Zdzisław Zawadzki „Frankowski”
Zdzisław Zawadzki, urodzony 17 sierpnia 1927 roku w Warszawie. [Pseudonim] „Frankowski”, przyjęty jeszcze, jak byłem harcerzem. W czasie Powstania [walczyłem] głównie na Mokotowie w Pułku „Baszta” jako strzelec.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych – czym zajmowali się pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo, gdzie pan mieszkał.
W przededniu wojny mieszkałem na rogu Alej Jerozolimskich i Emilii Plater, właściwie do Powstania. Ojciec z zawodu był nauczycielem. Miałem starszą siostrę, która w 1939 roku skończyła medycynę.
- Gdzie tata był nauczycielem? Czego uczył?
Był polonistą w ostatnim gimnazjum imienia Niklewskiego, w którym skończyłem szkołę powszechną w 1939 roku.
- Jak pan wspomina przedwojenną Warszawę? Jakie to było miasto?
Bardzo ruchliwe, ożywione, beztroskie, można powiedzieć. Tak wyglądało w ostatnich latach, bo to już były lata po kryzysie, po 1935 roku, ostatnie lata przedwojenne. Zupełnie sobie nie zdawano sprawy z nadciągającego niebezpieczeństwa.
- Nie czuło się, że będzie wojna? Nie mówiono o niej?
Dopiero w 1939 roku zaczęto. A tak, mimo że była sprawa Austrii, później Czechosłowacji, jednak wszyscy jakoś optymistycznie patrzyli, że mocarstwa zachodnie zastraszą Hitlera, że on nie zdobędzie się na rozpętanie wojny.
- Mówił pan, że pamięta obchody dwudziestolecia niepodległości. Mógłby pan o nich opowiedzieć?
Akurat teraz jest dziewięćdziesiąta rocznica, wtedy była dwudziesta. Może były bardziej uroczyste od poprzednich, trudno mi porównywać. W każdym razie wieczorem był capstrzyk na obecnej ulicy Tokarzewskiego-Karaszewicza, przed komendą miasta. To była krótka uroczystość 10 listopada wieczorem. 11 listopada wszystkie szkoły miały obowiązkową mszę w kościołach, zwykle o dziewiątej. Moja szkoła chodziła na ulicę Świętej Barbary, na Emilii Plater, do kościoła Piotra i Pawła. Byliśmy na dziewiątą (już nie pamiętam, czy z kościoła wróciłem jeszcze do szkoły, czy już prosto do domu) i później na defilady. Defilada była w Alejach Ujazdowskich. Trwała (z tego, co pamiętam) około trzech godzin i była największą, jaką widziałem, bo była jeszcze defilada w 1939 roku na 3 maja (to już ostania przedwojenna), ale już była dużo mniejsza. Tłumaczono to tym, że wojska już są wysłane na granicę.
Defilada była z dużym rozmachem, trwała kilka godzin. Najpierw były szkoły podchorążych, później piechota (przypuszczam, że byli przedstawiciele wszystkich ówczesnych pułków, piechota to było kilkadziesiąt) później kawaleria i na końcu broń pancerna (która pierwszy raz wystąpiła w dużej ilości i była już dosyć nowoczesna) i oddziały zmotoryzowane piechoty.
- To były tylko wojska współczesne?
Nie było wtedy rekonstrukcji, tylko współczesne. Na defiladzie był prezydent, był Rydz-Śmigły, ale byli daleko, na trybunie, która była w okolicach placu Na Rozdrożu.
W Alejach Ujazdowskich na wysokości obecnej Rady Ministrów. Wiem, że wchodziłem na ogrodzenie, żeby lepiej widzieć, bo były tłumy, było bardzo dużo ludzi. W ogóle społeczeństwo było bardzo zaangażowane we wszystkie obchody państwowe. Defilada trwała gdzieś do pierwszej, a później gdzieś o czwartej-piątej były pokazy wojska na Polu Mokotowskim. Różnych jednostek – artylerii, kawalerii, piechoty, sprawności. Na końcu była taka ogólna bitwa zaaranżowana. To trwało też do zmierzchu. Na Pole Mokotowskie już były wejścia wyłącznie z zaproszeniami i akurat znajomy rodziców, który był oficerem, wziął mnie na to, bo rodzice nie mieli na zaproszenie. Tak że dzień był naładowany – rano msza, później defilada.
- 11 listopada też był wtedy dniem wolnym?
Naturalnie, że dzień wolny.
- Ale przecież musieliście iść do szkoły.
Było przecież święto 11 Listopada. Chyba w 1937 roku – dokładnie to już nie pamiętam, ale święto państwowe – szkoły miały wolne. Odkąd ja chodziłem, zawsze 11 listopada był dniem wolnym.
- To znaczy udział we mszy świętej to był obowiązek?
Obowiązek, tak. Właściwie nie było wtedy takich, którzy deklarowali się jako niewierzący.
- Jak pan pamięta samą uroczystość? Mieliście jakieś chorągiewki, flagi biało-czerwone?
Szkoły szły ze sztandarami, wszystkie były na mszy. Wydaje mi się, że jeszcze poprzedniego dnia była uroczystość w szkole, inscenizacje, przemówienia, występy. To chyba było poprzedniego dnia, już teraz dokładnie nie pamiętam, bo była też taka impreza. Niemożliwe, żeby to wszystko zmieściło się 11 listopada.
- Jakie ma pan teraz porównanie, w dziewięćdziesiątą rocznicę?
Inaczej, teraz jest trochę w stylu amerykańskim. Ma charakter pikniku i trochę chaotyczny. Wtedy było wszystko bardzo zorganizowane, bardzo uporządkowane. Teraz wyszedłem na Nowy Świat zobaczyć przemarsz oddziałów, raczej głównie historycznych. Było później ogłoszone, że będzie sprzęt przy Muzeum Wojska Polskiego, to tam już były takie tłumy, że nie można było się w ogóle ruszyć. Udało mi się dojść tylko do dawnego „Domu Partii”. Tak że wydaje mi się, że trochę chaotycznie jest to obecnie organizowane, dla wszystkich ludzi.
- Wtedy na Polu Mokotowskim były zaproszenia, może gdyby teraz też były zaproszenia, byłoby inaczej?
Wtedy były trybuny na Polu Mokotowskim od strony Wawelskiej, u wylotu alei Niepodległości. Aleja Niepodległości była świeżo przebita na Mokotów, chyba w 1938 roku. Była przeprowadzona przez Pole Mokotowskie po likwidacji lotniska komunikacyjnego, po przeniesieniu na Okęcie, a to było jeszcze lotnisko częściowo wojskowe i aeroklubu. Takie są mało znane fakty. Aeroklub warszawski liczył ponad sto samolotów sportowych. Najczęściej typu RWD.
- Co działo się na Polu Mokotowskim? Siedział pan na trybunie, ale później mógł pan na przykład zejść do żołnierzy, zobaczyć, jaką mają broń, zajrzeć do czołgów?
Nie, nie. Tam się nie schodziło. Tylko z daleka można było obserwować. Były popisy sprawnościowe kawalerii, piechoty, artylerii. Szybkość – na przykład, jak artyleria, to szybkość oporządzania, bo to wszędzie podjeżdżały zaprzęgi konne. Demonstrowali tylko artylerię konną, bo na defiladzie było już dużo artylerii zmotoryzowanej. Później szybkość strzelania, takie pokazy sprawności.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
W momencie wybuchu wojny w 1939 roku byłem w Komorowie pod Warszawą. Tam rodzice mieli dom, właściwie nie letniskowy, stały. Mieszkaliśmy tam tylko przez okres wakacji i pierwsze dni spędziłem właśnie tam. 7 września ojciec poszedł na stację kolejki, bo miał zamiar (nie wiem, już teraz nie pamiętam w jakim celu) jechać do Warszawy. Dowiedział się na stacji, że Niemcy już są w okolicach Piotrkowa. Wrócił do domu i podjęliśmy decyzję ucieczki do Warszawy. Okazuje się, że 7 września Niemcy już byli w Piotrkowie. Uciekliśmy kolejką WKD (tą samą, która teraz jeździ, tylko był zupełnie inny tabor) do Warszawy. Z pierwszych dni to jeszcze taką ciekawostkę zapamiętałem. Mianowicie, trzeciego dnia wojny nad Komorowem bombowiec zrzucił dwadzieścia siedem bomb na pas w ogóle niezabudowany. Żadna z tych bomb nie wybuchła. Teraz robiłem tam nagrania dla miejscowego magazynu katolickiego i mówiłem na ten temat. Ktoś się odezwał, że widział samolot niemiecki, który był otoczony przez trzy polskie myśliwce. Nie widziałem tego momentu, tylko się dowiedziałem, że prawdopodobnie spadło wtedy dwadzieścia siedem bomb. Poszedłem zobaczyć gdzie.
- Może te polskie myśliwce atakowały?
Prawdopodobnie, bo ktoś napisał później do tego magazynu taką informację. Nie widziałem tego momentu, bombowca. To było w godzinach przedwieczornych trzeciego dnia wojny. To była niedziela wieczorem, bo wojna zaczęła się w piątek. W niedzielę nad wieczorem bombowiec niemiecki prawdopodobnie leciał jeszcze do Warszawy. Jak został napadnięty przez myśliwce, to jak najszybciej chciał się pozbyć bomb. Dziwne tylko, że nie odbezpieczyli tych bomb. Jakoś był wyjątkowo [niedoświadczony] bombardier.
Tak. Bomby w samolocie są zabezpieczone, z chwilą ich wyrzucania są odbezpieczane. Żadna z bomb nie wybuchła i wiem, że do tej pory chyba większość z nich leży, bo jak kilka lat temu zakładali kanalizację na tym terenie, to wykopali dwie bomby. Wtedy dowiedziałem się, jakiego były kalibru. Bomby były zresztą pięćdziesięciokilogramowe, bo dwie wykopali. Takie mam informacje z ostatnich lat. To był udźwig mniej więcej bombowca Heinkel 111, [który latał] na trasie z Niemiec do Warszawy. To było około 1350 kilogramów, licząc po pięćdziesiąt.
- We wrześniu 1939 roku był pan w Warszawie?
Uciekliśmy do naszego mieszkania w Warszawie. Zresztą to był bardzo niefortunny pomysł, bo w Komorowie kampania wrześniowa przeszła bez żadnych większych wrażeń, bez walki. Niemcy zjawili się tam gdzieś koło 9-10 września.
W Warszawie niestety w pierwszych dwóch dniach uciekaliśmy do rowów, które były na terenie tak zwanego Ogrodu Pomologicznego. Ogród Pomologiczny to jest kwartał między Wspólną, Emilii Plater, Nowogrodzką i Chałubińskiego, tam gdzie obecnie już powstały wieżowce. Były rowy przeciwlotnicze pokopane i myśmy z początku uciekali do tych rowów. Myśmy mieszkali w typowej, starej, warszawskiej kamienicy, tak że wydawało się nam bezpieczniej.
W nocy z 8 na 9 września też uciekliśmy do rowów, a okazuje się, że to już artyleria niemiecka zaczęła ostrzeliwać Warszawę. W rowach było jeszcze bardziej niebezpiecznie niż w budynkach. Obstrzał artyleryjski – pociski padały wszędzie w pobliżu. Później już raczej spędzaliśmy [czas] w piwnicach domu, gdzie mieszkaliśmy. 25 września był największy nalot na Warszawę, przesądził już o kapitulacji. W czasie tego nalotu sąsiedni dom od strony Emilii Plater został trafiony półtonową bombą i został zburzony, około stu osób zginęło – Emilii Plater 33 – nasz dom był oznaczony numerem 35. Nie pamiętam, jaki numer nosił od Alei Jerozolimskich, bo wejście było od Emilii Plater.
- Słuchaliście przemówień Stefana Starzyńskiego?
Słuchaliśmy, tak, cały czas. Nic nie powiedział od 17 września. Przypuszczam, że to było celowo przemilczane, żeby nie powodować defetyzmu wśród ludności.
- Jak Stefan Starzyński był odbierany przez ludność Warszawy?
Do pewnego momentu był odbierany bardzo pozytywnie. Później już było załamanie psychiczne i uważano, że powinniśmy skapitulować. Jak zaczął się głód, wody, gazu, w końcu też elektryczności. Jak skończyła się elektryczność, to automatycznie nie było też radia. Ale to chyba dopiero 25 września nastąpiło, jeśli chodzi o elektryczność.
- Były bardzo duże problemy z wodą? Skąd braliście wodę?
Najbliższa studnia była wtedy czynna na terenie szpitala Dzieciątka Jezus. Mieli własne ujecie. Ale ludzie mieli zapasy w wannach na ogół i tak do jakiegoś dwudziestego któregoś jeszcze tej wody było. Woda była w wodociągach, dochodziła. Może nie była stale, bo w czasie większych bombardowań czy nalotów, jak było dużo pożarów, to woda opadała, obniżał się poziom wody w sieci wodociągowej, ale tak do dwudziestego któregoś jeszcze dochodziła. Dopiero właściwie przestała dochodzić z chwilą zbombardowania elektrowni, zało też światła. Wtedy automatycznie skończyło się radio, bo aparatów na baterie nie było, nie były jeszcze znane i tranzystorowe. Tak że właściwie nie było informacji, tylko wychodziła jeszcze prasa. Do końca wychodziła. W coraz skromniejszej formie, ale ciągle były wydawane gazety. Tak że o kapitulacji to żeśmy się dowiedzieli głównie w ten sposób, że ucichło, po prostu zrobiła się cisza.
Charakterystyczna była ostatnia noc przed kapitulacją, mianowicie bardzo dużo strzelała polska artyleria. Przypuszczam, że otworzyła ogień, wykorzystując zapasy amunicji. To są już moje późniejsze refleksje. Jeszcze dużo zostało. Przedtem bardzo oszczędzano amunicję. Artyleria polska strzelała z rzadka, tylko do samolotów. W Ogrodzie Pomologicznym były stanowiska polskiej artylerii ciężkiej, chyba jedna bateria była tylko. Strzelała nawet nie codziennie, jedna, dwie salwy, bardzo mało. Po prostu oszczędzano amunicję.
Później, jak nastąpiła kapitulacja, zobaczyłem, że były jeszcze olbrzymie miejsca, gdzie obok dział ustawiono pryzmy z pociskami. Przypuszczam, że to były działa co najmniej dziesięciocentymetrowe. Miałem wtedy dwanaście lat, tak dobrze się nie orientowałem. Pociski ładowano oddzielnie i oddzielnie ładunki miotające. Czyli były sterty pocisków ułożonych oddzielnie.
- Zapamiętał pan wzmożoną polską aktywność przed kapitulacją?
Polska aktywność. Jak Hitler pojawił się pod Warszawą (to jest znany fakt z książek) i przejeżdżał obecną Łopuszańską w kierunku Okęcia, bo już tam Niemcy byli, obserwator z domu akademickiego na placu Narutowicza zauważył kolumnę samochodów i powiadomił o tym artylerię. Artyleria musiała dostać zgodę na otwarcie ognia. To też nie było wtedy takie proste, kazano oszczędzać.
- Pamięta pan, jak weszli Niemcy?
Pamiętam, weszli po kilku dniach. Kilka dni było, że właściwie jeszcze Niemcy nie wchodzili. Kazali rozbierać barykady, bo całe miasto było pocięte barykadami. Na rogu Marszałkowskiej i Alej była barykada zamykająca Aleje Jerozolimskie. Tak że co jakiś czas były kolejne barykady. Niemcy doszli najdalej do placu Zawiszy w czasie szturmów. Na Kolonię Staszica wdarł się niemiecki [czołg]. Stąd wiem (bo tam przecież nie chodziłem) że [były] później ślady zniszczonych czołgów. Czołgi były w okolicach Niemcewicza róg Grójeckiej. Tutaj widziałem, bo wdarli się od strony Żwirki i Wigury przez Pole Mokotowskie, ale były tylko w pierwszych dniach, gdzieś do 12 września. Później już Niemcy nie szturmowali, tylko chcieli bombardowaniem zmusić Warszawę do kapitulacji.
- Weszli Niemcy i zaczęła się okupacja.
Tak, zaczęła się okupacja. Jeszcze przed tym taki epizod był. Przypuszczam, że to były jednostki z Armii Poznań, które się cofały. Duża ilość wozów załadowanych amunicją ściągnęła wokół kościoła Świętej Barbary, Piotra i Pawła, na teren przykościelny. Prawdopodobnie wywiad lotniczy zauważył to i Niemcy otworzyli silny ogień. Przy okazji bardzo zniszczyli kościół i doprowadzili do eksplozji znacznej ilości amunicji zgromadzonej wokół kościoła. To było jeszcze przed 20 września. Później wkroczyli Niemcy.
[Przez] pierwsze dni nie dawało się odczuć jakoś [ich obecności]. Widzieliśmy przemarsz Niemców. 5 października widziałem jeszcze Hitlera. Nasze okna były od strony Emilii Plater, a nie na Aleje Jerozolimskie. On jechał na defiladę w Aleje Ujazdowskie. Jechał samochodem Alejami Jerozolimskimi, prawdopodobnie dwóch ich było. Jeden był w ciemnym mundurze, drugi w jasnym, więc przypuszczam, że [ten w jasnym] to był Göring, który chodził w jasnym. Ale to sekundy trwało, bo jechali szybko. Najpierw jechała cała duża grupa samochodów z wyższymi oficerami i niemieckimi dostojnikami. Później jechał samochód Hitlera. Jak się zorientowałem w otoczeniu samochodów (Niemcy mieli trzyosiowe samochody, na których były zamontowane karabiny maszynowe) jechał taki oddzielny i później znowuż kolumna niemieckich samochodów. Widziałem tylko dzięki temu... Bo wszystkich mieszkańców wzdłuż Alei Jerozolimskich usunęli z mieszkań. Kazali na kilka godzin się usunąć. A nasze okna były od strony Emilii Plater, tak że myśmy [widzieli] po skosie. Z jednej strony do okna można było się [trochę] zbliżyć. Niemcy stali na ulicy z wycelowanymi karabinami, tak że jakby ktoś [za bardzo] się zbliżył, to prawdopodobnie by strzelali. Tylko przez szerokość pokoju można było zobaczyć przejeżdżającą kolumnę. Myśmy się spodziewali, że to jest Hitler.
- Gdzie wyrzucono ludzi z kamienic?
Nie interesowano się gdzie, kazano im po prostu wyjść z domu. Wszyscy ci, którzy mieli mieszkania od strony Alej Jerozolimskich. Ponieważ nasze mieszkanie było od strony Emilii Plater, to myśmy mogli zostać, tylko że nie można było zbliżyć się do okna. Ale po skosie patrząc przez okno, myśmy to obserwowali. Myśmy się domyślali, że musi przejeżdżać prawdopodobnie. Nie wiedzieliśmy, że to Hitler, ale później się dowiedzieliśmy, bo podano informację, że była defilada w Alejach Ujazdowskich. Zresztą są publikowane filmy, zdjęcia.
- U pana pod blokiem stali Niemcy z karabinami?
Wzdłuż Emilii Plater stali po obu stronach ulicy. Dom naprzeciwko (ten na Emilii Plater, róg Alej Jerozolimskich, który obecnie istnieje, jest teraz remontowany, zdaje się wrócił w prywatne ręce) już zajęli Niemcy. Ale nie ten, w którym żeśmy mieszkali, bo myśmy mieszkali w domu, gdzie jest obecnie hotel. W ogóle kwaterowali w tym domu, bo to był budynek biurowy przed wojną, tam nie było mieszkań prawie. Było kilka, ale większość to były biura i Niemcy go od razu zajęli dla siebie na kwatery. Tam całą okupację mieścił się tak zwany
Frontsammel-stellen, to znaczy dosłownie punkt etapowy na trasie na front.
- Jak dla pana zaczęła się okupacja? Z czego utrzymywali się rodzice?
[Było] bardzo ciężko, dlatego że nie mieliśmy żadnych oszczędności. Tak nas zastało, że bez zapasów żywności. Mieliśmy tylko dosyć duży zapas cukru, który nam starczył na rok, jedyną rzecz, a tak to było bardzo ciężko. Rodzice byli mocno nieprzystosowani, ojciec nauczyciel. Byli kategorią ludzi, którzy nie byli przystosowani do takich trudnych warunków, do zajmowania się handlem, szmuglem. Zaczął się wtedy masowy handel na ulicach. Ludzie imali się różnych zajęć, żeby tylko przeżyć. Tak że nam było bardzo trudno. Później została uruchomiona szkoła, ale w ograniczonym [zakresie]. Później już tylko nielegalna była. Prawie że za darmo nauczyciele uczyli. To była właściwie praca społeczna w czasie okupacji. Później państwo podziemne trochę wspomagało nauczycieli.
- Tata zaczął uczyć na tajnych kompletach?
Tak, też u Niklewskiego w czasie wojny, ale już nie brałem udziału w zajęciach. Skończyłem tylko przed wojną szkołę powszechną u Niklewskiego. Ojciec nie chciał, żebym był w tej samej szkole, w której jest on, więć poszedłem do liceum imienia Reytana, które było wtedy na Rakowieckiej. Tam zdałem do pierwszej klasy w czerwcu 1939 roku.
- U Reytana zaczął pan chodzić na tajne komplety?
Na tajne komplety. Niemcy pozwolili w październiku na otwarcie gimnazjum. Trwało to zaledwie dwa tygodnie. Nie wiem, czy to był taki manewr niemiecki, czy oni jeszcze się nie zorientowali. Po dwóch tygodniach zamknęli wszystkie szkoły, [począwszy] od powszechnych. Później stopniowo pozwolili na otwarcie szkół powszechnych i później szkół zawodowych. Pierwszą klasę gimnazjum to robiłem później w szkole „Przyszłość”, która była na Śniadeckich, bardzo dobrze postawiona przed wojną szkoła prywatna. Tam robiłem pierwszą klasę, która była pod kryptonimem klasy siódmej szkoły powszechnej. W 1940 roku zrobiłem pierwszą klasę gimnazjum, później [uczyłem się] już na różnych kompletach. Do Reytana wróciłem dopiero w 1942 roku.
- Należał pan do konspiracji?
Od 1941 roku.
Do „Szarych Szeregów” wciągnęli mnie koledzy, którzy ze mną się uczyli. Tą drogą. Z kolegą, z którym byłem najbardziej zaprzyjaźniony, to myśmy sami poszukiwali jakichś kontaktów i obserwowaliśmy innych kolegów, zachowanie się. Trochę z obu stron to nastąpiło. Myśmy z nimi nawiązali kontakt i oni z nami – ci, którzy nas wciągnęli. A tak to żeśmy na własną rękę [szukali]. Pojawiały się jakieś napisy antyniemieckie na ulicach, to myśmy to obserwowali, próbowaliśmy już na własną rękę to powtarzać, powielać. Naturalnie w sposób dość nieudolny, prymitywnie. To był 1941 rok.
Zdzisław Gromski. Umarł jakieś dwanaście lat temu, ale też przeżył wojnę.
- Odbyła się jakaś przysięga?
Myśmy mieli wtedy po czternaście lat.
- Jak to się odbyło? Czy musiał pan składać przysięgę?
To była harcerstwo, przyrzeczenie tylko.
W domach, w lokalach konspiracyjnych. Koledzy dawali lokale. Najczęściej to wszystko odbywało się u kolegi, który mieszkał blisko placu Narutowicza, na Grójeckiej. Ponieważ jego matka umarła, a ojciec był gdzieś poza Warszawą, on mieszkał u babki, która niewiele się orientowała i w pojęciu babki on po prostu prowadził życie towarzyskie. Babka nie orientowała się, że to wszystko są zebrania konspiracyjne. Na ogół u niego były wtedy zebrania, w czasach „Szarych Szeregów”.
- Jak nazywał się ten kolega?
Stanisław Zaorski. Możliwe, że żyje, bo mieszkał później w Wadowicach. Kiedyś go odwiedziłem po wojnie, ale dawno straciłem z nim kontakt. Wtedy jak go odwiedziłem, to on mnie w ogóle nie poznał. To było już w latach siedemdziesiątych i w ogóle strasznie mało pamiętał z czasów okupacji, tak że tak zupełnie się oderwał. On nie był z nami później w czasie Powstania.
- Proszę mi powiedzieć, czy rodzice wiedzieli, że pan wstąpił do „Szarych Szeregów”?
Rodzice nie [wiedzieli]. Udawało mi się to utrzymać [w tajemnicy], póki byłem w „Szarych Szeregach”, bo właściwie to tylko były spotkania konspiracyjne. Myśmy na ogół spotykali się raz w tygodniu. Znaczy jeden dzień w tygodniu to było szkolenie i czasami był jeszcze jaki inny, jeśli prowadziliśmy jakieś akcje w ramach małego sabotażu.
- Co pan robił w ramach małego sabotażu?
Napisy.
Na ulicach. Takie, jakie aktualnie nam z góry narzucano. Bo były ustalane z góry przez sztab małego sabotażu. Ustalano, że w tym momencie piszemy:
Deutschland kaputt czy „Pawiak pomścimy”. Obserwowałem, że jak myśmy dostawali polecenie, to w całym mieście takie same napisy się pojawiały.
- Gdzie pan malował? Jak to się odbywało? Skąd pan brał farbę?
Chodziliśmy w zespołach, zwykle po dwóch. Była taka zasada, bo jeden musiał pomagać drugiemu. Jeden malował, drugi trzymał farbę. Dostawaliśmy farby, już były przygotowane. Zostaliśmy powiadamiani, że tego i tego dnia mamy akcje. Zwykle odbywało się to wieczorem, już po zmierzchu. Tak że najczęściej to było w porze jesienno-zimowej. W lecie dużo mniej napisów było już możliwych do wykonania, bo było widno. Warszawa była zaciemniana. Tak że było dużo lepiej wieczorem. Dużo lepsze warunki były.
Robiliśmy też zamalowywanie niemieckich nazw ulic. To była jedna z trudniejszych akcji, dlatego że trzeba było mieć dosyć długi kij. Pędzla żeśmy nawet nie mieli, nie dostawaliśmy, tylko gałganem – okręcaliśmy, moczyło się w puszce farby i tym kijem. Kij trzeba było nieść. To było dosyć kłopotliwe.
Pamiętam na przykład na Koszykowej zamalowywanie nazw ulic, bo tam była niemiecka nazwa. Było dosyć wysoko. Nazwy ulic były przeważnie gdzieś na wysokości trzech metrów. Tak że musiał być kij od szczotki.
- Zauważyli was kiedyś Niemcy?
Nam się zawsze udało. Koledzy wpadli na pisaniu:
Oktober. Bo Niemcy wymyślili slogan:
Oktober – trzy lata Generalnej Guberni czy coś takiego, a myśmy ten napis przerabiali:
Oktober kaputt. To znaczy 1918, bo w październiku 1918 nastąpiło już załamie Niemców i ktoś wymyślił, żeby w ten sposób [to przypomnieć]. Trzech kolegów naszych wpadło. Zresztą tak niefortunnie, że tam był nasz dowódca drużyny, był jeden zastępowy. Chyba był wtedy zastępowym, bo w drużynie były po trzy zastępy. Drużyny były później, zastępy były mniej więcej sześcioosobowe i drużyna liczyła około dwudziestu. Drużynowy, jego zastępca i trzech zastępowych.
Wtedy aresztowali drużynowego i zastępowego. To było na Pięknej, w dół, jak ona już schodzi – w tej okolicy. Zauważyli ich niemieccy lotnicy, którzy byli dosyć służbiści. No i rezultat był taki, że drużynowy, który miał wtedy ponad osiemnaście lat, po kilku tygodniach pobytu na Pawiaku został wywieziony do Oświęcimia. Chyba żyje do tej pory.
Marek Jaczewski. On żyje.
- Jak mieli na imię tamci dwaj?
Jeden Tadeusz Niewiadomski, a drugi Krzysztof Naimski.
- Przeżyli, czy ich Niemcy zamordowali?
Siedzieli na Pawiaku, a ponieważ mieli poniżej [osiemnastu lat] (wtedy nie mieli nawet szesnastu lat, to było chyba w 1942 roku czy może początek 1943 już) siedzieli kilka miesięcy. W ogóle, jak ich aresztowali, to trzymali najpierw razem, nim ich lotnicy przekazali żandarmerii niemieckiej. I oni umówili sposób zeznania, że ktoś podszedł do nich i obiecał im pieniądze za zrobienie takich napisów. Mogli się umówić. Później byli bici, przesłuchiwani w alei Szucha i wszyscy jednakowo zeznawali. Tak że tylko najstarszy wydawał się im bardziej podejrzany i tego wysłali do Oświęcimia. A ci dostali wyroki po kilka miesięcy. Mieli wtedy po niecałe szesnaście lat. Wyszli potem i wrócili natychmiast do konspiracji. Już ci dwaj nie żyją, ale też przeżyli wojnę.
- Mówił pan, że z „Szarych Szeregów” przeszedł do Armii Krajowej.
„Szare Szeregi” w pewnym momencie zostały podporządkowane Armii Krajowej i mniej więcej to się zbiegło z wypuszczeniem tamtych z więzienia. Myśmy [byli] już w „Szarych Szeregach”. „Szare Szeregi” były podzielone ze względów wiekowych na trzy grupy: tak zwane BS – „Bojowe Szkoły”, najstarsi – „Grupy Szturmowe” i najmłodsi „Zawiszacy”. Myśmy zostali zakwalifikowani do tej średniej grupy. Dowiedzieliśmy się, że nasza przyszłość to jest szkolenie w kierunku łączności. Zaczęto nas szkolić w tym kierunku na wiosnę 1943 roku – obsługiwanie telefonów, łącznic telefonicznych, przeciąganie linii. Było bardzo mało nauki o broni i zanosiło się, że w ogóle nie będziemy brali udziału w jakichś akcjach bojowych.
Naturalnie był nowy drużynowy (już nie pamiętam, jaki miał pseudonim). Na ich miejsce też byli inni. W ogóle nie bardzo nam się podobało. Jak ci wrócili z Pawiaka, byli znowuż bardzo napaleni na czynny udział. Zaczęliśmy szukać innych kontaktów, żeby wejść wprost do oddziałów liniowych Armii Krajowej. W „Szarych Szeregach” były takie stosunki jak w harcerstwie, powiedziałbym trochę nawet rodzinne. Była możliwość wystąpienia z „Szarych Szeregów”. Było przecież wielu takich, którzy wstępowali, a po pewnym czasie albo im rodzice zabronili, jak się dowiedzieli, albo sami się zniechęcili, albo się bali. Występowali i nie ponosili z tego powodu żadnych konsekwencji. Miałem bardzo dużo kolegów na przestrzeni tych lat, od 1941 roku, którzy porezygnowali w trakcie. Pewien procent taki był. Może nie był zdecydowanie duży, ale był.
W lecie 1943 roku zaczęliśmy szukanie kontaktu, bo właściwie niewiele działo się wtedy w harcerstwie, to był trochę martwy okres. I we wrześniu nawiązaliśmy kontakt z „Basztą” za pośrednictwem „Igora”. On był z „Jerzyków”, później dopiero dowiedziałem się o tym. Z „Jerzyków” przekazywano wtedy dosyć dużo żołnierzy do „Baszty”, bo podjęto decyzje o rozbudowie „Baszty” z batalionów w pułk. W 1941 roku „Baszta” była już batalionem, a w 1943 roku na jesieni została przeformowana w pułk. Już liczyła sześć kompanii. Normalnie batalion liczy trzy kompanie, a już miała koło sześciu i zdecydowano przeformować to w pułk. Zaczęto werbunek głównie wśród takich, którzy już mieli za sobą jakąś przeszłość konspiracyjną. I „Igor”, z którym nawiązano kontakt, [nas wprowadził]. Już jego nazwiska nie pamiętam. Tylko jeden z kolegów miał z nim jakieś kontakty i on nas zaprotegował w Pułku „Baszta”.
