Zdzisław Jaworski „Ładnowski”
Zdzisław Jaworski. Urodzony 3 stycznia 1924 roku w Grodzisku Mazowieckim. Pseudonim „Ładnowski”. Stopień plutonowy podchorąży w Batalionie „Kiliński”, 4. kompania „Watra”.
- Gdzie pan chodził do szkoły przed wojną?
Chodziłem do szkoły podstawowej, w której byłem wychowany w duchu dosyć patriotycznym. Silnie oddziaływała na nas, uczniów szkoły podstawowej, nasza nauczycielka, pani Kochanowicz, która była działaczką legionową. Z mojej klasy jednym z uczniów był Kazimierz Sott, „Sokół”, który brał udział w zamachu na Kutscherę i zginął. To świadczy o tym, że patriotyzm był udziałem nie tylko jednostek, ale całych zespołów ludzi. Następnie po skończeniu podstawowej szkoły zacząłem chodzić do gimnazjum, które ukończyłem już na kompletach tajnego nauczania w okupację. Mieszkaliśmy już wówczas w Warszawie z rodziną i kontakt z organizacją akowską uzyskałem poprzez kolegów.
Brałem udział w akcji „Wawer”, której dowódcą był Borecki, jednocześnie dowódca naszej 4. kompanii „Watra”. Z jego polecenia zostaliśmy wespół z czterema innymi kolegami skierowani na podchorążówkę akowską. Ukończyliśmy ją w 1942 roku. Jako dowódca drużyny zostałem podporządkowany porucznikowi Kosterskiemu, dowódcy plutonu w IV kompanii „Watra”.
Działalność nasza polegała – w akcji „Wawer” – na pisaniu kredą lub innymi materiałami na murach domów różnych haseł, symbolów Polski Walczącej, „Pawiak pomścimy!” i tego typu historie. Następnie przeprowadzałem też szkolenie kilku członków mojej drużyny, było ich pięciu, z tym że do Powstania dotarł tylko jeden, natomiast pozostali mieszkańcy Pragi i prawej strony Wisły nie dotarli na Powstanie, na nasz punkt zborny. Naszym punktem, który podlegał zdobyciu, był budynek na rogu Leszna i Żelaznej, gdzie obecnie mieści się bodajże Rada Narodowa czy jakaś dzielnicowa jednostka administracyjna. W czasie okupacji była tam siedziba dosyć licznego oddziału żandarmerii, która obsługiwała ochronę getta i murów, patrolowali bramy wejściowe do getta i to było ich zadanie.
W pierwszej godzinie Powstania, w chwili natarcia na ten budynek zginął dowódca plutonu, o którym wspominałem, porucznik Kosterski, postrzelony albo przez snajpera, albo przez serię z karabinu maszynowego z bunkra, który był usytuowany w rejonie muru getta. Trochę to zdezorganizowało naszą dalszą działalność, ale sytuacja została opanowana. Dowódca kompanii „Watra” wyznaczył nowego dowódcę plutonu i szkołę tę atakowaliśmy w trzech natarciach. Niestety, żadne nie było udane, bo okazało się potem już, z autopsji powojennych, że w tej szkole były na korytarzach usytuowane na każdym piętrze bunkry, z których mogli strzelać z karabinów maszynowych do atakujących oddziałów.
- Może zostańmy jeszcze przy czasach okupacji. Jak wyglądał dzień powszedni Warszawy przed Powstaniem? Z czego pan i pana rodzina się utrzymywała?
Ojciec pracował, ja dorywczo szukałem różnych zatrudnień. W pierwszych dniach po wrześniu handlowało się różnymi rzeczami, które można było uczynić przedmiotem handlu, więc papierosy, artykuły przywożone ze wsi, wędliny, sery, inne tego typu historie. To było przedmiotem mojego handlu. Potem rozpocząłem pracować w wytwórni skrzynek do alkoholu, to były transporterki dla Monopolu Spirytusowego na ulicy Ząbkowskiej na Pradze, tam były dostarczane. Tam pracowałem kilka miesięcy. Zrezygnowałem z tej pracy i dalej handlowałem różnymi rzeczami, które – tak jak wspominałem – były przedmiotem handlu. To byłoby na tyle.
- Mówił pan o 6 sierpnia 1944 roku.
Tak. To było momentem przełomowym. Musieliśmy się wycofać, bo natarcie Niemców od strony Woli zbliżało się już do ulicy Żelaznej, tak że musieliśmy się wycofać i wycofaliśmy się na ulicę Marszałkowską. Tam było nasze miejsce postoju, z którego byliśmy kierowani na różne odcinki walk. Już z ulicy Marszałkowskiej byliśmy wysyłani do tak zwanego AGRIL-u na ulicę Łucką, bo żeby [osłonić] pozostałą część Śródmieścia, od strony atakujących przez [ulicę] Leszno i sąsiednie ulice Niemców, tam żeśmy stawiali im opór.
Otrzymaliśmy już wówczas na uzbrojenie jednego PIAT-a. To jest rodzaj działka (miał nazwę angielską: PIAT), to jest pocisk, tak zwany [ulowy], który miał bardzo wielką siłę przebicia. Jednym takim pociskiem uszkodzony został czołg i unieruchomiony. Niestety, nie zapalił się, tak że potem ściągnęli go Niemcy drugim czołgiem.
Podczas jednej z akcji dowódca kompanii Borecki został ranny i ewakuowany przez dwóch kolegów i sanitariuszkę w kierunku Śródmieścia do punktu szpitalnego. Na rogu znowu Żelaznej i Łuckiej został trafiony z działa czołgowego odłamkami. Stracił wzrok, twarz miał poharataną odłamkiem pocisku czołgowego, który trafił co prawda w barykadę, ale odłamki dosięgły go, tak że do 28 sierpnia przebywał w szpitalu. 28 sierpnia zmarł.
Nas wysyłano też na ulicę Królewską 16 do gmachu tak zwanej giełdy, który był maksymalnie wysunięty poza ulicę Królewską w stosunku do Ogrodu Saskiego, który był opanowany przez Niemców. Tam kilkakrotnie przez parę dni stanowiliśmy obsadę wespół z [innymi] oddziałami. To byłoby [tyle] z tych znaczących akcji.
Muszę wspomnieć też o tym, że 20 sierpnia nasza kompania uczestniczyła wespół z innymi oddziałami w zdobyciu PAST-y, gmachu telefonów na ulicy Zielnej. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności udział w tej akcji zakończył się sukcesem, głównie moim zdaniem dzięki temu, że wykorzystano tam motopompę i zapas ropy i benzyny. Taką mieszankę pompowano pompą strażacką i podpalono ten budynek. Inaczej trudno byłoby zdobyć ten budynek, bo znowu umocnienia wewnętrzne, jak żeśmy się przekonali, tak były silne, że atakować Niemców nie było można. Pomiędzy poszczególnymi kondygnacjami były rozpięte siatki metalowe, tak że rzucać granatem nie można było, a innej metody walki nie można było prowadzić, bo byli dobrze zaopatrzeni w broń przez dostawy ze strony Ogrodu Saskiego. W nocy czołgiem, tankietką dosyłano im uzupełnienia broni, amunicji i żywności. Szczęśliwie udało się ich wykurzyć stamtąd dzięki pożarowi. Tam się dostało do niewoli stu kilkunastu Niemców wespół z kilkunastoma pracownikami polskimi, którzy tam byli zatrudnieni i Niemcy ich tam przetrzymywali.
Dla mnie osobiście ten moment był dosyć upamiętniający, bo 21 sierpnia wespół z łączniczką, koleżanką moją, byliśmy w naszej kompanii i zawarliśmy związek małżeński 21 sierpnia w kaplicy na ulicy Moniuszki. Następnego dnia, niestety, kaplica została zburzona pociskiem z działa kolejowego, tak że odtworzyć nasze akta zawarcia związku małżeńskiego mogliśmy dopiero po zakończeniu wojny w 1947 roku, po moim powrocie od Andersa.
Pseudonim miała „Klonowska”, po zawarciu małżeństwa „Ładnowska”. Po zdobyciu PAST-y byliśmy wysyłani na placówki na rejon Nowego Światu, Foksal, w tamte rejony, do momentu, kiedy znowu natarcie Niemców od strony Powiśla spowodowało, że cała ta strona Nowego Światu została przez nich zajęta. Jednym z upamiętnionych w mojej pamięci momentów był atak na [restaurację] „Cristal” na rogu Alej Jerozolimskich i Brackiej. Tam, gdzie się mieścił i mieści bodajże „Orbis”, była restauracja „Cristal”. Dano nam polecenie, abyśmy odbili to Niemcom, bo tam były duże zapasy żywności. Fakt ten miał miejsce już 11 września i z żywnością było już bardzo krucho w Powstaniu. Podczas tej akcji zginął kolega, który na ulicy Łuckiej był strzelcem, który z PIAT-a unieruchomił niemiecki czołg. To był kolega Ireneusz Pietras, pseudonim „Wierzbicki”, i tam zginął od pocisków, które [padły] z przeciwnej strony Alej Jerozolimskich. Niemcy tam mieli placówkę (w domu Banku Gospodarstwa Kredytowego) dobrze wyposażonej w ciężką broń, w cekaem i właśnie z tego cekaemu kolega zginął.
11 września. To była jedna z naszych ostatnich akcji, do których nas skierowano.
Zakończenie Powstania zastało nas na ulicy Zgoda, gdzie było ostatnie nasze miejsce zakwaterowania. Stamtąd zbiórka do wymarszu do niewoli była na placu Grzybowskim i stamtąd Niemcy wyprowadzili nas do Ożarowa.
Następnego dnia do Lamsdorfu, do tak zwanego stalagu przejściowego, gdzie stamtąd segregowali – oficerów wysyłali do innych obozów, szeregowych do innych, nas, grupa około stu dwudziestu podchorążych, została w Lamsdorfie (obecnie to się nazywa Łambinowice w Opolskim). Do 24 stycznia byliśmy w tym obozie. Ponieważ 12 stycznia ruszyła rosyjska ofensywa na Wiśle, oni tak szybko się posuwali, że 24 stycznia już żeśmy słyszeli działania artylerii w rejonie obozu w Łambinowicach Opolskich. Opole już było też bombardowane artylerią.
Nasza grupa wespół z innymi nacjami pozostałymi w tym obozie, między innymi Francuzi, Anglicy, Serbowie, Słowacy, Rosjanie, byliśmy ewakuowani na zachód. Ewakuacja trwała aż do 24 kwietnia, gdzie pod Ingolstadtem nad Dunajem wyzwolili nas Amerykanie, bo amerykańska ofensywa ruszyła już dosyć dawno, dotarli aż w te rejony i nasza grupa wtedy około sześćdziesięciu podchorążych była w małej wiosce dwudziestu gospodarstw (wioska była niewielka) i tam nas zastało wyzwolenie.
Po kilku dniach wespół z oficerem łącznikowym przy armii amerykańskiej, Polakiem, zostaliśmy zwerbowani do organizowania w Ingolstadcie tak zwanego obozu dipisów, czyli
displaced persons, na który składali się ludzie, którzy byli zatrudnieni w gospodarstwach wiejskich, w fabrykach, byli jeńcy, byli więźniowie obozu w Dachau, bo też tam kilkudziesięciu było, tak że w sumie było tam około dwóch tysięcy Polaków.
Po kilku miesiącach, w lipcu organizacja UNESCO ewakuowała Włochów do Italii i kilku z nas zabrało się z nimi, chcąc dostać się do armii Andersa. Ponieważ w międzyczasie dowiedzieliśmy się, że Mikołajczyk został wysłany do Moskwy i tam uzgodniono, że będzie uczestniczył w rządzie w Polsce i prawdopodobnie armia Andersa też będzie wracała, wobec tego zdecydowaliśmy, że byłoby celowe wespół z armią się ewakuować. Włosi wydali nas Amerykanom w Innsbrucku, że chcemy się z nimi dostać do Italii. Wobec tego Amerykanie nas oddzielili od transportu. Ale mieliśmy szczęście, bo po paru godzinach trafiliśmy na kolumnę oficerów w Murnau, która była wieziona do Andersa. Zabraliśmy się razem z kolumną kilkudziesięciu wozów (chyba ponad tysiąc pięćset ludzi było) do portu San Giorgio we Włoszech, bo tam była wówczas kwatera Andersa, który ich tam witał. Nas oddzielono do obozu przejściowego, do którego przyjeżdżali dowódcy różnych jednostek wojskowych i rekrutowali...
W każdym razie tam żeśmy zostali wcieleni już formalnie do 2. Korpusu. Ponieważ dowództwo 2 Korpusu zdecydowało, że zarówno podchorążowie, jak i młodsi oficerowie wymagają przeszkolenia dla zdobycia wiedzy o współczesnym działaniu, metodach walki, uzbrojeniu i organizacji armii i tak dalej, więc zostały zorganizowane kursy dla młodszych oficerów, a dla podchorążych podchorążówka. We Włoszech w Materze były dwie podchorążówki. Jedna była podchorążówką piechoty, a druga artylerii. W podchorążówce artylerii wówczas był też podchorąży Armii Krajowej, syn Andersa, tak że mieliśmy fory u taty, bo tata był zainteresowany, żeby wszystko było bardzo dobrze zorganizowane.
Po skończeniu podchorążówki zostaliśmy delegowani do macierzystych oddziałów. Nam wespół z kilkoma kolegami przypadł udział do 12 szwadronu żandarmerii 2. Korpusu i wespół z tym szwadronem byliśmy ewakuowani znowu do Anglii chyba na przełomie października i listopada 1946 roku, bo już 2. Korpus został zlikwidowany, ewakuowany z Włoch, bo Włochy już zostały samodzielną republiką i w związku z tym Korpus nie miał tam prawa pobytu. W obozie przejściowym w Anglii zgłosiłem się na powrót do kraju, bo już dostałem wiadomość, że żona przeżyła ewakuację z Powstania i udało jej się odłączyć w drodze do Ożarowa i udała się do mojej rodziny w Grodzisku i tam przebywała. Dowiedziałem się o tym dopiero dzięki korespondencji do obozu, bo udało się nam nawiązać kontakt korespondencyjny.
Potem z Włoch pisałem do niej tu, do Polski, i zachęcała mnie, żeby wrócić ze względu na to, że prawdopodobnie Anders nie będzie wracał. Zresztą myśmy też już byli zorientowani, że 2. Korpus będzie rozwiązywany inną metodą, będzie skierowany do tak zwanego przysposobienia do życia cywilnego i żołnierze będą demobilizowani. Tak że w maju 1947 roku wróciłem do kraju.
- Wróćmy jeszcze do Powstania. Jak zapamiętał pan żołnierzy niemieckich spotkanych w walce?
Myśmy już rozróżniali ich. Były trzy niejako rodzaje charakteryzujące tych żołnierzy. Pierwszy to byli esesmani, którzy byli najbardziej bezwzględnymi i morderczo nastawieni do Powstańców. Drugą grupą był Wehrmacht, który nie był tak bardzo krwiożerczy i jeżeli mogli uniknąć bezpośredniej masakry, to unikali. A trzecia grupa to byli „ukraińcy” i „ronowcy”, którzy byli organizowani przez Dirlewangera, kryminalistów różnego rodzaju. To była najbardziej brutalna grupa Niemców, która przeprowadzała masakrę ludności na Woli, gdzie bezwzględnie mordowali wszystkich cywilów i wszystkich, kto im dosłownie wpadł w ręce; i dzieci, niemowlęta podobno nawet rozbijali o mur, żeby tylko niszczyć Polaków, tak byli krwiożerczo nastawieni.
- Jak pamięta pan jeńców złapanych w czasie ataku na PAST-ę?
Usiłowaliśmy dostać się do budynku, żeby zdobyć broń, bo ciągle nam owało broni. Udało się mnie osobiście [zdobyć] mauzerowski karabin ręczny. Potem, po wyjściu z gmachu broń została przez jednostki nasze rekwirowana, bo wszystka broń, którą tam zdobyta, musiała być zarejestrowana i rozdzielana rozkazami. Tak że nie udało nam się uzyskać osobistej broni.
- Dowódca drużyny był uzbrojony?
Tylko na czas działań bezpośrednich, a tak broni nie mieliśmy do samego końca.
- Jak ludność cywilna reagowała na waszą służbę?
Entuzjazm był przez cały sierpień, ludność bardzo pozytywnie odnosiła się do naszych ludzi. Cieszyli się, pierwsze chwile, szczególnie po opanowaniu miasta, rejonów, gdzie to się udało, entuzjazm ludzi był olbrzymi. Potem nastroje coraz bardziej minorowo się przedstawiały, bo zarówno ciężkie, ciągłe bombardowania, ze wszystkich rodzajów broni, lotnictwa i artylerii, najróżniejszych kalibrów artylerii, bo jak wiemy, i [ostrzeliwano] z działa kolejowego, z którego [trafiono] nasze pozycje na Marszałkowskiej 123/125. Potem rejon PAST-y był pociskami obrzucany dosłownie jakby grad padał. Po wojnie, już podczas rozbrajania budynku i okolicznych gruzów naliczono kilkadziesiąt pocisków i niewypałów, które powodowały na przykład zawalenie stropu kościoła Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim, gdzie zginęło około tysiąca ludzi od takiego jednego pocisku.
- Jakie panowały warunki w czasie Powstania? Chodzi mi o żywność, o higienę.
Do momentu kiedy na ulicy Krochmalnej browar „Haberbuscha” był w naszych rękach, zapasy były dosyć duże owsa i owies był naszym głównym środkiem żywności. Poza tym było tam jeszcze trochę podłego wina i kostki cukru. To było dosyć podstawowym naszym wyżywieniem. Owies się przetwarzało w młynkach ręcznych do kawy i gotowało się tak zwaną kaszę „pluj”, bo z osiorami, z plewami owies był mielony. Były przypadki nawet, że psa zjedzono, bo jedna z kobiet, która w jakiś sposób przetrzymała małego pieska, wiedząc, że u nas tę kaszę „pluj” się daje na pożywienie, to sądziła, że będziemy mogli tego pieska utrzymać. Niestety, jeden z kolegów, który potrafił to zrobić, spreparował go tak, że został zjedzony.
- To było w ostatnich dniach Powstania?
Tak, to było już w końcówce, dosłownie chyba na trzy czy cztery dni przed końcem, przed wymarszem już w ogóle.
- Jaki był dostęp do wody, do ustępu? Jak wyglądała higiena?
Były tylko studnie gdzieś kopane, czy w piwnicach po bombardowaniu, gdzie woda się jeszcze gromadziła, to z takich korzystano, ale tak to na ogół było ciężko dosyć z wodą.
- Czy miał pan kontakt z rodziną w czasie Powstania?
Nie. Matkę wysłałem do rodziny do Grodziska, wiedząc o tym, że to będzie trwało kilka dni, to żeby nie była narażona ewentualnie na jakieś [niebezpieczeństwo], bo była bardzo nerwowa, tak że udało się jej tam przedostać dosłownie w dniu wybuchu Powstania jeszcze, chyba o godzinie 16, kolejką WKD z ulicy Nowogrodzkiej wyjechała do rodziny, do której zresztą, tak jak wspominałem, żona potem też się dostała.
- Czy żonę pan poznał w czasie Powstania?
Nie, myśmy się znali jeszcze z czasów uczniowskich, przez całą okupację, tak że to była długotrwała znajomość. Zdecydowaliśmy się na zawarcie związku małżeńskiego po identycznym przypadku, jak w kompanii naszego batalionu, kompanii „Iskra” (to była bodajże 7. kompania). Tam też podchorąży i sanitariuszka zawarli związek małżeński kilka dni przed nami. Niestety, oni mieli mniej szczęścia, bo 20 czy 19 (już nie pamiętam dokładnie) jednym pociskiem prawie cała 7 kompania „Iskry” została zgładzona i to małżeństwo też straciło tam życie. To było właśnie na Marszałkowskiej 123. Podejrzewam, że tam musiał być tak zwany gołębiarz, który obserwował nasze ruchy, bo dosłownie to działo tak było obstrzelane wtedy, tak jak mówię, każdego pocisku musieliśmy obawiać się, że to będzie już ten śmiertelny.
- Jak dużo ślubów było w Powstaniu?
Dokładnie nie wiem, mogę tylko powiedzieć, że w pięćdziesiątą rocznicę Powstania było zorganizowane przez miasto spotkanie właśnie dla dekorowania odznaczeniami za długotrwałe pożycie małżeńskie i było chyba około trzydzieści małżeństw. [...]
- Jak wyglądało życie religijne w czasie Powstania?
Były msze w pierwszych dniach sierpnia, kiedy jeszcze, tak jak mówię, kaplica nie była zbombardowana. Natomiast potem już tylko księża kapelani przed akcją udzielali tak zwanego błogosławieństwa w obliczu śmierci i udzielali komunię.
Tak jak mówię, jak działo wtedy całą kompanię zgładziło, to na podwórzu zerwano bruk i kilka mogił zostało [wykopanych dla] tych, których się udało wydobyć z gruzów. Natomiast reszta została w gruzach. Też kolega, który zginął 11 września, został pogrzebany obok domu braci Jabłkowskich. Tam było podwórze domu jeszcze nie zbombardowanego i tam został pochowany na skwerku, a raczej to był rodzaj ogródka. Tam była ziemia jeszcze nie zbombardowana, nie zniszczona, to tam został pochowany. Ekshumacja tego kolegi była w 1947 roku.
Kwatery były wyznaczone w różnych wolnych lokalach, które albo zostały opuszczone przez ludność, albo placówki użyteczności publicznej, na przykład na Marszałkowskiej 125 było jakieś biuro, które w czasie Powstania oczywiście nie było wykorzystywane i tam był nasz punkt jednocześnie żywnościowy. Poza tym część ludzi przyjmowała wojsko do siebie na kwatery. Ale pod koniec Powstania to już schroniliśmy się głównie do opuszczonych przez ludzi lokali.
- Czy akcje prowadziliście tylko w dzień, czy były też nocne akcje?
Z 10 na 11 września była już po północy. Z tym że nie mam pewności, ale prawdopodobnie niedokładnie nas zorientowano o tym, że niemiecka placówka jest po przeciwnej stronie Alej Jerozolimskich, bo gdybyśmy się spodziewali tego, to można było ich obrzucić granatami, bo przez ulicę granatami można było dosięgnąć, ale to nas zaskoczyło i kolega zginął w nieefektownym, że tak powiem, czasie.
- Czy pamięta pan zrzuty nad Warszawą?
Tak. Z tym że nie pierwsze. Jeżeli dobrze pamiętam, to gdzieś między 10 a 11 sierpnia. Wówczas byliśmy na Marszałkowskiej 125 i widzieliśmy, jak nadlatują samoloty, które latały dosyć nisko nad domami, żeby uniknąć obstrzału przez Niemców. A zrzuty były w rejonie Starego Miasta. I na placu Grzybowskim. Właśnie tego PIAT-a, którego żeśmy wówczas dostali, to on pochodził ze zrzutów na plac Grzybowski.
- Czy w czasie Powstania słuchaliście radia albo czy mieliście dostęp do prasy?
Były „Biuletyny Informacyjne” rozsyłane przez oddziały łączności, gońców, małych chłopców, którzy je roznosili. Do radia nie było specjalnie dostępu, bo radiostacja „Błyskawica” była skierowana głównie na kontakt z Londynem, tak że myśmy nie mieli możliwości słuchać efektów jej działania.
- Czy była informacja na temat zbliżającej się ze wschodu Armii Czerwonej do Warszawy?
Tak, były uzyskane różnymi [drogami]. Nie znam nawet szczegółów, jak to było, w każdym bądź razie jeżeli chodzi o dotarcie Rosjan na Pragę i zajęcie Pragi, to wówczas 15 września zostałem skierowany na ostatnie piętro PAST-y, żeby obserwować ruchy Rosjan po stronie praskiej i ewentualnie działalność lotnictwa czy artylerii, żeby meldować potem, jak to się odbywało. Zostałem wyposażony w lornetkę, udało mi się wypatrzyć „berlingowców”, ale wtedy jeszcze nie było desantu na naszą stronę. Dopiero później to nastąpiło, dokładnie nawet nie wiem kiedy. W każdym bądź razie jeden z naszych oddziałów, z naszego batalionu, który był na Starym Mieście, porucznik „Osa”, oni byli w Wytwórni Papierów Wartościowych, bronili się prawie do ostatniego dnia sierpnia na Starym Mieście i potem kanałami ewakuowali się na naszą stronę, do Śródmieścia Północ. Jak zostali skierowani potem na Książęcą i w rejony bliżej Wisły (to się nazywało wówczas chyba ulica Wilanowska jeszcze czy potem ją chyba na Okrąg przemianowano czy coś takiego), mieli kontakt bezpośredni już z „berlingowcami”.
- A czy bezpośrednio z rotmistrzem „Leliwą” miał pan kontakt?
Tylko podczas ataku na PAST-ę [go] widziałem, bo na ogół bezpośredniej styczności raczej [nie miałem], ponieważ dostałem rozkaz być łącznikiem u majora „Zagończyka”, który był dowódcą naszego Północnego Śródmieścia i jednocześnie z naszej strony organizował przebicie do oddziałów ze Starego Miasta, które miało umożliwić przejście. Ale niestety ten atak się nie udał.
- Czy widok na Warszawę z PAST-y jakoś wpływał na późniejsze decyzje Komendy Głównej Armii Krajowej? Czy jakoś pomogło to w podejmowaniu decyzji odnośnie ataków?
Nie przypuszczam. Były jakieś kontakty. To już [wiem] tylko z historycznych opisów. Czytałem, że były jakieś kontakty z rosyjskimi oficerami, z jednym oficerem właściwie, który usiłował nawiązać łączności z Rosjanami, żeby w jakiś sposób zsynchronizować działania. Niestety to się nie udawało i nie wiem, jakie były potem losy tego oficera.
- Ale widział pan oddziały niemieckie, będąc na ostatnim piętrze PAST-y?
W Ogrodzie Saskim. Raczej wtedy, jak żeśmy byli delegowani na Królewską 16, do gmachu giełdy, to było można zaobserwować ich ruchy przez Ogród Saski, przez całą ich główną drogę ewakuacji, bo tamtędy przebiegała łączność z praską stroną. Jak wycofali się po ataku Rosjan na Pragę, to były ich ruchy też widoczne.
- A czy mieliście czas wolny?
Poza tymi natarciami, do których nas kierowano lub na placówki, były też wolne chwile.
- Czy miał pan wtedy kontakt z żoną?
Sporadycznie, bo była skierowana do majora „Zagończyka” na łączniczkę.
Tak, w maju.
- Jak wyglądało dalsze życie?
Rozpocząłem pracować w Centralnym Biurze Konstrukcyjnym Przemysłu Motoryzacyjnego. Żona tam pracowała i wiedząc o tym, że ona tam jest, zgłosiłem się tam do pracy. Po pewnym czasie zostałem zwolniony, bo uznano, że stanowię element niepewny politycznie, wobec tego nie mogę pracować w centralnej instytucji. Rozpocząłem znowu w innym, też centralnym biurze obrotu maszynami. Była organizowana jednostka, która miała dysponować całym parkiem maszynowym w Polsce. Robili przerzuty pomiędzy zakładami, przemysł zbrojeniowy, który zaczął się organizować, jeżeli potrzebował jakichś specjalistycznych maszyn, to one były w rejestrze tego biura i zostały przerzucane do przemysłu zbrojeniowego. Stamtąd też zostałem zwolniony i dopiero w 1953 roku udało mi się [znaleźć pracę] w neutralnym politycznie przemyśle pomocy naukowych dla szkół i tam pracowałem już do emerytury.
Żona pracowała najpierw w Biurze Przemysłu Motoryzacyjnego, potem w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu i potem stamtąd znowu zwolniono ją też jako tę niepewną politycznie, a rozpoczęła pracować w Biurze Projektów „Metroprojekt” i tam pracowała do emerytury.
Warszawa, 23 maja 2006 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys