[Nazywam się] Anna Halina Jakubowska-Kowalska, bo z domu Jakubowska, a z męża Kowalska. [Urodziłam się] 25 lipca 1925 roku w Warszawie, w Śródmieściu, czyli 25 lipca skończę osiemdziesiąt pięć lat.
To był 1 września, miałyśmy iść do szkoły i zamiast do szkoły to się biegało po strychu, żeby gasić [ogień]. I jak już powiedziałam, Bronisław Komorowski – podaję imię i nazwisko – pracował jako kierownik PKO na Bugaju [i on] wciągnął mnie właśnie do [konspiracji, mówiąc]: „Tylko nie mów mamie”. A mama dzień przed Powstaniem mówi: „A ja cały czas wiedziałam”. I tak się przeszło, przeżyło się.
Proszę pani, powiedziałam, że byłam wszystkim: łączniczką, sanitariuszką. W czasie Powstania przenosiło się broń czy co było dane. Ale z bronią w ręku nie walczyłam nigdy, od razu zapowiadam. Bo koleżanki [mówią]: „My z bronią w ręku” – i zaraz się z nimi kłócę. Który chłopiec oddał broń, jak dla niego nie było? Przecież jak szli na swoją [wartę], to [jak] wracali, to dawali broń tym, którzy szli, bo nie było tej broni tyle. A ona opowiada, że ona z bronią w ręku walczyła. Wie pani, wiecznie się o to kłócę, jak któraś mówi, że z bronią w ręku walczyła. Mam rację czy nie?
Byłam łączniczką, sanitariuszką, przenosiłam broń, jak potrzeba było. Miałam przyjemny wypadek w czasie okupacji. Takie torby jak są teraz na suwaki [wtedy] też były modne i miałam tam coś do przeniesienia. Wysiadłam z tramwaju na rogu Długiej i Miodowej, jakiś chłopiec podskoczył, wyrwał mi torbę i poleciał. Mówię: „Rany boskie, co ja powiem?”. Przecież tam miałam dokumenty i chyba ze trzy granaty, i jeszcze coś. Dochodzę do swojej bramy, a chłopak z siatką stoi. Mówi: „Co pani myśli, że my nie wiemy, co wy robicie? – taki dwanaście lat chłopiec – My wszystko wiemy”. Tego chłopca do dzisiejszego dnia widzę w oczach. To był chyba rok 1943, silne łapanki wtedy były.
Wybuch Powstania wyglądał tak, że żeśmy z mamą wyszły [z domu]. Pojechałam do Włoch, żeby kupić ziemniaków, bo w Warszawie już nic nie było. Już nic nie dostałam i do domu nie wróciłam.
Wiedziałam. Wtedy poszłam szukać swoich chłopaków, gdzie oni są.
Miałam się stawić na Mazowieckiej. Jak już tam poszłam, to ich nie było, ale znalazłam ich. A wyszłam z Powstania 5 października z ulicy Widok 6. Myśmy nie jechali do Pruszkowa, nie byłam w Pruszkowie.
Potem znalazłam ich. Na rogu Marszałkowskiej i Alej był lokal, już nie pamiętam [nazwy], wie pani, człowiek zapomina, i tam żeśmy się spotkali. Mówi: „No, nareszcie cię widzę”. I tak już było. I zawsze się śmieję, że byłyśmy wszystkim: najpierw łączniczkami, sanitariuszkami, kucharkami, niańkami, pocieszycielkami też, ale z bronią w ręku żeśmy nie walczyły.
W czasie Powstania to miałam wypadek. Była koleżanka – nazwisko to bym musiała zobaczyć w książce, bo już nie pamiętam – „Magda”. Miałam zanieść meldunek i ona do mnie przychodzi, i mówi: „Słuchaj, powiedz porucznikowi, żebym ja poszła. Ja tam mam rodzinę, odwiedzę rodzinę”. Jak ma odwiedzić rodzinę, [to] żeśmy poszły i zamienili nas, i ona już nie wróciła. Chyba uratowała mi życie.
Wie pani, wspomnień to jest dużo, tylko czasami są niektóre bardzo przykre i ja do nich nie wracam. A na ogół byliśmy zżyci wszyscy, to była jedna wielka rodzina. A w tej chwili zostałam ja, ta koleżanka, co pani pokazywałam, że jest, i dwóch chłopców z całego oddziału: „Chimera”, a drugiego nawet nie pamiętam, jak się nazywa. A reszta wszystko już, jak to się mówi, piasek wącha. Wszystko już poszło.
Walczyliśmy w Komendzie Głównej na Krakowskim Przedmieściu, w Kościele Świętego Krzyża [...]. Na Świętokrzyskiej, niedaleko Nowego Światu był Kościół Świętego Krzyża i komenda główna policji.
Szukałam swojego oddziału, aż go znalazłam i później cały czas byłam w plutonie dywersyjnym 1147, który po śmierci porucznika Pogorzelskiego „Rygla”, przejął jego imię, bo on zginął 2 sierpnia. Żeśmy szli przez bez mała całe Śródmieście, od Granicznej. Później, te zdjęcia, co są, to są na Szkolnej. [W] domu leczniczym na rogu Szkolnej i placu Dąbrowskiego żeśmy mieli kwaterę. Żeśmy w ostatniej chwili poszli, bo myśmy zdążyli wyjść i bomba tam trafiła, czyli człowiek miał przeznaczenie, prawda.
Później była Szkolna. Myśmy ze Szkolnej ganiali po całej Warszawie, po całym Śródmieściu, ale gdzie, to ja dokładnie nie pamiętam. To jest już sześćdziesiąt pięć lat. Później przenieśli nas na Widok 5. Tam byłam do końca Powstania. Stamtąd chodziło się wszędzie. Po wodę żeśmy chodzili na Bracką 18, to pamiętam do dzisiejszego dnia, bo jak prosiło się chłopców, żeby szli, [odpowiadali]: „Bośmy z akcji wrócili”.
Znaleźli trochę kaszy u Haberbuscha. Gdzieś tam coś znaleźli. Pani wie, że ludzie nam przynosili? Ale była straszna draka z moim nieżyjącym dowódcą. Znaleźli gdzieś kurę. Gdzie ta kura się uchowała we wrześniu jeszcze, to jeden Pan Bóg wie. Trzeba było zabić i zrobić jeść. Żaden z chłopaków nie chciał zabić. Jak przyszło co do czego, to jeden mówi: „Ja Niemca zabiję, ale co mi ta kura zrobiła?”. Jak ją rozbebeszyłam, to miała trzy całe jajka: dwa w skorupkach, a trzecie już takie... Naprzeciwko była babcia z czteroletnią dziewczynką i ja te jajka oddałam dziecku. Komu bym oddała? Zjadła by pani, czy dziecku dała? I dostałam od swojego [dowódcy reprymendę]: „Ale to myśmy mogli zjeść”. Mówię: „Nie, dziecko zjadło. To było ważniejsze”. Tak że były nawet antagonizmy w czasie Powstania między ludźmi, bo on musiał mieć, a dziecko nie musiało.
Mówię, część kaszy jęczmiennej przynieśli od Haberbuscha. Nanosili wina od Haberbuscha czy jeszcze gdzieś. To jak oni wracali, [a] było zimno, to miałam kociołek i obojętne, czy to było słodkie, kwaśne czy gorzkie, lałam, grzałam i na ciepło dawałam. Pani wie, jak ich to trzymało? Bo to zimno, nie było się za bardzo w co ubrać. Jedno, co zrobiłam, jak wychodziliśmy z Powstania, dostali gdzieś mąkę razową i upiekłam dla wszystkich po pół blachy chleba z tej razowej mąki, na sodzie, bo na czym innym nie było. Jak oni mi dziękowali za ten chleb, bo nam dali na drogę pół bochenka chleba i trzy solone śledzie.
Początek to była euforia, wystawione flagi, wszystko. A później to się człowiek pod koniec bał iść z opaską. Już na nas psy wieszali, że przez nas tyle ludzi [zginęło]. Jest jedna rzecz, którą zresztą mówił Komorowski (jeszcze żył, był taki [wychudzony]), że gdyby nie Powstanie, to by Rosjanie przeszli Francję albo nawet do Anglii by doszli, że myśmy zatrzymali Rosjan. Ale o tym się nie mówi, prawda.
Jak powiedziałam, nie byłam w Pruszkowie. Ponieważ wyszłam 5 października, to nas na piechotę pędzili do Ożarowa.
Miłe [zdarzenie], proszę pani, to miałam takie, że zrobiło mi się słabo, bo chyba cały dzień nie jadłam, bo nie było co. Przyszła jakaś starsza pani i przyniosła dwie kromki chleba, i podzieliła się ze mną. Miłe wspomnienie? Mówi: „Pani głodna jest”. Ja mówię: „Nie”. „Ale pani zje tą kromkę, mnie wystarczy jedna”. Z jakiegoś podwórka babka, bo widziała, że tam jesteśmy. Wie pani, ludzie nam pomagali bardzo, ale byli tacy, którzy jeszcze i psy na nas wieszali, zresztą jak wszędzie.
Najgorsze było, jak uratowali rannego kolegę, zaprowadzili go na plac Dąbrowskiego i bomba trafiła go i zabiła. Nie zdążyliśmy go uratować, to dla nas było najgorsze wspomnienie. Bo żeby tam go nie zaprowadzili, to może byśmy jakoś go uratowali. Drugie, to była ta koleżanka, która mówiła: „Zamieńmy się”, bo ona ma rodzinę. Zamieniła się i żeśmy dół kopali dla niej. To były straszne wspomnienia. Zresztą tych chłopców zginęło sporo, trudno wszystkich pamiętać.
Najpierw mi chłopak uratował siatkę, to pani mówiłam. Poza tym muszę pani powiedzieć, że jak były gdzieś łapanki, to starsi ludzie [mówili]: „Nie chodźcie tam, bo tam Niemcy łapią”. Nas pilnowali starsi ludzie. Kiedyś było tak – chyba w czasie okupacji – Niemcy łapali, strzelali i zabrał nas do sklepu jakiś mężczyzna, żeby nie dać nas Niemcom. Tak że nas naprawdę bardzo... Dopiero pod koniec niektórzy ludzie byli bardzo podli.
Nie. Zupełnie nie. Dlatego poszłam do niewoli. Zresztą jedno chcę powiedzieć. Mówi pani coś nazwisko pułkownik „Radwan”? Myśmy mieli na parterze, a on na pierwszym piętrze [swój pokój]. Przyszedł do nas [i mówi]: „Dziewczęta, idźcie do niewoli. Macie szansę przeżyć, bo jesteście objęte konwencją genewską, a jak pójdziecie do cywila, to Pan Bóg jeden [wie], co będzie. Macie po dziewiętnaście lat, to albo was zabiorą na roboty, albo do obozu koncentracyjnego”. Zawdzięczam „Radwanowi” [decyzję], który nota bene był z pochodzenia Niemcem, nazywał się Pfeiffer. Potrafił powiedzieć w ten sposób: „Ja się wychowałem, rodzina się wychowała, pracowała w Polsce, mimo że jestem pochodzenia niemieckiego, jestem Polak”. Z wielkim szacunkiem zawsze o nim myślę. Drobny, nieduży był. On właśnie [powtarzał]: „Idźcie dziewczęta do niewoli”. I pędzili nas do Ożarowa na piechotę.
Żeśmy wszyscy płakali, jeśli chodzi o Powstańców, a cywile się cieszyli.
Było podane, że jest kapitulacja. Jedno, co boli – moja siostra to pamięta i ja też pamiętam – jak wychodziło się z Warszawy już, to Niemcy palili domy, które zostawały. Siostra pamięta, jak szła Mostową i mówi: „Górą już palili”, a ja pamiętam, jak szłam [ulicą] Widok, brali nas pod [dom] braci Jabłkowskich i już domy palili. Całe domy. Jak wychodziłam, Widok 5 był calusieńki; [jak] wróciłam do Polski, śladu po nim nie było. Wszystko zniszczyli.
Zbiórka była pod placem [domu] Jabłkowskich, jeżeli chodzi o nas, bo ja byłam u „Bartkiewicza”. Żeśmy szli nad Wisłę i później do Dworca Zachodniego, i dalej do Ożarowa. Potem w Ożarowie żeśmy byli chyba trzy dni w brudzie, smrodzie i ubóstwie, bo to na słomie wszystko było. Wpakowali nas do pociągu. Trzy czy cztery dni byłam w pociągu bydlęcym, towarowym. Było nas chyba pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt kobiet, nawet bardzo usiąść nie było gdzie. Dali nam pół chleba i trzy śledzie solone na drogę, bez odrobiny wody. Jeszcze jak się szło przez Warszawę, to przez okienka, jak się poprosiło, to nam butelką wodę podnosili cywile po drodze. Jak się wjechało do Niemiec, to już nie było. Zawieźli nas do Fallingbostel, pokazałam pani numer jeniecki. Tam byłam do końca…
Trzy czy cztery dni. Jedno, co pamiętam, to może was rozbawi. Pod Wronkami zatrzymywali pociągi i po dwa wagony wypuszczali na polankę. Baby są wstrętne, muszę powiedzieć. Żeśmy tak usiadły tyłem do Niemców, a Niemcy tak stali [z bronią wycelowaną w nas] i pilnowali nas i żeśmy sapiternie na nich wystawiały. Panie wie, że nie można było zrobić, jak się wyszło na [powietrze]? Dopiero żeśmy dziurę w wagonie, w pociągu wybiły i do tej dziury [się załatwiałyśmy]. Potem właśnie był Falingbostel. Tam nam dali numerki.
Do obozu żeśmy przyjechali chyba na stację do Fallingbostel. To była chyba godzina dziewiąta rano. Później nas pędzili do obozu. Chyba ze cztery godziny żeśmy szły na piechotę. Tam na pierwszy raz dostałyśmy gotowaną brukiew. Podzielili nas po barakach. Później, pod koniec października, przewieźli nas do Fallingbostel.
Do Oberlangen przywieźli nas tysiąc siedemset dwadzieścia jeden i ośmioro dzieci się urodziło tam, i też dzieci miały [numery]. Myśmy numery miały tak, jak pani widziała. Zależy jaki [obóz], bo tam był Fallingbostel, Sandbostel, [niezrozumiałe]. Ze wszystkich obozów tam część kobiet wsadzili, same kobiety.
Przyjechałam 18 grudnia, 12 kwietnia nas oswobodzili „Maczkowcy”. Ale to była euforia, pani sobie nie wyobraża. Nie zapomnę nigdy, jak koleżanka coś zaczyna po francusku, po niemiecku, a ten tak założył ręce i mówi: „Babo, przecież my Polacy”.
Przewozili nas. Normalnie były zbiórki piątkami i na piechotkę do stacji, i znowu transport.
Trzy: Fallingbostel, Bergen-Belsen i Oberlangen.
Już po oswobodzeniu napisałam do swojej ciotki, która mieszkała we Włochach. Babcia, jak zobaczyła, że to ja napisałam, to mama napisała do mnie. Wtedy się z mamą spotkały.
Do obozu przysłały mi dwie ciotki. To była cebula, smalec, chyba dwa jabłka ciotka włożyła i suchary.
Coś do zjedzenia było. A jak brat mi przysłał zdjęcie, bo mam brata stryjecznego, cztery miesiące starszego od siebie, to Niemcy zabrali, nie dali mi go.
Już jak można było pisać, to myśmy mówili [niezrozumiałe], to napisałam. Jedną ciotkę miałam we Włochach pod Warszawą, a drugą we Włocławku, ale one o matce nie wiedziały też nic. Dopiero później, po oswobodzeniu, po tym wszystkim... Jeszcze mam pierwszy list mamy.
Byłyśmy na komenderówce. Byłam wtedy w lesie po drzewo, bo myśmy same wszystko robiły w obozie. Niemka mówi, że vier kilometer jest polnische schwarzen dywizje: „Cztery kilometry stąd jest polska czarna dywizja, a wy tu jesteście?”. Jak Niemiec usłyszał, to w nogi do obozu. Żeśmy przyszli do obozu i była godzina koło piątej popołudniu. Jak dowiedzieli się Polacy, że to jest obóz, nawet nie wiedzieli, że polski, tak przejechali bramę czołgiem. Jakaś zaczyna coś mówić, [a oni]: „My Polacy, dziewczyny”. Ależ to była euforia. Tak, koło godziny piątej oswobodzili.
Najpierw jeszcze chwilę byłam [w obozie], chyba tydzień. Komendantką naszą była „Jaga”. Ponieważ nie wiedziałam, co się dzieje z ojcem, poprosiłam o przepustkę do Włoch, do dywizji Andersa, że może tam znajdę ślady ojca, bo tutaj nie było nic. Dostałam przepustkę, przeszmuglowali mnie do Włoszech, ale niestety ojca nie znalazłam. Wróciłam z powrotem i zaczęłam pracować w dywizji Maczka jako świetliczanka, żeby coś robić, żeby nie siedzieć, bo człowiek szału by dostał. Tam poznałam swojego męża na moje nieszczęście. Pani się śmieje. Córka miała siedem miesięcy, syn dziewięć lat, jak zostawił mnie i poszedł.
Później napisałam list do ciotki i ciotka dała mamie, i mama mi przysłała pierwszy list, i napisała, że ojciec nie wrócił.
Ojciec mój 8 września 1939 roku przyszedł do domu – moja mama miała bardzo ładne imię, Fela – i mówi do mamy: „Fela, ja muszę iść”. Mimo że był reklamowany z wojska. Matka mówi: „Bój się Boga, przecież nie musisz”. A ojciec mówi: „Każde ręce są potrzebne”. I to mi tak utkwiło, że poszłam śladem ojca.
Szukałam ojca, gdzie się dało, przez Czerwony Krzyż i nawet ruskie [organizacje]. Wszędzie pisałam, żadnego śladu nie ma. I siostra, i ja [szukałyśmy], i od 8 września 1939 roku ślad po ojcu zaginął. Tak że szukałam u Maczka i u Andersa, i częściowo w tych, co były... Albo gdzieś zginął na wschodzie. Pani wie, że ojciec mój był, jak się śmiałam, starszym kolejarzem, urzędnikiem kolejowym, ale był w mundurze. Mogli go wziąć na Sybir i tam zginął, bo jak sobie tłumaczyć.
Jak dowiedziałam się, że mama żyje, to moja mama mi napisała, że tu ojczyzna, gdzie chleb. Ale mąż znalazł teściową i teściowa [powiedziała]: „Synu, ja cię nie zobaczę”, i żeśmy wrócili do Polski. Wróciłam do Polski 14 lipca 1947 roku z synem, bo wyszłam w 1946 roku za mąż, urodził mi się tam syn i już z synem wróciłam do kraju.
Niemcy nam dali wagony osobowe. Miałam na nas troje z synem jeden przedział, gdzie normalnie [mieści się] sześć, osiem osób. A w Polsce już były wagony bydlęce. W Niemczech były dobre.
I wróciłam do kraju. Mieszkania w Warszawie dostać nie mogłam, bo przecież byłam na Zachodzie, mąż był „maczkowiec”, ja też byłam u Maczka i akowiec. Pani wie, że musiałam kryć, że byłam w „Kedywie”? Koleżanka z „Kedywu” dostała dziesięć lat więzienia. Tak że były takie różne historie. Dopiero w 1959 roku dostałam mieszkanie w Warszawie, już z mężem nie byłam, bo mąż mnie zostawił w 1955 roku, [córka] miała siedem miesięcy, do następnej poszedł. Jak się meldowałam, to meldunkowa mówi: „Jak to? Pani, warszawianka i mieszkanie w Warszawie? Jak pani to zrobiła?”. To był fenomen, że w Warszawie warszawianka dostała mieszkanie, było bardzo ciężko.
Spotkałam dopiero, jak wróciłam do Warszawy.
Muszę powiedzieć, że to było ciekawe, bo syn miał łączność z teściową, z rodziną swoją, i oni byli, brat jego. Później pojechał do mamy, bo mama mieszkała wtedy w Rembertowie, bo mieszkanie to pani wie, jak było przedtem – mieli jeden pokoik w Rembertowie, żeby mieszkać. I przywieźli mamę. Jak zobaczyła syna mojego: „Wnusiu kochany!”. Czy pani wie, że do teściowej nie chciał iść, a do mojej mamy poszedł? Był kochany chłopak. Zresztą do dzisiejszego dnia syn do mnie dzwoni trzy razy dziennie.
Nie. Nie spotkały mnie dlatego, że syn wszystko popalił i schował. A potem już, jak wszystko minęło, to można było mówić, że się było w „Kedywie”. Ale jak Gomułka był, mowy nie było.
Warszawa, 16 kwietnia 2010 roku
Rozmowę przeprowadziła Katarzyna Pruszyńska