- Tam pan składał przysięgę?
Tam już składałem przysięgę, w harcerstwie przyrzeczenie. Nie pamiętam lokalu, ale przypuszczam, że w tym, w którym najczęściej się spotykaliśmy.
Przysięga – to znana treść. Odbierał dowódca plutonu, którym był Wacek Leskiewicz, jeden już ze starszych żołnierzy „Baszty”. Został naszym dowódcą plutonu, ale tylko tymczasowo, na zorganizowanie. To się odbyło na ulicy Polnej 40, w mieszkaniu kolegi, 11 listopada 1943 roku.
Tak była wybrana data. Byliśmy poformowani w sekcje. Z harcerstwa nie wszyscy przeszli. Z drużyny, w której żeśmy byli, chyba co najmniej pięćdziesiąt procent przeszło, ale część dalej została w harcerstwie. Tam wzięto się za nas dosyć ostro. Tak że po krótkim [czasie] (bo to był okres taki rekrucki, myśmy wstąpili gdzieś we wrześniu, a przysięgę składaliśmy w listopadzie) zorientowaliśmy się, że tutaj już nie ma żartów, jesteśmy traktowani bardzo rygorystycznie, że do przysięgi jeszcze się może ktoś wycofać, może zrezygnować, a później już nie. Tak że mieliśmy trochę opory, wahania, czy jeszcze nie zrezygnować, czy nie zostać w harcerstwie. Bo to się wiązało z tym, że trzeba było też ujawnić [swoje działania] wobec rodziny. Dlaczego trzeba było ujawnić? Bo zaczęły się wyjazdy poza Warszawę. W harcerstwie, jeśli mieliśmy wyjazdy, to do lasów bardzo blisko Warszawy. Nie dłuższe niż trzy, cztery godziny. To też można było jeszcze ukryć przed rodziną.
No, już musiałem powiedzieć.
Byli zdecydowanie przeciwni. Uważali, że to jest za wcześnie. W dodatku – jak się później dowiedziałem – moja siostra też była w konspiracji, mimo że żeśmy o sobie nic nie wiedzieli. Tak że rodzice już też z tego względu byli przeciwni, że wystarczy, że siostra jest. Już siostra była wtedy lekarzem.
To taka historia początków. Listopad 1943 roku, to mniej więcej w tym czasie. Zostaliśmy też uformowani w sześcioosobowe sekcje, co było tylko na okres konspiracji. Zorientowaliśmy się, że później mieliśmy przewidziane inne struktury organizacyjne ze względów konspiracyjnych, na spotkaniach w domach. Żeby w domu nie spotykać się w większej ilości, bo wiadomo, że jeśli nas było sześciu, to jeszcze przychodzili instruktorzy – jeden, dwóch, dowódcy. Do dziesięciu osób w takim spotkaniu uczestniczyło.
- Pamięta pan powstanie w getcie warszawskim w 1943 roku?
Naturalnie, ale myśmy specjalnie w tym nie brali udziału, były specjalne oddziały dywersyjne na Mokotowie. Był taki odział dywersyjny, który zajmował się likwidowaniem na przykład policjantów niemieckich, żandarmów przy murach getta. Tak że myśmy bezpośrednio w tym nie brali udziału, w takich akcjach. Byliśmy raczej przygotowani na okres Powstania, byliśmy szkoleni. Organizowaliśmy magazynowanie broni, różne takie sprawy.
- Gdzie organizowaliście te magazyny broni?
W domach, w jakichś piwnicach. Na przykład na Polnej 40, gdzie mieszkał kolega. Odkrył, że jedna piwnica jest przez nikogo niezajęta. Była bardzo mała piwniczka w domu, nie było kłódki na niej, bez okna. Normalnie piwnice były z oknami w domach. Tamtą piwnicę zaadaptowaliśmy też na taki podręczny magazyn broni – to znaczy założyliśmy kłódkę i z niego korzystaliśmy.
- Brał pan może udział w jakichś akcjach?
Tylko ubezpieczeniowych.
Sam nie wykonywałem, bo były i wyroki, i jakieś akcje zastraszenia konfidentów, którzy byli podejrzani o współpracę z Niemcami. Już nawet były takie akcje. Zastraszanie to zresztą trochę na własną rękę odkrywaliśmy. Na przykład [ktoś] zauważył, że u kolegi jakaś dziewczyna z jego domu spotyka się z Niemcem. Zaczął otwierać jej skrzynkę, dorobił klucz i zauważył, że ona prowadzi z nim korespondencję. Akcja była przeprowadzona w formie pouczenia jej, zastraszenia. Drogą konspiracyjną były powiadomione nasze władze. Później już nie zauważyliśmy, może ukrywała się z tym bliższym kontaktem z Niemcem.
- Poszliście jej dać jakiś wykład? Jak ją zastraszyliście?
Myśmy bezpośrednio nigdy [nie brali udziału]. Jeszcze była zasada – nie wolno było brać udziału w akcjach tam, gdzie samemu się mieszkało. Tak samo jak jeszcze w „Szarych Szeregach” robiliśmy napisy czy inne akcje, mimo że nie ujawnialiśmy, gdzie mieszkamy. Ale jeżeli ktoś powiedział, że w tym rejonie mieszka, to już był wykluczony z akcji, gdzie indziej brał udział. Najtrudniejsze akcje, jakie były, to tak zwana akcja „M”.
Podszywanie się pod działalność podziemia niemieckiego. Były pisma wydawane po niemiecku tak jak „Kaltenbrune”, redagowane dobrą niemczyzną przez Polaków pochodzących z terenu Niemiec, żeby Niemcy nie mogli się zorientować, że to nie redagują Niemcy. Pisma podrzucano Niemcom.
Co robiliśmy? Naklejaliśmy [obrazki] na niemieckich samochodach. To było też bardzo trudno zrobić, bo trzeba było [uchwycić] moment. Niemcy na ogół pilnowali swoich samochodów na ulicy. Jeżeli jakiś stał, to trzeba było [wpasować się] w moment, kiedy nie było Niemca po tej stronie samochodu. Naklejało się na przykład mały obrazek: Hitler na szubienicy. Nie było wtedy dobrych [materiałów] samoprzylepnych, tylko trzeba było posmarować klejem i przykleić na samochodzie. Myślę, że to były najbardziej ryzykowne akcje. To jeszcze w „Szarych Szeregach”. I tam nie mieliśmy żadnej wpadki.
Myśmy mieli stałe akcje w okolicy ulicy Nowowiejskiej, bo tam mieszkali Niemcy, to była dzielnica niemiecka przeważnie. Były rozpracowane domy, już znaliśmy [rozkład]. [Było nas] tylu, ile klatek schodowych. Robiliśmy to w ten sposób, że wchodziliśmy równocześnie po dwóch do każdej klatki i od góry schodziliśmy, i wkładaliśmy [do skrzynek] (bo był wtedy zwyczaj, że skrzynki były przy drzwiach) albo w drzwi do mieszkań Niemców wtykaliśmy ulotki produkowane jakoby przez niemieckie podziemie. Czasem nie wszyscy tam byli Niemcami, bo nie wszystkich wysiedlili z tej dzielnicy, ale tego żeśmy nie wiedzieli. Niemcy mieli też taką swoją zasadę, że celowo dzielnica niemiecka była tak rozciągnięta, wydłużona, że nie było możliwości jej zbombardowania. Wzdłuż Alej Ujazdowskich i boczne ulice przyległe to była dzielnica niemiecka.
- Kiedyś trudno było wejść do takiej kamienicy, bo przecież był dozorca?
Ale nie było, nikt nie stał. Właśnie o to chodzi, że dozorcy byli wtedy, owszem, ale dozorcami na ogół byli Polacy. Jakoś udawało się nam, że nas nikt nie zaczepił. To się składało od góry, od najwyższego mieszkania w dół, nie odwrotnie, bo było większe ryzyko wpadnięcia, jak byśmy to robili od dołu.
Ktoś mógł zauważyć, już wyjść na schody i podnieść alarm, a wtedy byłoby się wysoko. A jak było się na górze, to można było jeszcze uciec. Tak nas szkolono, tak nas pouczono, że należy od góry rozkładać i uciekać. Ale co, jeżeli były różne akcje? Nie tylko w stosunku do Niemców, były też różne i polskie ulotki. Co charakterystyczne, że jak brałem udział w akcji ulotkowej, wracałem do domu i zastawałem taką samą ulotkę pod swoim mieszkaniem. Tak że widać, jak akcja była zorganizowana w całym mieście. Tego samego dnia tę samą akcję przeprowadzano na terenie całego miasta. Nie powtarzano jej następnego dnia, broń Boże, tylko dopiero po pewnym czasie. Bo tak to by mogli Niemcy śledzić. Tak że ciekawe, że tak było to dobrze zorganizowane. Taka była sprawność, że w akcji, w której brałem udział gdzieś na mieście, dostawałem tę samą ulotkę u siebie w domu.
- Co robiono Polkom, które zadawały się z Niemcami?
Pouczano, strzyżono. To były jeszcze [kary] niskiego stopnia, to nie były jakieś konfidenckie sprawy. Konfidenckie były już na ogół karane śmiercią. Były dwa rodzaje – zwalczano konfidentów i zwalczano tak zwanych szmalcowników, tych, którzy od Żydów wymuszali okupy. Ci też byli. Były wykonywane wyroki.
- Pan był w jakiejś obstawie?
Myśmy nie byli informowani dokładnie, myśmy nie wiedzieli, czy to jest tylko zastraszenie, czy to jest wykonany wyrok, co tam się dzieje. Była taka konspiracja, że myśmy nie bardzo znali innych uczestników akcji. Była ścisła konspiracja, tak że nie wiedziałem, jak jest, w jakiej akcji dokładnie [będę brał udział], co tam będzie wykonywane.
Przeważnie byliśmy w zespołach we dwóch. Widziałem, że we dwóch mamy to i to zadanie obserwować. Jeżeli zobaczymy [któregoś] z naszych kolegów w niebezpieczeństwie, wtedy użyć broni. Jeżeli byliby zaatakowani.
Jeszcze z drobnych epizodów z tego czasu to wracaliśmy... ja w tej akcji nie brałem udziału akurat, ale koledzy wracali z akcji gdzieś na Dolnym Mokotowie, obecnych Sielcach. To było wkrótce przed godziną policyjną. Był sklep Meinla na dole, na Belwederskiej, jak tylko w górę zaczyna się wchodzić. Weszli, mieli broń, sterroryzowali obsługę, ponieważ było w ogóle głodno, i chwycili, co się dało z jedzenia, żywności. Jeden myślał, że chwycił woreczek z cukrem, a to był z solą, która nie przedstawiała większej wartości. Ale to już była samowolna akcja. Późnej prosto uciekali stamtąd dalej na Polną, do naszego magazynu broni.
Jak pobierało się broń z magazynu, to kenkarty się zostawiało i wszelkie dowody, jakie się miało przy sobie. Tak że było to ryzyko, że już wtedy trzeba było się bronić.
- Nie ponieśli kary za taką samowolną akcję?
Nie. Nie ujawnili tego. Tylko myśmy wiedzieli o tym, koledzy.
- Jakby ujawnili, to pewnie by była kara?
Prawdopodobnie tak. Magazyn nam wkrótce odebrano, bo nie wiem, może nas i podejrzewano o takie rzeczy. W tym samym [domu], w którym w piwnicy był magazyn, u tego kolegi w mieszkaniu konspiracyjnym ukrywały się dwie Żydówki. O tym dowiedział się nasz dowódca plutonu i od tego czasu zakazano nam tam spotkań. Uważano, że już jest za dużo, za lekkomyślnie. Rodzina [kolegi], u którego odbywały się zebrania, ukrywała dwie Żydówki.
Widziałem, tak. Myśmy już wiedzieli o tym, niestety nie dało się ukryć. Co ciekawe, że te Żydówki po Powstaniu wyszły z ludnością [cywilną] i były w okolicach pod Warszawą. Kolega, u którego w mieszkaniu się ukrywały, był ciężko ranny. Był w szpitalu pod Warszawa w Komorowie, akurat przypadek. One się nim zaopiekowały, były po tym w dużo lepszej sytuacji od niego. Ostatni okres, kilka tygodni do wejścia Armii Czerwonej był u tych Żydówek. One znowuż u kogoś się ukrywały. Przypuszczam, że u kogoś, kto nie wiedział, że to są Żydówki, bo nie były podobne. Dokumenty też miały sfałszowane.
- To były jego znajome, koleżanki?
Tego nie wiem. To rodzina tego kolegi, bo mieszkał tylko z matką. Mieli dosyć duże mieszkanie, to byli zamożni ludzie przed wojną. Ojca już nie miał. Czy umarł w czasie wojny, to już tego nie wiedziałem. Na tyle go nie znałem wcześniej. Prawdopodobnie to były znajome jego matki.
Nazywał się Leszek Bielski.
„Czarnecki”. Pseudonimy mieliśmy jeszcze z czasów harcerskich, dość niefortunne. Bo tak to się odbywało: na pierwszej zbiórce harcerskiej ustawiono nas w szeregu, ten nasz zastęp, sześciu i powiedziano: „Teraz macie podać pseudonimy. Jakiekolwiek nazwisko, tylko inne, nie swoje”. I tak to się odbyło, że przeważnie strzeliliśmy nazwiskami, które nam w tym momencie przyszły do głowy.
- Dlaczego panu przyszło do głowy przezwisko?
Nie wiem sam. Miałem czternaście lat i akurat takie, ponieważ byłem na „Z”, może dlatego chciałem być na początku alfabetu. To już przeszło za nami później do „Baszty”. Do tego stopnia, że kolega, który nie tak dawno umarł, jak teraz jeszcze do mnie dzwonił, to nigdy nie wiedział, jak się nazywam, tylko zawsze po pseudonimie.
Nazywał się Bogdan Stroński.
- Zawsze prosił do telefonu „Frankowskiego”?
Tak że żona też już musiała się nauczyć, bo on nie nauczył się do końca.
- Były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Można powiedzieć, że cały czas były.
- W tym okresie już tuż przed wybuchem.
Właściwie to na wiosnę się zorientowaliśmy, że nasz rejon działania to Mokotów. Po tym, że nam wyznaczono już pewne obiekty do stałej obserwacji. I prowadziliśmy obserwacje. Myśmy na przykład mieli przydzieloną szkołę na Woronicza. [Obiekt], który był nazwany „Koło”, kryptonim nosił wtedy. Dlaczego? Tam kwaterowała kompania niemieckich kolarzy. Kompania kolarska licząca około stu dwudziestu żołnierzy. I mieliśmy za zadanie stałą obserwację, dzienną i nocną, co tam się dzieje u nich.
- Nocna to chyba była bardzo trudna. Skąd prowadziliście obserwacje?
Z klatki schodowej budynków od strony Puławskiej. Tam po prostu ukrywał się ten, co miał dyżur. Były dyżury stałe. Tak że wiedzieliśmy, ilu ich jest dokładnie, jakie dostają zaopatrzenie, co im przywożą. Na przykład, że przywieźli im cały samochód amunicji. To zostało zauważone, bo to było rozładowywane, w skrzynkach. Byliśmy dobrze zorientowani, jak [wygląda] pakowana amunicja. To musieliśmy wszystko wiedzieć, w ogóle musieliśmy znać [się na broni]. Nas szkolono w broni zarówno polskiej (najpierw przedwojennej, bo tej było stosunkowo najwięcej) później niemieckiej, później angielskiej i trochę mieliśmy pojęcie o sowieckiej i amerykańskiej, ale tylko pojecie. Dobrze musieliśmy znać polską przedwojenną i niemiecką, to przede wszystkim. Na szkolenia broń była donoszona do lokali konspiracyjnych. Znaczy broń wielkości... do karabinów włącznie.
- Jak pan zapamiętał wybuch Powstania, sierpień 1944 roku? Przyszedł jakiś rozkaż, że macie się stawić?
Nie, w ogóle to była bardzo trudna sytuacja – wybuch Powstania – bo cały czas myśmy byli szkoleni, że nie wejdziemy do akcji w mieście, tylko że będziemy poza miastem. I tak to trwało gdzieś do połowy lipca. Byliśmy przygotowani raczej do walk.
Taka dygresja: Pułk „Baszta”, jak się rozwijał z batalionu, to najstarsze kompanie przeważnie zostały numer jeden. Był batalion B, O i K. O-1 czy K-1 to były najstarsze kompanie, jeszcze z czasów, jak był batalion. One miały swoje bazy poza Warszawą, leśne, w których odbywały się szkolenia. Myśmy już byli stosukowo nową kompanią, która powstała w 1943 roku. Początkowo dowódcą był porucznik „Janusz”, którego ja nie poznałem w ogóle. Został aresztowany i prawdopodobnie rozstrzelany w ruinach getta gdzieś pod koniec 1943 roku.
- Jak pan zapamiętał wybuch Powstania?
Generał „Bór” podjął decyzje o piątej po południu, że następnego dnia, za dwadzieścia cztery godziny nastąpi wybuch Powstania.
- Ale jak pan dostał powiadomienie? Czy do pana przyszedł jakiś łącznik?
Nie, myśmy byli zmobilizowani.
- Chciałabym, żeby pan mi opowiedział swoje wspomnienia.
Byliśmy zmobilizowani od kilku dni i tę wiadomość o godzinie piątej [dostaliśmy] około południa. Myśmy to potraktowali zresztą tak (okazuje się, że i nasz dowódca kompanii), że to jest godzina początku koncentracji, że to jest niemożliwe, żeby to było [Powstanie]. Bo wiadomość do nas dotarła dopiero około południa. O piątej to myśmy dopiero zaczęli się zbierać w pobliżu szkoły Woronicza, pod skarpą, w okolicach Królikarni. Tam zaczęliśmy się koncentrować o piątej, a równocześnie już się zaczęły walki. Niemcy pierwsi właściwie otworzyli ogień, zaczęli. Niemcy byli już zmobilizowani około czwartej, mieli ogłoszony alarm. To żeśmy wiedzieli. Później się dowiedzieliśmy o tym, że Niemcy już o czwartej byli wszędzie, wszystkie niemieckie posterunki były powiadomione o rozpoczęciu [walk]. Wiedzieli już o godzinie Powstania, że będzie o piątej.
- Gdzie miał pan koncentrację, na jakiej ulicy? Czy dostał pan broń?
Byliśmy w okolicy Królikarni, na skarpie. Broni z początku prawie nie było żadnej, bo była jeszcze w magazynie. Z tego, co teraz wiem, to zaprzysiężonych było 42 000 żołnierzy Armii Krajowej.
- Chciałabym, żeby pan opowiadał to, co pan pamięta.
Z tego tylko połowa wzięła udział w swoich oddziałach. Z naszej kompani na godzinę piąta doszło tylko około sześćdziesięciu dwóch, tak to później ustaliśmy.
- Dostał pan broń? Jakie dostał pan rozkazy 1 sierpnia?
Mieliśmy atakować szkołę na Woronicza, ale nie mieliśmy broni. To fatalnie odbiło się na tym dostarczeniu broni. Broń została częściowo dostarczona dopiero o siódmej wieczorem. I to tylko w formie broni krótkiej i siedmiu pistoletów maszynowych „Błyskawica” na sześćdziesięciu dwóch.
- 1 sierpnia atakował pan szkołę?
Nie atakowaliśmy, próbowaliśmy atakować szkołę rozciągnięta tyralierą od strony skarpy, od strony Królikarni. Niemcy wcześniej otworzyli do nas ogień. Atakowaliśmy dopiero około ósmej wieczorem, dopiero o zmierzchu. Niemcy od razu otworzyli ze szkoły huraganowy ogień. Według naszej oceny mieli dziewięć karabinów maszynowych w tej szkole.
A my żadnego karabinu maszynowego. Siedem pistoletów maszynowych. Tak że nawet na odległość rzutu granatem [nie podeszliśmy]. Wiem, że były rzucone granaty ręczne, ale nie wiem, czy sięgnęły, bo Niemcy wyszli ze szkoły i wzdłuż Puławskiej już się usytuowali. Z późniejszych relacji kolegów, którzy tam byli, [wiem, że] następnego dnia znaleźli dwóch zabitych Niemców w tym rejonie, więc możliwe, że to od tych rzuconych granatów. Niemcy [ich] może nie zauważyli, bo byli z bronią. Nasz dowódca kompanii Julian Opania, ojciec aktora Mariana Opani, nawiązał kontakt z jakimiś innymi oddziałami, które też tam się pojawiły, które właściwie też tam się koncentrowały i nie mogły wykonać swoich zadań. Podjął decyzję o wycofaniu się do Lasów Kabackich. I myśmy w nocy wyszli, wycofaliśmy się.
- Co działo się w Lasach Kabackich?
Jeszcze nim doszliśmy do Lasów Kabackich, to natknęliśmy się na Niemców w okolicach klasztoru na Służewcu, który był obsadzony. Dostaliśmy się też w silny ogień niemieckich karabinów maszynowych. Część uległa rozproszeniu, ale myśmy jeszcze byli przemieszani z innymi, tak że trudno powiedzieć, czy to od nas się pogubili, czy od tamtych. Były jeszcze inne oddziały, dosyć duże grupy oprócz nas wycofywały się wtedy do Lasów Kabackich. Później znowuż się minęliśmy, bo Niemcy nie ruszyli się ze swoich stanowisk, tylko otworzyli do nas ogień. Myśmy po pierwsze nie wiedzieli, że oni tam są. Nie mieliśmy rozeznania. Wtedy nam zginął jeden, zagubił się z pistoletem maszynowym. Rzeczywiście zostało tylko sześć pistoletów maszynowych, granaty ręczne i pistolety krótkie, które mieli przeważnie dowódcy plutonu. To było kilka pistoletów.
Do Lasu Kabackiego przyszliśmy rano, doszliśmy. Tam spotkaliśmy szereg oddziałów z rejonu Piaseczna, które się wycofały po stoczeniu walk w tamtym rejonie. Cały dzień trwały walki wokół Lasu Kabackiego 2 [sierpnia]. Niemcy wtedy byli dosyć aktywni i tam były stanowiska niemieckiej artylerii. Próbowano atakować stanowiska artylerii, ale myśmy w tym drugim dniu nie wzięli udziału w żadnej akcji, tylko byliśmy raczej ostrzeliwani. Niemcy ostrzeliwali z granatników Las Kabacki, tak że dużo się działo w tym lesie, lał deszcz.
Jeszcze, co charakterystyczne, że 1 sierpnia nad wieczorem zaczęło lać, padał deszcz bez przerwy. Tak że myśmy się w tym Lesie Kabackim błąkali trochę przez drugi dzień. Trzeciego rano już nastąpiła jakaś reorganizacja razem z tymi oddziałami. To przeważnie [były] oddziały NSZ-u pracujące z AK, jak później się zorientowaliśmy. Oni tak samo wzięli udział w pierwszym dniu Powstania.
Zajęliśmy wieś Kierszek, zajętą przez folksdojczy, która była po drugiej stronie. Jeszcze teraz resztki tej wsi tam są, już to wszystko inaczej jest zabudowane.
- Co zrobiliście z mieszkańcami?
Mężczyzn aresztowano i rozstrzelano. Nie od razu wszystkich, ale później część. Niemcy też od razu atakowali nas od strony Piaseczna. Tak że tam się dostaliśmy od razu, zdobyliśmy dwa karabiny.
- Dlaczego ich rozstrzelano?
Prawdopodobnie ci miejscowi mieli o nich wiadomości. Prawdopodobnie byli znani miejscowym oddziałom ze swojej działalności antypolskiej
- Pan widział, jak ich rozstrzeliwano?
Widziałem, jak ich odprowadzano na rozstrzeliwanie. Bo ich nie [rozstrzelali] bezpośrednio przy nas. Natychmiast znaleźli się ochotnicy, którzy chcieli wykonać na nich wyroki. Wtedy zwrócono się, kto chce. Widać tacy, którzy mieli bezpośrednie porachunki.
- O to, kto jest na ochotnika do wykonania wyroku zwrócono się do żołnierzy, do powstańców?
Naturalnie, wszystko byli powstańcy. Tam byli i z Okęcia, z różnych terenów. Ci, którzy się wycofali, bo pierwszego dnia w Warszawie całe akcje były niestety niewykonane.
- Dużo powstańców zgłosiło się na ochotnika do rozstrzelania?
Tego to już nie pamiętam, ale byli tacy, co sami się zgłosili i oni poszli. Powiedzieli, że są folksdojcze do rozstrzelania. Jeszcze tam reflektor niemiecki zdobyliśmy. Reflektor niemiecki stał przy tej wsi. To było już nasze osiągniecie. Ale głównie to dwa karabiny zdobyliśmy i sporo niemieckich mundurów. Niemcy już uciekali w takim popłochu, że uciekli bez mundurów.
- Pan widział, jak ich prowadzili. Jak oni się zachowywali?
Tego to już nie wiem
- Mówił pan, że pan widział, jak ich prowadzili.
Tak, ale to nastąpiło tak szybko. Pamiętam, że najpierw nie widzieliśmy, że ich trzymano, nic się nie mówiło, co z nimi dalej [się stanie]. Później szukano ochotników do ich rozstrzelania i to ci miejscowi wszystko się zgłosili, z oddziałów miejscowych. Ci prawdopodobnie, którzy bezpośrednio [doznali jakichś krzywd].
Tam był sklep prowadzony przez Niemców, folksdojczy, dobrze zaopatrzony, prawdopodobnie to sklep dla Niemców. Myśmy ten sklep na wóz przeładowali. Przeładowywaliśmy, wywieźliśmy, co się dało z żywności, do lasu. Z trzeciego na czwartego dnia, ponieważ Niemcy nas bez przerwy atakowali i ostrzeliwali, podjęto decyzje [wycofania się]. Bo trzeciego zaatakowaliśmy we wsi Kierszek. Właściwie nie samą wieś, tylko ten niemiecki reflektor przeciwlotniczy. Z trzeciego na czwartego wyszliśmy z Lasów Kabackich przez Konstancin, dokładnie na południe. Byli na pewno przewodnicy dobrze zorientowani, którędy można przejść, bo przechodziliśmy koło jakiegoś posterunku niemieckiego w Konstancinie, który był całkowicie zdewastowany. Pewnie poprzedniego czy pierwszego dnia posterunek zdobyto, tak że Niemców tam nie było.
W Konstancinie przechodziliśmy i doszliśmy do wsi Czarnów. We wsi Czarnów byliśmy kilka godzin, dzień jakoś przeczekaliśmy i na wieczór ruszyliśmy do Lasów Chojnowskich. W Lasach Chojnowskich już na samym brzegu, w ogóle przy wejściu, spotkaliśmy naszych kolegów z kompanii K-1 i K-3, którzy zdobywali Wyścigi 1 sierpnia, którzy też się wycofali, po niezdobyciu Wyścigów. Wyścigi praktycznie były już przez nich zdobyte. Koszary, magazyn broni zdobyli, tylko Niemcy się wycofali na trybuny i przyszli im z pomocą Niemcy z Okęcia. Nadciągnęła odsiecz dla nich. I wtedy musieli opuścić, wycofać się z Wyścigów i poszli do lasów. Ale dlaczego poszli do Lasów Chojnowskich?
- Proszę nie opowiadać o innych kompaniach.
Ale myśmy byli związani z tymi kompaniami.
- Spotkał pan ich w Lasach Chojnowskich, co było dalej?
I już byliśmy cały czas w Lasach Chojnowskich do 15 sierpnia. Tam wciąż różne oddziały przychodziły, odchodziły, duży był ruch w Lasach Chojnowskich. Nie wiadomo było, co się dzieje w Warszawie. Najgorsze wiadomości przychodziły z Woli i z Ochoty od uciekinierów, którzy się uratowali z tych pogromów. Tak że myśmy nie wiedzieli, czy jest w ogóle możliwy kontakt z Warszawą. Nie mieliśmy żadnego kontaktu. Tak było do 13 sierpnia. Wykonywano w okolicach akcje, w których myśmy też brali udział, na szosach, ale to chyba nieistotne. Front wschodni, niemiecki był bardzo słabo obsadzony. Nad Wisłą prawie nie było Niemców, zarówno Niemców, jak i Rosjan – bardzo mało było wojska. Dopiero w okolicach Góry Kalwarii [było więcej], ale w tej okolicy były tylko jakieś stanowiska.
- Jakie pan tam akcje robił?
Na samochody, na transport niemiecki na szosie do Góry Kalwarii
Polowanie na samochody, metodą robienia zasadzek
Specjalnie do każdej akcji organizowany był oddział, wyposażony zawsze w karabin maszynowy. Wracając do kompanii K-1, która zdobyła magazyn broni na Wyścigach – oni mieli sporo niemieckich karabinów maszynowych. Tam były jednostki SS, więc mieli przeważnie MG 42, najnowsze niemieckie karabiny maszynowe, zdobyte właśnie na Wyścigach. W takiej akcji zazwyczaj brał udział jeden karabin maszynowy i reszta uzbrojona w pistolety maszynowe
- Leżeliście w okopach? Jak to wyglądało?
Jedna akcja (w której ja akurat nie brałem udziału, ale mogę opisać, bo kolega, który brał udział, jeszcze żyje) to była taka niefortunna, że okazało się, że ten, którego zastrzelili w samochodzie, to był Polak ze Śląska. Prawdopodobnie oni chcieli się poddać, chcieli się zatrzymać tym samochodem, jak już zaczęli do nich strzelać. Znaleźli przy nim listy pisane po polsku, Ślązak. Nawet wiedzą, jak się nazywał, zapamiętał tamten – Krawczyk, a drugi w samochodzie to był Niemiec. Taki smutny fakt.
- Jak to wyglądało? Leżeliście w rowie, podjeżdżał samochód i zaczynaliście do niego strzelać?
Trudno powiedzieć, że w rowie, na skraju lasu. Myśmy czatowali na skraju lasu zawsze. Jak samochód nadjeżdżał, to otwierano ogień z karabinu maszynowego, który właściwie unieruchamiał samochód momentalnie. Samochód, gdzie było tych dwóch i jeden Polak, był cały załadowany amunicją i później eksplodował, zaczął się palić. Tak było do 13 sierpnia. Były stale narady miedzy dowódcami poszczególnych oddziałów znajdujących się w Lasach Chojnowskich, co robić dalej. Mówiło się o dwóch kierunkach działania, z radia mieliśmy nasłuch radiowy. Poza tym tam też znalazły się oddziały, które przyszły zza Wisły, z Lubelszczyzny. Przeprawiły się, cofając się przed bolszewikami. Na przykład był oddział kawaleryjski porucznika Lancy, kawalerii z Lubelszczyzny. Mieliśmy nasłuch radiowy. Mieliśmy radio, ale tylko do odbioru. Wiedzieliśmy, że dosyć duże zgrupowanie jest w Puszczy Kampinoskiej. Poza tym, że są zgrupowania za Pilicą i mobilizacja w ramach akcji „Burza”. Były takie wahania, czy idziemy w kierunku Puszczy Kampinoskiej (co było bardzo ryzykowne, bo trzeba było przejść kilka linii kolejowych i szos) czy na południe, w kierunku Pilicy. Nawet został jeden z naszych oficerów z kompanii basztowskich wysłany na rozpoznanie na południe, gdzie są nasze najbliższe odziały, ale niestety nie wrócił, do 12 sierpnia się nie pojawił. A 13 sierpnia była sprawa wybuchu czołgu na Starym Mieście.
- Proszę powiedzieć, co pan wtedy robił, bo o wybuchu czołgu pułapki to pan się dowiedział po wojnie.
Dowiedziałem się po wojnie, ale to rzutowało na nasze losy. [...] Myśmy dowiedzieli się z radia, przez Londyn, o apelu „Bora” Komorowskiego do wszystkich uzbrojonych oddziałów poza Warszawą do przyjścia z pomocą. 14 sierpnia się dowiedzieliśmy, a apel przez radio do Londynu wystosował „Bór” Komorowski 13 sierpnia wieczorem. Na 15 sierpnia już była planowana msza polowa w pobliżu Nowinek, osady koło Zalesia Górnego. Tak że na mszę ściągnęły wszystkie oddziały z okolic Lasów Chojnowskich i już wszyscy wiedzieli o tym, że jest decyzja. Powiadomiono nas, że idziemy do Warszawy. Myśmy już byli wtedy uzbrojeni.
- To była jakaś uroczysta msza?
Uroczysta msza, tak. Brało w niej udział, tak oceniam, że najmniej 500–600 [osób]. To było w pobliżu kwater żołnierzy porucznika Lancy, tych kawalerzystów. Tam była zaplanowana. Skąd ksiądz był ściągnięty to nie wiem. Po wojnie znalazłem w tym miejscu grób [człowieka], który zginął w pierwszych dniach Powstania. Ten grób długo istniał, więc nie wiem, jaki to miało związek. To miejsce później udało mi się oznaczyć.
- Jak pan wracał do Warszawy?
Prawdopodobnie 17 sierpnia wyruszyliśmy. Już prowadziłem notatnik w czasie Powstania, zresztą uzgodniłem to z dowódcą kompanii. Chciał, żeby prowadzić takie notatniki, bo nie wiadomo, co uda się przechować. Tak że to tylko odtwarzam z pamięci, bo on mi się nie zachował niestety.
Z Chojnowa wyruszyliśmy prawdopodobnie 17 sierpnia. Była koncentracja we wsi, właściwie w Pilawie. Tam jest pomnik w tej chwili, to jest przed Chojnowem, bliżej szosy na Górę Kalwarię. Była koncentracja wszystkich oddziałów, które idą do Warszawy. Nie poszły wszystkie. Część oddziału NSZ została i kawalerzyści też zostali. Raczej poszli ci wszyscy, którzy pochodzili z Warszawy.
Jeszcze w międzyczasie dołączyły do nas oddziały z Ochoty pułkownika „Grzymały”, tego, który przez Pęcice się wycofywał z pierwszego na drugiego dnia. Został zresztą dowódcą całego zgrupowania, bo jedyny był w stopniu podpułkownika na tym terenie.
- Jak pan szedł do Warszawy?
Najpierw do Lasów Kabackich. Jeszcze taki epizod drobny stamtąd, że w okolicach Piaseczna pojawili się Węgrzy. Trzy dywizje. Podobno trzy – to już wiem z danych powojennych. Sztab jednej z tych dywizji stacjonował w folwarku Pólko.
Jak byłem w Lesie Kabackim już byli łącznicy z Warszawy, zaczęli kursować. Nasze pójście do Warszawy było pod wpływem tych dni. Jak się dowiedzieliśmy, to od 14 do 17 sierpnia myśmy spędzili na szykowaniu broni, czyszczeniu. Byli już mechanicy wyłaniani spośród nas, tacy, którzy znali się na mechanice. Broń była naprawiana. Dosyć dużo było broni przedwojennej, pościąganej widocznie gdzieś z ukrycia. Amunicja też była zakopana, trzeba ją było czyścić, bo była w dosyć złym stanie. Tak że [mieliśmy] duże ilości amunicji i wszyscy byli uzbrojeni. W zasadzie nabór do pójścia do Warszawy był ochotniczy. Można było zrezygnować wtedy, jak ktoś się nie czuł [na siłach]. Były wypadki, że ktoś się czuł chory, miał nogi obtarte albo używał to jako pretekstu. Ale był drugi wypadek skrajny, o którym też bym chciał powiedzieć, o kolegach, którzy byli u nas dosyć niesubordynowani, tak bym to określił. Trochę pochodzący z marginesu, z Woli. Tacy, których nie bardzo akceptowało nasze dowództwo i chciano ich zostawić. Nie chciano ich zabierać. Mieli różne zatargi z mieszkańcami, coś komuś wzięli, zabrali. Na ogół byliśmy stale głodni, tak że nie można się dziwić. Tylko my dostawaliśmy trochę pieniędzy, mieliśmy [powiedziane], że powinniśmy płacić za to. Oni mieli jakieś grzechy na sumieniu i chciano ich zostawić. Powiedziano im, że z powodu u broni ich nie zabieramy. Dowódca kompanii zdecydował, że nie pójdą. Przyjęli to do wiadomości i zostali.
Jesteśmy w Lasach Kabackich, oni się pojawiają wszyscy z bronią. Powiedzieli, że już mają broń. Już nie ma powodu, żeby oni nie szli do Warszawy i wszyscy ci, którzy zostali zostawieni, dołączyli. Tak że też przejaw patriotyzmu wśród takich z marginesu, bo przekrój Armii Krajowej był przez całe społeczeństwo.
- Oni musieli dopuścić się jakichś poważniejszych zbrodni, bo przecież za samą kradzież by ich nie zostawiono.
Nie, nie.
- Za samą kradzież takie były konsekwencje?
Nie były to poważne [wykroczenia]. Tylko byli dosyć niesubordynowani, nie podporządkowywali się. Jak był zakaz brania czegokolwiek czy coś to oni nie liczyli się z tym zupełnie. Można było brać, ale trzeba było płacić. Uzgodnić cenę z gospodarzami. Myśmy bardzo często załatwiali sobie jakieś jedzenie w ten sposób, że w domu, przy którym kwaterowaliśmy, mieliśmy stanowisko, zwracaliśmy się do gospodarzy, co nam mogą dać. W nocy byliśmy zawsze przemarznięci, głodni. Tak że bardzo często płaciliśmy za to, ale im się zdarzało, że nie chcieli płacić, tylko zabierali siłą. W każdym razie byli niesubordynowani, tak to można nazwać. Mimo to poszli wszyscy do Warszawy. Kilku ich było, może czterech czy pięciu. Zresztą oni wszyscy zginęli później.
Jeszcze jak byłem właśnie w Lesie Kabackim, przyszedł jakiś łącznik z Warszawy, który szedł do Węgrów na rozmowy. Chodziło o wciągniecie Węgrów [do Powstania] po naszej stronie. To też są raczej znane później rzeczy, o których już dowiedziałem się później, z historii czy z filmu.
Byłem u nich.
- To proszę o tym opowiedzieć.
Ponieważ dobrze się orientowałem w terenie, po prostu zgłosiłem się jako ochotnik, że jestem w stanie doprowadzić łącznika do sztabu dywizji węgierskiej. Wiedziałem, gdzie są. To było w folwarku Pólko, który obecnie nazywa się restauracja „Acapulco”. Pod Piasecznem jest taki folwark, nie wiem, czy znany, czy nie. Tam jest restauracja, bo pojechałem kiedyś zobaczyć, jak to wygląda.
Tam był sztab dywizji węgierskiej i doprowadziłem tego przedstawiciela (o jakimś stopniu, nie wiem, nikt nie ujawniał swojego stopnia, był po cywilnemu, podpułkownika może). [Poszedłem] jeszcze z drugim jakimś ochotnikiem, który też się zgłosił. Wiem, że był studentem, bo był trochę starszy ode mnie. Jeszcze nie miałem matury wtedy. We dwóch doprowadziliśmy tamtego do sztabu dywizji węgierskiej. Naturalnie myśmy w żadnych rozmowach nie brali udziału, myśmy byli tylko w kuchni. Dostaliśmy jeść i wróciliśmy do Lasu Kabackiego. Później, w nocy z 18 na 19 sierpnia poszliśmy już do Warszawy.
- W jakim języku rozmawiał pan z Węgrami?
W ogóle nie rozmawiałem.
- W kuchni nie próbowaliście o czymś rozmawiać?
To po niemiecku. Trochę niemiecki znałem już wtedy ze szkoły, [nawet] nieźle. Wszyscy Węgrzy na ogół mówili po niemiecku. Jeden między nimi był Słowak, z którym można było się porozumieć, ale zaraz mi Węgrzy powiedzieli, że on jest agentem niemieckim, że jest na usługach Niemców. Parę godzin tylko tam byłem, bo później ten, co przyszedł, już z nami nie wracał, nie wiem jak dalej. Wiem, że te pertraktacje nic nie dały, bo Węgrzy chcieli przejść na naszą stronę, ale żądali od nas jakichś gwarancji, a zorientowali się, że nic nie jesteśmy im w stanie zapewnić. Później dowiedziałem się, że nawet na Mokotowie był werbunek artylerzystów. Szukali, bo Węgrzy prawdopodobnie artylerię mieli i były szanse zabrania od nich tej artylerii.
- Jak był pan w kuchni, to czy oni pana rozbroili?
Nie, myśmy poszli bez broni, po cywilnemu. Myśmy szli jako cywile. Oficjalnie to nic nie wiedzieli, [ale] Węgrzy wiedzieli, od razu się zorientowali.
- Zaprosili pana od razy do kuchni? Jak się odbyło to spotkanie?
Myśmy przyprowadzili [łącznika], byli polscy mieszkańcy w tym domu, to wszystko było widocznie jakoś uzgodnione. Nawet się zorientowałem, że to była rodzina profesora Orłowskiego, znanego lekarza, o którym słyszałem od mojej siostry, jak była na medycynie. Dali nam jeść i myśmy jeszcze w nocy wrócili.
- Pamięta pan mniej więcej jakieś rozmowy z nimi? O czym rozmawialiście?
O tym, że mają dosyć wojny, raczej takie było nastawienie. Że [chcieliby] jak najszybciej wypisać się z tej wojny, żeby skończyła się dla nich. Tak że z Węgrami porozumiewaliśmy się po niemiecku, ze Słowakiem mogliśmy rozmawiać prawie swobodnie, ale od razu nas uprzedzili, że jest agentem niemieckim. Tak że widać, że wiedzieli, z kim mają do czynienia.
Rozmowy z jakimś dowódcą węgierskim prowadził ten, który z nami przyszedł, ale nie wiem, prawdopodobnie do niczego nie doszło, jak dowiedziałem się po latach. Były pewne pertraktacje w Zalesiu, bo dowództwo wszystkich oddziałów węgierskich podobno było w Zalesiu Dolnym.
- Słowak dopytywał się, czy jesteście żołnierzami?
Nie, nie, nie. W ogóle myśmy nic nie mówili na ten temat formalnie, kto my jesteśmy, co. O tym się nie mówiło, ale oni się domyślali.
- Dużo Węgrów siedziało z panem w tej kuchni?
Kwaterowali w parku przy pałacu, bo to był właściwie dworek, pałac. To oni spali wprost [na ziemi], mieli porozkładane [posłania] na ziemi, tak że ich było pewnie w okolicy kilkuset. Dosyć dużo. Węgrzy wyglądali dużo gorzej niż armia polska w 1939 roku. Gorsze mieli uzbrojenie, gorsze wyposażenie. Węgierska armia nie była liczącą się armią. Podobno tylko artylerię mieli. To pewnie były trzy dywizje i całe ich dowództwo było w Zalesiu. Później się dowiedziałem, że bardzo szybko ich Niemcy zabrali stamtąd. Widocznie dowiedzieli się przez swoich agentów o pertraktacjach z Polakami.
- Wrócił pan do oddziału i poszliście do Warszawy?
Wróciłem i poszliśmy, tak. Z 18 na 19 sierpnia wzdłuż skarpy przez Wolicę, później jest Moczydło i pod Służewcem było dopiero pierwsze zetkniecie z Niemcami. Tam były niemieckie stanowiska artylerii przeciwlotniczej, ale to była ciężka artyleria przeciwlotnicza kalibru 88 milimetrów, która była też używana do strzelania do Warszawy. Była bardzo wszechstronna, [używana] jako przeciwlotnicza, przeciwpancerna i do zwalczania celów żywych.
Myśmy przez te stanowiska musieli przejść. Tak jakoś nam wypadła trasa, że myśmy [przechodzili] miedzy stanowiskami, które jeszcze miały karabiny maszynowe do osłony. Myśmy byli wszyscy jeszcze bardzo obładowani, każdy jeszcze dźwigał worek na plecach z jedzeniem, zaopatrzeniem, bo sądzono, że w Warszawie jest głód, a jeszcze wtedy nie było. Zupełnie niepotrzebnie. Nieśliśmy żywność i około kilkuset sztuk amunicji każdy, tak że byliśmy bardzo obciążeni, naszym celem było nie wdawać się w walkę, tylko za wszelką cenę przejść.
Niefortunny pułkownik „Grzymała” wyznaczył kierunek na Wilanów, żeby atakować Wilanów. Niefortunnie, bo Wilanowa nie zdobył. Oddziały, które doszły do samego Wilanowa, zostały w większości rozproszone, rozbite. Były tabory, które były na koniach (juczne były konie). Co z nimi się stało, czy doszły do Warszawy, czy też zostały wtedy rozproszone, [nie wiem]. Podpułkownik „Grzymała” zginął.
Myśmy się przebili na Sadybę. Nas były trzy kompanie „Baszty” i jeszcze szereg oddziałów z terenów miejscowych. Z tego jedna kompania... Teraz jak rozmawiałem, to oni twierdzili, że byli z nami dalej jeszcze na Sadybie, ale ja ich już nie widziałem. Poszli zdaje się prosto, bo można było iść od razu na Mokotów, skręcić w lewo.
- Gdzie pan był na Sadybie?
W okolicach fortu i Jeziorka Czerniakowskiego.
Nie, nikt. Rano, jak przyszliśmy na Sadybę, byliśmy zaskoczeni, bo myśmy się spodziewali, że Sadyba jest jeszcze w rękach niemieckich. Tego nie wiedzieliśmy, a okazuje się, że Sadyba została 18 sierpnia, czyli dzień wcześniej, wyzwolona. Widać, że była jakaś synchronizacja tych akcji. Sadyba została opanowana przez oddziały z Mokotowa i oddziały, które były ciągle zakonspirowane. Na Sadybie [Powstanie] wybuchło pierwszego dnia i później rozeszli się, zobaczyli, że nic nie osiągnęli, i przeszli do konspiracji. Sadyba była właściwie terenem niczyim. Niemcy kwaterowali, ale właściwie żadnych represji nie robili. A Mokotów dopiero się zaczynał od skarpy.
- Przyszedł pan tam i co się działo?
Jak myśmy przyszli, to byliśmy zaskoczeni. Zobaczyliśmy, że ludzie sobie spokojnie żyją, mieszkańcy, bo myśmy rano przyszli. Przeszliśmy właściwie przez horror, przez ogień strzelających do nas, bo myśmy w nocy przedzierali się między tymi działami, stanowiskami, które strzelały. Nie do nas, bo do nas nie mogły strzelać, ale z karabinów maszynowych do nas strzelali.
- Niech mi pan opowie, jak pan się przedzierał, czy pan biegł, upadał, krył się?
Cały byłem mokry, szliśmy rowami często w wodzie do pasa, były jakieś rowy melioracyjne. Przejście było trudne, przez Wilanowską i przez Sobieskiego później. Myśmy mniej więcej przez to skrzyżowanie Sobieskiego z Wilanowska gdzieś przechodzili odgałęzieniem, w tej okolicy, jak pamiętam. A na Sadybie cisza, widać, że tam nic się nie dzieje, jakoś cicho. Już się robiło widno, jak przyszliśmy. Patrzymy, mieszkańcy sobie wyglądają, spokojnie chodzą, jakaś pani z pieskiem. Mówią: „Powstańcy to są tam dalej, na forcie. Tutaj nie ma nikogo”. Okazuje się, że fort jest już zajęty, w polskich rękach. Oficerowie w polskich mundurach przedwojennych spacerują po forcie. Wystawione są posterunki. Ale w forcie byliśmy bardzo krótko. Nawet musieliśmy się wykąpać w fosie, bo byliśmy oblepieni błotem, brudni strasznie. Ale nie zażyliśmy, dali nam tylko kawy i wysłali nas do jakichś domów w kierunku jeziorka Czerniakowskiego. Tam przeżyliśmy jakieś natarcie niemieckie, ale wsparte chyba tylko jednym czołgiem. Pocisk czołgowy uderzył w dom, w którym myśmy byli, ale nikt od nas nie zginął, myśmy nie ponieśli żadnych strat. Były nas dwie kompanie wtedy: kompania O-2 i kompania K-3 plus różne oddziały pochodzące z Ochoty, z rejonu Lasów Chojnowskich, z okolic Piaseczna.
Jedna kompania, jak pamiętam K-1, twierdzą, że byli dalej z nami, ale ich już wtedy, zdaje mi się, nie było. Już poszli na Mokotów, od razu pierwszego dnia.
To był 19 sierpnia i tam byliśmy około tygodnia. Niemcy atakowali od strony Wilanowa, ale dosyć miękko, bez większego wsparcia broni pancernej, artylerii. Widać, że nie mieli. Ale zobaczyliśmy, że oddziały, które wyzwoliły Sadybę, są bardzo słabo uzbrojone. Widzieliśmy oddział, posterunek, który miał jeden karabin i jeden pistolet, a było ich kilkunastu. Takie były posterunki na terenie Sadyby, z tych miejscowych oddziałów. Bardzo słabo uzbrojeni.
Doszło do większej walki nad jeziorkiem Czerniakowskim, bo Niemcy widocznie się nie orientowali, że Sadyba została zajęta i szedł jakiś większy oddział piechoty bez specjalnego ubezpieczenia, bez karabinów maszynowych. Szedł przez mostek na jeziorku Czerniakowskim. Myśmy ich przepuścili, pozwoliliśmy im przejść i wtedy otworzyliśmy ogień. Myśmy już wtedy mieli i karabiny maszynowe, już także byliśmy lepiej uzbrojeni od tych Niemców. Oddział w sile – jak oceniam – około plutonu, bo ich musiało być trzydziestu kilku, został całkowicie rozbity, rozproszony. Kilku Niemców się poddało od razu, schowało się pod mostek. Tam pozabieraliśmy sporo broni. Tak że rozbiliśmy niemiecki pluton, który też nieświadomie wpakował się na Sadybę, nie wiedząc, że jest zajęta w tym rejonie przez naszych.
- Co zrobiliście z jeńcami?
Zostawiliśmy ich na Sadybie i zaraz po tym przyszedł rozkaz, że mamy iść na Mokotów. Dziwna rzecz, później miałem takie refleksje dopiero, że nie kazano nam zostawić broni dla oddziałów miejscowych. Myśmy zdobyli sporo broni w tej akcji, zupełnie nowiutkich karabinów. Chyba ci Niemcy byli świeżo powołani do wojska, karabiny były zupełnie nowe. Tak że myśmy dźwigali często po dwa karabiny stamtąd.
Teraz z moich refleksji po latach: widocznie wtedy już nie sądzono, że Sadybę dałoby się utrzymać. I faktycznie Niemcy po dwóch tygodniach zajęli.
- Przyszedł pan na Mokotów.
25 sierpnia przyszliśmy na Mokotów, już na to są dokumenty, daty. Nas przyszły wtedy dwie kompanie plus jeszcze jakieś inne drobniejsze oddziały. Na tyłach szkoły na Woronicza odbyło się spotkanie. Powitał nas pułkownik „Daniel”, dowódca pułku. Odbyło się to spotkanie, które było filmowane. Teraz zabiegam, staram się o zdobycie tych taśm filmowych, bo podobno się przechowały. Ale nie ze względu na nas, tylko już ze względu na następne pokolenia, dzieci tych, którzy są na tych taśmach.
- W dwuszeregu staliście? Jak odbyło się to spotkanie?
Jeszcze nas przed tym wysłano do odwszalni wszystkich. Co prawda myśmy wtedy nie byli zawszeni.
Była czynna w okolicach kościoła Świętego Michała. Tak że przed spotkaniem z pułkownikiem „Danielem”, przed przeglądem byliśmy ciągle strasznie brudni, jeszcze po przejściu z Lasów Chojnowskich.
Cofnę się może, dygresja mała. Rozbroiliśmy patrol Armii Czerwonej, który był przerzucony przez Wisłę. Widać w tamtych okolicach Rosjanie prawdopodobnie jeszcze wtedy [planowali] przejście Wisły i wysyłali swoje patrole. Weszliśmy do wsi nad ranem i mówią nam gospodarze, że w tej chałupie śpią jakieś obdartusy, obszarpańcy i oni mówią, że są Armia Czerwona. Byli bez żadnego ubezpieczenia, było ich może najwyżej pięciu, spali, dali się rozbroić. Byli w dosyć obszarpanych mundurach. Tylko tyle, że mieli czerwone gwiazdy na czapkach. Nasz dowódca kompani ich przesłuchiwał. Odbyło się przesłuchanie ich wszystkich. Powiedzieli, że są patrolem Armii Czerwonej. To było w okolicach Góry Kalwarii.
Puściliśmy ich. Nie chciano zadzierać z nimi. Takie były widocznie polecenia odgórne, jeżeli udowodnili, że są Armia Czerwoną. Oddano im broń. Mimo że sami jeszcze wtedy mieliśmy mało broni, a oni mieli wszyscy pepesze. Spali bez ubezpieczenia, w mundurach bardzo nieprzypominających wojskowe, w takich waciakach byli. To było w pierwszych dniach jeszcze, jak byliśmy w Lasach Chojnowskich.
- Na spotkanie z pułkownikiem „Danielem” musieliście być czyści?
Widocznie tak chcieli. Taki [jeden] dokonał przeglądu wszystkich, którzy przyszli. Odbył się przegląd i później dowiedzieliśmy się, że następuje reorganizacja, że zostaniemy połączeni.
- Widział pan tam operatora filmowego?
Widziałem, tak. Mimo że jak rozmawiam z kolegami, którzy też w tym brali udział, to oni tego nie pamiętają. Ale zauważyłem, że wielu z moich kolegów już straciło pamięć, już nie pamięta pewnych szczegółów.
Pamiętam operatora, zresztą na filmach, które są pokazywane jako czołówki do różnych filmów, to jest wyraźnie pułkownik „Daniel”, można go poznać. I major „Zryw”, zrzutek, który był szefem sztabu pułkownika „Daniela”. Ten film jest użyty jako czołówka 6 sierpnia. Jest taki film kręcony przez Zbigniewa Wawra w 1994 roku i w dniu 6 sierpnia (bo to są poszczególne dni Powstania) jest masę zdjęć z filmu, który był wtedy kręcony.
- Co było później po tym spotkaniu?
Po spotkaniu dowiedzieliśmy się, że dostajemy przydział do kompani O-1, bo już okazuje się, że jak nas nie było na Mokotowie, została utworzona nowa kompania O-2. Bo my żeśmy byli kompania O-2 z czasów konspiracji, nosząca kryptonim C-35, bo było podwójne zaszyfrowanie, były numery, a oprócz tego były bataliony, miały swoje. Bo jaka była historia? Przed Powstaniem myśmy w ogóle nie wiedzieli, że jesteśmy w „Baszcie”. Nam w ogóle powiedziano, że „Baszta” nie istnieje, została rozwiązana i mamy tylko pamiętać numer naszej jednostki, C-35. Okazało się, że to była kompania O-2, nasi dowódcy plutonów już się orientowali, już wiedzieli bliżej.
- Wracamy do Powstania, gdzie później pan dostał przydział?
Na Mokotowie było względnie spokojnie w tym momencie, ostrzeliwała tylko artyleria, jak staliśmy na przeglądzie, to kilku było rannych. Stał wyciągnięty szereg i padały pociski w pobliżu, tak że przegląd nie został przerwany i potem się dowiedzieliśmy, że zostajemy wcieleni do kompanii O-1, która brała udział w ataku na Fort Mokotowski, z której pierwszego dnia Powstania zginęło około stu powstańców. [Została] prawie że zdziesiątkowana, a nasza kompania już powstała, nowa. Kompania O-2 [została] podzielona na dwie części: O-2 W i O-2 M – Misiewicz i Witchal, od nazwisk dowódców. W czasie naszej nieobecności utworzono już nową kompanię, którą musiano podzielić, bo tak się rozrosła. Tak że myśmy już zostali wcieleni do kompani O-1, która liczyła wtedy około czterdziestu-pięćdziesięciu, do tych resztek, które wyszły spod Fortu Mokotowskiego.
Zostaliśmy skierowani na kwatery kompanii O-1, czyli na linię alei Niepodległości. Główna pozycja obrony to był budynek „Alkazar”, róg Odyńca i alei Niepodległości.
- Gdzie pan miał swoja kwaterę, swoje stanowisko?
Z 25 na 26 sierpnia nas reformowano, w ogóle inaczej nas wszystkich zreorganizowano. Powstały trzy nowe plutony, do których wcielono ludzi z jeszcze innych oddziałów, nieznanych. Tak że w naszym plutonie to nas zostało z tych dawnych, z tego plutonu, który istniał w czasie konspiracji, najwyżej kilkunastu.
- Gdzie pan miał swoją kwaterę, gdzie pan był na barykadzie i co pan wtedy robił?
Na barykadach to się nie stało tak dosłownie i barykady nie były punktem oporu. Barykady były przeszkodą, a stanowiska były wokół barykad. Tak było wtedy, bo to tak się wydaje – zdjęcia, które są publikowane z czasów Powstania, to strzelający zza barykady. To było dobre w XIX wieku, ale teraz to już barykada stanowiła przeszkodę dla broni pancernej, a stanowiska były na ogół w domach, naokoło barykady.
Naszym głównym punktem oporu to był Alkazar. Budynek pięciopiętrowy na rogu Odyńca i alei Niepodległości i trzy wille wysunięte po drugiej stronie alei Niepodległości, z których chyba ze dwie jeszcze są w dosyć marnym stanie, za linią wysokiej zabudowy, już powojennej. Poza tym nasz rejon rozciągał się od Odyńca, ulica Czeczota, całe zaplecze Alkazaru. Tam było dowództwo batalionu, więc pełniliśmy służbę. W dowództwie batalionu był magazyn batalionowy.
Mieliśmy różne zadania, bo był czas przebywania na pozycjach, na pierwszej linii i na odpoczynku, na tyłach ulicy Czeczota. Myśmy się wymieniali, nie byliśmy stale na stanowiskach. Zmienialiśmy się z I plutonem, a my żeśmy byli w III plutonie, z II plutonem jakoś [nie]. Oni byli w willach, sami się wymieniali, myśmy tam nie zaglądali. Do willi myśmy tylko chodzili, jak wychodziliśmy na patrole. A tak to myśmy byli głównie w Alkazarze. Alkazar, a obok było „pudełko”, mniejszy blok. Oba były jeszcze w stanie niewykończonym, zwłaszcza następny, to „pudełko”.
Bo taki pudełkowaty blok.
- Wy go nazwaliście „pudełko”?
Tak, Alkazarem to też myśmy nazwali. Już przed naszym przyjściem nazwali ci, co tam byli, co zajmowali. Myśmy wszyscy przynieśli sporo broni, raz że mieliśmy swoją, a jeszcze często po drugim karabinie i mieliśmy złudzenie, że zostawimy sobie te lepsze, a gorsze najwyżej oddamy. Okazuje się, że pluton, który zajmował, miał bardzo mało broni. Tamten jeszcze inny sformowany i ci, którzy przyszli do nas w ogóle bez broni, tak że nam została jedna trzecia broni. Zrobiło się nas trzy razy tyle ludzi do tej ilości broni. Ale to wystarczało na pełnienie służby. Jak było spokojnie, to jedna trzecia pełniła służbę, a dwie trzecie miało różne inne zadania, jak odpoczynek.
- Na czym polegała pana służba?
Na chodzeniu na patrole, na zajmowaniu stanowisk na linii obrony. W tym czasie, jak myśmy przyszli, Niemcy z początku nie atakowali w ogóle. Na linii alei Niepodległości był tylko jeden zniszczony czołg, blisko przed naszymi liniami. Podobno jeszcze znacznie przed naszym przyjściem raz Niemcy atakowali przy pomocy jednego czołgu, który naturalnie zniszczono granatami, jak się zbliżył do stanowisk. To jeszcze pluton, który tam był przed nami, ten rdzenny. Bo rdzenny pluton był jeden tylko, z kompanii O-1.
- Ile trwała służba? Były wyznaczone godziny?
Służba trwała po dwie godziny, co dwie godziny była zmiana.
- Co pan robił, kiedy nie miał pan służby?
Chodziłem na nasłuch radiowy, jak miałem zupełnie wolne, ale trzeba było uzyskać pozwolenie na odejście z kwater. Trzeba było być w pobliżu, bo trzeba było być w każdej chwili przygotowanym na wezwanie. Wysyłali nas na patrole, do różnych prac – dostarczania żywości, transportu żywności, podejmowania zrzutów. Czas wolny nie był taki całkowicie wolny, bo jak była noc wolna, to akurat ci wszyscy, którzy byli wolni, czuwali w parku Dreszera. Czekaliśmy na zrzuty.
Często w ogóle się nie odbywały.
- Ale jak czekaliście na zrzuty? Mieliście latarki, paliliście ogniska?
Był akumulator samochodowy, wyjęty akumulator (bo oglądałem, jak to jest zrobione) i były rozprowadzone żarówki samochodowe. Żarówki były ułożone w kształcie chyba strzały czy krzyża, już teraz nie pamiętam dokładnie; doprowadzone były przewody i [podłączony] akumulator samochodowy. Była obsługa specjalna do tego, która w nocy to zapalała z chwilą pojawienia się samolotów.
Raz pamiętam wypadek, że pojawił się samolot, zapalono, a okazało się, że to był samolot niemiecki. Ale potem się zorientowaliśmy, jak wystrzelił rakiety, bo do niego zaczęła strzelać artyleria niemiecka. Wystrzelił rakiety i natychmiast przestali.
Myśmy czekali wokół na ogół w parku Dreszera, na ulicy albo Odyńca, albo Ursynowskiej, po drugiej stronie. Czekaliśmy do momentu, kiedy usłyszeliśmy warkot samolotu i wtedy dopiero wychodziliśmy, jeżeli samolot pojawił się i zrzucał. Samoloty obniżały się na zrzut. Jeżeli u nas miał zamiar zrzucić, to wtedy schodzili na znacznie niższy pułap. To były wyłącznie zrzuty nocne i to wszystko było jeszcze na przełomie sierpnia. Myśmy 26 sierpnia już byli na stanowiskach w alei Niepodległości i samoloty pojawiały się gdzieś najwyżej do 10 września. Chyba wcześniej już skończyły się angielskie zrzuty. I to nie co każdą noc. Ale niemal każdą noc były jednak dyżury, czuwania.
- Dużo zasobników spadło do was w parku Dreszera?
Jeżeli pojawił się samolot, to spadało do dziesięciu z jednego samolotu, liczyłem. I to były przeważnie jeszcze, taka dygresja, zasobniki, które pochodziły z Brindisi, szykowane przez żołnierzy polskich. W tych zasobnikach nie tylko była broń. Broń była owinięta w mundury polskich żołnierzy z 2 Korpusu. Na przykład pamiętam taki fakt, karabin maszynowy był zawinięty w koc, na którym było wyszyte: „Jan Kuchta”, taki szczegół. Broń przeważnie była niemiecka, zrzucana w zasobnikach, no i amunicja. A jeszcześmy podjęli zrzut, też w Lesie Kabackim, nim przyszliśmy do Warszawy. Tak że jeszcze dźwigaliśmy amunicję z tamtego zrzutu.
- Była rozdzielana, czy mogliście ją wziąć?
Wszystko żeśmy [przynieśli] do Warszawy. Jak przyszliśmy, to kazano nam oddać do magazynu. Wszystko było później zabierane do magazynu, który był na Odyńca.
- Można było sobie coś schować do kieszeni?
Nie było zwyczaju. Choć szkoda, że nie przyniosłem – mam chustkę do nosa jeszcze pochodzącą ze zrzutu, która mi się ostała. Mogłem przynieść, pokazać. Bo okazuje się, jak mi mówili, że to chustka, jaką żołnierze polscy mieli w Wielkiej Brytanii. Były tam takie różne drobiazgi. Były paczki herbaty i kawy, czekolady, ale tego też nie zabieraliśmy. Wolno było wziąć części mundurów, ubranie. Nie było tylko butów, czego najbardziej żałowaliśmy. Jakoś butów nam nie zrzucali. Widocznie dlatego, że uważano, że używanych się nie powinno. Bo to wszystko były używane mundury,
battle-dress.
- Najbardziej owało wam butów?
Najbardziej butów. Były konserwy, bo zasobnik ważył około dwustu kilogramów, to była długa rura, otwierana, na pół dzielona i to było ciasno opakowane. [...] Niemcy zaczęli się koncentrować do natarcia 13–14 września, a to było równocześnie z zajmowaniem Pragi przez Rosjan, to się zbiegło. Dokonali silnego nalotu na naszym odcinku. Naloty, jakie były przed tym, to nas nie dotknęły, a dokonali najpierw nalotu jednego dnia i zbombardowali Alkazar. Drugiego dnia jeszcze raz bombardowali i później zaprzestali. To jest charakterystyczne, bo równocześnie nastąpiło wtedy bombardowanie na przyczółku czerniakowskim. To był już 15 września. Niemcy musieli wtedy całe swoje siły tam przerzucić, tak że tutaj zaniechali. Myśmy już się spodziewali natarcia niemieckiego, tak że prawdopodobnie ono by nastąpiło.
Jeszcze przed tym, około 9 września był okres kilku dni zawieszenia broni, o którym myśmy wtedy nie wiedzieli, że to były prowadzone pertraktacje kapitulacyjne, że już po upadku Starego Miasta i Powiśla uważano sytuację za beznadziejną. U nas w tym czasie już i woda się skończyła, kończyły się zapasy żywności. Bardzo pogarszała się sytuacja już około 14 września.
Nasz pluton po reformie liczył około trzydziestu kilku ludzi, właściwie jeszcze do 14 września. Potem już zaczęły się straty z każdym dniem. Do tej pory to byli tylko ranni, nikt jeszcze nie zginął z plutonu, który był utworzony w Warszawie.
Nalot – mnie na przykład – zastał w kuchni, z tyłu za Alkazarem, bo tam była nasza kuchnia. Przyszedłem po obiad akurat, tak że byłem o parę metrów od Alkazaru, który runął wtedy. Zginęła drużyna, która miała wtedy służbę. Wszyscy zginęli i około stu mieszkańców, którzy byli w piwnicach domu. Prawdopodobnie to nie byli tylko mieszkańcy tego domu, tylko jeszcze innych, sąsiednich.
No i następnego dnia Niemcy ponowili nalot i próby natarcia, ale bez wsparcia czołgów. Widocznie już czołgi musieli mieć wtedy przerzucone na Czerniaków, nie mieli w ogóle czołgów. I nie doszło do wielkiego zwarcia z Niemcami. Zorientowali się, że mimo zbombardowania nas, my jednak siedzimy w tych gruzach, ruinach. Myśmy dalej tkwili w ruinach Alkazaru i „pudełka”, i w rowach dobiegowych, otaczających. Tam nas stale Niemcy ostrzeliwali z granatników, mieliśmy już straty, już nam ciągle ktoś ginął. Nie chroniły nas już mury tego potężnego budynku i tak to trwało do 24 września.
Jeszcze 18 września, w międzyczasie nadleciała armada amerykańska. Z tego, co widziałem, to tylko jeden zasobnik upadł na terenie Mokotowa, po naszej stronie. Reszta upadła po niemieckiej stronie. To był 18 września, to już była właściwie agonia Czerniakowa.
W ogóle to wszystko narastało, zbliżało się. Nie było już żywności. Po żywność, jak ktoś miał wolne, to były formowane grupy – wychodzono poza linie, poza linie kopania na działkach, na polach otaczających Mokotów. I tylko wolno było rękami kopać, nie wolno było brać narzędzi. Zresztą Niemcy i tak szybko wykrywali nasze podchodzenie po żywość, dlatego że otwierali od razu na nas huraganowy ogień. Tak trwało to do 24 września, w międzyczasie nastąpił upadek Czerniakowa, przyczółka czerniakowskiego, z którego zaczęli napływać do nas [uciekinierzy] kanałami, a były wypadki, że nawet górą, przez Łazienki udało się niektórym przedostać.
- Widział pan tych, którym udało się przedostać?
Widziałem, zetknąłem się z nimi. Ale co zauważyłem wtedy i to mi się też później kojarzyło, nas starano się odizolować od tych, którzy stamtąd przybywali, bo oni siali defetyzm. Zwłaszcza ci żołnierze, dawni Berlinga, którzy przeszli. Pierwsze moje zetknięcie, pytałem się ich: „Jak tam mówią, po co wy walczycie z Niemcami?”. – „Tamci są jeszcze gorsi”. Ci żołnierze Berlinga myśleli tylko o poddaniu się, o pójściu do niewoli. W ogóle byli zmuszeni do walki, poza tym byli całkowicie nieprzygotowani. W lipcu byli wzięci do wojska, na początku sierpnia, miesiąc byli w wojsku, w ogóle nigdy nie widzieli większego miasta, bo to byli ludzie ze wsi.
- Miał pan później zakaz spotykania się z nimi?
Nie zakaz, tylko starano się, jak wychodzili z kanałów, to dawać im kwatery, żeby nie wychodzili, nie pokazywali się, a myśmy byli ciekawi i staraliśmy się nawiązać z nimi kontakt. Berlingowcy wyszli tacy zmęczeni, siedzieli na ulicy zmordowani i pokładli broń. Przyznam się, że nawet jeden z kolegów zabrał im pepeszę. Jeden z naszych, jeden z moich kolegów. Zresztą później jeszcze ja ją miałem.
- Nawet tego nie zauważyli?
Spali! Spali, tak byli zmordowani i tak jak wyszli z kanału, tak się kładli od razu i zasypiali. Nie byłem przy tym, tylko mi mówił ten, który zabrał, że położyli pepesze, w ogóle nie trzymali, no to wziął i zabrał. Zresztą nie zdążył z niej ani razu wystrzelić. Ja jak przejąłem, były w niej jeszcze trzydzieści cztery naboje.
- Dlaczego nie zdążył z niej wystrzelić?
To dalsza już historia, 24–25 września Niemcy dokonali na nas znowuż gwałtownego nalotu, ponownie na nasze stanowiska w tym rejonie. Nie tylko na nas był nalot, ale też na inne odcinki. Zbombardowano wtedy szereg budynków w okolicy skrzyżowania Odyńca i Krasickiego. Tak że Niemcy mieli dobre rozpoznanie, bo trafiony został budynek dowództwa batalionu, magazyn i budynek [obok tego], w którym myśmy byli w tym momencie. Bo myśmy akurat byli na odpoczynku, nasz pluton. Sąsiedni budynek został trafiony, nasz nie. Dosłownie niecelność zrzutu bomby, bo Niemcy mieli na pewno dobre rozeznanie. Tak że jeszcze ta część naszego plutonu, która w tym momencie była w tym budynku, się uratowała, bo w sąsiednim wszyscy zginęli, ale w tam była tylko ludność cywilna. To był już 24 września. Równocześnie Niemcy zaczęli natarcie od strony Fortu Mokotowskiego, od alei Niepodległości, po tej linii. 25 września rano w pierwszej linii było już trzydzieści czołgów nacierających. Bo już Czerniaków został całkowicie zajęty, całe siły z Czerniakowa, dywizje
GrossDeutschland Totenkopf (numeru nie pamiętam) zostały przerzucone tutaj. Trzy dywizje SS były rzucone na ten odcinek, na Mokotów. Obserwator nasz, który był na dachu budynku w alei Niepodległości, rozpoznał w pierwszej linii trzydzieści czołgów sunących stamtąd.
A jaka była moja ostania noc przed tym? Już parę nocy nie miałem ani chwili, godziny odpoczynku. Nie spałem co najmniej od dziesięciu nocy. I tej nocy wieczorem, jak wyznaczano, to się targowałem, że należy mi się chociaż jedna noc odpoczynku. Całe szczęście, że mi jej nie dano. Wysłano mnie do pilnowania magazynu (mnie i dwóch kolegów jeszcze), który był na wpół już zburzony. Tylko kawałek jeszcze z tego budynku [został], ale akurat ta część, w której był magazyn w piwnicy się zachowała. Myśmy zostali wysłani, a nasi koledzy – zazdrościłem im, że idą na odpoczynek. Oni zostali od razy wysłani na przedpole, w nocy. I to mnie w pewnym sensie uratowało. Całą noc spędziłem w magazynie, z którego dowódca zaopatrzenia w cywilu, urzędnik „Społem”, porucznik rezerwy zabierał [amunicję], roznosił na stanowiska. Widać było, że już było źle, i nad ranem, jak przyszedł, to powiedział, że już resztkę amunicji zabiera, już nic nie ma, tylko jeszcze żywności trochę zostało, sucharów. Już rano nic nie było. A rano zaczęło się frontalne natarcie. Myśmy ciągle tkwili we trzech w magazynie, zapomniano o nas. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, tylko usłyszeliśmy już warkot zbliżających się czołgów. Byliśmy tam do momentu, kiedy nadbiegli koledzy z I plutonu, którzy byli na linii Alkazaru, jeszcze się trzymali i powiedzieli, że się wycofują, że już nikogo nie ma przed nimi, że jesteśmy tutaj ostatni, że mój pluton (ten rodzimy) jest zgrupowany na Czeczota 5 i 3, w dwóch budynkach, że tam dowódca kompanii zorganizował obronę. Ponieważ myśmy zobaczyli, że w magazynie już nie mamy czego pilnować, że nasz porucznik, dowódca, któremu podlegaliśmy jako szefowi magazynu, w ogóle się nie zjawia, bo już nie ma po co, zdecydowaliśmy się we trzech nie wycofywać z tymi trzema, tylko dołączyć do naszych kolegów na Czeczota 3 i 5.
Pobiegliśmy do budynku na Czeczota 5. Udało się nam jakimś cudem. Myślę, że dlatego że Niemcy w tym momencie się przegrupowywali widocznie, bo byli w odległości gdzieś pięćdziesięciu metrów. Tak że dobiegliśmy i żaden z nas nie został nawet draśnięty. Zastaliśmy taki stan, że połowa kolegów w tym budynku już nie żyła. Budynek był zupełnie nieprzygotowany do obrony. Obrona została zorganizowana bardzo
ad hoc, bez żadnego zabezpieczenia okien, zabarykadowania. Nic nie było zabarykadowane, okna były zasypywane gradem pocisków z karabinów maszynowych i pistoletów maszynowych. Niemcy byli w coraz mniejszej odległości. Od strony Pilickiej podjechał czołg, nie rozpoznaliśmy – albo „Tygrys”, albo „Pantera”, jeden z tych dwóch. Był u nas PIAT akurat w tym budynku. Przypuszczam, że był w dyspozycji dowódcy kompanii czy batalionu, tego już nie wiem. W każdym razie załogi obsługi PIAT-a myśmy przedtem nie znali. To było trzech starszych w porównaniu z nami, bo myśmy mieli wszyscy poniżej dwudziestu lat, od szesnastu praktycznie do dwudziestu. Ci byli już koło trzydziestu lat, starsi. Obsługiwali PIAT-a i strzelili do „Tygrysa”, który podszedł od strony Pilickiej. Ale jak teraz wiem z doświadczenia, PIAT był już bronią wówczas przestarzałą, do „Tygrysa” i „Pantery” już był zupełnie nieskuteczny, do najnowszych czołgów niemieckich. Strzelali do niego, tylko to spowodowało, że wykrył od razu ich stanowisko i do tego pokoju wpadł pocisk czołgowy. Dwóch zginęło, trzeci popełnił samobójstwo.
- Dlaczego popełnił samobójstwo?
Widział, że sytuacja jest już bez wyjścia.
- Skąd pan wie, że popełnił samobójstwo?
Przy mnie wyjął pistolet i zastrzelił się. Był od nas znacznie starszy. Obrona trwała w budynkach [Czeczota] 3 i 5, zupełnie nieprzygotowanych. Wiemy, że Niemcy już tam podeszli około jedenastej, a myśmy dołączyli gdzieś około czwartej, nie wcześniej. Byliśmy we trzech może godzinę, półtorej. Już zginął ten, który zabrał wtedy pistolet maszynowy, pepeszę. Już nie żył, bo kto tylko próbował wystrzelić, pokazać się gdzieś w oknie, to od razu ginął. Tak że właściwie tylko były szanse wyrzucać granaty ręczne i to Niemców powstrzymywało. Wyrzucane granaty ręczne prze okno, to tylko hamowało zbliżanie się Niemców.
Niemcy byli już na Czeczota, to jest wąska, mała uliczka, już obecnie przebudowana mocno, ale jest. Byli w [budynku] Czeczota 4, a myśmy byli na Czeczota 5 i 3. Odległość między tymi domami to było koło dziesięciu-dwunastu metrów. Wzdłuż Czeczota podjechał najpierw czołg. Według mnie to był transporter opancerzony, ale nikt go naprawdę nie widział. Jest tego typu w Muzeum Wojska Polskiego zaraz przy wejściu, po prawej stronie, niemiecki. Był bardzo powszechnie używany. Tak według mnie było, tylko ja go widziałem dopiero później, resztki z niego. Podjechał wzdłuż Czeczota, pod sam budynek, blisko. Jeszcze były dwa granaty, gammony angielskie, które kolega miał przez dowódcę kompanii. Wiedziałem, że tylko dowódca miał te dwa granaty w dyspozycji. To są plastikowe granaty przeciwczołgowe o dużej sile. Nasz kolega Kazimierz Kapliński, pseudonim „Kazimierz”, miał je w dyspozycji. Myśmy go zastali z tym, że on nimi dysponuje.
Rzucił do tego, który podjechał od strony Czeczota. Naturalnie go zniszczył, spowodował pożar tego pojazdu. Jeżeli to był transporter, to załoga liczyła około dziesięciu Niemców, jeżeli to nie był czołg. W każdym razie spowodował jego unieruchomienie, zniszczenie. To było wkrótce po naszym przybyciu. A z drugiej strony strzelał czołg na dole. Mieliśmy też karabin maszynowy MG 0818, dosyć nowoczesny, ale jeszcze z końca I wojny.
Później, nie wiem, trudno mi się zorientować, ale może to trwało jeszcze godzinę. Po jakimś czasie słyszymy następny czołg, od strony Czeczota się zbliżał. Nikt nie mógł głowy wychylić. Poza wyrzucaniem granatów nie można było w ogóle strzelić ani się pokazać, bo od razu ginął. Już nas było najwyżej dziesięciu wtedy.
Czołg się zbliżał. Coraz bliżej, coraz bliżej. Słyszymy jego gąsienice, jak [grzechoczą] po bruku (bo Czeczota była wówczas tylko kocimi łbami brukowana) i w pewnym momencie usłyszeliśmy, że stoi w miejscu, nie posuwa się. Teraz, jak po latach sobie skojarzyłem, że prawdopodobnie się zaczepił (bo to był [pojazd] zdalnie sterowany) o resztki rozbitego transportera czy czołgu i nie mógł się dalej przybliżyć. Pewno Niemcy po pewnym czasie by go jakoś wyplątali. Niemcy zdecydowali się na puszczenie „goliata”. Wtedy zorientowaliśmy się, że to był „goliat”. I nasz kolega Kapliński rzucił drugim gammonem do „goliata” i spowodował jego wybuch, ale jeszcze w pewnej odległości od budynku. No i to już właściwie nasz koniec. Dom właściwie cały się rozleciał, willa, w której myśmy byli. Niemcy nas wzięli wtedy do niewoli, bo wskoczyli od razu. Wzięli nas pięciu, a szósty zdążył się ukryć pod jakimiś schodkami. To [wiem] z jego relacji, to jest ten Naimski, ojciec późniejszego ministra w rządzie Olszewskiego.
- Jak Niemcy wpadli, to co krzyczeli? Jak to się odbyło?
W momencie zawalania się budynku straciłem właściwie trochę świadomość, bo też zostałem gruzami przysypany i pojawili się od razu Niemcy. To jest metoda szturmujących Niemców i w ogóle wszystkie ich zasady, że w momencie jakiejś gwałtownej eksplozji, po wybuchu należy szturmować, bo wtedy obrońcy są oszołomieni. Wzięli nas pięciu. Tylko jeden nie był ranny, nie odniósł żadnej kontuzji. Ten, który był na piętrze i jakoś wyleciał z tego piętra, bo reszta, wszyscy byli na parterze. Jeszcze prawdopodobnie było kilku, oprócz tych pięciu, którzy próbowali uciec, ale nikomu się nie udało. Próbowali wyskoczyć na drugą stronę, w stronę ulicy Krasińskiego. Wtedy wzięli nas pięciu, a ten, który nie był ranny, to był brat stryjeczny Wojciecha Jaruzelskiego. Dziwny zbieg okoliczności – Jerzy Jaruzelski, pseudonim „Urban” jeszcze miał, żeby było ciekawiej.
Nastąpił moment szturmu i Niemcy się pojawili od razu w gruzach, wskoczyli w gruzy. Jeszcze było pełno ludności cywilnej miedzy nami, więc cała ludność też wyszła. Ci ludzie wychodzili przez budynek Czeczota 7, bo przez Czeczota 5 w ogóle nie było jak się wydostać. Przez tamten budynek można było jakoś wyjść na zewnątrz, myśmy wyszli. Ustawili nas przed tym. Nie wiedzieliśmy, co z nami zrobią.
Jeszcze jak Niemcy wpadli, leżała na ziemi jakąś łączniczka albo sanitariuszka ranna, ale chyba wcześniej (dopiero w tym momencie ją zauważyłem) i uczepiła się moich nóg wtedy, żeby ją ratować. Była ranna w nogi. Z kolegą, który też był wtedy ranny w rękę, myśmy ją zaczęli jakoś ciągnąć i wyciągnęliśmy ją na zewnątrz. Budynek już był wcześniej zapalony przez pociski artylerii z czołgu. Tak że budynek się palił jeszcze przed tym.
- Jak pan wychodził to ona złapała pana za nogi i zaczęła prosić?
Krzyczała: „Nie zostawiajcie mnie! Ratujcie mnie!”. I myśmy z kolegą jeszcze ją wyciągnęli na zewnątrz. Później nigdy już jej nie widziałem. Ale wyciągnęliśmy ją tylko na zewnątrz, nie mieliśmy siły, [nie byliśmy] w stanie jej podnieść. Ja byłem kontuzjowany w głowę i też w kręgosłup.
- To była młoda dziewczyna?
Miała na oko dwadzieścia lat, tak jak my wszyscy wtedy, nie więcej. W każdym razie histerycznie zaczęła nas prosić, żebyśmy ją ratowali. No i ją uratowaliśmy, ale co z nią się stało? Przypuszczam, że wychodząca ludność cywilna ją zabrała.
Przedtem jeszcze ciągle byli ranni wśród nas. Tak że jak opatrywałem rannych, to miałem wtedy starcia z ludnością cywilną, żeby dawali jakieś prześcieradła do darcia na bandaże. Bo myśmy wszyscy jeszcze w konspiracji, przed pójściem na szkolenie partyzanckie, musieli przejść przeszkolenie sanitarne. [Do tego] byliśmy też przygotowani, umieliśmy robić zastrzyki, opatrunki.
- Ludność cywilna nie chciała dawać prześcieradeł?
Ludzie byli tak zszokowani i w ogóle mieli pretensje, po co my się bronimy jeszcze tutaj. Pewnie, że była beznadziejna ta obrona, ale obrona spowodowała, że oddziały, które były w południowej części Mokotowa mogły się wycofać na drugą stronę parku Dreszera. Ta obrona miał taki sens. Ale w budynkach nie miała sensu, bo były całkowicie nieprzygotowane. Jeżeli Niemcy przełamali pierwszą linię obrony w godzinach rannych, to bardzo szybko doszli w głąb Czeczota i nie zdążono przygotować.
- Kiedy wyrzucili was z ruin, to staliście osobno i cywile osobno?
Nie, prowadzili nas razem z cywilami. Myśmy nie wiedzieli, czy nas nie rozstrzelają. Tylko zobaczyliśmy wtedy, co charakterystyczne, że w otaczających nas domach było pełno naszych rówieśników, młodych esesmanów z dywizji
GrossDeutschland Totenkopf, chłopaków w naszym wieku, znaczy niedawno powołanych, uzbrojonych w Steny, zrzutowe prawdopodobnie. 18 września podjęli ze zrzutu amerykańskiego. Na szturm na Motków to zamiast karabinów wzięli Steny i dlatego zasypywali nas gradem kul, z amunicji angielskiej w dodatku. Ale ci, którzy wskoczyli w ruiny, to byli starsi żołnierze, nie byli z tych najmłodszych, byli uzbrojeni w karabiny. Niemcy w większości byli jednak [uzbrojeni] w karabiny, mało mieli swoich pistoletów maszynowych.
- Mieliście opaski biało-czerwone?
Mieliśmy.
Nie, nic nam nie kazali. Mieliśmy kombinezony, opaski. Najdziwniejsze – ten Jaruzelski miał na sobie pod spodem mundur SA czy jakiś partyjny, niemiecki. Nie pamiętam, co się z nim stało później, straciłem z nim kontakt. Poprowadzili nas na Fort Mokotowski.
Naszym celem to było wytrwanie, aby do zmierzchu i później mieliśmy zamiar się wycofać. Sami już taką [decyzję] podjęliśmy. Nie było z nami ani jednego podoficera, ani jednego podchorążego już wtedy. Byliśmy sami, sami żołnierze tylko. Wszyscy znikli, dowódca kompanii Opania był podobno przy Czeczota 3 i był już ranny. Próbował się wycofać i go wtedy Niemcy trafili. Zginął koło Czeczota 3.
Nikt nie dowodził, już wtedy byliśmy zupełnie sami. Widziałem przez jakiś czas jakiegoś podchorążego, ale był ciężko przestraszony i nie próbował podjąć żadnej inicjatywy. Nasze działania były wyłącznie takie, żeby tylko zyskać na czasie.
Mieliśmy jeden karabin maszynowy, który obsługiwał (ciekawa rzecz) taki, który do nas się przyłączył niedawno, przed Powstaniem. Zwerbował go jeden z kolegów i on jeden tylko coś o nim wiedział. Co charakterystyczne, jak wtedy do nas się przyłączył, był w takim kombinezonie, jaki my dostaliśmy na Mokotowie, jak przyszliśmy. Później z nim rozmawiałem, już w czasie Powstania, jak razem pełniliśmy służbę. Okazuje się, że on był w armii niemieckiej. Prawdopodobnie (już nie mówił tego, nie pamiętam, czy mówił) pochodził z Pomorza. Tam brali Polaków do armii niemieckiej. Był na lotnisku na Okęciu przed Powstaniem i został zwerbowany przez mojego kolegę, który prawdopodobnie jeden tylko znał jego nazwisko.
Na Okęciu Niemcy go nie dopuszczali do obsługi samolotów, bezpośrednio do latania, tylko był w personelu naziemnym. Miał skończoną szkołę techniczną, mechaniczną i był od obsługi samolotów, broni pokładowej. Co ciekawe, jak dostaliśmy broń, karabin maszynowy na przykład jeszcze w Lasach Chojnowskich, to on jeden potrafił go naprawiać. I jak byliśmy już na Mokotowie dostaliśmy Maxim 0818, niemiecki. On został celowniczym tego karabinu maszynowego. To prawdopodobnie był dezerter z armii niemieckiej, Polak z pochodzenia. Ale wiele o nim nie wiem, bo prawdopodobnie wtedy próbował wyskoczyć do tyłu, za nic nie chciał dostać się do niewoli. Prawdopodobnie nie miał żadnych dokumentów albo miał dokumenty niemieckie. I on zginął, prawdopodobnie próbując uciec. A jeszcze ten Naimski, który się ukrył, z jego relacji wiem, że w nocy udało mu się przedostać do swoich, bo jeszcze nie nastąpiła kapitulacja, jeszcze nasi bronili się po drugiej stronie parku Dreszera. Z relacji [jego] syna wiem, że [jego z kolei] jednak Niemcy znaleźli w schowku pod jakimś gankiem. Niemcy go wyciągnęli i to jest jeden z nielicznych, który poszedł z tego plutonu do niewoli. Nasz pluton, który liczył jeszcze koło 13 września trzydziestu kilku, w momencie upadku Powstania było nas około dwunastu, jak później ustaliłem. Z tego tylko trzech chyba poszło do niewoli.
- Pana przepędzono z ludnością cywilną?
Z ludnością cywilną trzymali nas całą noc na Forcie Mokotowskim. Bo nas chyba na pół godziny przed zmierzchem wzięli do niewoli. Postawili wartę z żołnierzy miejscowych, którzy przedtem do nas strzelali, byli na Forcie Mokotowskim. Jednostki, które szturmowały, to były napływowe, to oddziały SS. Tak że nas trzymali na ulicy Balonowej przy Forcie Mokotowskim i w ciągu nocy myśmy wszyscy zrzucili kombinezony. Gdzieś w tej ludności się przemieszaliśmy. Ale ci Niemcy, którzy nas pilnowali, patrzyli na to zupełnie obojętnie. W ogóle do nas z tego powodu nie mieli pretensji. Myśmy się tym różnili od ludności, że myśmy byli strasznie brudni i poza ubraniem na sobie, jeszcze nadpalonym, nie mieliśmy żadnych pakunków, a ludność to miała całe tobołki. Jeżeli nie plecaki to jakieś walizki, tłumoki. Myśmy nic nie mieli. Tak że nas nie było trudno rozpoznać. Byliśmy strasznie brudni, bo myśmy od dziesięciu dni nie widzieli wody. Myśmy dziesięć dni poza kawą z żadnym płynem nie mieli do czynienia.
- Jaruzelski miał pecha, bo miał przecież mundur.
Nie wiem, co zrobił z mundurem, czy go wywrócił na lewą stronę... Właśnie tego już nie pamiętam, bo myśmy wszyscy zrzucili kombinezony, [żeśmy się ich] pozbyli.
- Niemcy po prostu nie reagowali?
Niemcy, którzy nas pilnowali, to byli zdaje się artylerzyści i rano nam przynieśli nawet chleb. Podzielili się z nami chlebem. Ale tylko nam dali. Nie ludności, tylko nam kilku.
Rano zjawiły się grupy niemieckiej policji albo żandarmerii (to trudno było rozróżnić) i tworzyli grupy do obozu, do prowadzenia do Pruszkowa. Formowali grupy po mniej więcej pięćdziesiąt osób. Nas było wtedy pięciu i myśmy się rozproszyli po różnych grupach, żeby nie być razem. Po dwóch Niemców było tylko do każdej grupy, bardzo mało. A grupa była pięćdziesiąt osób – ludzi rannych często, objuczonych tobołkami, dziećmi. Tak że rozciągała się grupa. Zaczęli nas prowadzić przez Okęcie w kierunku Dworca Zachodniego.
- Pana rodzina przeżyła wojnę?
Przeżyła, tak. Jakoś szczęśliwie.
- Siostra walczyła w Powstaniu?
Tak.
Najpierw na Woli, później była w Śródmieściu.
- Jak siostra się nazywała?
Alina Zawadzka. Później wyszła za mąż, nazywała się Kocot, nie żyje już
Tego nawet nie wiedziałem.
Lekarzem, tak. Tak że właściwie nie miała bezpośrednio do czynienia [z Powstaniem], raczej z rannymi miała do czynienia. Zresztą była pediatrą.
Jeszcze ciekawa rzecz, jak nas prowadzili w grupie, grupa się bardzo rozciągnęła. Niemcy kopali okopy przy pomocy ludności polskiej z okolic Warszawy. Z Pruszkowa i z tamtych okolic. Kopano okopy przeciwko Rosjanom w okolicach Okęcia, Grójeckiej. Myśmy się mijali z tymi grupami okopiarzy, wśród których, jak się okazało, byli żołnierze Armii Krajowej z rejonu podwarszawskiego, którzy natychmiast, jak myśmy się mijali, nas rozpoznali. Byliśmy widocznie nietrudni do rozpoznania. Mówili: „Uciekajcie. Nie dajcie się doprowadzić”. I robili zamieszanie w czasie mijania się tych dużych grup. Mnie się udało uciec oddzielnie. W tej samej grupie jeszcze było dwóch moich kolegów, dosyć ciężko rannych. Też byłem obandażowany wtedy. Udało nam się odłączyć, każdy oddzielnie i ja oddzielnie. Później dopiero się spotkaliśmy w kolejce. Cały czas spędziłem z grupą kopiarzy. Cały dzień musiałem, bo to było wcześnie rano. Zaraz o świcie przyszli ci żandarmi transportować nas. Z okopiarzami spędziłem czas.
Jeszcze, co ciekawe, grupę, w której byłem, to Niemcy, artylerzyści wzięli do pomocy do obsługi dział, z których strzelali za Wisłę. Akurat było stanowisko artylerii niemieckiej i kazali sobie podawać pociski. Ale to był moment, bo bardzo krótko strzelali. Wystrzelili jedną, dwie serie i chowali się do schronu. I natychmiast artyleria sowiecka się odzywała. Tak że jeszcze przeżyłem to, że musiałem się chować do schronu przed artylerią sowiecką. Co prawda pocisków już nie podawałem, nie byłem w stanie.
- Mam ostatnie pytanie: Jak wybuchło Powstanie, miał pan niecałe siedemnaście lat, czy jakby pan miał znowu tyle lat poszedłby pan do Powstania?
Jak miałbym tyle lat, to możliwe, że bym poszedł. Ale z perspektywy czasu patrząc, jak to wszystko wyglądało, jak zostaliśmy zdradzeni przez naszych aliantów (najpierw w 1939 roku, później w 1944) to właściwie to wszystko nie miało sensu.
Warszawa, 13 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama