszczeniu, do którego się potem można było dokopać i wyciągnąć, wyciągnęli wszystkich tych ludzi. Lekarz wszystkich zbadał i stwierdził śmierć. A moja przyjaciółka właśnie, o której mówiłam, powiedziała: „Niemożliwe! Nie może zginąć, nie może! »Zośka«”. Więc pod groźbą chyba, nie wiem, czy to był prawdziwy pistolet, sprowadziła sanitariuszkę z naszego plutonu, bo myśmy też w naszym plutonie miały sanitariuszki naturalnie, bo to byli ranni. Cztery dziewczyny były ranne w międzyczasie u nas z naszego plutonu, tych „Radwanek”. Mówi: „Daj jej coś!”. Mówi: „Daj mi spokój! Nie mam czasu! Mam tu rannych!”. „Daj, bo cię zastrzelę!” Miała widocznie tak wymowne spojrzenie i taką groźbę, że dała mi zastrzyk z kofeiny i z kamfory. Podobno po piętnastu minutach otworzyłam oczy i, przepraszam bardzo, ale zwymiotowałam wszystko na ręce mojej przyjaciółki. Wtedy się zrobił straszny szum, bo okazuje się, że można było [innych uratować], że wszyscy mieli śmierć kliniczną, której niestety, nie można było zbadać w warunkach powstaniowych, bo to jest bardzo specyficzne badanie. Jak zaczęli dawać te zastrzyki innym, to już było za późno. O pół godziny za późno. Ona mnie wtedy [uratowała]. A na drugi dzień poszłam z meldunkiem, a ona była cała szczęśliwa, że została,
excusez le mot, obrzygana.
- Proszę nam teraz opowiedzieć, co się działo dalej. Pani cały czas była przy dowództwie, wspominała pani, że dowództwo zmieniało kwatery.
Zmieniało, bo (ja nie wiem, to chyba niemożliwe [że był jakiś szpieg]) wszystkie nasze kwatery były bombardowane. Najpierw na placu Dąbrowskiego, wtedy był pierwszy raz ranny „Radwan”. Potem na Świętokrzyskiej 12 cały dom był lejami obtoczony, nie trafili w ten dom, ale [była jeszcze kwatera przy ulicy Mazowieckiej 9], wtedyśmy przenieśli się na Górskiego. Na [ulicy] Górskiego [zbombardowano dwie oficyny], potem byliśmy na ulicy Widok… Nie, potem byliśmy w Alejach Jerozolimskich pod 22, gdzie zaraz niedaleko było przejście Alejami Ujazdowskimi za Aleje, jak to się mówiło. To takie bardzo ostrzeliwane z BGK przejście. Tam też miałam przygodę, bo zgubiłam torebkę, gdzie miałam ołówek do brwi i musiałam wrócić. O mało mnie nasz własny chłopak nie zastrzelił. Mówi: „Czyś ty wariatka?!”. Ale bez brwi? Proszę pani. Zawsze
la femme, toujour la femme. Zawsze kobieta.
- A gdzie była ostatnia kwatera?
Ostatnia [kwatera] była na Widok 19.
Nie.
Jedna. Te z kompanii szturmowej, bo były dziewczyny w kompanii szturmowej, moja przyjaciółka widocznie jakoś wycyganiła, a może ukradła, nie wiem. Ona była zawsze bardzo dzielna i taka…
- Proszę pani, a jak organizowaliście sobie państwo sprawy jedzenia, wody?
Jedzenia, wody, jak się gdzieś dorwało. Chodziłam, jeszcze była woda, na Czackiego do rodziców na parę dni, tam się myłam. Ludność cywilna, bardzo zorganizowane grupy ludności cywilnej, bardzo dzielnie znosiła z różnych bombardowanych zakładów i składów kaszę, kasza „plujka”. I nosiła. To się potem rozdzielało, był kwaterunek u nas, przecież to było normalnie zorganizowane i kwaterunek był, który rozdzielał na poszczególne [punkty]. Nieraz rozdzielił kawałek chleba, czy jakiś tam… Różne.
- Czyli ludność cywilna państwa wspierała?
Tak. Znaczy nie było za syto, nieraz człowiek głodny chodził. Raz właśnie, jak [trafiłyśmy na] skład win, muszę powiedzieć, żeśmy się wszystkie urżnęły tym winem, bo to na pusty prawie żołądek to wino [wypiłyśmy]. Bardzo było wesoło.
- Proszę pani, a jak jeszcze organizowaliście sobie państwo życie w czasie Powstania?
Myśmy chodzili do kina, bo w kinie „Palladium” to jeszcze kino szło, kroniki powstaniowe. Jak nie było bombardowania, to się schodziło tam. Byli aktorzy, na Mazowieckiej były aktorki, to robiły recitale wśród…
- I pani uczestniczyła w tych recitalach?
Nie. Jeszcze byłam studentką SGH konspiracyjnego.
Jako widz, tak. To mnie ciągle podtrzymywało [w mojej decyzji], żeby potem dokończyć to.
- Jakie jeszcze tego typu wspomnienia?
Były prelekcje organizowane też, ale zasadniczo, jak człowiek już potem dalej [w czasie Powstania], to człowiek tak był zmęczony tym chodzeniem, potem jak już chodziło się tylko piwnicami i patrzyło się na tych biednych ludzi, którzy cały czas [byli] w piwnicy, tośmy były tak zmęczone, że już się nic nie chciało. Niektórzy rzucali nam straszne słowa. To było takie przykre, ale zrozumiałe, bo tutaj dzieci płaczą, umierają staruszki, chorzy. Ale byli też ludzie, którzy [mówili]: „No, trzymajcie się”. Warszawa była wspaniała.
Chciałam taki jeden kawałek [opowiedzieć]. Raz jeszcze właśnie na ulicy Widok… Nie, w Alejach Jerozolimskich pod 22, nie wiem, dynamo tam było specjalne, że światło było, bo specjalnie naprawiali chłopcy linię. Światło było i znalazłam w jakimś mieszkaniu na parterze żelazko i woda się pojawiła i chyba z siedem nas, bo nas było osiemnaście tych dziewczyn, reszta była w tym [mieszkaniu]. [Zaczęłyśmy krzyczeć:] „Uprać, uprać bluzkę!”. Bo to przecież lato, gorąco. Poprałyśmy jakoś i żelazkiem [prasowałyśmy]. W tym momencie te siedem sztuk [dziewczyn], kiedy już to żelazko [w użyciu], nagle jedna, Krysia Szeliżanka krzyknęła: „Jezus Maria! Mysz!!”. Skąd się mysz wzięła w tym [miejscu]? Było cicho może... I dzielni żołnierze Armii Krajowej, noszące przez barykady, przez ostrzał, uciekły jakby je kto zmył dosłownie, przez tą mysz. Kiedyśmy wlazły do piwnicy, nagle się huk zrobił, „goliat” rozwalił ten nasz lokal, „goliat”, który został z BGK wypuszczony, bo widocznie może zobaczyli, że tam czy coś się świeci czy coś i puścili. Mysz – kocham myszy od tej pory – uratowała nam siedmiorgu życie.
- Proszę pani, a czy pani w czasie Powstania zetknęła się osobiście ze zbrodniami wojennymi? Czy widziała pani jakieś?
Nie.
- A widziała pani Niemców? Czy tylko…
Tak, widziałam, jak wypuszczali ich, bo meldunek akurat do PAST-y zaniosłam, jak wychodzili z podniesionymi rękami. Lepszej satysfakcji nie można było mieć.
- Czy miała pani kontakt w czasie Powstania z obywatelami innych krajów?
Nie.
- A jaka atmosfera była w pani oddziale przez cały okres Powstania?
Wspaniała. Wszystkie wiedziałyśmy, że musimy [walczyć], to jest w ogóle walka, to co napisał „Radwan”, że to nasz obowiązek, a poza tym, co tam dużo mówić, młodzi ludzie, troszkę to, trzeba powiedzieć, było traktowane jak wielka przygoda. Myśmy z wielu rzeczy nie zdawali sobie sprawy. Nawet teraz dopiero zdaję sobie sprawę. [...] Ja w tej chwili uważam, że to był zły pomysł, ale wtedy się nikt nad tym nie zastanawiał. Bić Niemców – to najważniejsze. Pierwszy raz flaga na placu Dąbrowskiego została wniesiona, wszyscyśmy płakali, szaleli, w ogóle. Ja nawet rzuciłam butelkę na czołg, ale nie trafiłam, bo za wysoko byłam, na Sienkiewicza. Tu czołg jeszcze niemiecki przejechał. „Dajcie butelkę”. Trzymali mnie za nogi, wychyliłam się, cholera, i nie zapalił się.
- Pani była łączniczką, ale czy w związku z tym docierała do państwa prasa powstańcza?
Naturalnie! Przecież [tak] myśmy mieli… Cały czas.
- Proszę nam o tym opowiedzieć.
Cały czas mieliśmy codziennie takie [wiadomości] nie z drukarki, tylko z powielacza, z każdego dnia, co się, na jakim odcinku dzieje. To była obsługa prasowa, jak najbardziej tak. Każdy oddział to miał. To była normalna prasówka. Albo jeszcze [...] „Słuchajcie, będzie film nakręcony z »Czołówki«” – tej filmowej, która była, kręciła sceny. Chodziliśmy tam [zobaczyć].
- Proszę pani, a najstraszniejsze, najgorsze pani wspomnienie z Powstania? Czy jest w pani pamięci taki moment? Najtrudniejszy?
[…] Tak, właśnie wtedy, kiedy musiałam podjąć decyzję, czy pójść tam po ostrzeliwaniu „krowami”, czy nie pójść. Strasznie się bałam i to, że poszłam, to naprawdę... Teraz bym nie poszła.
- I szła pani gdzie? Na jaką ulicę?
To było gdzieś tam w okolicach Zielnej, Siennej, znaczy dalej za Zielną, Sienną, i tam już nie bardzo pamiętam, ale widziałam ludzi palących się, wylatujących. Pierwszy raz zobaczyłam coś takiego, to mnie strasznie [przeraziło]. Ale widziałam, że muszę donieść, bo co? Wrócić z powrotem? […]. Jestem dość ambitna, więc wstyd by mi było, żeby z powrotem [iść]. Potem już jakoś [dotarłam].
Były też bardzo śmieszne momenty. Chodziło się do „Żmudzina”, kapitan Kostrym, został skazany przez PRL, ubecję, na karę śmierci, cudowny, też zrzutek cichociemny. A tam miałam swojego chłopca, taki był Czesio „Winklówka”. Myśmy go „Winklówka” nazywali. Dlaczego? Bo on zawsze mówił: „Dlaczego nie ma takich karabinów, żeby tu można było przez peryskop i zza winkla strzelać?!” – więc „Winklówka”. To była grupa szturmowa na odcinku Królewska i ogród Saski. Co oni tam nie wyrabiali! Boże, to tylko młodość. Stawiali w nocy po cichutku wannę z wodą i jak Niemcy przechodzili, bo jeden dom był zajęty przez Niemców, drugi przez naszych, dwa domy, trzeci dom znów przez Niemców, czwarty przez naszych. To było tak. I przychodzili do swoich, to cicho to robili, wpadali w wodę i wtedy nasi ostrzeliwali. Potem, to mi Czesio właśnie opowiadał, że kamienice to były czworoboki, taka studnia. Jedna część była nasza, druga ich, nawzajem się strzelało.
Ale miałam też bardzo śmieszną przygodę, to już oberwało mi się. Idę sobie z meldunkiem, gdzieś właśnie tam, Zielna, Sienna, a wtedy jeszcze PAST-a nie była zdobyta i był cholerny ostrzał z PAST-y. Jest na Zielnej czy Grzybowskiej (już nie wiem, jak jej tam było) barykada i tak jakoś ta barykada była ustawiona. Jest cały czas ostrzał, więc ja tak… Nie wiem, co to było, dlaczego po drugiej stronie widzę, że stoją nasi chłopcy, więc tak przeskoczyłam i tak idę po cichutku, idę. Cisza. I nagle, kiedy doszłam do drugiej strony, to znaczy tak przebiegam, znaczy nie idę, przebiegam skulona, poszła seria. Wpadam. „Idiotko, głupia krowo!”. – „Co się stało?!”. – „Coś ty zrobiła?!”. – „Jak to, co ja zrobiłam? Przeszłam pod [barykadą]”. – „Ale z której strony, idiotko?!”. Dopiero się okazało i tak jak [Burłaj z Zagłobą]. Mnie od razu się przypomniało, jak w „Ogniem i Mieczem” Burłaj goni Zagłobę w Zbarażu z mieczem. Zagłoba ucieka. „Ja zginę i pchły moje” – ucieka. I nagle już w ostatecznej determinacji Zagłoba staje, odwraca się i mówi: „Zagłobę gonisz!”. I potem Sienkiewicz pisze: „I ta chwila zdumienia zgubiła dzielnego Burłaja, bo na oczach wojska Zagłoba ciął go przez głowę i [Burłaj] spadł z konia”. […]. Tak samo ja stwierdziłam, że tego Niemca, co strzelał, ta chwila zdumienia ocaliła Zosię Błońską. Bo jeżeli facet, który widzi, że nagle jakaś sylwetka idzie po tej stronie, gdzie on strzela, to jego zatkało, nie? Musiało zatkać! Dopiero jak się chwilę [zastanowił], to ja już byłam po drugiej stronie. Tak mi się trafiło. Nie w tę stronę.
- Czyli to był rzeczywiście najbardziej zabawny [incydent]?
Z myszą było dobrze. Nie, no, tak tego i w ogóle… Potem było wyjście do niewoli.
- Proszę nam o tym opowiedzieć.
Oj, to było bardzo… Jeszcze poszłam tam do rodziców, gdzie mieszkali w stróżówce, i bardzo dumna byłam z siebie, bo mama mówi: „Nie! Wyjdź z nami, nie idź z wojskiem, nie do niewoli [...]. Nie wierz Niemcom, to wcale [nie ma znaczenia], że oni nas uznali za kombatantów [...]. A mój tata mówi: „Nanusiu, ona będzie decydowała, co zrobi. Ona jest żołnierzem. Powiedz, córeczko, co mamy robić? Wychodzić z Warszawy?”. Jaka byłam dumna, że ojciec mnie się pyta! Strasznie kochałam ojca. […] Powiedziałam: „Musicie koniecznie wyjść, bo tutaj różne rzeczy mogą się dziać”. I słusznie. Zresztą nas uprzedzali, żeby [wyjść]… I już poszłam z wojskiem.
Wtedy to było straszne. Zdawanie broni. Jeszcze przez Złotą wychodziliśmy. Koło kina „Palladium” stał starzec, chyba pop to był, bo tego… z krzyżem w ręku. Boże, to było straszne. To właśnie ta… Ale Niemcy, muszę powiedzieć, że przynajmniej przy naszym wyjściu, nie wiem, czy we wszystkim, bo to było ileś tam punktów wyjścia z Warszawy, zachowali się bardzo [w porządku], jak to się mówi, nic nikomu, tylko ta broń. Chłopcy płakali, jak zrzucali broń, jak pozdawali. No, część może zostawili. Potem dwadzieścia kilometrów pędzili nas do Ożarowa. Nie czuło się dwudziestu kilometrów. To było [straszne], że tyle wysiłków, tyle wszystkiego, na nic. Co będzie z Warszawą? Potem to już peregrynacja do obozów. Przeszłam trzy obozy. Najpierw [wywieźli] nas do stalagu.
- Znaczy z Ożarowa została pani…
W Ożarowie trzy dni nas trzymali na słomie, akurat mi się trafiło leżenie koło „Radwana”. Potem zapakowali do wagonów i mam tutaj całą właśnie, wypisałam sobie marszrutę, bo miałam ten pamiętnik. Najpierw Lathen, Berlin, potem do Fallingbostel po Berlinie. Trzy dni, trzy noce, trzy doby nas tak [wieźli]. Wypuszczali nas na jakieś tego, żeby naturalnie… To były czynności higieniczne załatwiane w zupełnie straszny sposób.
Potem Fallingbostel. Fallingbostel to był wielki obóz, Stalag XI C, gdzie były wszystkie narodowości – Francuzi, Anglicy, Włosi. Nie, jeszcze wtedy Włochów nie było, bo jeszcze byli za tym... dopiero później. Myśmy tam były jedyne. Co się działo, jak zobaczyli kobiety! Bardzo nam potem pomagali, przerzucali przez druty żarcie, bo już tam byli pięć lat, więc byli zagospodarowani. Tam też poznajdowały dziewczyny swoich bliskich, jedna znalazła ojca, druga znalazła brata, trzecia męża. Tak to było. Tam byliśmy tylko miesiąc, potem nas do Bergen-Belsen [przewieźli], ale nie do koncentracyjnego obozu, to też było przeżycie straszne, bo myśmy mieli… Wyłączony obóz jeniecki był od obozu koncentracyjnego, Bergen-Belsen. Tam jak szłyśmy na tak zwaną komenderówkę, czyli do koszar niemieckich, żeby obierać kartofle, pędzili nas, bo nie miał kto obierać kartofli, tośmy tak kątem oka mogły zobaczyć, co się działo w tym obozie koncentracyjnym. To nasz obóz jeniecki to był naprawdę hotel „Hilton” w porównaniu z tym, co było [w obozie koncentracyjnym], mimo że były prycze dziesięcioosobowe, trzypiętrowe prycze w tym, to wszystko można przeżyć. Ale w obozie, potem jak już nas przerzucili do samego kobiecego obozu, to już były zorganizowane wszystkie i lekcje, i musztry i… Ach, tak jak to normalnie harcerki. Tak. Były, a jakże, wykłady. Zrobiłyśmy nawet rewię sylwestrową. Tak, a jakże. Dziewczyny skądś miały suknie poubierane. Grossówna była z nami, przedwojenna aktorka, Ewa Kaim, też przedwojenna, córka Zelwerowicza Muza Zelwerowicz była. Miałyśmy właśnie miesiąc przed wyzwoleniem obozu „Głupiego Jakuba” Rittnera [wystawiać]. Miałam grać Hankę. Tak, widocznie się poznali na [mnie]. Właśnie pani Muza Zelwerowicz miała reżyserować, ale na szczęście odbili nas, bo by było.
12 kwietnia 1945 roku.
- I co się dalej z panią działo?
Potem był wspaniały numer, bo myśmy w życiu, w najśmielszych marzeniach nie myślały, że nas wyzwoli polska dywizja pancerna generała Maczka! Że tylko wyzwolą nas Amerykanie, Anglicy, bo wiadomo, że już nie ruskie, bo to było przy granicy holenderskiej. Ale że Polacy? W „Biuletynach” wszystkich były nieraz zdjęcia, jak Polacy się noszą w beretach, „maczkowcy”. Zaczęło się nagle, słychać było samoloty, huk armat, lada chwila. Nie pokazywali się Niemcy w ogóle, tylko stał
Posten głupi, stary na emeryturze, te baby pilnował. 1800 nas było. I nagle strzały, wszystkie baraki
Posten kazał pozamykać i przez okienka patrzymy, że wzdłuż drutów biegnie… Mówię: „Jezu, Polak”. Zagadały, zakrzyczały: „Czyś ty zwariowała?! Polak?!”. – „Ale przecież on ma [beret]”. – „Wszyscy mają te berety”. Ale jak już zobaczyłyśmy, [że] na wieżyczce wisi Niemiec już martwy, akurat takim babom dać, wywaliłyśmy drzwi. Podbiegam, drugi leci, podbiegam, mówię. Pytam się: „Kolego, pan Polak?”. A on mówi: „Cześć, koleżanko!”. Wrzask się zrobił, jak te baby różne [zobaczyły]. I tu brama, taka wielka brama była obozu, sherman angielski wjeżdża, zwija jak kłębek nici bramę, te druty, a za shermanem idzie Marian Walentynowicz, czyli korespondent wojenny generała Maczka. Mariana Walentynowicza jeszcze ze zdjęć pamiętam, jak „Koziołka Matołka” czytałam, że to ilustrator tego. Szkicuje różne dziewczyny w różnych strojach, a w butach, a w spódnicach, a w jakichś tam tego. Zlepek był przecież tych mundurków różnych i okryć. I nagle z tłumu wylatuje dziewczyna, „Wujku!” i rzuca się Walentynowiczowi na szyję. Poznajdowali żony, siostry, córki, matki. To była euforia pełna. Potem zostaliśmy zorganizowani bardzo ładnie, do drugiego obozu.
- Gdzie ten drugi obóz był?
Niederlangen, niedaleko Oberlangen, też [nad] granicą holenderską. Potem, nie wiem, na jakiej to było zasadzie, miasteczko Haren w Niemczech, przy granicy holenderskiej zostało jako polskie miasto. Mieliśmy wysiedlić Niemców. Jaka fajna perspektywa, nie? I całą administrację [zorganizować]. To było polskie miasto – Haren. Będzie się nazywało Maczków. Byłam włączona do tej ekipy, bo tam [wybrano] wszystkie osoby, które znały angielski albo francuski, ja znałam francuski ze względu na matkę, tak jak polski, bo wszystkie dziewczyny, które miały już jakieś wykształcenie, już po maturze były, ja miałam jeszcze jeden rok uniwerku, zostały włączone do administracji. Tam została zorganizowana szkoła, a wszystkie domy po wysiedleniu Niemców zostały przeznaczone dla Polaków z obozów pracy. I zasiedlili [je] i całe miasto było polskie.
- I jak długo tam pani przebywała?
Tam byłam do października albo września.
Nie, koniec wojny w maju mnie spotkał… Znaczy jeszcze tam, jak najbardziej, ale potem poleciałam do Brukseli, bo chciałam się dostać na drugi rok studiów handlowych [...]. Znałam język, a wiem, że w Leuven właśnie był uniwersytet i przyjmowali. Ale to się zupełnie inaczej potoczyło, to już nie będę o tym mówić, bo to zupełnie inna historia. Tego nie dotyczy, to już prywatne.
- Kiedy pani wróciła do kraju?
Wróciłam do kraju, kiedy [dowiedziałam się, że rodzice żyją]. Aha, bo jeszcze nie widziałam, co się dzieje z rodzicami. Wyszłam, wiedziałam, że wyszli albo nie, zabili ich albo nie, przeżyli wojnę czy nie. Zaczęłam szukać przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż w Londynie i Genewie. W lutym przyszło pismo, że [rodzice żyją]. Bo mieszkałam u Belgów, pani, wdowie po pisarzu belgijskim, którego zresztą książki ojciec miał przetłumaczone na polskie, a one miały w swojej bibliotece naszych noblistów – Sienkiewicza, „Chłopów”, tak że taka była więź, od razu. Przyszło pismo, po francusku moja mama pisała, że „Żyjemy, jesteśmy w Ostrołęce i czekamy na twój powrót”. To pierwszy lepszy statek się akurat [trafił], „Ragne”, statek szwedzki, w marcu 1946 roku, zapakowałam się z Antwerpii. Sztorm przeżyłam na tym „Ragne”, okropnie było, i wylądowałam w Gdyni jako repatriantka. Potem miałam niestety różne kłopoty.
- Właśnie, czy była pani represjonowana?
Nie, nie można powiedzieć, że byłam represjonowana. Dostałam się potem na drugi rok studiów, jeszcze wtedy Lipiński, to był polski NEP do 1949 roku, do stalinizmu. Potem go wyrzucili jako rektora. W Banku Gospodarstwa Krajowego wszystkich przyjął z konspiracyjnego SGH i został wyrzucony. Miałam już mieszkanko wspólne, służbowe z koleżanką, to zostałyśmy z tego mieszkania wyrzucone. Wyrzucili mnie w czasie mojej nieobecności. Zostałam [wyrzucona] za to, że zorganizowałam akademię ku czci Powstania, wyrzucona przez pana Hugo Groyeckiego, który powiedział: „Wy nie będziecie urządzać!”. A ja mówię: „Urządzałam do tej pory i będę”. To na drugi dzień dostałam wypowiedzenie. Ale znalazłam się w zespole artystycznym związkowym, zdałam egzamin eksternistyczny do Szkoły Dramatycznej i jakoś poszło. […] pracowało się, potem założyło się rodzinę, niestety trzeba było żyć. A [co do] represji, to tylko taka represja była, że mnie wyrzucili z tego mieszkania i wyrzucili mnie z pracy, a potem jakoś nie miałam kłopotów.
- Proszę pani, a czy chciałaby pani wyrazić swoją opinię na temat Powstania? Czy to Powstanie powinno się odbyć?
Są ludzie więksi ode mnie, światlejsze umysły. Nie wiem, ale straszne straty ponieśliśmy. Niestety, to jest w genach narodu zapisane, że my zawsze najpierw czyn – tak jak mówił Cyprian Kamil Norwid – a potem myśl. Tutaj też chyba było to samo, w każdym powstaniu. Jedyne Powstanie, które nam się udało, to było wielkopolskie, o którym bardzo mało się wspomina. To jest jedyne udane powstanie. Wszystkie powstania były nieudane. Straszne ofiary. Z drugiej strony, jeżeli byśmy tego nie zrobili, weszliby ruskie, ale nie wywieźliby wszystkich na Sybir i do gułagów. Może by się co ostało. Bo to najwspanialsi ludzie zginęli, ci którzy mogli tę nową Polskę budować. Nie wiem, czy by poginęli. Tutaj to nie ma na to mądrych. W każdym bądź razie ofiara była straszna. [...] Polacy [mają] narodowa skłonność do powstań niezorganizowanych, nieuzgodnionych [...] Niestety, ale charakteru narodu nie da się zmienić. [...] Anna Świerczyńska, poetka, powiedziała, że „Nie dlatego wolność dana nam będzie, żeśmy umieli w niej żyć”. Bo tak nie było, nie, bo nie umiemy żyć w wolności. My się ciągle kłócimy, ciągle nie możemy nic zbudować porządnego. Tylko że umierać dla niej [wolności] umiemy, ale to troszkę za mało. Na śmierci jeszcze nikt… Ciągle jest ta pochwała śmierci, tak jak u Hiszpanów
Viva la muerte! „Niech żyje śmierć”. „Niech żyje życie!”. Powinna być taka nasza [maksyma] w tej chwili …
Warszawa, 22 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna