Jerzy Rebryk „Gryf”
Jerzy Rebryk, pseudonim „Gryf”.
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Byłem w szóstej klasie szkoły powszechnej numer 145. Szkoła przy ulicy Weterynaryjnej była w charakterystycznym budynku sprzed pierwszej wojny światowej. To była [wcześniej] szkoła dla urzędników carskich. Mądrze rozplanowana. Tam się uczyliśmy. Siódmą klasę szkoły powszechnej kończyłem już w nowej szkole przy ulicy Siennickiej.
- Czym się zajmowali rodzice?
Ojciec był konserwatorem na osiedlu magistrackim. Był pracownikiem magistratu, prawą ręką administratora.
Mama była przy ojcu. Nas było troje – [ja,] brat i siostra. Brat zginął w Powstaniu. Brat był młodszy ode mnie, siostra też młodsza, byłem najstarszy.
- Rozmawiamy w budynku, w którym pan mieszka od urodzenia?
Nie, urodziłem się na Pawiej.
- Kiedy państwo się tutaj przenieśli?
Budynek powstał na przełomie 1932–1933, dokładnie nie pamiętam. Wtedy miałem pięć, sześć lat.
- Ale całe dzieciństwo spędził pan na Pradze?
Tak, w tym budynku znam każdą cegłę.
- Jak pan zapamiętał przedwojenną Pragę?
Żydzi, handel – bazar Różyckiego. Wprawdzie daleko się nie wypuszczałem, najdalej do Parku Paderewskiego, do Zielenieckiej.
- To była dzielnica barwna, kolorowa? Jacy ludzie tutaj mieszkali? Było dużo rozrabiaków?
Nie, nie. Na rogu Podskarbińskiej i Grochowskiej stale urzędował policjant z szablą. Policja przed wojną miała jeszcze szable. Nie było naprzeciwko bloków. Było [tylko] sześć bloków. Niektórzy mówili, że dla bezdomnych. Pierwsze dwa, tu gdzie teraz jest „Marcpol”, były takie same jak [blok] za „Marcpolem” – murowany jednopiętrowy, długi.
- Naprzeciwko „Marcpolu” był przed wojną targ koński.
Tak, raz w tygodniu odbywały się targi końskie. Charakterystyczne było, że z jednej strony targu był poligon dla koni. Odbywało się to w ten sposób, że była specjalna fura, kupowanego konia zaprzęgali do fury, a między szprychy wkładali orczyk tak, żeby się koła nie kręciły. Wtedy koń się wykazywał swoimi umiejętnościami.
- Pewnie zakłady były też przyjmowane?
Na sam targ dzieciaki nie chodziły. Kupcy żydowscy, rolnicy zjeżdżali. Cały teren [to] teraz park, który w ubiegłym roku został oddany po renowacji, Park im. ,,Obwodu Praga Armii Krajowej”. (Bardzo ładnie jest zrobiony.)
- Jak pan zapamiętał sam wybuch wojny?
Z tornistrem na plecach szedłem do szkoły.
- Wtedy miał pan trzynaście lat.
Tak. Zaczynała się moja siódma klasa. Do szkoły nie dotarliśmy, bo już w radiu był alarm: „Koma jeden przeszedł…”, i wybuchy bomb. W okolicy, na Podskarbińskiej, dwie bomby spadły, od podwórka trzy bomby spadły, jeden z bloków został uszkodzony.
Boisko „Orła” (bardzo ładnie teraz zrobione, tylko niewykorzystane) było między blokami. Po wojnie zostało przeniesione na ulicę Dwernickiego, której przed wojną nie było. Sąsiadowaliśmy z fabryką samochodów PZInż [Państwowych Zakładów Inżynierii]. Na rogu Podskarbińskiej i Mińskiej był CWS – Centralny Warsztat Samochodowy. Przed samą wojną schodziły bardzo ładne Polskie Fiaty 1100, bardzo nowoczesne. To była dzielnica przemysłowa. Państwowe Zakłady Optyczne, bardzo duże, nowe, elektryczne zakłady Szpotańskiego, zakłady gumowe na Gocławskiej.
- Czy jak wybuchła wojna, to te zakłady dalej funkcjonowały?
Tak. Te zakłady nie były zniszczone.
- Kiedy pierwszy raz zobaczył pan żołnierzy niemieckich? Jakie to zrobiło na panu wrażenie?
Pierwsze oddziały niemieckie pokazały się na Grochowskiej trzy dni po kapitulacji. Przeszły paradnym krokiem, ale [to] jako ciekawostka było.
Przed kapitulacją linia frontu była przy naszym budynku. Na klatkach schodowych były dwa karabiny maszynowe, na boisku były trybuny drewniane. [Zostały] zlikwidowane, żeby nie zasłaniały pola, drzewa były wycięte, stanowiska ogniowe były tutaj. Na Podskarbińskiej była fabryka samochodów ciężarowych. To była chyba też fiatowska licencja. Wszędzie były pola, niezabudowane [tereny], i za fabryką była artyleria przeciwlotnicza. Polskie najnowsze działka, chyba pięćdziesiąt milimetrów, bardzo ładne, dwa były. Z chwilą kapitulacji załoga wszystko zostawiła.
Ponieważ wszystkim się interesowaliśmy, to polecieliśmy i zgromadziliśmy około dwudziestu skrzynek pocisków do tych działek. Były w drewnianych pudełkach po pięć ułożone. Najpierw przechowywaliśmy w piwnicy. Boisko było otoczone płotem betonowym. Przy wybuchu bomb płot był trochę uszkodzony – były przejścia za płotem. Ponieważ zawsze byłem technicznie nastawiony, wykopaliśmy specjalną studnię przykrytą płytą żeliwną i tam zgromadziliśmy pociski przeciwlotnicze. Poza tym jeszcze zgromadziliśmy trochę białej broni, bo ludzie wyrzucali, pozbywali się broni.
Na ulicy Mińskiej były Zakłady Amunicyjne „Pocisk”. Zanim Niemcy wkroczyli, zrobiliśmy tam wyprawę, wtedy nie bardzo zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że było tam sporo trotylu. Wyglądało to jak mydło, białe. Trotyl w czworokątach z otworem na zapalnik. Chyba było tego z dziesięć kilogramów albo więcej, trochę lontów – to wszystko zgromadziliśmy w tej [studni].
- Te zakłady były opuszczone?
Opuszczone. Kapitulacja – załoga rozprysła się.
- I z trotylem z kolegami spacerowaliście sobie po Grochowie do tej studzienki?
Do studzienki. Gromadziliśmy [materiały]. To wszystko się działo zanim Niemcy wkroczyli. Trzy, cztery dni zanim weszli.
- Dużo osób po Grochowie spacerowało wtedy, tuż przed wkroczeniem Niemców, z różnymi rzeczami? Jakieś szabry się odbywały z zakładów?
No tak, zakłady były szabrowane. Nawet samochody osobowe wyciągali. Potem Niemcy szukali po podwórkach i zabierali. Nas interesowały szczególnie z tej fabryki łożyska toczne, bo to się nadawało na hulajnogę. Bardzo dobre kółka były, hałasowały, bo hałasowały, ale… Trzeba zwrócić uwagę, że przed wojną trzynastoletni chłopak, to nie ten chłopak, który teraz ma trzynaście lat, bo to ani wiadomości, ani...
Należałem do harcerzy, do 36. drużyny na Grochowie, ale tylko po to, żeby wyjechać na obóz – właściwie jako zuch jeszcze – do Pomiechówka. Później należałem do „Orląt”. To była legionowa organizacja. Tym się różniła od harcerzy, że miała niebieskie „majtki” i zielone bluzy. Drużyna była na rogu Podskarbińskiej i Siennickiej, w narożniku. ([Ostatnio] była [tu] prokuratura, ale tam mieściła się drużyna.) W zasadzie wraz z wybuchem wojny byliśmy zorganizowani.
- Kiedy już rozpoczęła się niemiecka okupacja – czy pan chodził do szkoły?
Tak. Niemcy otworzyli szkołę. Szkołę 145 przeniesiono na Siennicką. Mieściły się tam trzy szkoły: 145, 180 i chyba 60. Na każdym piętrze była inna szkoła. Skończyłem szkołę na Siennickiej. Po skończeniu szkoły powszechnej dostałem się do 2. Miejskiego Gimnazjum Mechanicznego na Sandomierskiej – na Mokotowie przy Rakowieckiej. Niemcy uruchomili to ze względu na siłę roboczą. Z tym, że nasz język polski to była nauka pisania i czytania. To było dwuletnie gimnazjum. Po skończeniu gimnazjum dostaliśmy wszyscy nakaz pracy w zakładach „Ursus”.
Szkoła była dość dobrze zorganizowana. Właściwie Niemców nie było, polska dyrekcja była. Przychodzili profesorowie z Uniwerku, który był nieczynny oczywiście. Uczyli nas historii, polskiego. To miało swoje dobre strony. Poza tym nauka zawodu. W tamtym czasie nikt nie wiedział, co będzie dalej. Niepowtarzalne, nieznane nikomu.
Zorganizowała się grupa „Orląt”. Z „Orląt” przeszliśmy do ZWZ i potem do AK.
- Jak wyglądał pana pierwszy kontakt z konspiracją?
Przydało się wszystko, szkolenia. Byłem, nie chwaląc się, orłem. W budynku mieszkał znajomy, podchorąży, który był instruktorem POW. Wraz z wybuchem wojny został wcielony do jednostki, ale rodzice jego przekazali mi jego materiały szkoleniowe – plansze karabinów, granatów, „Podręcznik Dowódcy Plutonu” (to ,,Biblia” podstawowa: terenoznawstwo, pierwsza pomoc). Zatem dużo wiedziałem na ten temat. W 1943 roku ukazał się druk podziemnego wydania „Podręcznika Dowódcy Plutonu”.
Miałem oryginał w twardej oprawie. Wielkiej działalności nie [prowadziłem] – wywiadowcza, obserwacje, szkolenia przede wszystkim.
- A sam moment pierwszego kontaktu z konspiracją?
Jakoś płynnie przeszło, bo grupa z „Orląt” przeszła w całości do... To byli koledzy ze szkoły.
Mój brat, młodszy ode mnie o klasę… właściwie wszyscy się znali.
- To byli dobrzy koledzy, ci z „Orląt”?
Później okazało się, że nie wszyscy byli dobrymi kolegami, bo wraz z wybuchem Powstania, jak się rozformowaliśmy...
Wszyscy mieszkali w okolicy, choć trzech było ze Śródmieścia, [z tych] którzy byli w plutonie 680. W czasie okupacji pluton miał numer 680. Z chwilą wybuchu Powstania, pierwszego sierpnia, dołożono jedynkę i było 1680., podobno dla kamuflażu.
- Jakie były pana zadania w konspiracji na terenie Grochowa, przed wybuchem Powstania?
Wystąpień wojennych nie było i słusznie, bo to nie miało sensu. Raczej obserwacja. Ponieważ miałem bardzo dobry aparat fotograficzny Agfa, dużo fotografowałem. Wiedzieliśmy, że będziemy... Polecenie dostałem – obfotografować przyczółek mostu Średnicowego od strony Pragi. Robiłem to oczywiście z jadącego pociągu.
- Było tam stanowisko niemieckie?
Tak, były cztery baraki z załogą, na Przyczółku [Czerniakowskim] była ustawiona wieża drewniana, sprzężone działka przeciwlotnicze – to było na moście Poniatowskiego i na moście Kolejowym, z jednej i z drugiej strony mostu. Poza tym na Podskarbińskiej przy torach kolejowych były magazyny paliw płynnych, niemieckie, spaliły się później.
Może wrócę jeszcze – ważna dla mnie osobiście [wydarzenie]. Z chwilą poddania się Warszawy – ponieważ wzdłuż Podskarbińskiej biegł front, [i tam] był chyba 26. Pułk Piechoty – polecieliśmy w stronę torów kolejowych w kierunku Dworca Wschodniego, [gdzie była] nasza polska jednostka – nie wiem czy się wycofywała, czy atakowała wał kolejowy. Strasznie poszatkowali naszych Niemcy z karabinów maszynowych. Największe wrażenie zrobił na mnie polski żołnierz leżący na plecach, już broń miał zabraną, z różańcem w ręku. Niby trzynastoletni chłopak, ale mocne wrażenie i to mi zostało do dzisiaj – widzę twarz tego żołnierza... Musiał żyć jeszcze.
- Mówił pan o robieniu zdjęć jadąc z pociągu, mostu Średnicowego. Czy pasażerowie wiedzieli, że pan fotografuje stanowiska niemieckie? Jak pan sądzi?
Przy oknie stawałem. Pociągi elektryczne kursowały, tak jak teraz kursują, właściwie [były] takiej samej konstrukcji. Jak się stanęło przy oknie, nachyliło się, to było robione nie „z oka” a „z ręki”. Sporo filmów zrobiłem (polskie filmy Falaszka), gdzie było potrzeba, to robiłem. Potem aparat zabrałem na Powstanie, ale kapitulacja, wszystko...
- Jeszcze inne zadania. Czy pamięta pan, co pan robił poza obserwacją wojsk niemieckich?
Przemieszczanie – nie wiem, czy to była broń, czy jakieś wyposażenie, ale to tak...
Nie były to jakieś akcje zbrojne. Poza tym odbywały się ćwiczenia, jeździliśmy w stronę Radzymina na ćwiczenia polowe. W terenie się to odbywało.
- Czego uczono pana na szkoleniu?
Wszystko o taktyce, o broni.
- Chyba wszystko to pan już wiedział, skoro miał pan „Biblię”.
Dlatego mówię, nie chwaląc się, że byłem orłem. Ale ponieważ zawsze byłem skromnym dzieckiem, to się nie przechwalałem za bardzo.
- Czyli – taktyka, terenoznawstwo, szkolenie strzeleckie również?
Strzeleckie nie. Nie strzelaliśmy. Z bronią mieliśmy kontakt na miejscu, bo punktem kontaktowym było mieszkanie dowódcy drużyny na Paca przy Wiatracznej. On był posiadaczem Visa.
- To był starszy chłopak od panów?
Chyba rok albo dwa. Może dwa starszy ode mnie. Dowódcę plutonu widziałem ze dwa razy tylko – na przysiędze i kiedyś na jakiejś wizytacji.
- W jakich okolicznościach składał pan przysięgę?
To był lokal na ulicy Grochowskiej naprzeciwko poczty. Była tam suterena, warsztat szewski. Ludzi kręciło się przez to sporo i było bardziej zakonspirowane, nikt nie zwracał uwagi na wchodzących i wychodzących kursantów.
- Na co pan przysięgał? Czy pamięta pan jak się to odbywało?
Słów nie pamiętam, ale patriotycznie.
- Przysięgało się na krzyż, na Biblię, na flagę czy po prostu Polsce? Uniesione dwa palce?
To w suterenie się odbywało, czytał dowódca. Z tym, że były spisane adresy i nazwiska, i to miało być hermetycznie zakamuflowane po przysiędze, żeby było dla potomnych. To było ryzykowne, bo znalezienie takiego archiwum już graniczyło z dekonspiracją.
Poza tym po skończeniu gimnazjum mechanicznego w 1943 roku pracowałem w „Ursusie”. Musiałem. Albo do Niemiec by wysłali, albo tutaj. Nakaz jeszcze mam.
- Razem z kolegami ze szkoły musiał pan jeździć do pracy do „Ursusa”?
To byli koledzy ze szkoły na Sandomierskiej. W Warszawie były wtedy dwa gimnazja mechaniczne – było 1. Gimnazjum Mechaniczne [imienia] Konarskiego na Okopowej i drugie na Sandomierskiej.
- Pan uczył się na Sandomierskiej?
Tak. Całą Warszawę musiałem przejeżdżać.
- Jaki miał pan zakres obowiązków w ,,Ursusie”?
Byłem na oddziale narzędziowni. Z mojego punktu widzenia to było dobre, bo poznałem wszystkie rodzaje prac mechanicznych – od szlifierek, frezarek, tokarek... Poza tym miałem przepustkę, z narzędziowni mogliśmy chodzić po całym zakładzie (bo [zazwyczaj], między halami nie wolno było przechodzić). Nawiązywaliśmy kontakt z kolegami, którzy byli zatrudnieni na mechanicznym. ,,Ursus” wtedy produkował działa pancerne 8,8 – niemieckie „Osy”, wieżyczki bunkrów. Poza tym elementy lotnictwa, ale gotowe wychodziły w zasadzie działa pancerne.
- Czy dobrze pan zarabiał w ,,Ursusie”?
Tak. Dostawaliśmy na miesiąc czy na dwa tygodnie litr wódki, sucharki, konserwy rybne, puszki. Symbolicznie, ale rozpijali naród.
Byłem grzecznym chłopcem, nie paliłem papierosów, nie piłem wódki. Wódki napiłem się pierwszy raz pod koniec Powstania. Papierosy zacząłem palić jak miałem trzydzieści lat, po ślubie, jak usiadłem w biurze projektów do deski i zacząłem projektować. Ale wódka była walutą, ponieważ była oryginalnie kapslowana w monopolu. To nie był bimber, tylko czysta wódka.
- Za czasów okupacji dużo pijanych widziało się na ulicach?
Nie tyle co teraz. Piwa nie było.
Ludzie inaczej wyglądali. Byli bardziej przytuleni, każdy przemykał. Poza tym, informacji. Wprawdzie dostawałem ,,Biuletyn Informacyjny” i trochę wiedziałem. Na placach, na skrzyżowaniach były rozmieszczane głośniki – „szczekaczki”, które podawały komunikaty niemieckie. Wychodziła chyba jedna gazeta – ,,Kurier Warszawski” był drukowany. Jak Niemcy ogłosili, że odkryli Katyń, to nikt nie wierzył Niemcom – [uważano, że] to nie Rosjanie, tylko Niemcy wymordowali. Brak informacji.
Po zajęciu Warszawy Niemcy zlikwidowali wszystkie aparaty radiowe. Trzeba było zanieść, za pokwitowaniem oddać aparat radiowy. Jeden oddaliśmy, a drugi został w piwnicy. Ale aparaty radiowe przedwojenne były lampowe, wymagały anteny. [Nasz] budynek miał antenę zbiorczą, ale administracja musiała [ją] zdemontować. Zatem były trudności z odbieraniem BBC czy Londynu („Wolnej Europy” jeszcze wtedy nie było). Jakieś wiadomości były, ale nie potwierdzane, Niemcy ze swojej strony propagandę mieli też rozbudowaną. Wprawdzie były kina, ale: „Same świnie siedzą w kinie.”
Byłem raz w kinie na Placu Trzech Krzyży. Było tam kino „Napoleon”. Już nie pamiętam, co to było. Wiem, że byłem.
- Jak pan spędzał wolny czas po pracy? Z kolegami? Był pan młodym człowiekiem. Robotnik z własnymi pieniędzmi.
Pieniądze były żadne, bo za te pieniądze nic nie można było kupić. Przydziałowe na kartki ćwiartki chleba. Wyjeżdżało się czasami na wieś po zaopatrzenie. Ale częściej brat jeździł, bardziej był sprytny w tych sprawach. Chyba tylko dwa razy wyjeżdżałem, zresztą raz mnie oszukano paskudnie.
Miałem piękną teczkę skórzaną ojca i ten, który mnie prowadził, podprowadził mi teczkę i zostawił mnie „na lodzie”. Od tej pory już nie jeździłem.
Złodziej, ale na czole nie miał napisane. Trochę się po Warszawie szwendałem.
Charakterystyczny punkt – ostatnio słychać było o tym, że w czasie likwidacji getta Polacy huśtali się i kręcili na karuzeli przy getcie. Mogę to potwierdzić. Wtedy nie wiem, szedłem... w każdym byłem w okolicach Placu Krasińskich – teren wyglądał trochę inaczej, gruzowiska, pustki, ale sąsiadował z gettem. W getcie były punkty płonące, słupy dymu i był wydzielony plac. Na placu była dużych rozmiarów, niespotykana w Polsce, karuzela i duże huśtawki – łódki, gdzie wchodziło osiem albo dziesięć osób. To mi imponowało. Ale to Niemiec organizował. Wielu ludzi nie było przy tym, ale [jacyś] byli. Muzyka z głośnika leciała. To nie jest fikcja, mogę to [poświadczyć]... Właściwie o tym wtedy nie myślałem, dopiero teraz jak Gross mówił o tym, że Polacy się bawili.
Było, że przejeżdżałem przez getto tramwajem. To [getto] było przecięte linią tramwajową i przy wjeździe do getta policjanci wsiadali na stopnie tramwaju, a potem wysiadali.
- Chodziło o to, żeby nie wysiadać z tramwaju?
Tak, żeby nikt nie wysiadał, nie wyrzucał żadnych paczek. Chociaż i tak, podobno, rzucali. Widziałem – byli Niemcy z karabinami, przy bramach polscy policjanci, ale byli i policjanci żydowscy z pałami.
- Duże chłopy – to była żydowska policja?
Chyba tak, bardzo duzi nie byli, ale umundurowani byli. Byli aktywni, Żydów pałami przepędzali, gdy zbliżali się do bram. Niemcy stali sobie z boku, przyglądali się, bardziej działali żydowscy policjanci.
- Czy widział pan szeregowych mieszkańców getta z okien tramwaju?
Tak, było [ich] widać, oczywiście. Muszę wrócić – w 1943 roku i częściowo w 1944 parter budynku [gdzie mieszkałem] zajmowali Niemcy, spieszeni lotnicy, widocznie już owało maszyn. W okolicach kwietnia, maja wynieśli się stąd, zostawili prycze i były wolne mieszkania. Trzech członków plutonu ze Śródmieścia zakwaterowaliśmy jeszcze.
Wyznaczony mieliśmy punkt zborny na ulicy Zamojskiego przy Teatrze Powszechnym. Tam już była dostarczona skrzynia z bronią. Czekaliśmy do godziny piątej, przed piątą już usłyszeliśmy trochę strzelaniny w Śródmieściu. Nie o piątej, a przed piątą. Broni nie było tak wiele, a celem był przyczółek mostu Kolejowego, Średnicowego. Pomysł był chyba zupełnie nierealny i bardzo dobrze, że tak się stało, według mnie... bo to był teren pusty. Wprawdzie były dwa boiska, jedno miejskie „Warszawianki” i drugie żydowskie „Makabi”, ale teren odkryty. W zasadzie były dwa stawy jeszcze, których w tej chwili nie ma, i żeby się dostać do przyczółka trzeba było przejść przez chaszcze, zarośla. Na samym przyczółku stała wielka wieża z działkami sprzężonymi, załoga niemiecka na torach, zresztą wysoko było, tory dość wysoko z jednej strony. Od strony Targowej na wylocie ulicy Kijowskiej jest duży budynek – na Targowej 15 chyba – bardzo dobrze uzbrojony z dużą widocznością. Tak że od strony Pragi teren był chroniony przez budynek, most był dokładnie zaryglowany. Wystrzelali by jak kaczki wszystkich po kolei, zanim byśmy doszli.
- Ile osób dotarło na zbiórkę? Pluton? Więcej ludzi?
Chyba tak. Przechodziliśmy stąd ulicą Stanisława Augusta, z tyłu za „Perunem”, obok „Wedla”, który był zajęty przez Niemców, więc za bardzo się nie pokazywaliśmy. Z tyłu dotarliśmy na kwaterę. To był budynek, właściwie czynszowa pół-kamienica, na pierwszym czy drugim piętrze.
- Czy rodzice wiedzieli, że pan idzie do Powstania?
Wiedzieli!
Matki nie było, wyjechała przed Powstaniem w okolice Ostrowca Świętokrzyskiego.
- Co na to ojciec, jak pan powiedział: „Tato, do Powstania idę”.
Bez dyskusji. Był ułanem 1. Pułku Szwoleżerów. Ja byłem, nie chcąc się chwalić, wyekwipowany własnym sumptem. Jacyś Niemcy zaczęli się wynosić, wyprowadzać, to podprowadziliśmy karabin niemiecki, kb Mauser. Tak, że miałem własny karabin.
- W jakich okolicznościach dostał Pan karabin?
Ładowali się na samochody, to wieczorem było, w krótkich majtkach dzieciaki biegały to...
- Nie zwracali uwagi. Kto ten karabin buchnął?
Ja z bratem. Mieliśmy już w domu obrzynek rosyjski. Rosyjski karabin z pierwszej wojny światowej, normalny zamek, chociaż bezpiecznik był nie skrzydełkowy a obracany, miał urżniętą kolbę, tylko szyjka była wyprofilowana i trochę lufę miał obciętą. Wszystko byłoby dobrze, tak jak rosyjskie koleje i inne rzeczy...
Nie, kaliber pasował. Może rozkalibrowany był też, ale łuska, gilza była trochę krótsza. Jako mechanik ucinałem więc łuskę mauserowską, czubek wsadzałem głębiej i lutowałem naokoło. To zdawało [egzamin], bo przestrzeliwaliśmy później. O celności trudno mówić, ale strzelał. Amunicji chyba z pięćdziesiąt sztuk zrobiłem. Obrzynek brat zabrał. Brat dzień wcześniej wyruszył na Powstanie. Musiałem zostać, bo dostałem czerwonki, żołądkowych historii, w szpitalu byłem. Miałem karabin, pas z ładownicami niemieckimi, miałem polski bagnet, polski hełm, torbę, bo polskie maski gazowe były w torbach brezentowych ([maski] z rurą elastyczną i dużym pochłaniaczem, dość pakowana torba), miałem trzy granaty obronne. Granaty znaleźliśmy przy stanowiskach artyleryjskich.
Polskie granaty obronne. Ponieważ miałem plansze i granatów i karabinów – wiedziałem wszystko na ich temat. Rozebrałem, oczyściłem, z tym, że zawleczki nie wyciągałem, tylko zapalnik wykręciłem, nasmarowałem. To [wszystko] miałem swoje. Jeszcze dwa granaty zaczepne węgierskie, w których zawleczkę wyciągało się zębami.
- Skąd pan miał granaty węgierskie?
Nawet nie mogę skojarzyć dokładnie, ale z jakiejś wymiany...
- Czy koledzy pana handlowali z Niemcami albo z Węgrami jeśli chodzi o amunicję?
Chyba tak, ale nie uczestniczyłem w handlu. Handel z Niemcami był. Na pewno.
Byłem wyposażony własnym sumptem. Byłem niezależny od nikogo. Amunicji miałem sporo. Amunicji jednak Niemcy... Można im było podprowadzać. Zresztą polska amunicja była, bo w 1939 roku były karabiny maszynowe na klatce schodowej. Karabiny zabrali, ale amunicję zostawili. Potem trzeba było wszystko z powrotem na Podskarbińską przynieść, jak zwinęliśmy.
Czekaliśmy na dalsze rozkazy. W międzyczasie dwóch kolegów (którzy przyszli ze Śródmieścia) zostało wysłanych na wschód, bo wiadomo było, że Rosjanie się zbliżają, że są już niedaleko, koło Karczewa czy gdzieś, ale [koledzy] nie wrócili, nie wiadomo co się z nimi stało.
W międzyczasie został strącony Liberator w Parku Paderewskiego. Na drugi dzień chyba zrobiliśmy wyprawę do Liberatora.
- Czy pamięta pan kiedy to było?
W połowie sierpnia. Można odczytać, sprawdzić, bo obok jest umieszczona tablica. To była noc, Niemcy oczywiście byli już pierwsi przy samolocie, ale w parku nie stacjonowali. Obok była przystań z kajakami. Było niedaleko brzegu, ale nie wiadomo było, czy jest głęboko czy nie. Kajak ściągnęliśmy i kajakiem podpłynęliśmy. Liberator był trochę na bok przewrócony. Zdemolowany wewnątrz, ale znaleźliśmy worek z amunicją karabinową niemiecką. Około dwustu kilogramów. Amunicja się przydała, bo zabraliśmy do Warszawy.
Zająłem się radiostacją. Była porozbijana, ale to, co się dało wyrwać, to wyrwaliśmy. Był komplet dresów i mapy nawigacyjne (zaraz wrócę do map nawigacyjnych). Przy samolocie pływała [niezrozumiałe] i butla tlenowa wielkości turystycznej butli na propan butan. Wszystko było w pośpiechu robione, bo w każdej chwili... Zresztą ciemna noc, wiadomo, że Niemcy są naokoło, nikt się nie zastanawiał nad niczym, tylko łapał, co pod ręką. Były ciała trzech lotników, na brzegu, ale nie mieli marek, dokumentów też nie mieli. Staraliśmy się, ale nie mieliśmy łopatki, nie było czym zagrzebać, pochować, zresztą nikt nie myślał o tym.
Do czego chcę nawiązać: mapy nawigacyjne wziął ten, który był pilotem Bieruta.
- Jeden z dwóch kolegów z pańskiego bloku?
Nie. Mieszkał na Kamionkowskiej. To wszystko przynieśliśmy do piwnicy, utkaliśmy po kątach. Więcej nie wracaliśmy, bo nie było po co wracać. Czekaliśmy.
Budynek był nasiąknięty duchem legionowym. Tam było czterdzieści osiem lokali. Piętnastu chłopaków (i dziewczyny) brało udział w Powstaniu – [to ci], o których wiem, bo nie o wszystkich wiedziałem. W plutonie, w którym byłem, było z tego budynku dziewięciu, w tym dwóch zginęło w czasie Powstania – mój brat i Leszek Rydz, starszy ode mnie o dwa lata ode. Na Belwederskiej zginął.
Wszyscy się znali. Pierwszy mieszkał kolega Radyszkiewicz, który był jednym z przewoźników po zorganizowaniu przeprawy, bo w sumie dwieście pięćdziesiąt osób się przeprawiło.
- Gdyby pan zechciał opowiedzieć o przygotowaniach do przeprawy przez Wisłę. Pan chciał się przedostać do Warszawy?
Tak! Oczywiście! Wszyscy się rwali. Zresztą tu nie było co robić. Co pewien czas Niemcy robili tu olbrzymie łapanki i wywozili na kopanie okopów przeciwczołgowych, między innymi mojego ojca tak zabrali.
Dlaczego się przechowaliśmy? Łapanka była znienacka. Podjechali, otoczyli domy. Myśmy mieli pod piwnicą wykopany schron. Mogło się zmieścić sześciu – ośmiu. Zorganizowaliśmy to mając niewiele lat. Z Kawęczyna przynieśliśmy segment toru wywrotek, wąskotorowych. Segment użyliśmy do budowania stropu. Deski nie wiem skąd, cement podprowadziliśmy, było wyrównane, na wierzchu była klatka z królikami, małe wyjście. Jak Niemcy zaczęli buszować, po wszystkich piętrach chodzić, z mieszkań wygarniali mężczyzn, to nas chyba czterech było wtedy w piwnicy. Jedna z kobiet zamknęła na kłódkę piwnicę, a myśmy tam przesiedzieli. Niemcy po piwnicach chodzili, ale kłódka wisiała, to nie rozwalali. Słyszeliśmy łomot butów. Potem wyszliśmy stamtąd.
Przeprawę przez Wisłę zorganizował pluton 686., porucznik Sitkowski. Jednym z przewoźników był starszy ode mnie kolega Radyszkiewicz. Znaliśmy się, z jednego piętra. Ponieważ byłem ciężko chory, czerwonka, wtedy brat się zabrał z nimi, kuzyn był, a na drugi dzień ja i jeszcze, między innymi, Zbyszek Pawelski, architekt.
- Jak to wyglądało od strony technicznej? Kolega dał panu znać, żeby określonego dnia stawić się, bo...
Organizują przeprawę. U mnie była ciotka. Wzięły karabiny, amunicję przyniosły. Punkt zborny był na Ostrobramskiej. Zaniosły wszystko na punkt zborny, to było przy lotnisku na Gocławiu. Wszyscy spotkaliśmy się w nocy, część kolegów była z plutonu z Rembertowa, między innymi Zbyszek Pawelski i jego zaprzyjaźnieni koledzy (jest wykaz, będę mógł to sprecyzować). Koło północy, było nas wtedy z piętnaście osób, przewodnik prowadził przez lotnisko koło Jeziorka Gocławskiego na „Orliku”, wtedy był to teren pusty, lotnisko tylko. Przeskoczyliśmy Wał Miedzeszyński i w zaroślach była zakamuflowana łódź, piaskarka. Miała sześć lub osiem metrów długości. Sprzętu było sporo, bańki z benzyną, amunicja. Na łodzi zostały dziewczyny, było ich trzy, chyba, a my trzymaliśmy się łodzi. Wtedy Wisła była dość płytka, ale sam nurt był głęboki i trzeba było przepłynąć. O tyle niebezpiecznie było, że Niemcy z Mostu Poniatowskiego oświetlali reflektorami.
- Dziewczyny były w łodzi, a panowie płynęli obok trzymając się burty?
Tak. Mieliśmy o tyle szczęście, że reflektor miał duży zasięg. Pamiętam chwile grozy. Reflektor ciągnięty był po Wiśle, dojechał do środka, zatrzymał się i z powrotem na brzeg warszawski. My za reflektorem dopłynęliśmy do brzegu. Wyładowaliśmy łódź, dwóch przewodników z powrotem na brzeg praski przepłynęło łodzią, a nas przeprowadzono na Jeziorko Czerniakowskie. Był mostek, ale już spalony, była tratwa zrobiona z drzwi do obory czy stajni. Ale już tam był punkt do przejęcia z karabinem maszynowym. Na hasła przeciągnęli tratwę. Sam przemarsz od Wisły do Jeziorka Czerniakowskiego był dość dramatyczny, bo co chwila Niemcy race wystrzeliwali, słychać było warkot czołgów. Jak raca w górę, to wszyscy na ziemię, chyłkiem, chyłkiem... ale bez żadnych strat dotarliśmy.
Z jeziorka przez Plac Bernardyński [przedostaliśmy się] na ulicę Czerniakowską, przed Chełmską. Już było sporo ludzi z plutonu 686., dowódca – porucznik Wiktor Sitkowski. Dość znana postać, bo w czasie okupacji produkowali Steny. Ponad dwieście wyprodukowali. Część Stenów sprzedawali partyzantom w świętokrzyskim. Za to dostawali amunicję na wymianę. Steny były sprawne, strzelały, tylko że nie wolno było zmieniać magazynków, bo były indywidualnie dopasowane, chałupnicza robota. Sten jest prostym pistoletem, ale trzeba umieć o zrobić, bo i sprężyny muszą być sprawne. Pluton 686. był zatem dobrze uzbrojony. Ja ze swoim karabinem, hełmem i bagnetem.
Zostaliśmy zbombardowani na Czerniakowskiej, ale dlatego, że przy Placu Bernardyńskim było gospodarstwo jakiegoś folksdojcza i była chlewnia ze świniami. Stamtąd przyciągnęli świnię. Świnię ubiliśmy na Czerniakowskiej. Była cała afera z zabiciem świni, bo nikt nie potrafił. Potem ją osmalali. Akurat nadleciał Niemiec i zbombardował świnię.
- Na ognisko? Nie najedliście się.
Najwięcej walk było wzdłuż ulicy Chełmskiej. Pamiętam incydent – jak może uzbrojenie nieraz przeszkadzać. W okolicach skrzyżowania Czerniakowskiej z Chełmską była piekarnia: jeszcze czynna, wolnostojąca, otoczona płotem murowanym. Brama była zabarykadowana, postronni ludzie się tam nie dostawali. Był rozwalony płot od strony Placu Bernardyńskiego, od strony Niemców i tamtędy można było przeskakiwać. Już byłem przy płocie, przy dziurze, żeby wskoczyć – naraz nad głową seria z karabinu maszynowego. Upadłem na ścieżkę, ale co głowę podniosę, to strzela. Pół metra od płotu, to gruz tylko mi [się sypał] po głowie, ale miałem polski hełm, to byłem mądry. Ale musiałem się wycofać. Co się przesunę pół metra, to mi bagnet staje sztorcem. Strasznie się wtedy namęczyłem, stwierdziłem, że nie każda broń nadaje się do walki.
Ponieważ pluton był dobrze uzbrojony, to zaczęto ten pluton demolować, po kilku było przydzielanych do różnych oddziałów.
Gorzej uzbrojonych. Akurat trafiłem, Zbyszek Pawelski, nas czterech chyba, do dowódcy odcinka Chełmskiej. To był rotmistrz „Garda”, zrzutek cichociemny. Strasznie odważny facet, bardzo mądry według mnie. Kiedy, wycofując się, wszyscy biegliśmy rowem łącznikowym, to on stał na wierzchu z laseczką i tylko machał. Może to była i głupota, ale taki był.
Brat z grupą, która dzień wcześniej przeprawiła się przez Wisłę, był skierowany na Sadybę, gdzie [były] forty do plutonu „Jelenia”, szwoleżerów. „Jeleń” był po całej Warszawie rozrzucony, bo chyba dotarli do Warszawy spoza miasta. [Brat] zginął na ulicy Zakrzewskiej, dwie ulice dalej ode mnie. Nic nie wiedziałem o tym. Łączność – skąd? Nie wiadomo, co na drugim podwórku było. Później rozmawiałem z kolegą, który był z nim. Był przy karabinie maszynowym, strasznie był napalony na walkę. Dostał dokładnie w czoło. Na podwórku był pochowany. Po wojnie ojca zawiadomiono, któryś kolega (mnie nie było, byłem wtedy w obozie), wskazał miejsce, gdzie został pochowany, na imię miał Kazik.
Kazika przetransportowali na Powązki Wojskowe. Po lewej stronie alei głównej był zaniedbany rejon, ale nawet tam było trudno dostać się z pochówkiem. Władze Polski Ludowej traktowały to jako margines. Koleżanka z tego samego piętra, Barbara Kwiek, została pochowana. Ale ona była w Śródmieściu. Ojciec też ją znalazł. Byli pochowani obok w grobach.
- A wracając do pańskich losów…
Byłem przy dowództwie odcinka Chełmskiej. Ulica boczna od Chełmskiej. Próbowaliśmy walczyć. Między innymi zrobiłem tam zdjęcie zestrzelonego przez Rosjan samolotu niemieckiego przy zakładach „Magneta”. Na Górskiej walka wyglądała w ten sposób, że przy wylocie ulicy było nasze stanowisko szczytowe (ulice nie są szerokie, moja trudność polegała na tym, że w ogóle nie znałem Czerniakowa, dla mnie to był teren zupełnie dziewiczy, nieznany). Niemcy zaczęli atakować i szedł czołg na ulicę Górską. Akurat byłem na dole, koledzy byli na piętrze, mieli otwór wybity w ścianie.
Przed tym dostaliśmy ze zrzutów angielskich chyba dwa PIAT-y i amunicję do PIAT-a przeciwpancerną i trzy Gammony. To są plastikowe przeciwpancerne granaty, wielkości plasteliny. Na to była nakładana koszulka z materiału z zapalnikiem. Były dwa rodzaje zapalników: pudełeczko bakelitowe, które należało odkręcić i rzucać, albo rurka z draską i należało potrzeć draską; był kawałek lontu – wystarczyło. Z tym, że nikt nie chciał Gammonów wziąć. A ja, jako „dzielny żołnierz Szwejk”, dwa Gammony wziąłem.
- Dlaczego nie chcieli brać Gammonów?
Każdy się bał, bo to było nieznane, podejrzanie wyglądało. Siła była ogromna, działało jak czeski Semtex. Zza węgła udało mi się w czołg trafić, z boku, w gąsienicę. Został unieruchomiony, ale się nie zapalił. Wprawdzie butelki z benzyną były przygotowane, ale już drugi raz wychylić się nie można było. Potem w nocy Niemcy ściągnęli czołg i odjechali. Ale unieruchomiłem czołg.
Bez echa przeszło. Było nas tam trzech. Potem wycofywaliśmy się wzdłuż Górskiej. Niemcy z jednej strony zajęli bloki, my byliśmy po stronie przeciwnej. Strzelaliśmy sobie w okna.
W międzyczasie był nalot, zbombardowali szpital na Chełmskiej, sporo ludzi wymordowali w ten sposób i po zbombardowaniu szpitala… To było przed 14 września, bo brat zginął 14 września na Zakrzewskiej… To w przeddzień wycofywania się z Chełmskiej… Bo wzdłuż osi Chełmskiej odbywało się wszystko.
- Pan cały czas ze swoim Mauserem?
Z Mauserem.
Świetna! Celna! Bardzo dobra.
- Czy położył pan jakiegoś Niemca?
No, namacalnie [tego] nie stwierdziłem, ale jak się strzela przez ulicę, która ma szerokość trzydziestu metrów, to trudno spudłować. Na Czerniakowskiej jeszcze. Amunicji miałem pół torby. W chlebaku miałem granaty obronne, pół chlebaka amunicji w ładownicach, miałem opatrunek. Właściwie wszystko miałem, Gammony też. Z tym się nigdy nie rozstawałem. Nikt się nie rozbierał, ani butów nie zdejmował. Na Gammonach spałem, głowę kładłem.
Tak, a że to plastelina... Jeszcze przed wycofaniem się z Chełmskiej miałem przypadek, właściwie wszystko wydaje się prawdopodobnie naciągane, ale tak było – na rogu Stępińskiej i Chełmskiej było dowództwo Chełmskiej, centralka telefoniczna, staliśmy na klatce schodowej. Drzwi otwierane były. Ludzie byli w piwnicach, centralka była w piwnicy, między innymi był Zbyszek Pawelski i Woźniak. Między naszym domem a następnym była przerwa, jakieś pięćdziesiąt metrów, budynek był trochę cofnięty od ulicy Chełmskiej. Niemcy już wtedy latali bardzo nisko, bo Rosjanie trochę strzelali do nich. Stałem na klatce schodowej i nagle z sąsiedniego domu wyleciał sztukas, bardzo nisko leciał. Widziałem twarz pilota, który z boku patrzył. Dwóch było chyba. Widocznie on nas zauważył, bo puścił bombę w nasz dom. To wszystko są ułamki sekund. Bomba trafiła w dom akurat przy klatce schodowej. Ale my w międzyczasie – obrót o sto osiemdziesiąt stopni i nura do piwnicy. Za nami całe trzy piętra „poleciały”. Tak [dobrze], że byłem przy klatce schodowej.
Piwnica nie była zawalona. Środek piwnicy, korytarz nie był zawalony. Była zawalona klatka schodowa i obok piwnice, gdzie była centralka. Dostałem cegłą w hełm, wrażenie straszliwe, bo to jakaś śmierdząca siarka.
Szczęście miał chłopak, który był na centralce. Jak wszystko opadło, zaczęli się odkopywać. Do centralki – nie można chłopaka wyciągnąć, bo pręt ze stropu przygniótł mu nogę. Odkopaliśmy, ale nie można go było wyciągnąć. Dopiero po pewnym czasie ktoś przyniósł piłkę do metalu i chłopak ręką pręt wyjął, przeciął, i nogę uratował. Wygląda to „fantastycznie”, że widziałem własnego kata, który zrzucił na mnie bombę. Nieprawdopodobne, ale różne rzeczy bywały. Trudno uwierzyć, że się z tego wyszło.
Następnego dnia zaczęliśmy opuszczać Chełmską. Na skrzyżowaniu Belwederskiej i Chełmskiej był prowizoryczny schron przeciwlotniczy. Niemcy ustawiali na skrzyżowaniach… Na Belwederskiej wszystkich z karabinami zatrzymywała żandarmeria, bo wzdłuż Chełmskiej Niemcy jechali czołgami i posuwali się od Alej [Jerozolimskich], Królewskiej.
- Polska żandarmeria zatrzymywała, powstańcza?
Tak.
- Czy jak Pan chodził z aparatem i robił zdjęcia to żandarmeria Pana nie łapała? Nie pytała, kto pan?
Byłem w mundurze z opaską.
Oczywiście, że tak. Aparat zawsze miałem w torbie, tylko wyjmowałem go na specjalne okazje. Tym bardziej, że nie mogłem sobie dowolnie pstrykać, bo miałem ograniczoną ilość filmów. To było cztery i pół na sześć, film sześć na dziewięć, to zdjęć strasznie dużo z rolki nie wychodziło.
- A jak wyglądały u pana w oddziale sprawy z higieną osobistą, na przykład?
Woda była na dole.
- Można się było umyć, wykąpać?
Kąpać to nie.
- Czyli wszyscy brudni i śmierdzący chodzili?
Umyć nos, głowę, twarz i koniec na tym. Nikt się nie rozbierał.
- Czyli wojsko fiołkami nie pachniało?
Chyba nie. Zresztą był ciągły zapach gruzów, to wszystko niwelowało. To drugorzędne sprawy. Ewentualnie buty można było zdejmować, ale buty były tak zniszczone w gruzie ceglanym, że...
- Czy widział pan żołnierzy nieprzyjacielskich wziętych do niewoli?
Tak, na Górnym Mokotowie.
Prawdopodobnie byli w mundurach lotniczych, ale w normalnych [też]. Wiem, że później (ale już po poddaniu się – nas wyprowadzili na Fort Mokotowski, przy Narbutta) chodzili i szukali swoich butów na nogach wziętych powstańców. Mieli charakterystyczne, krótkie saperki, ci Niemcy.
- A jak znajdowali kogoś w takich butach?
Przy mnie akurat nie. To się od razu roznosi, [więc] albo zdejmowali... Nie wiem czy znaleźli, ale wiem, że chodzili i szukali.
- Chciałbym zapytać o żołnierzy niemieckich. Czy widział pan może jak byli przesłuchiwani przez naszych?
O nie, tego to nie. Widziałem czasami na Górnym Mokotowie, [jak] byli zatrudnieni przy odgruzowywaniu. Po wycofaniu się z Chełmskiej na górę, do kościoła św. Michała (kościół potem został zbombardowany) nasz punkt był Puławska 103 przy Parku Dreszera. To był inny świat. Jak dotarliśmy na Górny Mokotów – szyby w oknach, ktoś gra na pianinie. Niemcy jednak partiami załatwiali wszystko. Nie jednocześnie całą dzielnice, tylko kwartałami. Przy Puławskiej 103 mieszkał dowódca V Rejonu, „Waligóra”. Stamtąd robiliśmy wypady w stronę Królikarni, była opuszczona.
W nocy przechodziliśmy. Wypad na dół. Od Puławskiej jest skarpa i na skarpie były domki. Stamtąd krowę przyprowadziliśmy na górę. Obrzuciliśmy granatami motocyklistę z karabinem maszynowym, ale uciekł nam. Potem prawie do końca byliśmy zakwaterowani w rejonie między kościołem a Puławską 103. W międzyczasie, pluton 686. posiadał karabin maszynowy Maxim, był dobrze uzbrojony, dostaliśmy ze zrzutów rosyjskich (które były bez spadochronów zrzucane) granatnik, chyba pięćdziesiąt milimetrów, dwadzieścia pięć sztuk granatów do niego i rusznicę przeciwpancerną, uszkodzoną zresztą.
- Uszkodzoną z racji tego, że bez spadochronu spadała?
Chyba tak. Nie była samopowtarzalna.
- Czy był pan świadkiem takiego zrzutu?
To się odbywało w nocy. Byłem świadkiem zrzutu amerykańskiego czy angielskiego. Cały zrzut poleciał na stronę niemiecką. Do jednego zasobnika dotarli nasi, właśnie na skarpie.
- Czy pamięta pan co w nim było?
Żywność, suchary, papierosy, broń, pistolety. Ale od razu zgłaszała się żandarmeria i zabierała. Z tym, że na Mokotowie w żandarmerii był PAL – Polska Armia Ludowa. Nie Armia Ludowa, tylko Polska Armia Ludowa. Byli trochę ,,zlewicowani”.
- Czy objawiało się to w czymś?
Sympatią nikt ich nie darzył. Nasz pluton dostał rusznicę i granatnik, ale bez instrukcji. W plutonie był podporucznik rosyjski, który uciekł z Lasów Kabackich, bodajże. Wołaliśmy na niego „Wacko”, on trochę mówił po polsku. Znał się na granatniku. Ponieważ na dole przy Drodze Królewskiej była ustawiona artyleria niemiecka, za węglem ustawiliśmy granatnik i, o dziwo, trafił nawet. Dwadzieścia pięć sztuk amunicji na wiele nie starczyło. Do rusznicy zostałem przydzielony z sierżantem, szefem plutonu. Znałem się jako mechanik. Za każdym razem trzeba było przeładować, sama się rusznica nie ładowała. Też było trzydzieści sztuk amunicji do tego – czternaście milimetrów kaliber czy dwanaście i pół. Duża amunicja, kopał potężnie.
- Miał pan okazję strzelić z tego?
Tak. Miał amortyzator.
- To obojczyk mógł złamać taki strzał, jeżeli się źle przyłożyło kolbę.
Jeśli się dokładnie nie przycisnęło to na pewno.
- Na ile skuteczny jest taki karabin przeciwpancerny?
Z literatury – dziesięć do dwudziestu milimetrów przebija, jak pionowo trafi. Ponieważ na Drodze Królewskiej była artyleria, był na miejscu pułkownik „Waligóra” – „Dawaj tę rusznicę, postrzelamy!”. Ustawiliśmy w oknie na drugim piętrze szczytowego bloku, zsunęliśmy stoły, miał swoją lornetkę, złożył się... z tym że przy wystrzale z lufy pokazywał się ogień. Raz strzelił, drugi raz mu zarepetowałem, drugi raz strzelił i wszyscy mówili, że trzeba zmienić stanowisko. Niemcy się zorientowali, bo trafił. W co trafił – nie wiadomo czy w armatę, czy w człowieka. W sumie to była odległość kilometra, może osiemset metrów. Nie – jeszcze raz strzeli. Jak się zaczął zamierzać, naraz seria w okno i dostał w pachwinę. Był z nim kłopot, rana paskudna.
Później Niemcy zaczęli atakować, pod koniec sierpnia, czołgami wzdłuż Puławskiej, zajęli numer 103, wycofaliśmy się na przedmurze kościoła. Właściwie strzelaliśmy do siebie z bardzo bliska. Na przykład, było stanowisko przy ulicy Puławskiej 98 (naprzeciwko parku Dreszera), był budynek koło kościoła, była przerwa na jeden budynek i następny budynek. Niemcy czołgiem rozwalili płot, ale dostali ostrzał z naszego PIAT-a, bo był PIAT, a w budynku przy kościele miałem w ścianie wybitą cegłę – stanowisko strzeleckie. Ale Niemcy w nocy zajęli budynek...
- Po drugiej stronie ulicy?
Nie, w tym samym rzędzie. Ulica Puławska, kościół, jeden budynek, w którym byliśmy, potem przerwa na jeden budynek.
- Byli w budynku po sąsiedzku.
Miałem stanowisko, Niemcy byli w budynku [naprzeciwko], [były tam] artyleryjskie wybuchy widocznie, [bo] była duża wyrwa. Tam ustawili karabin maszynowy i wstrzeliwali się w park Dreszera. Jak się wystawili, to strzelałem ze swojego, ze swojej cegły.
Jeszcze się cofnę do Puławskiej 103. Wykopaliśmy obok bloków – nie chowaliśmy się już w piwnicach ¬– schrony, transzeje obok bloków. Miałem szczęście do pilotów niemieckich. Siedziałem w transzei i od strony Okęcia nadleciały trzy sztukasy. Widziałem ([sztukasy] wtedy bardzo nisko latały), jak na nasze stanowiska zrzucił bombę. Mało tego – nie jedną bombę. Miał dwie bomby przy skrzydłach i jedną bombę dużą pod kadłubem. Były połączone łańcuchami tak, żeby się nie rozleciały, tylko żeby były ześrodkowane. Wprawdzie mnie nie trafiło, ale widziałem, jak bomby leciały w kierunku mnie. Ale nic mi się nie stało. Zresztą nikogo nie trafiły wtedy. Tylko, że mam uraz do tych lotników.
Wracając do kościoła św. Michała – w dniu kapitulacji jest rozkaz: „Wycofać się na ulicę Bałuckiego, będziemy kanałami przedostawać się na Śródmieście”. Wzdłuż Puławskiej, za Dolną, przez Puławską, przez barykadę na Bałuckiego. Na Bałuckiego był właz. Tłum ludzi! Żandarmeria reguluje ruch. Kolejki się ustawiają. Z boku stanęliśmy. Zbyszek Pawelski zakręcił się, dostał się do kanału przed nami. Z Bałuckiego na Puławską, doszli do Dworkowej i zbłądzili. Wyszli kanałem na Dworkową. Na Dworkowej była żandarmeria niemiecka, która strasznie nam dokuczała na Dolnym Mokotowie, wstrzeliwali się w pozycje powstańców. Z początku, kogo wyciągnęli z kanałów, to rozstrzeliwali. Już górka ludzi. Zbyszek miał szczęście, bo w międzyczasie przyszedł oficer i zabronił rozstrzeliwać. Ale [Zbyszek] był strasznie zmaltretowany.
Zszedłem na dół, było nas chyba pięciu czy sześciu w grupie, ale już kanał był zablokowany, krzyk z przodu kanału, żeby się wycofywać, bo gaz leci. To szybko wszyscy z powrotem. Nawet nie utytłaliśmy się w kanale, był prawie suchy.
Karbid rzucali, ale nie czułem. Z przodu kanału podawali, że gaz leci.
- Karbid w kontakcie z wodą uwalnia żrące opary.
Tak, a to jest przestrzeń zamknięta. Mało tego – puszczali wiązki granatów przy włazach. Jak się przechodziło przez... Bo prawie do ostatniego dnia była łączność Mokotowa ze Śródmieściem. Przechodzili. Często taka wiązka wybuchała, niosło po całym kanale. Całe szczęście, że do kanału nie wszedłem, opatrzność czuwała nade mną.
Od rejonu włazu do kanałów nie przemieściliśmy się, tylko [byliśmy] w zrujnowanym budynku. Przyleciał łącznik: „Kapitulacja. Poddajemy się!”. Nadjechali Niemcy. Każdy wrzucał, co miał – granaty, amunicję. Okazuje się, że nie wszystko. Zgiąłem lufę od karabinu...
Między cegłami. Niemcy ustawili duże kosze, wszyscy przechodzili i do tych koszy wrzucali pistolety, amunicję.
- Mówił pan, że nie wszyscy oddali, czy że nie wszystko co było?
Uformowali nas w kolumnę i poprowadzili wszystkich na Fort Mokotowski. Byli Niemcy, ale byli i Mongołowie i inni wschodni pobratymcy. Zabierali zegarki. Miałem zegarek, przeciągnąłem sobie aż na ramię. Jakoś dotarliśmy na Fort Mokotowski, przyjechał oficer niemiecki, ogłosił, że jesteśmy kombatantami, jesteśmy uznani, będziemy traktowani jak jeńcy wojenni. Przyjechała kuchnia niemiecka z grochówką. Problem był w tym, że nie było czym jeść grochówki. [Były] jakieś puszki po konserwach.
Dlaczego mówię, że nie wszystko wrzucili – w chlebaku miałem jeszcze amunicję, granat i aparat fotograficzny. W Forcie wykopałem dołek i zakopałem to. Ale filmy rozciągnąłem, żeby prześwietlić. Chować – nie będę chował, potem rewidowali zresztą wszystkich. Przed poddaniem się legitymacje akowskie porwaliśmy, poniszczyliśmy. Nie wiadomo po co, ale wtedy nie wiedzieliśmy, że jesteśmy kombatantami, dopiero w Forcie się dowiedzieliśmy.
Po południu, wieczorem, z Fortów Mokotowskich pieszo do Pruszkowa, do zakładów kolejowych. Niemcy eskortowali i ,,pobratymcy”. W Pruszkowie byliśmy parę dni, krótko. Na halach postojowych spaliśmy na betonie i stamtąd nas zabrali do Skierniewic, na teren obozu, w którym poprzednio byli jeńcy rosyjscy.
Były to ziemianki, wykopane rowy ocembrowane deskami, zrobione ze dwie półki, narzucona słoma i strzechą słomianą nakryte. Byliśmy [w tym miejscu] chyba tydzień czy dwa tygodnie. Nic się nie działo. Z incydentów – przyjechało gestapo, szukali Żydów. Z nami był kolega, nie z naszego plutonu, z „Granatu”, Marek Jasel. Był Żydem z rodziny lekarskiej z Krakowa. Widocznie, ponieważ rodzina lekarska, nie obrzezali go. I super rewizję gestapowską przeszedł. Przeżył.
- Kazali się rozbierać od pasa w dół?
Tak. Ustawili w szeregu, trzech szło i przyglądali się.
Miał szczęście. Zresztą ciemny brunet, ale to nie znaczy, że jest Żydem.
- Nie miał semickich rysów?
Nie, rysy miał aryjskie.
- Pan też stał ze spodniami ściągniętymi?
Wszyscy!
Oczywiście, przecież gestapo przyjechało. Jak by ktoś próbował się wyłamać, to by pojechał dalej. Ze Skierniewic ładowali nas w wagony towarowe, okratowane, osiatkowane drutem kolczastym, wiadro wody w [wagonie] i do Niemiec. Jechaliśmy chyba z tydzień. Z tym, że nic do jedzenia nie dostawaliśmy, tylko wody nieraz. Wiadro wody na wagon ludzi to jest...
[Dopiero wodę dali nam] w Berlinie. W Berlinie chyba pół dnia staliśmy, wtedy nam wodę dostarczyli. Z Berlina do Stalagu X-B Sandbostel. Była stacja Gross Bostel, chyba tak się nazywała, i z tej stacji dziesięć kilometrów pieszo do obozu jenieckiego. Teren podmokły, osuszone bagniska. To był duży, potężny obóz. Byli [w nim] już Polacy z 1939 roku. Potem dowieźli trochę Jugosłowian. Nawet Włosi byli.
Widocznie ci, co nie chcieli strzelać.
- Jakie warunki panowały w obozie? Czysto było? Jedzenie?
Były baraki, ustawione trzypiętrowe prycze, solidne, okna trochę powybijane, pozatykane tekturą, papierem. Był nawet piec – żeliwniak na cały barak. Nie było czym palić, ale był. Jakby jakaś komisja przyjechała, to był. W środkowej części była woda – zimna, ale była. Latryna była obok. Chyba raz na dwa tygodnie była mykwa, ciepły prysznic był. Ubrania do kotła parowego. Buty nie, bo były skórzane, było zaznaczone. Odbywało się to w ten sposób, że szło się oddziałami do mykwy, rozbierało się, siedział „mużyk” przy wejściu, maszynką golił wszystkie owłosione miejsca.
Tak. Drugi miał wiaderko z pędzlem, pędzlował te miejsca roztworem żrącym i potem prysznic.
- Domyślam się, że to miało mieć działanie przeciwko wszom?
Tak.
- A przynosiło to jakieś efekty? Mniej żarły potem wszy czy nie?
Może ze dwa dni tak, ale zostawały w baraku i...
Czekały. Jak byliśmy w baraku to każdy dostał koc z materiału drzewnego, ale koc. Mundury francuskie przefarbowane na fioletowy kolor, buty stare, wyremontowane, wojskowe, rozpadające się albo drewniaki. Najczęściej drewniaki. Cholewka była skórkowa a podeszwa drewniana. Może to i zdrowe było, bo teren był bagnisty.
Rano był apel, liczenie. Przychodził
Wachmann, zbiórka przed barakiem.
Na pryczach obok siebie leżeliśmy, była długa półka...
Tak, z dziesięciu, piętnastu się mieściło. Może lepiej, bo było cieplej, całą zimę byliśmy w nieopalanym baraku.
- Jak Niemcy traktowali Polaków, polskich jeńców?
Znęcania się specjalnego nie było. Przy mnie był tylko jeden wyrok wykonywany – złapali uciekiniera.
W Sandbostel. Spędzili wszystkich na plac apelowy i chłopaka powiesili. Zresztą ostrzegali, że jeśli ktoś spróbuje uciec, to będzie ukarany śmiercią. Ale nikt nie szykował się do ucieczki, bo gdzie i w czym? W tych farbowanych ciuchach gdzie ucieknie? Do najbliższego lasu? I co?
- Chciałbym zapytać o sam moment wyzwolenia. Jak pan zapamiętał wyzwolenie obozu?
Nie w tym obozie byłem wyzwolony. Może wtrącę, jak było z wyżywieniem. Rano była tylko kawa czarna, zbożowa. Na obiad były trzy kartofle w mundurkach albo dwa i zupa: ugotowana, pokrojona kapusta ¬– jeden dzień, a na drugi dzień pokrojona brukiew. Tak na zmianę. Na kolację była porcja chleba, mały chlebek na dwunastu, kromka na palec grubości. Nieraz przy niedzieli było z pół łyżki marmolady albo krążek margaryny wielkości złotówki. To wystarczało na cały dzień. Ale widocznie jedzenie zdrowe, bo nikt nie chorował, ani grypy ani przeziębienia, wszystko było zahartowane. Po brukiew i kapustę jeździliśmy na najbliższą stację kolejową wagonami-wywrotkami, ale ile po drodze tej brukwi można zjeść surowej?
Miałem numer 221921, to pamiętam, zresztą markę mam do tej pory. Mieliśmy w plutonie, w grupie (było już wymieszane – byli i ze Śródmieścia i z Mokotowa ludzie w baraku, a takich baraków było kilka) faceta, starszego sierżanta, który przed wojną był celnikiem na granicy polsko-niemieckiej. Przedtem mieszkał z rodzicami w Berlinie, wychował się tam, więc znał bardzo dobrze niemiecki. Nieraz wdawał się w rozmowy z
Wachmannem, który był przydzielony na barak. Nieraz przychodził, sprawdzali, rewizje robili, kontrolowali. Dogadał się z nim, że szykują na komenderówkę do Lubeki. Lubeka była atrakcyjna, bo to był jedyny port niemiecki, do którego dobijały statki neutralne z pomocą Czerwonego Krzyża i Anglicy, Amerykanie raczej nie bombardowali tego portu. Skrzyknęło się nas chyba ze dwudziestu pięciu, że zapiszemy się na ochotnika na komenderówkę, bo zdychać tutaj z głodu... Jak pójdziemy do Lubeki, to może będą szanse na zabranie się jakimś statkiem. Tak się wtedy myślało.
Przed Bożym Narodzeniem wyjechaliśmy z obozu, po dwóch dniach dotarliśmy, ale nie do Lubeki a do Hamburga. Z deszczu pod rynnę zresztą. Obóz był na przedmieściu, należał do innego „obozu-matki” X-A (czy [innego]), ale Hamburg (ze trzy razy większy od Warszawy) w dzień bombardowali Amerykanie a w nocy Anglicy. Leciała eskadra: dwadzieścia, trzydzieści czterosilnikowych samolotów. Najpierw nadlatywał samolot, który rzucał bombę smugową na cel, który miał być bombardowany w danej chwili. Odlatywał, nadlatywały eskadry po kolei nad cel bomby i wszystkie rzucały „dywan”. Odlatywały. I następne. Nasz obóz trząsł się zatem niesamowicie, a nam nie wolno było wychodzić z baraków.
Poza tym, grupę z plutonu 686. etatowo zatrudnili w warsztatach samochodowych Hanomaga i to w samym centrum Hamburga, w Altonie. Mnie się dostało [stanowisko] przy silnikach samochodowych, inni przy maszynach. Dostałem się do majstra, starszego człowieka, trochę niemieckiego się w szkole uczyłem, ale niewiele. Był kolega z Bydgoszczy, który dobrze znał niemiecki, rozmawiał. Tamtemu człowiekowi syna zabili pod Stalingradem. O mnie [kolega] mu powiedział, że zniszczyłem czołg niemiecki. I ten starszy człowiek prawie codziennie przynosił mi kanapkę, chleb. Sami dostawali chleb na kartki przecież. Więc nie narzekam. Potem, jak samochód był wyremontowany, jeździłem z nim po mieście, na jazdę próbną.
- A jak wyglądał zbombardowany Hamburg?
Były dzielnice, które wyglądały tak, jak po zakończeniu getta; były zrównane z ziemią. Było mnóstwo bunkrów. Na ulicy był bunkier sześciopiętrowy, nadziemny. Mury były grubości trzech metrów. Kiedy był ogłaszany
Voralarm, wszyscy zostawiali robotę i cała załoga szła do bunkra. Zresztą jeńców [wysyłali] na ostatnie piętro.
- Czyli najmniej bezpieczne.
Najmniej bezpieczne. W samym centrum na St. Pauli były dwa bunkry chyba dziesięciopiętrowe. Potężne. W każdy bunkier wchodziło, podobno, trzydzieści pięć tysięcy ludzi albo więcej. Raz byliśmy też na ostatnim piętrze. Z tym, że na jednym z bunkrów były aparaty podsłuchowe, olbrzymie ucha. A na drugim była ustawiona artyleria przeciwlotnicza. Raz „dywan” trafił artylerię, zmiótł z dachu, ale bunkra nie przebił.
Były potężne. Nie wiem, jak oni to potem po wojnie rozczłonkowali. Do Hamburga obóz ewakuowano w stronę granicy duńskiej, jakieś sto sześćdziesiąt, sto osiemdziesiąt kilometrów. Pieszo szliśmy. Przebywaliśmy w mieście Husum, to jest na samej granicy duńsko-niemieckiej, na lotnisku doświadczalnym niemieckim. Pracowaliśmy na lotnisku – reperacja pasów startowych. Tam pierwszy raz zobaczyłem niemieckie samoloty odrzutowe. Nikt jeszcze nie wiedział, że Niemcy mają samoloty odrzutowe. Żadna armia nie miała jeszcze samolotów odrzutowych. Samolot odrzutowy jednomiejscowy, mały, bez podwozia. Startował na podwoziu, ale jak się odbił od ziemi, to podwozie zostawiał i prawie pionowo leciał do góry, zostawiając czarną smugę dymu.
Widziałem, na lotnisku byliśmy, to widziałem. Dużo latało Anglików, myśliwskie samoloty angielskie, tak że dochodzili tam... Ale wszystko znikało po pewnym czasie, bo prędkości tego samolotu były duże. Były jeszcze turboodrzutowe samoloty, jakieś próbne, większe. Potem po kapitulacji Niemiec (kapitulacja na lotnisku nas zastała) na obrzeżach lasu było kilka modeli już gotowych do lotu i tam łaziliśmy. Krótki samolot, jednoosobowy, słabo uzbrojony. Nie wiem, dlaczego na przedzie (silnik wydechowy był z tyłu w ogonie) miał śmigiełko wolno obracające się. Dziwiliśmy się, po co mu to śmigiełko, jak nie ma napędu.
Jak Anglicy zajęli tereny to nas przeniesiono z obozu do miasta, do Husum Ponieważ towarzystwo rozłaziło się po okolicy, a Anglikom to się nie podobało (Anglicy wcale nie kochają Polaków), przetransportowano nas na wyspę Sylt. Wyspa niemiecka, bardzo ładna, też przy granicy duńskiej, taka kiszka długości około trzydziestu kilometrów. [Byliśmy] w koszarach
Kriegsmarine. Część z nas zgłosiła się do Anglików, do pomocy. Patrolowaliśmy wybrzeże, żeby miny likwidować, bo jak się zerwały miny, to pływały. Anglicy mieli działka i się strzelało do [min].
- Pan też strzelał z tych działek czy nie pozwalali?
Anglicy strzelali. Tak nas kochali, że uzbroili nas we włoskie karabiny, nie angielskie. Mundury angielskie nam dali. Nie było co robić wśród Anglików – jedziemy do Andersa. Spod granicy duńskiej, przez całe Niemcy, z przygodami, dojechaliśmy do Murnau na granicy, do Heidelbergu w zasadzie, [gdzie] był oflag oficerski polski. Chcieliśmy się przeprawić do Włoch, ale spotkaliśmy chłopaków, powstańców z Warszawy, którzy z Włoch wracali: „Nie ma sensu. Po co wy tam jedziecie? Tam nas wcale nie kochają ,,andersowcy”. To jest inny naród”.
Wróciliśmy do Monachium, tam powstawały pomocnicze oddziały amerykańskie sformowane przez Brygadę Świętokrzyską „Bohuna”. W oddziałach pomocniczych u Amerykanów przebywaliśmy do 1947 roku. Też nas nie kochali – dochodziło do walk między nami a Amerykanami, bo byli zazdrośni, że pełniliśmy wartę przy dowództwie naczelnym amerykańskim, a to im się nie podobało. Każdy z brzytwą chodził.
Bo normalnie broni, jak nie był na służbie, nie mógł nosić. Ale brzytwę mógł mieć.
O tak! Blokowali nas na mostach, przejściach. Ale nie dawaliśmy się.
- Pan też się bił z Amerykanami?
Mnie się nie trafiło, ale byłem w tej grupie, szliśmy na pomoc. Zaraz żandarmeria się zgłaszała, tłukła i Amerykanów i naszych też.
Najbardziej ich drażniło, że musieli salutować. Z początku chodziliśmy w mundurach amerykańskich zielonych, ale kapral miał dwie belki, a u Amerykanów to jest stopień podoficerski – podporucznik, porucznik. Szedł Amerykanin i musiał Polakowi salutować. To ich drażniło.
- Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś jeszcze, czego na przykład nikt do tej pory nie powiedział? Jaka jest pańska opinia na temat Powstania?
Chyba do końca nie było zorganizowane. Tak mi się wydaje, ale może takie warunki były. Z łącznością nie było najlepiej. Uzbrojenie było, jakie było, innego nie mogło być. Zasadnicza sprawa, Powstanie nie było przewidziane na tak długi okres i to był główny powód upadku Powstania.
- Gdyby można było cofnąć czas i pan znowu znalazłby się 1 sierpnia na prawym brzegu Warszawy, czy przeprawiłby się pan znowu do Powstania, żeby wziąć w nim udział?
Oczywiście, że tak.
Warszawa, 14 maja 2007 roku
Rozmowę prowadził Radosław Paciorek