Jestem Zdzisław Wyszomirski, urodziłem się w Warszawie w 1925 roku.
Cały czas teraz jestem w Warszawie. Do Powstania mieszkaliśmy w Warszawie, tutaj niedaleko stąd, na Chłodnej, no i później tak się składało, że zawsze [mieszkałem] w Warszawie i przeważnie na Woli.
O tak, pamiętam.
My byliśmy, jak zwykle co roku, jak to się dawniej określało, na letnisku, na letniakach. Nas było troje rodzeństwa, matka zajmowała się domem i wychowaniem nas, oczywiście nie pracowała, ojciec prowadził piekarnię. Zawsze co roku przed wojną wyjeżdżaliśmy na dwa miesiące na letnisko i wybuch wojny zastał nas właśnie na Podlasiu, na takim letnisku. To było… Pierwszego to bodajże był piątek, 1 września, i wtedy rano przyjechaliśmy autobusem krążącym na tej trasie do Warszawy, na ulicę Chłodną, gdzie mieszkaliśmy.
Rano, 1 września.
Różne opinie były co do wojny. Ja mówię… Urzędowa i inna. Ale byliśmy… Przez to, że wtedy przyjechaliśmy, to przeżyliśmy oblężenie Warszawy.
No tak, przede wszystkim pierwszy nalot. Mieszkaliśmy na Chłodnej, to jest między Żelazną a Wronią. Chłodna to była taka, można powiedzieć, Marszałkowska dzielnicy wolskiej – szeroka ulica (do dzisiaj niezmieniona jest, jeżeli chodzi o szerokość), oświetlona, tramwaje, wiele sklepów. Piękna ulica była. No i pierwszy nalot, któregoś dnia, nie pamiętam, jak były bombardowania. No to wtedy bardzo to przeżyłem. Przeżyłem w tym sensie, że jak tylko huk i błysk się usłyszało, no to schowałem się głęboko gdzieś w piwnicy, no bo rodzice i wszyscy w czasie nalotu zaalarmowani syrenami schodzili do piwnicy. A ja z jednej klatki schodowej z lęku uciekłem do drugiej klatki schodowej tejże samej oficyny. Tak że to pamiętam. Później było oczywiście oblężenie Warszawy, dwadzieścia parę dni trwało. Warszawa była ostrzeliwana przez niemiecką artylerię, bombardowana i to…
No, trochę tak, się przywykło. To była bodajże ostatnia niedziela września i wtedy Hitler wydał rozkaz, żeby formalnie bombardować również dzielnice mieszkalne. Bo wysuwali żądania kapitulacji w stosunku do dowództwa obrony Warszawy, oczywiście my odmawialiśmy i wtedy formalnie wydał rozkaz bombardowania dzielnic mieszkalnych. Bo tak to oni twierdzili, przynajmniej oficjalnie, że tylko obiekty wojskowe bombardują, co było oczywiście nieprawdą, bo nawet bombardowali szpitale, które były oznakowane, powiedzmy, [znakiem] Czerwonego Krzyża.
No i to było właśnie w ostatnią tę niedzielę, dwudziesty któryś września. Już zmrok zaczął zapadać, siedzieliśmy cały dzień, jak i wszyscy mieszkańcy tego budynku, tej oficyny i pozostałych. Siedzieliśmy w piwnicy. Ja mówię do matki: „Mamo, mnie się pić chce”. A matka mówi: „To masz klucze – a mieszkaliśmy na drugim piętrze – idź i tam stoją butelki napełnione wodą”. Bo wody w kranach nie było, napełniało się, gdzieś ze studni woda była donoszona. Ja wziąłem te klucze i poszedłem. Najpierw była kuchnia, od wschodu, stanąłem w tej kuchni, te butelki z wodą stały na parapecie, takie mniej więcej półlitrowe, ćwierćlitrowe. Wziąłem taką butelkę do ust, zacząłem pić, a wtedy – błysk i huk. Ze strachu rzuciłem butelkę, uciekłem do piwnicy, gdzieś się zaszyłem w jakimś dalekim kącie. Okazało się, że ta bomba (to nie była bomba, tak jak później były, dużego kalibru) uderzyła w naszą oficynę. Zrujnowała wszystko. Ja miałem szczęście – może ile… tak jak od tej ściany, tylko było tam węziej w tej piwnicy – że na tym kawałku się utrzymałem przy schodach, a tak to wszystko poleciało aż do parteru, cała ta oficyna, która miała trzy piętra. Tak że zostaliśmy przy tej piwnicy. Rodzice myśleli, że ja zginąłem, że poszedłem napić się wody – trzy piętra zwalone, mnie nie ma – a ja po jakimś czasie wyszedłem z tego zakamarka jakiejś piwnicy, dopiero zobaczyli, że ja na szczęście przeżyłem.
Tak, tak, mieszkaliśmy na drugim piętrze i wszystko zniszczone, kawałek kuchni został. A tak, tam były dwa pokoje, kuchnia, to wszystko poleciało tak jak ucięte.
No to początkowo zamieszkaliśmy w suterenie, bo przed wojną było dużo mieszkań w suterenach, na szczęście po wojnie to zlikwidowano. [Zamieszkaliśmy] w suterenie innej oficyny na kilka dni, a później u matki ciotecznej siostry na ulicy Jagiellońskiej.
Ja zamieszkiwałem tutaj, jak mówię, na Chłodnej i uczęszczałem do szkoły kilka domów dalej. To było 1 Państwowe Gimnazjum Kupieckie imienia Roeslerów.
W domu to była ciepła, serdeczna rodzina. Byliśmy tradycyjną rodziną, katolicką. Jak mówiłem, matka się nami zajmowała, chodziliśmy tu do kościoła Karola Boromeusza, bo to była też nasza parafia. No a szkoła, jeśli chodzi o szkołę powszechną (jak powiedziałem, to były szkoły powszechne), to uczęszczałem… Po prawej stronie, jak siedzimy, idąc w tamtym kierunku na wschód, koło kościoła Karola Boromeusza, po prawej stronie był zespół szkół powszechnych i tam do tej szkoły chodziłem. Tam sześć klas tej szkoły skończyłem.
Tak, w szkole należałem do harcerstwa. Chyba od czwartej lub piątej klasy należałem do harcerstwa, miałem mundur, jeździliśmy do lasu, wycieczki, jakieś zasady terenoznawstwa nam przedstawiano, różne tego rodzaju gry były. Pamiętam, był zjazd harcerski w Pomiechówku, to jest miejscowość pod Warszawą. Jeszcze tam generał nas odwiedzał, naszą drużynę w namiotach, jak tam kilka dni byliśmy właśnie w tym Pomiechówku na zjeździe harcerskim. I należałem… myślę, w czwartej lub w piątej klasie przystąpiłem.
O tak, tak, oczywiście. Mój ojciec był patriotą, ponieważ walczył… Ojciec tak: mieszkał w Warszawie od dziecka, chociaż w Warszawie się nie urodził. Został powołany do carskiego wojska, tak jak i wszyscy Polacy, jak wybuchła I wojna światowa. Był w tym wojsku rosyjskim, carskim, później dostał się do niemieckiej niewoli, dwa lata w Niemczech przebywał w niewoli i później wrócił do Polski, wstąpił do 1 Pułku Szwoleżerów, tam gdzie dowódcą pułku był pułkownik, późniejszy generał Wieniawa-Długoszowski, jeden z najbliższych współpracowników marszałka Piłsudskiego w zakresie spraw wojskowych. Nawet później był desygnowany na obczyźnie, w czasie wojny, na prezydenta Polski, no ale jak wiadomo, niestety popełnił samobójstwo w Nowym Jorku, wyskakując z okna apartamentu.
Tak, walczył, właśnie aż ten pułk szwoleżerów pod Kijowem się zatrzymał. W samym Kijowie nie był, ale doszli aż pod Kijów jako szwoleżerowie. No, uzyskał stopień, nie był zawodowym wojskowym, stopień wachmistrza, bo w wojskach… W kawalerii to są stopnie rotmistrz, porucznik, wachmistrz to sierżant. I wyszedł z wojska.
Nie, ojciec późno się ożenił, miał pięćdziesiąt kilka lat.
Do tej szkoły, którą zacząłem, to tam po egzaminie wstępnym, 1 września trzydziestego ósmego roku, w tym gimnazjum, tutaj na Chłodnej. […] I pierwszą klasę skończyłem normalnie, a później jak wróciliśmy już po oblężeniu Warszawy, po jakimś czasie ta szkoła wznowiła swoją działalność tutaj na Chłodnej i dalej istniała.
Legalnie istniejąca. W czasie okupacji Niemcy pozwalali tylko na szkolnictwo podstawowe, czyli powszechne i później zawodowe. Zawodowe były typu: szkoła techniczna pierwszego stopnia, jakby powiedzieć, drugiego lub szkoła handlowa. Po niemiecku to była Handelsfachschule, bo pieczątki były tej szkoły z napisem niemieckim i z napisem polskim, czyli szkoła handlowa wtedy to się określało – jeszcze nie kupiecka i zawodowa, fachowa szkoła handlowa. I cały czas uczęszczałem do tego, aż do matury. Skończyłem, powiedzmy, to gimnazjum, cztery klasy, a później to odpowiednik liceum, to się nie nazywało gimnazjum, liceum, tylko szkoła… Pierwsza klasa, druga i tak dalej. I skończyłem ją już w czterdziestym czwartym roku, właśnie zakończyłem w czerwcu czterdziestego czwartego roku. No, do tej szkoły miałem bardzo blisko, to było trzy, cztery kamienice, na Chłodnej. Ale ponieważ mieszkanie było zbombardowane, to później mieszkaliśmy na Gibalskiego (to jest na tyłach Okopowej, jak Żytnia), a później, kiedy Niemcy wyznaczyli granicę getta, to było obwieszczenie z podaniem granicy getta i termin, w jakim czasie ludność, tak zwana przez nich aryjska, czyli Polacy, mają się przenieść z obszaru przeznaczonego na getto. Z kolei ludność żydowska ma się przenieść do getta. No i ojciec zamienił nasze mieszkanie, zamienił na mieszkanie żydowskie na Górczewskiej. A ta granica, można powiedzieć na marginesie, początkowo, jak ogłosili, podali ten teren, opublikowali w tych swoich gazetach i w plakatach, to miała przebiegać, proszę panią, Karolkową. Tu miała być granica getta, na prawo to miało być getto, a na lewo jeszcze nie getto. A po paru dniach czy po tygodniu ogłosili właśnie, że przesuwają tę granicę, i ona właśnie przebiegała na Żelaznej. O, przesunęli. Ale myśmy już się nie przenosili do poprzedniego mieszkania, tylko mieszkaliśmy na Górczewskiej cały czas, aż do Powstania.
U nas w pierwszej klasie tego gimnazjum, w trzydziestym ósmym roku, był jeden Żyd, to znaczy taki kolega, chłopiec w naszym wieku, trzynaście lat, nazywał się Tanz. I był jeden Niemiec. Niemiec się nazywał Artur Spitz. Jak już szkoła wznowiła działalność, no to ani jeden, ani drugi się już nie pokazywali w szkole.
O tak, wiedziałem, wiedziałem, chodziłem. A jeszcze dodam, jeżeli chodzi o szkołę przedwojenną, no to była bardzo duża uwaga zwracana na naukę historii, języka polskiego, literatury. Ojciec, ponieważ był patriotą, no to mnie zabierał na różne uroczystości. Były zawody balonowe na Polu Mokotowskim, to dzisiaj naprzeciwko politechniki, to było w centrum Warszawy. Zawody bardzo dobre, międzynarodowe, imieniem Gordona Bennetta. Polacy tam pierwsze miejsca zajmowali. Były zawody lotnicze, tam lądował kapitan Baja, major Skarżyński, który pierwszy jako Polak przeleciał samolotem przez Atlantyk – o, takie różne uroczystości. Na placu Józefa Piłsudskiego byłem na takiej defiladzie, paradzie, pamiętam, raz z ojcem. Poza tym często mnie brał i chodziliśmy w niedzielę na zmianę warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza. To się uroczyście wtedy odbywało co niedziela, to też tam często chodziliśmy.
Tak, dumę. No i w szkole…
Ja byłem chłopakiem, mogę tylko powiedzieć. No, bardzo źle się czułem oczywiście. Ale z tego co się słyszało, powiedzmy, wśród rodziny, czy jak starsi rozmawiali, czy w czasie świąt, czy przy jakichś imieninach, to dla starszych osób to był wielki szok, no i dla nas też. Były hasła przed wojną, „jesteśmy silni, zwarci, gotowi”. No i dalej, taką piosenkę śpiewaliśmy w pierwszej klasie gimnazjum: „Nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie ruszy nic, bo z nami, Śmigły, Śmigły-Rydz”. I tym podobne. Tak bardzo nas narodowo wychowywano w szkołach – „jesteśmy silni, potężni” i tak dalej.
Ja widziałem… Ponieważ na Chłodnej mieszkaliśmy jeszcze kilka dni w suterenie, że tak powiem, lokalowo przygarnęli nas sąsiedzi, widziałem, jak żołnierze polscy szli do niewoli po kapitulacji w trzydziestym dziewiątym roku i przez Chłodną. Staliśmy, patrzyliśmy, ludność też patrzyła, szczególnie kobiety płakały, podawały im tam papierosy czy coś, a oni maszerowali Chłodną w kierunku zachodnim, tam na Łódź, Poznań. A później też widziałem, jak z kolei tą Chłodną Niemcy wkraczali, jak wchodzili butnie, z orkiestrą.
Nie no, można było stać i się przyglądać. A to jeszcze powiem, proszę panią, maj, czterdziesty rok, to było przed napadem Niemców na Związek Radziecki, to całymi godzinami właśnie Wolską, Chłodną maszerowali Niemcy, czołgi jechały i tak dalej. My staliśmy, patrzyliśmy jak na defiladzie, jako chłopcy, bo to ciekawe: różne formacje wojskowe, kawaleria niemiecka. Przecież stosunkowo dużo było, jak się okazuje, w wojsku niemieckim, nie tylko wojska pancerne. Patrzyliśmy jak na defiladzie. I pogłoski tak chodziły: idą na wschód, idą. A oficjalnie jak Związek Radziecki, z tego co przeczytałem, zapytywał Niemców, dlaczego to wojsko jest tak lokowane na wschodzie, to Niemcy odpowiedzieli oficjalnie, że chcą ich uchronić od nalotów alianckich, więc tu ich umieszczają, nad Bugiem. Bo granica przebiegała na Bugu, między naszym terenem okupowanym, między Niemcami a Sowietami.
Tak, tak, oczywiście [niezrozumiałe]. Przed wojną często się bywało w Ogrodzie Saskim, tam bardzo dużo żołnierzy chodziło, jak mieli wolne. Za rękę, pod rękę z dziewczynami, bo panny za mundurem to było „panny sznurem”. Zresztą widziałem i to parę razy, i to wszystko. No to [potem] tak się człowiek patrzył [na Niemców] jak na wroga. A poza tym pierwszy mord Niemców, który ogromne wrażenie zrobił na wszystkich, to była zbrodnia w Wawrze. Tam przyszło do restauracji w Wawrze dwóch Niemców…
Tak, tak, mówiło się właśnie i tam ci dwaj Niemcy… Doszło do kłótni, do potyczki i zabito tych dwóch żołnierzy. Za to Niemcy stu kilkudziesięciu mężczyzn wzięli i zamordowali, w odwecie za dwóch żołnierzy niemieckich. Ta pogłoska się rozeszła po całej Warszawie, zresztą były napisy na murach domów taką białą farbą: „Wawer pomścimy”. I to była taka pierwsza ich wielka zbrodnia i to już w październiku trzydziestego dziewiątego roku.2
Nie, więc ja powiedziałem, należałem od czwartej, piątej klasy szkoły, to harcerstwo było wtedy w tym zespole szkół na Chłodnej i też jak byłem w pierwszej klasie gimnazjum, też chodziłem na zbiórki, też należałem. A później jak Niemcy weszli, po jakimś czasie z drugim kolegą, też harcerzem, na Hrubieszowskiej przy Okopowej zamieszkiwał, poszliśmy się dowiedzieć i zapytaliśmy tam woźnego tej szkoły, którego znamy: „Proszę pana, czy są tu zbiórki harcerzy, co się z tym dzieje?”. – „Nie – mówi – nic się tu nie dzieje. Wy wiecie, że to jest surowo zabronione, wszelkiego rodzaju zbiórki i działalność”. I na tym poprzestało.
No, w ogóle z konspiracją, no to otrzymywało się od różnych osób czy od ojca nawet takie gazetki wydawane, tak zwane gazetki, jakieś informatory, gazetki. Urzędowy to był „Biuletyn Informacyjny” tego rozmiaru A4, to się czytywało o tym, co się dzieje. Poza tym też się czytywało, jedyna gazeta w języku polskim wychodziła, to był „Nowy Kurier Warszawski”. To też się przeglądało, czytywało. Poza tym Niemcy zainstalowali w różnych punktach miasta tak zwane szczekaczki, czyli odbiorniki radiowe, głośniki i w określonych godzinach podawali przez nie informacje, komunikaty ich dowództwa.
Tak, tak, to się też słuchało, człowiek był tak ogólnie zorientowany mniej więcej w tym wszystkim.
No mieliśmy dalej tę piekarnię, ona mieściła się na rogu Śliskiej, Twardej i Siennej, taki kwadrat.
Piekło się, proszę pani, chleb na kartki.
Tak, w Ratuszu właśnie były, można powiedzieć, polskie władze, tylko pod kierownictwem niemieckim. Dostawało się przydział mąki, soli, ewentualnie innych dodatków, cukru i wypiekało się chleb na kartki. Ten chleb rozwoziło się furgonami konnymi, rozwoziło się do różnych sklepów.
Tak, ojciec mnie zarejestrował, więc chodziłem, miałem dokument ze szkoły, legitymację szkolną i ojciec mnie też u siebie zarejestrował, że jestem uczniem w zawodzie piekarskim. No i nawet mnie tam nagabywał i kazał, żebym przychodził, żebym się uczył, że powinienem znać ten fach, skoro mamy piekarnię, żebym kiedyś w przyszłości ojcu pomagał. Tak że miałem też legitymację: „uczeń w zawodzie piekarskim”. Jak mi się tam zdarzało… A Niemcy zatrzymywali na ulicach, to było okropne. Zatrzymywali szczególnie młode osoby…
O, to kilkanaście razy zatrzymywano. Trzeba było się wylegitymować, co robię: czy uczę się, czy pracuję, gdzie to się okazywało. Miałem szczęście, że nie zatrzymano mnie na stałe, bo niektórych, ich zdaniem podejrzanych, to zatrzymywali na stałe i na Pawiak, do alei Szucha na tortury, czy należy do jakiejś organizacji podziemnej, czy jak. I kończyło się to często śmiercią, bo były plakaty z ogłoszeniami (zresztą i w Muzeum to też [jest]), z ogłoszeniami o zakładnikach, których brali z więźniów. Za jakąś tam akcję, jak oni to określali, sabotażową na kolei czy zabicie Niemców, to tam za jednego Niemca to dziesięciu, piętnastu Polaków rozstrzeliwali albo wieszali. A taka sławna to była… nie pamiętam, który to był rok… Naprzeciwko Sądów obecnych w alei Solidarności, to była dawniej ulica Leszno naprzeciwko, na balkonach pierwszego piętra powiesili kilkunastu Polaków.
Widziałem. Jak się my dowiedzieliśmy, to z kolegami poszliśmy to zobaczyć. I tak jak są Sądy po prawej stronie, te schody, to jak się to mówiło, z „rozpylaczami”, czyli z pistoletami maszynowymi, stali esesmani tam na tych schodach, w oddaleniu jeden od drugiego, a tu jak pielgrzymka Polacy przechodzili i patrzyli. Oni to pokazywali jako przykład, żeby nas zastraszyć, żeby im się całkowicie niewolniczo poddać i nie opierać się, nie sabotować, nie odbierać nieraz pojedynczym Niemcom broni (to tak zwane napady na żołnierzy niemieckich według [nich]). Przeszliśmy i okropne to było, wisieli tam z bosymi nogami.
No, lęk i chęć zemsty.
No ale w początkowym okresie, od trzydziestego dziewiątego roku, no to to, co tak się słyszało przy rozmowach starszych – no to wszyscy liczyli, takie było hasło: „Czym słoneczko wyżej, tym generał Sikorski bliżej”, że na wiosnę Francuzi pokonają Niemców. A okazało się, że odwrotnie, że w maju Niemcy ruszyli, obeszli Linię Maginota, która miała chronić Francuzów przed Niemcami, i zmusili ich do kapitulacji. Pamiętam, taki polonista, profesor Wróblewski… Francuzi skapitulowali, Paryż skapitulował, no i nie tylko Paryż. Ogłosili Francuzi: Paryż miastem otwartym. Ale Francuzi skapitulowali, więc rząd tego marszałka Petaina… I wtedy profesor Wróblewski wszedł do sali, mówi: „Chłopcy, dziś dzień żałoby, Francja skapitulowała”.
Wszyscy, generał Sikorki nawet liczył. Czytałem kiedyś w takim artykule, że na kilka dni przed kapitulacją to generał Sikorski na posiedzeniu swojego rządu we Francji powiedział, że sytuacja jest pod pełną kontrolą Francuzów. Okazało się, że nie – o ile my się broniliśmy w sumie jakieś pięć, sześć tygodni w trzydziestym dziewiątym roku, bo ostatnia polska armia generała Kleeberga skapitulowała z powodu braku broni gdzieś 5–6 października chyba, o tyle Francja w sześć, siedem tygodni upadła.
Słyszało się o tym właśnie, że Niemcy wkroczyli, a Żydzi się bronią.
I mój kolega ze szkoły powszechnej… Bo później on nie poszedł właśnie już do szkoły średniej i wtedy jeżeli się nie szło do szkoły średniej, to się kończyło siedem klas szkoły powszechnej, a jak się szło wyżej, to tylko sześć, do gimnazjum czy tam… I tu mieszkał na rogu Hrubieszowskiej i przy Okopowej, ale później jego rodzice się przeprowadzili na plac Krasińskich i tam zamieszkiwali w budynku, gdzie jest teraz Dom Powstańca Warszawskiego [pomnik Powstania Warszawskiego? – red.]. Tam ja poszedłem do niego i on mówi: „Chodź, zobaczysz, o tu”. A tam była granica getta. No i tam widziałem płonące to getto i tak dalej, te płomienie. Bardzo współczuliśmy Żydom. No ale co było zrobić? Zresztą Polska Podziemna pomagała, była organizacja „Żegota”, w której aktywnie działał Władysław Bartoszewski.
Była tam właśnie karuzela, była. Tak jak on mieszkał w tym domu, jak mówię, gdzie dzisiaj jest dom Powstańca, to może dwieście metrów od niego była ta karuzela i ta karuzela w tym czasie była czynna. Czynna i się kręcili… Ja tam nigdy na tej karuzeli nie jeździłem, ale widziałem, że rzeczywiście była czynna, się kręcili, a tu po lewej stronie, jak Muranowska, po drugiej stronie Długiej, no to tam płonęły budynki, strzały, dymy.
Nie, o tym nie myślałem. Zresztą Powstanie Warszawskie wybuchło w sierpniu czterdziestego czwartego roku, a powstanie w getcie to na Wielkanoc czterdziestego trzeciego roku. I w Powstaniu Warszawskim, można powiedzieć, ogólnie biorąc, że byliśmy żałośnie uzbrojeni, niedozbrojeni – mimo że od zakończenia powstania w getcie do Powstania Warszawskiego dozbrajano się, to jakie były możliwości. Według tego co dowódcy nasi twierdzili, to wspomagano w granicach możliwości właśnie te organizacje. Dwie organizacje bojowe były żydowskie: ŻOB, czyli Żydowska Organizacja Bojowa, gdzie był Edelman, Marek Edelman, ten lekarz z Łodzi…
A jeszcze, przepraszam, jeszcze powiem odnośnie tego… Matka mnie wysyłała często, żebym ojcu zaniósł obiad, bo ojciec preferował, że tak powiem, domowe żywienie. No i ja z koszykiem szedłem i szedłem ulicą Żelazną, a ta piekarnia nasza była jak Twarda – Twarda, Sienna, Śliska, tamtędy chodziłem. A przez Żelazną przebiegała granica getta. Żelazna to jak Mennica i tak dalej, tutaj od Chłodnej. Granica getta przegrodzona takim drutem kolczastym, po tej stronie, po prawej chodzili – pod kierownictwem Niemców, tylko Niemców było mniej – chodzili Ukraińcy, Litwini i Łotysze, w takich ciemnych, pamiętam, w czarnych, ciemnych mundurach. Litwini, mówiono na nich szaulisi, to chyba jest jakieś takie określenie, ich nazwa. Szaulisi chodzili i pilnowali po tej stronie, żeby nikt z tamtej strony się tu nie przedostał. I jak chodziłem, tu jak Mennica i tak dalej, to chyba do końca życia będę pamiętał, że leżeli Żydzi, prawie nadzy czy koszule rozpięte, wychudzeni jak szczapy, jęczeli. Po tej drugiej stronie, na ulicy po prostu tak leżeli miejscami. Jęczeli, wychudzeni, wygłodzeni. No, to był okropny widok, to bardzo na mnie działało, no naprawdę, jak przysłowiowy Łazarz, jak to się mówi. A jednocześnie bogaci Żydzi bawili się w lokalach, w innej… Zresztą to nawet przedstawione jest przez Polańskiego w jego filmie „Pianista”, jak to było. Policja żydowska przecież tam… Judenraty, czyli samorząd żydowski był.
Tak, gdzieś tak chyba od jesieni albo właściwie… Tak, chyba od jesieni czterdziestego trzeciego roku. Kuzyn mojego przyjaciela, ale też Powstańca, niestety już nie żyje, właśnie wciągnął nas do wojskowej organizacji podziemnej. Były zebrania w mieszkaniach organizacji i jeździliśmy nawet na Koło, na Bemowo, na te takie szkolenia w zakresie terenoznawstwa i musztry. Poza tym w mieszkaniach jak się spotykaliśmy, no to pistolet, zapoznanie się z pistoletem, z jego budową, używaniem i tak dalej. Nas zmobilizowano w tej organizacji w końcu miesiąca lipca…
W czterdziestym czwartym. I ponieważ to były ferie, to staliśmy na Pradze, na Śliwicach w szkole (szkoły były puste w czasie ferii). I tam chyba ze trzy, cztery dni staliśmy właśnie w tej szkole. Każdy z nas miał karabin. Nas była tam grupa może trzydziestu, trzydziestu paru, jak pamiętam, i mówiono nam, że mamy zabezpieczać przed Niemcami teren od strony Wisły po tamtej stronie. No i trzydziestego…
No nie, no to pytali nas się, tak, i przysięgę się składało, i tego…
No, jako wojskowa.
I że to jest armii polskiej, wojskowa. I, proszę pani, to było 31 lipca. Prawdopodobnie dlatego, że ten rozkaz o Powstaniu był jednak odwołany początkowo i się tam te terminy zmieniły, to 31 lipca pewnej grupie nas tam, którzy tam byliśmy w tej szkole właśnie zgrupowani, powiedziano, że kto jest z Warszawy lewobrzeżnej, to może iść odwiedzić rodziny i rano wrócić. I pewna grupa poszła, a druga grupa nas została tam na miejscu. Natomiast nazajutrz, 1 sierpnia z kolei nam powiedziano rano, że mogą ci pozostali pójść, którzy pochodzili z lewobrzeżnej, pójść sobie do rodzin i wrócić po południu, gdzieś na godzinę czwartą. Ja mieszkałem na Woli wtedy, tutaj na Górczewskiej, ja i dwóch moich kolegów, właśnie tutaj w pobliżu mieszkających – jeden na Okopowej, drugi na Lesznie, tutaj przyszliśmy i umówiliśmy się, że tam po południu, o drugiej pójdziemy i wrócimy tam na miejsce. I jak chcieliśmy pójść, to już most Kierbedzia był zamknięty, Niemcy nie przepuszczali.
Tak. Bardzo dużo było takich przypadków, że właśnie nie dopisała w jakimś sensie organizacja tego wszystkiego. Wiele osób nie dostało się do swoich macierzystych jednostek – i oficerów, i zwykłych żołnierzy. I wtedy…
Nie, nie mówiłem. Natomiast jeżeli… A jeszcze coś mogę powiedzieć na ten temat. Jeżeli chodzi o organizację konspiracyjną, mój ojciec jako były wojskowy, no to właśnie ci – to środowisko szwoleżerów – też obchodzili święta państwowe, rocznice urodzin marszałka Piłsudskiego…
O, byłem, też na pogrzebie marszałka Piłsudskiego.
Ale chcę właśnie powiedzieć o takiej jednej rzeczy. Tak jak mieliśmy tu piekarnię, która znalazła się w granicach getta, to ojciec zamienił się tą piekarnią na piekarnię z Żydem, który miał na Miedzianej 13, to róg placu Witkowskiego, tu jak później był Dom Słowa Polskiego. To był plac Witkowskiego, tak się nazywał. Na tę piekarnię się zamienił. Właścicielem tej kamienicy ( wysoka, solidna, pięciopiętrowa kamienica) był Koiszewski, pułkownik. Ojciec mi mówił: „To jest pułkownik Wojska Polskiego”. Już na emeryturze, taki widać, wysoki, postawny, zawsze chodził w butach oficerskich, to jest właściciel tego budynku, który mieszkał na parterze tej kamienicy. I ojciec też jako były kawalerzysta i on też kawalerzysta, ten pułkownik właśnie, porozumieli się i później się okazało, ojciec mi powiedział, że w magazynie jest piekarnia, jest sala produkcyjna, jest piecownia, gdzie są piece, poza tym jest magazyn wyrobów gotowych, czyli pieczywa, magazyn surowców i tak dalej. W magazynie surowców to tam właśnie ta organizacja wojskowa, do której należał pułkownik Koiszewski, miała magazyn broni. I co było dalej właśnie… I okazuje się…
Po Powstaniu mnie powiedział, tak to mnie nie mówił. Może uważał, że jak się powie młodemu, a Niemcy gdzieś wsadzą na Szucha czy na Pawiak, będą torturować, to może powiedzieć. Zresztą wszystko opierało się na konspiracji i słusznie. Niestety były takie wypadki, że był pogrzeb jakiegoś tam oficera i jego podkomendni poszli na ten pogrzeb, a Niemcy otoczyli kościół i tam kilkudziesięciu zabrali od razu z tego pogrzebu. Były takie wypadki. Też podobny wypadek był na Pradze, w kościele Floriana, tam na Sierakowskiego. Tak że mnie o tym powiedział. I później, jak się okazało, ten pułkownik Koiszewski to w czasie Powstania był całym komendantem dowództwa Narodowych Sił Zbrojnych Okręgu Warszawskiego. Spirydion Koiszewski, jest o nim wzmianka, opisana, nawet ze zdjęciem, w książce: „Narodowe Siły Zbrojne w czasie Powstania Warszawskiego”, która znajduje się w Instytucie Pamięci Narodowej.
No, miałem poglądy bardzo narodowe, żeby powstała ta Polska, się odrodziła, która była przed wojną. Zresztą to były bardzo piękne czasy. Bardzo ładnie to przedstawiono w filmie „Jutro idziemy do kina”, tym polskim filmie (ze dwa razy oglądałem), jakie były losy tych maturzystów, którzy uzyskali maturę właśnie w czerwcu trzydziestego dziewiątego roku. Pięknie to przedstawiono. Tak że miałem oczywiście poglądy katolickie i poglądy polskie, narodowe. Jak mówię, nas patriotycznie wychowywano.
Walką z Niemcami.
Dla mnie nie było jakiejś [różnicy]. Ważne, że to polska armia, organizacja wojskowa.
Proszę pani, wtedy poszliśmy, jak nie mogliśmy [przejść przez most] (to był most Kierbedzia, ten obecnie Śląsko-Dąbrowski), poszliśmy na Stare Miasto. Mówię, idziemy do tego kolegi, który tam się przeprowadził stąd właśnie na Długą. I tam poszliśmy jego odwiedzić, zobaczyć, co z nim się dzieje i tak dalej. Siedzieliśmy tam u niego, to był wtedy 1 sierpnia, usłyszeliśmy jakieś strzały ze strony… Nie, z tej strony jak plac Bankowy jest, z drugiej strony znów, jak Wytwórnia Papierów Wartościowych. Wyskoczyliśmy na ulicę i tak dalej, [zrozumieliśmy], że Powstanie się dzieje, że już się walki jakieś zaczęły na obrzeżach Starego Miasta i w ogóle w Warszawie. No i była budowana barykada na ulicy Kilińskiego. Przyłączyliśmy się do budowy tej barykady na ulicy Kilińskiego. Budowaliśmy tę barykadę, znosiło się tam sprzęt, inne rzeczy.
A na Kilińskiego, bodajże 1, było dowództwo właśnie batalionu harcerskiego. I tam był taki porucznik „Roman” (jak później się dowiedzieliśmy), że on werbował. Werbował nowych ochotników do tego batalionu harcerskiego. No, jak powiedziano nam, że harcerski, a człowiek był tam harcerzem we wczesnych latach, no to wstąpiliśmy do tego batalionu.
Tak, tak, od Powstania. Bo tak to [byłem związany] z tą organizacją na Pradze, do której się nie dostaliśmy.
Nie, żadnej broni nie miałem, skąd. Broń to tam mieliśmy na Pradze, każdy dostał karabin.
A jeszcze dodam – jak tam siedzieliśmy w tej szkole, to przez okno patrzymy: idzie dwóch Węgrów, żołnierzy węgierskich. Idą i tak się rozglądają na wszystkie strony. No, ich tam otoczyliśmy, a oni mówią, że oni zdezerterowali i się chcą do nas przyłączyć. I się przyłączyli. A jeszcze dodam, że po wojnie, jak się dowiedzieliśmy od tamtejszych mieszkańców, ciekawi byliśmy, co później [się] tam działo, jak nas nie było. Okazało się, że zaatakowali Niemców – ta nasza cała grupa, która tam była w tej szkole – i Niemcy wszystkich wybili niestety, rannych dobijali nawet. Tak tamtejsi mieszkańcy nam powiedzieli.
To Śliwice, a jaka to… Śliwice, szkoła, no to był tam chyba jedno- czy dwupiętrowy budynek tej szkoły. Pusta szkoła i nas tam zgrupowano. No, dobre pomieszczenia były na kwaterę.
W „Wigrach” początkowo, tam na Kilińskiego, bodajże byliśmy ze dwa, trzy dni, no to się takie prace pomocnicze wykonywało. Bo „Wigry” dzieliły się na tych, którzy wcześniej należeli do batalionu, i ta część tych wcześniejszych przeszła… Dowództwo miało zamiar przez Powązki, ewentualnie przez Wolę wyjść poza Warszawę do Kampinosu, żeby się dozbroić, bo tam takie żałosne uzbrojenie mieli. Ale nie udało się przejść, bo już tam Niemcy byli, i walczyli ci „starzy”, że tak powiem, „wigierczycy” walczyli na Okopowej, walczyli na cmentarzu ewangelickim, walczyli na Stawki.
My byliśmy tak zwany drugi rzut. I później oni przyszli…
Zakwaterowano [nas] w budynku Ministerstwa Sprawiedliwości na Długiej, Długa 7, ten cały wielki kompleks budynków. Tam nas zakwaterowano, my byliśmy 1 kompanią właśnie tego drugiego rzutu.
Dowódcą tej kompanii był właśnie porucznik „Roman”, później był ranny też, a jego zastępcą a naszym bezpośrednim takim dowódcą plutonu był, mówiło się porucznik, ale to był podporucznik „Korwin”.
Tam byliśmy zgromadzeni, zakwaterowani, no i tam zaczęto… W ogóle batalion harcerski, ten „Wigry”, to nie był batalionem przeznaczonym do walki na pierwszej linii, tylko batalionem odwodowym, w dyspozycji dowódcy Powstania, właśnie „Montera”, i wysyłano nasze poszczególne plutony czy kompanie na różne odcinki walki. I dlatego też jest skwer tutaj, przed kinem „Muranów” imieniem naszego batalionu, bo walczyliśmy w pałacu Mostowskich (stąd ten skwer później), walczyliśmy również na Kanonii, na Starym Mieście.
My mieliśmy przydział na Kanonii. I to było tak, że tutaj jak jest Jezuicka, na tyłach katedry. Niemcy przejeżdżali, zresztą starali się utrzymać tę trasę przez mosty na wschód, bo tędy przerzucali, była to ich droga zaopatrzenia i przerzucania wojska. A my… Była barykada na rogu Świętojański, jak wyjście jest, albo Świętojańskiej też. Tę barykadę to Batalion „Bończa” obsadzał. I stąd nawet jak tam byliśmy u nich i spoglądaliśmy, to widzieliśmy Niemców na placu Zamkowym, jak tam zjeżdżali od schodów. A my tutaj na Kanonii ten budynek narożny. (Ja tutaj nawet mam zdjęcie, ale to później). To był budynek dwupiętrowy, w oknach tego budynku były worki z mąką, z piaskiem i otwory – karabiny były strzelnicze, że jak Niemcy będą nacierać tutaj na tyły katedry, no to stąd będzie ogień prowadzony.
Tak, tak, strzelałem. Służba była tak zorganizowana, że dwadzieścia cztery godziny się było na barykadzie, się mówiło… Bo to już na rogu ulicy Jezuickiej, jak jest to wyjście do tego komisariatu, gdzie Grzegorza Przemyka katowali „emowcy”. To była barykada, my staliśmy właśnie też w tym budynku, a katedrę obsadzała w różnych okresach kompania szturmowa „Wigier”, złożona z dość dobrze uzbrojonych, starych tych „wigierczyków”, którzy byli w pierwszym rzucie.
Nie było. Z tym że oni mieli pierwszeństwo, bo byli przeszkoleni – Batalion „Wigry” to byli też harcmistrze, kilkudziesięciu harcmistrzów było i sprzed wojny, więc przede wszystkim ich wykorzystywano do tych bojowych różnych zadań, a nas trochę tak w drugim rzucie, jak to się określa, zwłaszcza że broni nie było. I było tak, że ja miałem też karabin na tym stanowisku w oknie, okna zwrócone tu na to przedpole, na tyłach katedry, to jak kończyło się służbę, to się zostawiało ten karabin. Miałem przez jakiś czas też hełm niemiecki, zostawiało się to, ten drugi obejmował i on przy tym był. Tak było. To nie tak, że miał ktoś broń przy sobie. Oficerowie to tam mieli pistolet, i to nie wszyscy. Zostawiało się i szło na tyły, szło się na kwaterę do pałacu Ministerstwa Sprawiedliwości.
A to teoretyczne były na tam na tej Pradze, na Pradze i nie tylko na Pradze, w tych mieszkaniach, gdzie się spotykaliśmy.
Nie, nie. Ale to dlatego ja mówię: „teoretycznie”. A później to też – tak, tak, no to właśnie w „Wigrach” dano karabiny do ręki, pokazano nam, jak operować nim, jak strzelać.
Dwa razy widziałem, że jak strzelałem – bo atakowali tutaj właśnie Niemcy – to widziałem, że tam dwa razy padł ten, to znaczy upadł ten, do którego celowałem. I tu Stare Miasto było otoczone przez tę brygadę zbrodniarzy kryminalistów pod dowództwem sławnego Dirlewangera, poza tym też byli „ronowcy”, to Rosyjska Narodowa Wyzwoleńcza Armia, „ronowcy” też byli u nich. To oni tu właśnie atakowali nas i tu były ciężkie walki o katedrę. W samej katedrze nie byłem, bo tu właśnie ta kompania szturmowa walczyła, ale też w tym budynku byłem, na tych stanowiskach.
A nie, to mówiło się…
Tak, tak. No i poza tym przecież później się czytało wiele o tych walkach i się to porównywało z tym, co samemu się przeżywało, co i jak było.
Nie, nie do końca. To było dwudziestego czwartego… No i tak się chodziło przez Rynek Starego Miasta – rano chodziliśmy i w następnym dniu wracaliśmy. I jeszcze powiem, kiedy wybuchł ten czołg-pułapka.
Gdzieś tak to była niedziela i to gdzieś w godzinach popołudniowych, może czwarta, piąta, usłyszeliśmy wielki wybuch. No myśleliśmy…
Na barykadzie, na barykadzie właśnie, Jezuicka i właśnie Kanonia. Myśleliśmy, że to może bomba wybuchła albo tak zwana szafa… Miasto i Stare Miasto ostrzeliwane było z tego pociągu pancernego tak zwanymi szafami. „Rycząca krowa”, bo jak ją nakręcali do strzału, to ona jak krowa ryczała i za chwilę był wybuch. [Myśleliśmy], że to jest jakiś taki wybuch, a później doszła wieść z miasta, że nie, że właśnie czołg naładowany materiałem wybuchowym wybuchł. I co się stało? Ten „czołg”… No i właśnie my mieliśmy tę kwaterę tam na Kilińskiego, Podwale i Kilińskiego, od tej strony mieliśmy naszą kwaterę. I właśnie w wyniku tego wybuchu „czołgu” ta część została tam zwalona, zniszczona, tego gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości i gdzieś bodajże dziesięciu zabitych z naszego batalionu i kilkunastu rannych.
Nie, tak na ogół to się znało tylko najbliższych kolegów. Nas było trzech takich naszych kolegów, przyjaciół ze szkoły i my się trzymaliśmy razem. A tak to każdy miał jakiś pseudonim. Z widzenia to się znało: to „Mściciel” jest, to tam „Koch”, to ten, to ten, ale tak bezpośrednio z nazwisk nie. Dopiero po wojnie się poznało po nazwiskach, a [wtedy] wszyscy występowali pod pseudonimami.
Tak, tak. I tutaj… I wtedy zmienili nam naszą siedzibę na Kilińskiego, bo tu wszystko było rozwalone.
Na drugi dzień.
Nie, jeszcze były ślady, okropnie to jeszcze wyglądało. Krew, ślady, porozwalane – okropne rzeczy, okropne. Chyba się nigdy nie zapomni tych rzeczy. To tak jak widoku tych Żydów leżących na ulicy Żelaznej, z rozdartymi koszulami, bez koszul, takie szczapy, tak jak nieraz pokazują więźniów z obozów koncentracyjnych.
No „Murzyn”.
Dlatego że zawsze tak od maja do września silnie się opalałem, zresztą nie tylko ja, ale inni też. Na ogół mam cerę śniadą, a później byłem nie brunetem a szatynem, ale kręcone, bujne włosy, to koledzy mnie w szkole powszechnej zaczęli nazywać: „Ty to jak Murzyn”. No to niech będzie „Murzyn”.
Dwudziestego czwartego było natarcie niemieckie od strony tutaj i Zamku, i katedry, po prawej stronie, i od dołu, od ulicy Brzozowej. I tutaj wtedy mnie wyznaczono, żebym stał tu z karabinem i tam jak się pojawią, to strzelał tu w dół, jak jest takie przejście. Zaszli nas z boku i obrzucili granatami, granatami czy granatem. Jak tak siedziałem za takim załomem z karabinem, patrzyłem, że jak się pokaże, to żeby strzelać od tej strony, od dołu, i tutaj rzucili granat i odłamkami granatu zostałem trafiony. Miałem na sobie czapkę furażerkę, taką poniemiecką, bo nas umundurowano tam, bo były wielkie magazyny mundurowe niemieckie na Stawkach, i później…
Panterkę miałem, czapkę furażerkę niemiecką… I jak poczułem jakby uderzenie tu, to tak półomdlałem, przykleiłem się, wypuściłem karabin z ręki i tutaj biorę ręką, a tutaj krew się leje mi po tej stronie, bo miałem tu przeciętą tętnicę nawet, oprócz kości. Do dzisiaj tu jest blizna po tylu latach. Jak zostałem ranny, to mnie odprowadzono do koleżanek sanitariuszek, nałożono jakiś opatrunek i odprowadzono do punktu sanitarnego już tam na Starym Mieście, na Kilińskiego.
A w ogóle tam był szpital w tym budynku Ministerstwa Sprawiedliwości. Nasz wielki, batalionowy szpital. Nałożono mnie tam jakiś opatrunek uciskowy, owiązano głowę, ale ta krew to na zasadzie, że miało tamować ucisk bandażami, ale ciągle ona przepływała. Później jeszcze wiele miesięcy potem, po tej ranie, to mnie ropa wyciekała tutaj z głowy – przez kilka miesięcy już po tej ranie. Już później byłem zwolniony z tej służby.
Nie, nie, mnie tylko opatrzono i tak dalej. A w szpitalach było bardzo ciasno, brak odpowiednich lekarstw i tak dalej.
Nie, nie leżałem, mogłem chodzić. Bo mnie tutaj opatrzono też szyję, bo w szyi miałem, też odłamkami, dostałem, ale drobnymi, a taka główna rana to była tutaj. No i później ja pozostawałem dalej z kolegami, tylko z tym że nie chodziłem już na pierwszą linię. Bo nawet dla zdrowych broni nie było, to jak ktoś był ranny, to już był wycofywany z tego obowiązku chodzenia na pierwszą linię czy do walki.
Tak, no to takie pomocnicze, gospodarcze… Przy wzmacnianiu barykad, chodziło się po piwnicach, wzywało się cywilów, bo wszyscy mieszkańcy siedzieli w piwnicach, żeby wychodzili i pomagali przenosić rannych i tak dalej, takie różne… Czynności związane z zaopatrzeniem, z przenoszeniem, z gaszeniem pożarów, to w miarę możliwości tutaj się…
No to chodziliśmy w jeden, dwóch, prosimy, żeby mężczyźni wyszli i pomagali nam przenosić jakieś worki czy odkopywać rannych gdzieś albo zasypanych, po bombach uporządkować. „Tak, chętnie”. Ale już w ostatnich dniach Powstania na Starym Mieście no to nie wszyscy tacy chętni byli do tej pomocy.
Początkowo był wielki entuzjazm, radość, wiwaty i tak dalej – bohaterowie. A później, jak to trwało prawie miesiąc, w ogóle miesiąc… Bo początkowo Stare Miasto to stosunkowo było spokojnie, nawet bodajże w pierwszą niedzielę to byliśmy w kościele garnizonowym, obecna katedra na Długiej, to w szyku, oddziałami poszczególnymi, a później tak Niemcy się wzięli za Stare Miasto. Tak że później to różnie to bywało. A już pod koniec to się słyszało o tym, że cywile chcą wychodzić, biorą prześcieradła, z prześcieradłami jako białe flagi chcą iść do Niemców. Nawet barykadę gdzieś tam chcieli rozebrać, żeby pójść do Niemców i oddać się na ich łaskę i niełaskę. Tak że bardzo różnie bywało.
Nie, osobiście nie, ale słyszałem.
Że mieli dosyć tego, z ich punktu widzenia, koszmaru.
No nie bardzo, no bo co – iść na łaskę i niełaskę do Niemców to trudno… Zresztą inaczej osoba osiemnastoletnia reaguje, a inaczej osoba, która ma dzieci, żonę czy tam matkę, ojca i siedzi całymi dniami w piwnicy i głoduje też.
Więc jak mieliśmy te kwatery, to była stołówka na parterze, a nasza kwatera przed wybuchem tego „czołgu” to była na pierwszym piętrze. Pierwsze czy drugie… Stołówka była na parterze, chodziło się na tę stołówkę i okna były otwarte, bo to sierpień, a w suterenie tego budynku był nasz szpital. Jeżeli ktoś ranny zmarł od ran i tak dalej, to te zwłoki wynosili i kładli na podwórzu. My tutaj jemy, przez okno widzimy, a tam, powiedzmy, dziesięć metrów od nas leżą różne zwłoki i to nie tylko zwłoki zabitych, sztywne jak po normalnej śmierci, ale to z roztrzaskaną głową, to bez ręki. No, okropna rzecz. Spoglądaliśmy na to, a tu jedliśmy. Jakoś oswoiliśmy się z tym. Dzisiaj to by człowiek nawet do ust kęsa nie wziął, gdyby widział taki widok. Później ich gdzieś zabierano i chowano w zbiorowych grobach. A ponieważ szpital był w suterenie, później jeszcze ten szpital rozszerzono na piętro, bo tych rannych przybywało, to dużo właśnie umierało z ran. Nie było leków przecież.
Jeśli chodzi o jedzenie, to było tak: była zupa na winie. Były duże zapasy wina u Fukiera sławnego, no i wojsko oczywiście to przejęło. Było to wino, ta zupa z rozwodnionego wina była tak jakby zupą owocową, się jadło. Kasza, jęczmień, tak zwana plujka się mówiło, ponieważ w zębach zostawała, ziarno nieprzetworzone, nieprzemielone na kaszę, „plujka”. Czarna kawa, pieczywo, takie placki. I było dużo, dużo… mieliśmy konserwy mięsne, przeważnie końskie, z magazynów poniemieckich, które były na Stawkach. Tam były wielkie magazyny niemieckie na Stawkach: żywnościowe, mundurowe i to wszystko przejęto, jak nasi Stawki opanowali.
Nie, nie chodziłem.
Woda… Dużo było studni, były… Dużo studni… W Warszawie…
Nie przypominam sobie, żeby było. Dużo było studni, ustawiały się kolejki do tych studni z kubełkami, z naczyniami – ludzie, cywile – nosiło się tę wodę. Pomagało się tam nawet nieraz im to nosić.
Nie. A jeszcze tutaj dodam, że na przykład dowódca naszego plutonu, porucznik „Korwin”… Jak zajmowaliśmy właśnie to piętro i te stanowiska, to tam było pianino. Ładnie urządzone było mieszkanie, bo tam przeważnie księża mieszkali, nie kanonicy. Mieszkanie było, pianino i on grał na pianinie, bo potrafił, przeważnie „Warszawiankę”, nieraz też podśpiewywaliśmy. Tak że wtedy Niemcy musieli nas słyszeć. A oni przeważnie atakowali… W nocy to nie atakowali, przynajmniej w tym czasie, jak ja byłem na tych stanowiskach, ale nad ranem często ruszali do ataku. Tak że to była, że to była taka, przypomniało mi się, rozrywka, że grał, śpiewaliśmy. A tak to nie.
A było, było. Ten Fogg śpiewał, pamiętam, tak, tak.
Dla ludności cywilnej, w ogóle dla wszystkich na ulicy. Było na Starym Mieście, jeszcze to było, zanim ten czołg wybuchł. Pamiętam, że przez okna wyglądaliśmy i tam był tłum ludzi na rogu Podwala i Kilińskiego, i on tam śpiewał, Fogg. Tak że artyści, którzy tam się znaleźli, czy piosenkarki, czy szczególnie Mieczysław Fogg, no to właśnie dawali takie koncerty dla wszystkich.
Nie, nie.
Nie wiem, nie widziałem.
A tak, tak, to widziałem ich, tak. Żydzi to greccy byli, przeważnie greccy. Trudno było się z nimi porozumieć i oni właśnie wykonywali czynności gospodarcze. Później, jak kiedyś przeczytałem, że jakoby oni też walczyli z bronią w ręku, to uważam, że to nie odpowiadało prawdzie, bo czynności gospodarcze… My nie mieliśmy broni, a jeszcze by dali im. Przesada.
Miało być… Kiedyś jak spaliśmy, zbudzono nas, że jest ewakuacja rannych do Śródmieścia. A ja mówię: „Nie, ja zostaję z kolegami – z tymi moimi takimi jakby przyjaciółmi serdecznymi – zostaję z nimi dalej. Oni dalej chodzą na stanowiska, walczą. Zostaję”. No i później za dzień czy dwa w ogóle była próba przebicia się ze Starego Miasta do Śródmieścia poprzez plac Bankowy, tutaj Senatorską, kościół Świętego Antoniego. Zgromadzono nas wtedy na Długiej, pamiętam, że wiele godzin staliśmy na ulicy Długiej. Specjalne, uzbrojone oddziały poszły utorować tę drogę, żeby się przebić, ale przez wiele godzin tam walczyły, nie udało się przebić, Niemcy nie przepuścili. Bo na Królewskiej byli nasi od strony Śródmieścia, a tu było właśnie od Starego Miasta, przez plac Bankowy, przez te tereny jak Tłomackie tutaj… I ewakuować się górą.
Tak, tak. „Tam będzie przebicie – nam powiedziano – a wy tu stójcie, czekajcie”. Staliśmy, ci, którzy nie poszli w tym rzucie do przebijania się. „Czekajcie. Jest taki plan, że się przejdzie górą przez Ogród Saski do Śródmieścia”. Wiele godzin czekaliśmy, do rana, ale to się nie udało. I wtedy właśnie Niemcy jak się zorientowali, zaczęło świtać koło godziny piątej, szóstej rano, to był już 1 września, to nadleciały samoloty niemieckie i zaczęły bombardowania. Wszyscy się rozpierzchliśmy i ja się z kolegami znalazłem w jakimś domu na rogu Miodowej i Długiej chyba. I był nalot niemiecki – bombardowali, poza tym ostrzeliwali też z dział, z karabinów maszynowych.
Tu już Niemcy podchodzili, jak obecnie są te sądy na placu Krasińskich, już tu blisko podchodzili. I jak samoloty odleciały, ciszej się zrobiło… I też była w tym czasie ewakuacja kanałami jednocześnie, bo tam właz na placu Krasińskich był, no to próbowaliśmy właśnie się dostać do tego włazu, żeby przejść kanałami do Śródmieścia. Wiedzieliśmy, że jest komunikacja ze Śródmieściem. Zresztą normalna, regularna wojskowa komunikacja była. I wtedy w pewnej chwili też do tego włazu jakoś udało mnie się tam doskoczyć, wczołgać i opuściłem się. Bo właz w ten sposób wygląda, [najpierw] w pionie, a później jest rozgałęzienie na boki. I jak po tych szczeblach czy jakichś tam stopniach szedłem, no to chyba ktoś, kto za mną tam się dostał do tego włazu, chyba postawił nogę czy stopę na moim ręku i ja właz puściłem, opadłem na dół tego. To chyba było ze dwa, trzy metry w dół. No i przez te kanały doszliśmy gdzieś około godziny szesnastej, siedemnastej, czyli kilka godzin, osiem, dziewięć godzin, do Śródmieścia. No a sam przemarsz przez te kanały to długo można był było mówić, ale to był przemarsz przez piekło. Nawet taka książka jest, był uczestnikiem, też Powstaniec, o nazwisku Podlewski, to wszystko świetnie opisał i ta książka…
Przemarsz przez piekło.
No to rzeczywiście piekło było, proszę pani.
Woda to nieraz była powyżej kolan. Żeby była to woda – to były ścieki, spław. A poza tym ci, którzy wcześniej do tego kanału weszli, a byli tam różni ewakuowani, wchodzili z różnymi bagażami, tobołkami, chociaż to było zabronione, żeby nie zablokować tego kanału. Poza tym też byli ranni, którzy zostawali w tym kanale, nie udało ich się przepychać. Były miejsca, gdzie kanał miał z osiemdziesiąt centymetrów, nie miał nawet metra wysokości, trzeba było się czołgać i było ślisko… To, co jest tu w tym Muzeum, to to jest atrapa tych kanałów, co było. Atrapa, może tak, konstrukcja taka. Przecież to był brud, kał, smród, zaduch, ciemność. Było powiedziane, żeby tylko trzymać się osoby poprzedzającej, żeby gdzieś się nie odłączyć, zagubi się człowiek w nim.
Cicho.
Jak się szło, były włazy już przez Niemców obsadzone. Bo to była trasa od placu Krasińskich przez Krakowskie Przedmieście, no i tu Niemcy w wielu miejscach byli osadzeni. I szczególnie jak się szło, jak się słyszało… Mówią: „Cicho, bo Niemcy mogą słyszeć”. A jak oni coś słyszeli, to rzucali granaty. Rzucił granat w pionie, ale ten granat jak pękał, się rozrywał, no to odłamki szły i na boki. Bo to wejście jest pionowe, a później rozgałęzia się na poziomy. Więc trzeba było być cicho. Że leją benzynę, było powiedziane – podpalają benzynę, ściana ognia i tak dalej. To okropna rzecz, to można byłoby mówić godzinami o tym. Ja nie sądziłem, że wyjdę z tego, że człowiek tam zginie. Zresztą to świetnie jest pokazane w filmie Wajdy „Kanał”, a świetnie opisane w tej książce Podlewskiego. Okropne. Ja nie sądziłem, że wyjdę. Już na końcu, ja pamiętam, tam jakieś światełko już – bo to ciemno było – się pokazało i tam od przodu mówią… Myśleliśmy, że to już Niemcy, a mówią, że nie, to z tej strony, od strony Śródmieścia wychodzili naprzeciwko i pomagali dotrzeć, dojść przewodnicy czy znający. Znający tę mapę kanałów wychodzili i jak się doszło do tego włazu, którym się wychodziło na górę, to mnie tam wyciągnęli po prostu z tego kanału do góry…
Pierwsze kroki po stopniach może ja dałem, a dalej to pamiętam, że mnie wyciągnęli z tego włazu na światło dzienne. To jak się weszło koło szóstej rano, no to się wyszło około czwartej po południu czy później, bo jeszcze było widno, koło czwartej. To było… Nie sądziłem, że to przejdę. No to już człowiek tylko się modlił, żeby [był] koniec z tym wszystkim. Coś okropnego. A jeszcze jęki rannych, a odgłosy – to to jest pogłos w takich zamkniętych pomieszczeniach. A jeszcze jak ktoś jęczy, ktoś klnie, ktoś się modli, to rzeczywiście piekło, piekło. To po tylu latach mniej więcej tak się to wszystko ma zakodowane w pamięci, ale tak na bieżąco… No, z tym że jak się miało osiemnaście lat, to się inaczej to przyjmowało, odczuwało.
Tak, tak, na rogu Nowego Światu i Wareckiej.
Nie, myśmy się rozproszyli wtedy, jak nadleciały samoloty niemieckie i zaczęły rzucać bomby.
Bardzo nisko oni latali. Oni nisko latali, tylko nie za nisko, żeby czasami jakiś odłamek bomby nie naruszył ich samolotów. Rzucali bomby i strzelali z karabinów maszynowych jak do kaczek. Tak samo na barykadzie było: jak nadlatywali, to z karabinów maszynowych strzelali, nawet się lotnika widziało, widziało się sylwetkę jego głowy, jak się tu stało, on tam nadlatywał tak nisko. No i się klęło na to, klęło się. Przychodzili z Gwardii Ludowej. Na Mostowej była barykada Gwardii Ludowej (tam późniejszy generał Edwin Rozłubirski nawet walczył jako porucznik), no to przynosili jakieś swoje gazetki, wydawali takie gazetki swoje, czytaliśmy. A my mówimy: „Co gazetki? Dlaczego ci wasi zza Wisły nie udzielą nam pomocy? A gazetki to przynosicie, propagandę”. Byliśmy bardzo… No, liczyło się, że Powstanie będzie parę dni trwało, a tu trwało…
Czekało się na pomoc.
A i przylatywały nasze samoloty, alianckie, te z zaopatrzeniem. Pamiętam jedną noc, bardzo widno było, oświetlone tymi racami, jakimś specjalnym oświetleniem z samolotów zrzucanym. I zrzuty były. No, u nas na Kanonię nic nie spadło, nie widziało się. Natomiast usłyszeliśmy nad ranem, że spadł samolot właśnie aliancki na Miodowej. Poszliśmy obejrzeć ten samolot, ten wrak, który tam leżał.
Wielkie było rozgoryczenie, że nie ma pomocy. Miało być kilka dni Powstanie, a tutaj już miesiąc czasu i nie widać żadnej konkretnej pomocy.
Przynosili gazetki, tak. No i w ogóle oni też namawiali podobno naszych żołnierzy, żeby wstępować do tego ich oddziału, ale… A ich komenda to była na Freta, bodajże pięć… Bomba uderzyła w ten dom na Freta i pięciu zostało z tej komendy AL-u, warszawskiej komendy AL-u, zabitych. Później byli pochowani tutaj na Krakowskim Przedmieściu, jak jest figura taka ze średniowiecza. Później ich przenieśli na cmentarz.
Nie, tutaj tak, na Mostowej tak. Podobnież nawet się nasze dowództwo z nimi kontaktowało i ten generał Edwin Rozłubirski… Zresztą mam zdjęcie z nim, bo później przychodził, dekorował nas Warszawskimi Krzyżami Powstańczymi, bo on był wysoko usytuowany później. On tam był porucznikiem.
No to jak Warecka, tutaj.
Jak mnie wyciągnęli, to gdzieś mnie tam zaprowadzili do prywatnego mieszkania jakiejś starszej pani. Tam mnie obmyto twarz, tego, no, rozebrano czy ja się rozebrałem, do łóżka położono, no i zasnąłem po tych wszystkich przeżyciach. Ile spałem, nie wiem, jak długo. Chyba na drugi dzień jak gdzieś się obudziłem nad wieczorem, no to też ta starsza pani jakoś się… To na Kopernika mieszkanie jakieś było, bo tam na Kopernika wszystkich przeważnie kierowano, głównie tych, którzy wychodzili z kanałów, przynajmniej z „Wigier”.
Nie, myśmy się zgubili z tymi kolegami, właśnie jak nadleciały te samoloty. Bo tak to staliśmy całą noc, że jako „Wigry” będziemy szli. Samoloty nadleciały, zaczęły strzelać, wszyscy się rozproszyli, chowając się po piwnicach, po domach – na Miodowej, na Długiej.
No i jak ja się tam zbudziłem, chyba wieczorem, no to tam ta starsza pani też mnie tam ugościła jedzeniem, piciem i tak dalej, ja jeszcze tam się chyba przespałem i na drugi dzień rano poszedłem. Mieliśmy tę piekarnię, prawda. Wiedziałem, że Powstanie ojca tam zastało, bo matka mieszkała na Woli z bratem moim i siostrą. To tam [ojca] zastało [Powstanie] i poszedłem zobaczyć, co tam się dzieje, że ojciec tam został. Tam poszedłem, już ta piekarnia była spalona od bomb zapalających. To był budynek parterowy, w jednym miejscu jednopiętrowy, tam były stajnie też. No, konie były wybite, bo konie były do zjedzenia. Tak samo było we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, tam mieliśmy cztery czy pięć koni do rozwożenia…
Też. Wojsko zarekwirowało, konie poszły do spożycia. Tak samo było tutaj. No i ja patrzę tam na podwórku właśnie… A oficyny po boku były. Z prawej strony właśnie były spalone te budynki, co ta piekarnia była, z tymi pomocniczymi pomieszczeniami, a po lewej stronie był duży budynek murowany i brama. Tam wyszła mieszkanka, a znała mnie z widzenia, bo ja przychodziłem tam do ojca (nawet w czterdziestym trzecim roku to tam jeden miesiąc ferii pracowałem, uczyłem się tego zawodu, pomagałem ojcu), i mówi: „Pana ojciec jest tutaj”. – „Gdzie?” – „A – mówi – tam w piwnicy u tej sąsiadki jest”. No i ojciec przyszedł, no i była radość, że ocalałem.
Nie, nie. Że ja ocalałem. No i ojciec mnie wziął wtedy, zaprowadził na Złotą, do swojego przyjaciela, którego piekarnia była jeszcze czynna, i to w suterenie na Złotej…
Tak, tak, przecież piekło się. Jeżeli coś było czynne, a było z czego, to się piekło. Mało czy więcej… Tam mnie rozebrano, zajęto się mną, opatrunek zmieniono i tak dalej. Okazało się, że mam wielką temperaturę. Później bańki mnie postawiono i zaczęto mnie leczyć. No i tam parę dni przebywałem. Jak już lepiej się poczułem, chciałem do swoich, do swojego oddziału, dowiedzieć się, co gdzie i jak, bo tu nie wiadomo. Tu ojciec ojcem i tak dalej.
Tak, tak.
No i poszedłem na opatrunek, bo tam w ogóle wiedziano, gdzie co… Był szpital na Mariańskiej, a to było niedaleko Złotej – Mariańska, w pobliżu. Poszedłem tam do szpitala na Mariańskiej, opatrunek mi zmieniono. Ja miałem taki, ja wiem, cały turban tego bandażu, bo to był ucisk tej rany, a ta krew ciągle tam się pojawiała na wierzchu. Tam legitymację swoją okazałem, bo miałem legitymację… To był taki sztywny kartonik mniej więcej tej wielkości i pseudonim tylko, batalion i koniec. Nie było nazwiska, nic, bo to konspiracja. Takie legitymacje nam dali tutaj w batalionie swojego czasu. Pytam się: „Gdzie jest batalion »Wigry« czy część jakaś, oddział? No co się dzieje?”. To mnie tam zaprowadzono do takiego gabinetu, tam był oficer, to był lekarz, nie lekarz, jak mnie zobaczył, tę ranę zobaczył, mówi: „W takim stanie to wy – mówi – idź… A jeśli macie gdzie się zatrzymać, no to idźcie i tam bądźcie. Bo ewentualnie można do szpitala, ale tutaj nie ma miejsc w szpitalach, tylu rannych jest… Tylko podajcie adres, gdzie… Nie wiemy, gdzie są »Wigry«. Może ich włączono do różnych oddziałów”. To resztki były przecież tych „Wigier”, które przeszły. Mówi: „Tylko podajcie według tej legitymacji, pod jakim adresem się znajdujecie, a tak – mówi – idźcie. Jak macie tam ojca, siedźcie i czekajcie. W razie czego, jak zajdzie potrzeba…”. Ja mówię: „A może tu u was się z czymś przydam – bo chodzić chodziłem jeszcze, to bolało, ale obwiązali – mogę tu coś wam pomóc”. „Nie – mówi – my tu mamy swoich tylu ochotników, nie ma potrzeby”. Wróciłem do ojca i do końca Powstania już tam z ojcem byłem i z tym jego przyjacielem, właścicielem.
Na Złotej.
To były bombardowania, ostrzeliwania, wszyscy siedzieli w piwnicach i czekali, co dalej, co będzie.
No, ten przyjaciel [miał piekarnię], no to tam mieli jedzenie. Nie wiem, tam trochę pieczywa produkował. Jak ktoś mąkę przyniósł, to upiekli jemu w tym piecu i tak dalej, to tam…
Nie, nie, tego to tam nie zaznałem. I tak do końca Powstania.
Nie no, tam to do piwnic przychodzili, więc rozmawiało się, ale tak to nie widziałem.
A no to to… A jeszcze dodam, że „Wigry” wydawały kilkanaście bodajże numerów pisma „Wigry”, gdzie opisywano różne rzeczy i poza tym też była prasa, te gazety takie formatu pół A4, takie gazetki, i opisywano walki, to było co czytać i [była] taka ogólna orientacja. Różne odezwy, wypowiedzi, różne komentarze uspokajające, co się dzieje, czy tu, czy nawet na zachodzie Europy, z nasłuchu radiowego podawane.
No to tam 2 października, trzeci.
No tak, to się rozeszło wszystko – koniec walk, ludność ma opuścić miasto, bo miasto jest frontowe, tak Niemcy tłumaczyli. Zresztą w akcie kapitulacji tak jest napisane, że ludność ma opuścić. Tylko nie napisali, że zniszczą to miasto potem.
Można powiedzieć, w pewnym sensie, z ogromnym smutkiem, z rozżaleniem, że tak się skończyło. Miało się skończyć zwycięstwem, a nie taką klęską i zniszczone… Tyle ludzi zginęło. Ludzi zginęło, miasto zniszczone, wszystko.
Nie, skąd. Mój dom to był na Górczewskiej. A tutaj piekarnia też była spalona.
Nie, nie było mowy. I w ogóle podawali, jeszcze jak byliśmy na Starym Mieście, że ludność z Woli… Byliśmy na Starym Mieście, cywile z Woli to uciekali, szczególnie mężczyźni i chłopcy, bo szybko rozeszła się wieść, że Niemcy mordują mężczyzn. Nawet początkowo i dzieci mordowali, i kobiety. A później, powoli, gdzieś koło 7 sierpnia przestali mordować kobiety grupowo, chyba że gdzieś indywidualnie może, natomiast mężczyzn nie, mężczyzn mordowali. Oni nazywali Powstańców, że to są bandyci, a dopiero 2 czy 3 września uznali prawa kombatanckie żołnierzy Armii Krajowej i tylko Armii Krajowej, żadnej Armii Ludowej nie. Było tak, to już później czytałem, że dowództwo Armii Krajowej wydawało legitymacje in blanco, żeby te inne oddziały, czy GL, czy syndykaliści, czy inni, wypisywali, że mają legitymację Armii Krajowej Bo była kapitulacja tylko w odniesieniu do żołnierzy Armii Krajowej.
Nie, to tam z tych piwnic powiedziane było, żeby wychodzić i [zabierać] wszystko, co mieli przy sobie. A myśmy mieli tylko to, co na sobie, to się wychodziło, później pędzili nas na Dworzec Zachodni i później do Pruszkowa.
Nie, to Niemcy przeważnie.
W jakimś sensie obojętnie, jako ludność cywilną.
No, patrzyli, patrzyli.
Okropne wrażenie. To były Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego, wielkie hale, brud, wielki brud, betonowe podłogi. Chyba ze dwa dni tam się siedziało w tym. Tak jak się stało, to się kładło i się spało, nie było co podłożyć nawet. Wydawali tam jakieś zupki, ale nie było nawet naczyń do tego. Tak że okropne rzeczy, no ale jakoś sobie tam…
Była. Ogłosili, że tak, żeby się stawić. Chorzy i tak dalej mogą się stawić, no i ja też poszedłem, się stawiłem. Lekarz niemiecki i polscy lekarze [sprawdzili], jaka rana, że to nie jest rana postrzałowa, bo jest inna, jak ktoś [ma] z kuli, a inna z odłamkiem.
Tak, tak. O, Niemcy na to patrzyli bardzo, jaką ranę ranny ma, i wyciągali nieraz, jak mieli… Wyciągali zresztą i zdrowych nawet. To Władysław Bartoszewski w swojej książce pisze, bo on wyszedł jako pracownik PCK i też się obawiali, że Niemcy mogą ich wyciągać, a on pracował w Komendzie Głównej AK.
Tak, ja powinienem [trafić] do szpitala. Ale ja tam jakoś przekręciłem się i udało mi się [przedostać] do tej grupy starych kobiet, mężczyzn, na Gubernię.
Tak, ojciec był starszy, tego ojca kolega też. Ten ojca kolega to miał dezynterię, kazali jemu spodnie spuszczać, zobaczyć, czy rzeczywiście ślady po dezynterii.
Zawieźli nas do Suchedniowa, wagony otwarte, takie towarowe. Ooo, jak nas wsadzili rano, to chyba tak gdzieś koło wieczora (chyba nocy nie spędzaliśmy w tym wagonie) dojechaliśmy do Suchedniowa. Tam właśnie były punkty RGO (Rada Główna Opiekuńcza), tam dawali każdemu jakiś posiłek: chleb, papierosy, kto palił.
A jeśli chodzi o ubranie, to jak myśmy się mundurowali tutaj, no to było powiedziane, że brać mundury, bo trudno szukać dopasowanego do siebie, i nakładać na swoje cywilne ubrania. To było lato, no to miało się spodnie, jakąś tam koszulę, jakąś bluzę na sobie. Ja wziąłem taką dość dużych rozmiarów kurtkę niemiecką, czapkę furażerkę i później jak był ten nalot na Miodowej, nie dostaliśmy się do kanału, to już myśleliśmy, że Niemcy przychodzą i tego, i zaczęli zrzucać te elementy umundurowania niemieckiego, żeby być jako cywil. Bo umundurowanie niemieckie to śmierć groziła nawet. Były takie wypadki. Zobaczyli, że ktoś miał buty niemieckie, to też: „Skąd miał buty? Ściągnął z Niemca. Bandyta”. Tak że miałem… [Byłem] w zwykłym [ubraniu], pamiętam, granatowe takie spodnie, taką jakąś kurtkę, koszulę.
Tak, tak. A tu jak wychodziliśmy, to jakoś ojciec mnie dał jakąś taką, mówiło się palto – jesionkę całą. Jakąś czapkę, jesionkę. Czapka na głowę nie wchodziła, bo ja miałem obandażowaną, wielką głowę, jak talerz.
Tak, wysadzili, no i tu już RGO się nami [zajęło]. Punkty, jakieś tam stołówki i tak dalej. Rada Główna Opiekuńcza to był odpowiednik PCK, które było rozwiązane po wejściu Niemców.
Pojechaliśmy do rodziny tego ojca kolegi, pod Kraków, powiat miechowski, wieś Przybysławice. Tam rodzina jego żony była. A tam przebywała już u tych jego rodziców jego żona z dwojgiem dzieci. I tam już u nich przebywaliśmy aż do wyzwolenia. A taka ciekawa rzecz: mianowicie tam był dwór w tych Przybysławicach i właścicielem tego dworu była rodzina Kozłowskich. Tym głównym właścicielem zarządzającym tym dworem był Kozłowski, nie pamiętam, [jak miał] na imię, rodzony brat byłego polskiego premiera. Był taki premier Kozłowski, polski, w którychś latach, który później znalazł się w Berlinie, jakoby sympatyzował z Niemcami, chciał by być może nawet jakiś rząd wasalny przy Niemcach mógł powstać pod jego kierownictwem. Takie pogłoski były. No i ci z tego dworu też nas bardzo tam wspomagali. Byliśmy przy tej rodzinie, ale też załatwili tam takie mieszkanie, załatwili nam pomieszczenie w jakiejś tam chałupie, takiej wiejskiej, i tam czekaliśmy.
Tak, tak. Ten dwór nam dawał przydziały drzewa do opalania, bo to jak w takiej chałupie wiejskiej, trzeba było ogrzewać, bo to był październik, później jeszcze listopad, grudzień i dopiero w połowie stycznia Rosjanie wyzwolili.
Tam nie. Ojciec to zaczął bułeczki piec w takim piecu wiejskim. Mąkę kupował, piekł bułeczki i te bułeczki tam dostarczał do sklepów wiejskich, to ja ojcu tam pomagałem te bułeczki dowozić, roznosić.
Ooo, bardzo dobrze, bardzo dobrze, jak bohaterów. Później tam też się trafiła… Była taka rodzina nauczycielska z Warszawy, no to te dzieci wiejskie uczyła języka francuskiego. Bardzo dobrze traktowali. Przybysławice to było jakieś trzydzieści kilometrów od Krakowa, na trasie do Krakowa. Miechów, Przybysławice.
Nie, dopiero później, jak wróciliśmy z ojcem.
Pod koniec stycznia. Najpierw ojciec sam pojechał (ja zostałem) poszukać, zobaczyć, dowiedzieć się. I okazało się, że matka przeżyła, w Piastowie przeżyła, była wypędzona z bratem, siostrą. Brat był o pięć lat młodszy, siostra o dwa. Mieli szczęście, bo w tym okresie na Woli to wszystkich mordowali: i kobiety, i młodzież, i dzieci. Jakoś ich to nie dotknęło. Wypędzili ich Niemcy.
A w styczniu, tak, tam. Radzieckich, tak.
Tak jest.
Tak z wyglądu no to nie bardzo w porównaniu z Niemcami. Niemcy mieli buty wyczyszczone, mundury ładnie skrojone, a tu… No ale to była wojna. Ważne, że oswobodzili nas z tej pierwszej okupacji. A jeszcze w międzyczasie, jak tam byliśmy, to kiedyś w nocy przyszli partyzanci, w tych Przybysławicach. Przyszli, że tam gdzieś są w tamtejszych lasach, no to tam gospodarze obdarzyli ich chlebem, mlekiem i tak dalej. I poszli dalej. Ale nie wiem, z jakiej grupy, z jakiej organizacji.
Proszę panią, później po wojnie były ogłoszenia, że… Zresztą tak samo jak i Niemcy, jak weszli, to też były ogłoszenia, że ktokolwiek… Aha, i jak Niemcy weszli do Polski, w Warszawie były ogłoszenia: kto był tam oficerem czy podoficerem zawodowym powinien się zgłosić, zarejestrować. Natomiast później już, kiedy byli Rosjanie, też były ogłoszenia, że kto należał do jakiejkolwiek organizacji wojskowej, politycznej, powinien się zgłosić. Ale ojciec powiedział, żeby lepiej się nie zgłaszać, nie wiadomo, co może być. Różnie tu się mówiło: że „na białe niedźwiedzie” wysyłają, później wsadzają… W Rembertowie był obóz żołnierzy AK.
Z jednym, ze Zdzisiem Jastrzębskim, no to gdzieś na wiosnę się spotkałem, a z drugim to już później, bo później mnie wzięli do wojska, to dopiero, jak on wrócił z Zachodu z tym moim przyjacielem, którego sąsiadkę za żonę, że tak powiem, wziąłem, bo była dziewczyną przez ścianę, ale jemu się nie podobała, a mnie się podobała.
Wojsko…
Mnie do wojska powołali w dwa miesiące po ślubie. Byłem wściekły.
Czterdziesty szósty. Wściekły, holender, no ale co było robić? Człowiek poszedł – trzeba, jak wzywają. I akurat mój rocznik poszedł, dwudziesty piąty, bo wcześniej brali dwudziesty trzeci, czwarty. I poszedłem do tego wojska, wywieźli nas do Jeleniej Góry, kompania warszawiaków. Na sześćdziesięciu to nas dwóch miało tylko matury i wszyscy warszawiacy po okresie rekruckim zajęli różne stanowiska, to znaczy [jako] magazynierzy, pisarze i tak dalej. Ja pracowałem w kancelarii jako pisarz, w Jeleniej Górze. Pół roku, a później mnie przeniesiono do Warszawy.
Nie, nie.
Ponieważ się nie przyznałem, to na szczęście nie odczuwałem szykan.
Tak, tak, Kazio Kąkol, pseudonim Koch miał. Tak.
Nie, nie z Powstania.
Tak, później, bo on był w innym. On starszy o pięć lat, on jest z dwudziestego roku. Wielki działacz, w PRL-u pełnomocnik rządu do spraw stosunków z Watykanem. Jest jego książka pod tytułem: „Spowiedź pogromcy kościoła”, w której opisuje, jak starał się możliwie dobrze dla kościoła czynić w tym czasie, kiedy był na tych stanowiskach.
Tak. Dawno go nie widziałem. Zresztą on dzisiaj ma dziewięćdziesiąt sześć lat, ale spotykałem się, bywał na naszych zebraniach.
Tak, tak. No bo w ogóle jeśli chodzi o „Wigry”, to ponieważ to była organizacja harcerska, to w tym pierwszym okresie ( zresztą przed wojną i po wojnie) raczej to byli studenci i uczniowie głównie, a później ochotnicy, to różnie. Tak że skład socjalny był różny później.
Decyzja była, uważam, konieczna. Były takie nastroje po pięciu latach koszmarnej okupacji, że gdyby nie wybuchło Powstanie, to i tak by pewne grupy na własną rękę atakowały Niemców i byłaby krwawa masakra. A tak, że było zorganizowane, to mniejszym kosztem to się odbyło. Tylko o dziwo, że po dwóch, trzech dniach Powstanie na Pradze upadło i Niemcy nie zniszczyli Pragi, jakoś nie zemścili się na szczęście, na Pradze. I przez to na przykład koledzy mojego ojca, którzy mieli piekarnię, taki przyjaciel Drzewiecki, ocalało to wszystko, wyszli cało z tego wszystkiego i mogli później nas wspomagać. Tak że to było konieczne. Zresztą o tym pisze też i Władysław Bartoszewski, też [mam] takie samo zdanie. To było konieczne. To było wyjście nienajlepsze, ale konieczne.
Nie, całkowicie zostało wszystko zniszczone. Były specjalne oddziały niemieckie, które z miotaczami płomieni [paliły] dom po domu. Najpierw przeglądali, czy nie ma czegoś wartościowego w danym domu, na przykład jakieś cenne obrazy, a później palili, rozpoczynali od piwnicy i palili, tak że zostawały tylko kikuty domów.
Niestety nie, nie mam nic. A zdjęcia, jakie mam, to dalszej rodziny, z Pragi, co się uchowało. Nic, wszystko przepadło. Wszystko, nic. Po pierwsze, przepadło wtedy, jak zbombardowano we wrześniu nasz dom, a później to, co później jeszcze, powiedzmy, przez te pięć lat jakoś zebrano czy od innych odzyskano. Nic, nic. Nawet tam pamiątki rodowe, herb kiedyś przodka, który został… dostał tytuł szlachcica, być może, że to od Jagiełły nawet. Wiem, że jako chłopak czytałem taki na koziej skórze, to znaczy pergamin z koziej skóry chyba, był wypisany herb, właśnie kolorem czerwonym, co miało świadczyć, że za zasługi wojenne był nadany herb przodkom. Nic nie zostało.
Warszawa, 7 grudnia 2015 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek