Mój ojciec był zawodowym oficerem.
Ostatnio pułkownik. Był dowódcą VI Obwodu Praga. Zygmunt [Ignacy] Rylski, pseudonim „Grzegorz”, „Hańcza”, „Ząb”, „Nicet”. Moja mama była jego małżonką, jako młoda dziewczyna skończyła Konserwatorium Warszawskie w dziedzinie pianistyki. Nie pracowała, cały czas była przy mężu i z nami, wychowywała czworo dzieci.
Myśmy się wtedy znajdowali w mieście Dubno na Wołyniu, ojciec służył w 43. pułku „Legionu Bajończyków”, był w stopniu majora i był dowódcą I Batalionu. Myśmy się wyprowadzili z Jarosławia w ostatnich miesiącach 1938 roku, [gdzie ukończyłem drugą klasę Gimnazjum Ogólnokształcącego imienia Witkowskiego]. Ojciec został tam przeniesiony [wcześniej] i my jako dzieci razem z nim [potem] znaleźliśmy się w Dubnie.
1939 rok, miesiąc wrzesień – 17 i 18 września przyszła armia radziecka na teren Dubna i jak wiadomo, okupowała nasz kraj. W pierwszych dniach swojego pobytu oni nie weszli na teren koszar, widocznie mieli taki rozkaz, a my jako harcerze w ramach „Pogotowia Harcerskiego” przejęliśmy wszystkie klucze od furtek i bram pułkowych, bo [służba] kwatermistrzowska opuściła koszary, a my jako rodziny wojskowe i młodzież zostaliśmy sami na terenie koszar.
Z tym wiąże się pewna historia związana ze sztandarami pułkowymi, które myśmy znaleźli w gablotach, w kancelarii pułkowej, i ja wraz z kolegą Zbigniewem Kubickim te sztandary zabraliśmy. Jeden z tych sztandarów zakopaliśmy na terenie ogródków działkowych tuż przy budynku oficerskim – były budynki rodzin wojskowych oficerskie i podoficerskie – zakopaliśmy na naszej działce, a drugi płat sztandaru został u mnie w domu. [Po miesiącu] pobytu, kiedy Rosjanie weszli na teren koszar, nas wysiedlono na teren Surmicz, to znaczy na przedmieście Dubna. Dowiedzieliśmy się, że oni będą nas po kolei wywozić w głąb Rosji. [Byliśmy] uprzedzeni o tym fakcie [przez funkcjonariusza służby milicyjnej – Żyda], mama oddała część biżuterii i nas przetransportowano z Dubna do Brześcia i później z Brześcia; za część biżuterii, która mamie została, przepłynęliśmy łódkami przez Bug na teren Terespola i stamtąd przyjechaliśmy do Warszawy.
To było mniej więcej [na przełomie października i listopada], po miesiącu pobytu wojsk radzieckich na terenie Dubna [na Wołyniu].
No tak, oni przedtem się już dogadali.
Byłem w „Szarych Szeregach”, bo nawiązałem kontakt za pośrednictwem „Lwowicza”. „Lwowicz I” – nazywał się [Mieczysław Weitzkorn, kapral podchorąży, harcerz 8 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej przed 1939 roku, kierownik druku „Biuletynu Informacyjnego” (1940 r.), pierwszy komendant Okręgu Praga OMS „Wawer” (czerwiec − sierpień 1941 rok), żołnierz łączności a następnie DB VI Obwodu AK Praga (od sierpnia 1944 roku)], na terenie Pragi. Muszę podkreślić, że łatwość nawiązania kontaktu była mi udostępniona poprzez to, że mój ojciec zakonspirowany jako sekretarz RGO (Rada Główna Opiekuńcza), a jako dowódca Rejonu I] miał pod sobą harcerstwo i wszystkie organizacje, jakie na jego terenie tam były. Dopiero w 1942 roku objął dowództwo Obwodu Praga. […] Przez niego nawiązałem kontakt z Weiztkornem i byłem w „Szarych Szeregach” na terenie Pragi.
Byłem harcerzem „Szarych Szeregów” i wyprawialiśmy różne hece, unieszkodliwiając Niemców, robiąc im wiele szkód w ramach działalności [Organizacji Małego Sabotażu „Wawer”]. Pracowałem [wtedy] w Bacutilu jako konwojent.
Myśmy z rzeźni miejskiej [z terenu] Pragi rozwozili mięso, nadzorowałem rozwożenie mięsa na terenie Warszawy specjalnymi krytymi wozami. Rozwoziliśmy to mięso pod [różne] adresy. […] Potem w 1943 roku kształciłem się dalej na kompletach. W Radości mieliśmy komplety maturalne i równolegle robiłem Szkołę Podchorążych Rezerwy Piechoty, którą ukończyłem (drugi turnus) na terenie Pragi. [Sporadycznie] sprzedawałem na ulicy papierosy.
Zostałem tam umieszczony, ale oczywiście była legalną pracą, miałem odpowiednie zaświadczenie. [Sprzedawanie papierosów] to było [na początku w 1940 roku] dodatkowe nasze [zajęcie]. Myśmy zarabiali, żeby mamie chociaż trochę pomóc, bo przecież mama była sama.
Ojciec ze względu na bezpieczeństwo rzadko się z nami kontaktował. Później w 1943 roku matkę aresztowali, została wywieziona na Majdanek i została stracona.
Na Targowej 15 vis à vis ulicy Kijowskiej, to jest tak zwany dom inżyniera Nagórskiego. Ogromny dom na Pradze, taki sześciokątny blok.
Nie. W roku 1944, [22 lutego] mój ojciec został aresztowany [w mieszkaniu zastępczym przy ulicy Brzeskiej 19]. Znalazł się w gestapo, nikogo nie wydał, z gestapo, [z alei Szucha] został przewieziony na Pawiak, z Pawiaka wywieziony do Stutthofu i tam w momencie kiedy armia radziecka oswobadzała nasze tereny, weszła na teren Stutthofu, on był w transporcie, [5 marca 1945 roku] – tam panował tyfus i ojciec zginął. Ojciec na terenie Stutthofu był komendantem konspiracji obozowej [do 28 stycznia 1945 roku] jako oficer najstarszy stopniem.
To było w 1940 roku na wiosnę, gdzieś w kwietniu.
Na Woli.
Kiedy mojego ojca aresztowano, to jego zastępca do spraw taktycznych, niejaki „Bober”, pułkownik Żurowski, [będąc wtedy komendantem VI/XXVI Obwodu AK-Praga] wyposażył mnie w lewe dokumenty [na nazwisko Andrzej Kaczor, skierował mnie na teren III Obwodu Wola] i zostałem zadekowany na terenie LHD – Lufthilfsdienst, to była taka służba pomocnicza [Straży Pożarnej] na terenie Warszawy. W miarę ataków lotniczych lub różnych innych zdarzeń takich, które powodowały zniszczenie budynków, myśmy jako młodzi ludzie mieli ewentualnie odgruzowywać, pomagać strażakom straży pożarnej w Warszawie. To była taka organizacja pod nadzorem niemieckim oczywiście, komendy niemieckiej Schutzpolizei, w której było bardzo dużo młodzieży zadekowanej, ukrywającej się w [okresie] konspiracji. Jeden punkt był na Langiewicza w Warszawie, [tam byli żołnierze „Zośki” – pluton „Matrosa” Bogdana Kokosińskiego] a drugi był na ulicy Karolkowej w szkole. Byłem zadekowany w szkole na Karolkowej i podlegałem Obwodowi III [AK]. Kiedy tam się znalazłem, dostałem specjalny kontakt, nawiązałem ten kontakt i znalazłem się w wywiadzie terenowym Obwodu III. To było w 1944 roku, począwszy od miesiąca marca aż do samego Powstania. [...] III Obwód podlegał „Waligórze”. [Pełniąc obowiązki w LHD niezależnie od spełnianych obowiązków wywiadowcy terenowego na Woli (jako C-17) przeszedłem kurs sanitarny w szpitalu Maltańskiem przy Senatorskiej. Moimi opiekunami byli: doktor Wacław Żebrowski, doktor Dreiza].
Myśmy jako grupa szturmowa najpierw z Karolkowej wyszli i poszliśmy na Czyste, mieliśmy atak na szpital. Mieliśmy szpital wyswobodzić z rąk niemieckich i nam się [nie udało].
Szpital na Czystem przy Kasprzaka przy ulicy Dworskiej. Tam nas rozproszono, rozbito, myśmy nie osiągnęli swojego celu i wycofaliśmy się. Część z nas poszła gdzie indziej, a ja z kolegą poszedłem z powrotem na Karolkową do szkoły i zetknąłem się z oddziałem „Parasola”. Zostałem włączony w skład I kompanii „Parasola” do drużyny sierżanta podchorążego „Gryfa” [Janusz Brochwicz-Lewiński], który był dowódcą I drużyny szturmowej „Parasola”. Budowaliśmy barykadę przy Karolkowej i Młynarskiej, a później broniliśmy odcinka, który nam został powierzony, to znaczy cmentarze: kalwiński, ewangelicki [arteria Wschód-Zachód – Pałac Michlera] i później po 9 [sierpnia] się wycofaliśmy i znaleźliśmy się na Starym Mieście, [jako odwód dowódcy grupy „Północ” pułkownika „Wachnowskiego” (Jan Ziemski)].
Żadnej roli nie pełniłem, byłem żołnierzem wyposażonym w MP, czyli byłem bardzo wartościowym żołnierzem.
Miałem uzbrojenie pełne.
Tak, oczywiście z tym uzbrojeniem.
Z dużym ryzykiem, bo było dużo rannych, paru w początkowych walkach zginęło. Generalnie u nas bardzo dużo osób zginęło. Byłem postrzelony w lewą i w prawą rękę. Pierwszy postrzał był 8 sierpnia na terenie cmentarza kalwińskiego, a drugi postrzał był na terenie Starówki, na terenie byłego getta, na gruzach getta, myśmy tam robili wypad na Pawiak, który nam się nie powiódł. Tam się odbywały walki i zostałem ciężko ranny w rękę ze zniszczeniem nadgarstka.
13 sierpnia, a powierzchowny postrzał w lewą rękę 8 sierpnia.
[W walce w czasie obrony, szczególnie na Wolskiej, pałacyk Michlera, cmentarze kalwiński i ewangielicki, na Starym Mieście – placówki na terenie getta, na Czerniakowie: Okrąg 7 – Ludna 9, 7a, 7, 5 i ulica Wilanowska – ostatnie numery 5, 3, 1. Miałem [kontakt] z Niemcami, którzy byli u nas jako jeńcy. Widziałem, jak szli obok nas, byli prowadzeni. Straszna radość nas ogarniała, że żeśmy ich tylu zagarnęli.
Byli bardzo potulni, bardzo nieszczęśliwi, przestraszeni.
Przypadki zbrodni wojennych to jest zbrodnia na moim ojcu i mojej matce. Osobiście nie.
Nie wiem, czy przypadek, który miał miejsce na terenie Czerniakowa – w ostatnich dniach naszej walki... Myśmy podlegali kapitanowi Białousowi z „Zośki” jako oddział „Parasola”, bo to był już oddział w zasadzie nieliczący ilości normalnej kompanii w czasie wojny. Była nas garstka i myśmy podlegali jemu. Była taka sytuacja, że dostali się w nasze ręce „ukraińcy”, którzy byli widziani z daleka, jak wieszają i rozwalają naszych żołnierzy Powstania Warszawskiego na naszym przedpolu. To było widać z okien budynków, z których myśmy obserwowali. Dostałem polecenie jako jeden z niewielu (sześciu nas było wtedy) i wykonaliśmy wyrok na „ukraińcach”. Prześladowało mnie to wiele lat.
Nasza atmosfera była fantastyczna. Uważam, że myśmy po prostu się zgadali. Było [wielu] mężczyzn, a nawet i łączniczek, które były córkami lub synami wojskowych. Ta więź między nami była bliska. Nie znałem ich [przed Powstaniem], bo oni się między sobą niektórzy znali, natomiast ja doszedłem do „Parasola”, więc miałem to utrudnienie. Nasze rozmowy na kwaterach pozwoliły na to, że myśmy nawiązali kontakty i przekonali się, że jesteśmy z podobnych środowisk. To znaczy nie w większości, bo u nas była młodzież ze wszystkich środowisk. Nie znaczy to, że dzieci wojskowych były nadzwyczajne, a inni byli mniej wartościowi. Wszyscy byli wartościowi i bardzo waleczni, i takie wrażenie miałem do końca.
Żadnego. Oczywiście były momenty załamania psychicznego, które ja też przeszedłem, myślę, że każdy przeszedł. Swojego dowódcy sierżanta [podchorążego] „Gryfa” nie znałem przedtem, ale on został ciężko ranny na terenie cmentarza ewangelickiego zaraz za kaplicą Halpertów. 8 sierpnia też byłem lekko ranny, ale on został ciężko ranny i pomogłem go wywieźć z terenu walki. [Zawieźliśmy] go do szpitala [Jana Bożego przy ulicy Bonifraterskiej] i oddałem w ręce lekarza, który nie chciał się podjąć operowania. Uważał, że on się nie nadaje już do niczego, że prawdopodobnie mu nie pomoże. Mając pistolet Walthera, pod pistoletem zmusiłem lekarza, żeby jemu na moich oczach zrobił pierwszy opatrunek. On miał zniszczoną całą szczękę. Był postrzelony bardzo mocno. Wtedy u mnie nastąpiło załamanie, zacząłem płakać. Widocznie to było powodem [załamania] – on tak ciężko ranny, a ja nic mu nie mogę pomóc. Trwało to jakieś dwie, trzy godziny, a później już mi przeszło, do końca Powstania byłem odważny.
Broniliśmy pałacyku Michlera. Zrobiliśmy wypad ze starszym sierżantem podchorążym „Gryfem” na Woli, z pałacyku Michlera przeszliśmy do ulicy Górczewskiej, z Górczewskiej przeszliśmy na teren szpitala na Płockiej, ale na tyłach szpitala, i ogrodem doszliśmy do budynku na Działdowskiej 3 (to jest obecnie szpital dziecięcy, a kiedyś była ubezpieczalnia). [W ścianie] północnej [budynku] był wybity specjalny otwór łącznikowy do przechodzenia i dostaliśmy się na klatkę schodową, po której weszliśmy prawie na tak zwane przedstrysze. Trzecim piętrem przeszliśmy z moim dowódcą „Gryfeem” na stronę ulicy Wolskiej i stamtąd obrzuciliśmy czołgi, które podjechały prawie że pod pałacyk, ale w tym momencie były na wysokości budynku ubezpieczalni społecznej, czyli obecnego szpitala. Stamtąd się wycofaliśmy.
Kiedy wchodziliśmy do tego budynku, na dole była ludność cywilna. Przyjmowali nas z radością, [informując], że Niemcy są na parterze z drugiej strony od strony Wolskiej, a myśmy weszli do tego samego budynku jako powstańcy. Oni myśleli, że my ich stamtąd zabierzemy, wyprowadzimy. Entuzjazm był wielki. Spotykałem się wszędzie ze strony cywilów z dużym entuzjazmem. Były przypadki, że nie mieli żywności, ale na ogół przyjmowani byliśmy bardzo entuzjastycznie. To był początek Powstania, 4 i 5 sierpnia na Woli.
Później już były bardziej smutne miny ludności cywilnej. Ludność cywilna była bardzo zagubiona.
Nie, z tym się nie spotkałem.
Nigdzie się nie zetknąłem. Jak nosiłem gips po zranieniu, to okazywali mi współczucie, że jestem ranny. Nie było takich zdarzeń.
Myśmy się spotkali z Żydami i z Grekiem. Grek (pseudonim „Paweł” [Paweł Forro – zamordowany 22 września 1944 roku na Czerniakowie]), który został zwolniony z więzienia na Pawiaku przez oddział „Zośki”, był naszym żołnierzem, żołnierzem „Parasola”. On obsługiwał PIAT-a. Razem z nim na ulicy Ludnej 7a z klatki schodowej ostrzeliwaliśmy czołgi atakujące [od strony terenu gazowni] nasze pozycje [przy Ludnej 9]. [...] Był Grek i był Żyd [„Bystry” (Henryk Poznański), zginął 17 września 1944 roku na Czerniakowie przy ulicy Okrąg 2], który przeprowadzał nas przez kanały. Był bardzo dzielny, przeprowadzał całe kolumny powstańców warszawskich ze Starówki do Śródmieścia.
Powstanie zakończyło się tragicznie. Myśmy byli na Przyczółku Czerniakowskim [od 5 do] 24 [września]. Część naszej grupy przeszła na Mokotów pod dowództwem „Radosława”. II pluton tak zwany Mokotowski (dawniej 2. kompania), oni zmówili się, jeden drugiemu przekazywał wiadomości jako straż tylna grupy „Radosława” przeszła na Mokotów. Natomiast nasza garstka została na terenie, ci do których ta informacja nie dotarła, i wtedy myśmy się wycofywali już ostatecznie nad brzeg. Jedni dostali się do niewoli niemieckiej na terenie przyczółka. Mój los był taki (niewielu nas było), że znaleźliśmy się przy statku „Bajka”. On był przechylony nad samą Wisłą, bo pod wpływem artylerii i granatów został uszkodzony jakiś ponton i częściowo był zatopiony w Wiśle. I tutaj wojsko polskie przesyłało łódki celem ewakuacji. Wtedy tak było, że tam się znalazła ludność cywilna, żołnierze, łączniczki nad brzegiem i nikt nie mógł opanować sytuacji, żeby w jakimś chronologicznym porządku wchodzili do łódek w ilości takiej jak łódka mogłaby wytrzymać, tylko się wszyscy rzucali raptownie do łódki i łódka tonęła. Nie było możliwości ewakuować się łódką. Dostałem się do takiej łódki, lecz łódka utonęła i musiałem wrócić na brzeg. Po jakimś czasie postanowiłem płynąć wpław [Wisłę] na drugą stronę na Pragę, [pomimo, że na lewej ręce miałem gips zabezpieczający nadgarstek]. Dopłynąłem do środka Wisły i zrezygnowałem z dalszej walki. Oświetlały nas lampiony niemieckie, które oni puszczali nad Wisłą. Machinalnie chciałem jeszcze się ratować, [badałem] rękoma [grunt] i [wyczułem], że [jestem na płytkiej wodzie], trzydzieści, czterdzieści centymetrów wody. Na środku Wisły była mielizna. Nabyłem wtedy większej energii, wstałem i zacząłem biec przez kawałek mielizny – dziesięć, piętnaście metrów. Znów wpadłem głębszy w nurt Wisły, przepłynąłem do brzegu i znalazłem się na Pradze, [na Saskiej Kępie].
Oczywiście, spotkałem. Właśnie tam zostałem przyjęty przez żołnierzy działonu artyleryjskiego wojska polskiego, tam mnie ugoszczono tuszonką świńską i kielichem wódy. Dostałem krwawej dyzenterii i leżałem cztery czy pięć dni pod opieką żołnierzy wojska polskiego.
Nie. To już było na Saskiej Kępie. Byłem tam przetrzymywany, dopóki nie przyjechała żandarmeria i mnie nie zgarnęła. Wywieźli mnie do Otwocka do szpitala MO. Był tam lekarz major, który powiedział powstańcom – bo nie tylko ja jeden byłem przetrzymywany jako ranny – powiedział: „Musicie spłynąć stąd natychmiast, bo inaczej zostaniecie wywiezieni. Macie alternatywę: albo wojsko polskie, albo las i róbcie, co chcecie”. Myśmy z kolegą się zdecydowali, że idziemy do wojska polskiego, ponieważ miałem tradycje wojska wychowany od zarania dzieciństwa przy wojsku wobec tego poszedłem do wojska. Znalazłem się w wojsku polskim.
Po różnych perypetiach doszedłem [pod Berlin]. Byłem szefem kompanii. Najpierw byłem szefem drużyny, później dowódcą plutonu, bo myśmy się znaleźli w tak zwanej jednostce zmotoryzowanej. Byłem wyszkolony, przeszedłem przeszkolenie samochodowe na terenie Pragi u Prylińskiego i podałem, że nie jest to mój zawód, ale mam prawo jazdy. I w 6. Samodzielnym Baonie Samochodowym i przeszedłem cały [front]. Nawet organizowałem przeprawę przez Nysę, podwoziliśmy pontony. [Później po wojnie od maja 1945 roku w 38. Samochodowej Kompanii D. O. W I Warszawa do momentu aresztowania 14 października 1945 roku byłem w Ludowym Wojsku Polskim.
17 stycznia [1945 roku] tylko przejechaliśmy przez Warszawę, pojechaliśmy do Łodzi.
Nie, przejechaliśmy mostem pontonowym.
Między [mostem] kolejowym a mostem Kierbedzia... pontonowy wojskowy most to był… On później był wiele lat. Miał być na chwilę, a był bardzo długo!
Po lodzie to szła piechota, ale nie samochody. Myśmy przejechali mostem pontonowym, który był zainstalowany w czasie, kiedy armia ruszyła do przodu. 17 stycznia myśmy przejechali przez Warszawę pod Łódź do miejscowości Kolumna, tam się zatrzymaliśmy.
Nie. Sam koniec wojny zastał mnie... Nas wycofali jako jednostkę zmotoryzowaną. W samym Berlinie nie byłem, tylko pod Berlinem, nas wycofano i skierowano pod Poznań do miejscowości Kicin i tam stacjonowaliśmy przez parę miesięcy. Później przeorganizowali naszą jednostkę w tak zwaną 38 Szkolno-Samochodową Kompanię i umiejscowili nas w DOW Warszawa, DOW-1. Nasze miejsce postoju było na ulicy Litewskiej w domu zakonu [salezjanów]. [...]
Był taki przypadek. Byliśmy jako jednostka podprowadzeni do głębokiego lasu. Zabrali nam broń i zostawili nas na cztery dni w lesie, całą jednostkę transportową.
Mniej więcej luty, marzec 1945 roku. Zostawili nas i po paru dniach przyjechali z powrotem, oddali nam broń i dali dalsze zadania do tak zwanego podwożenia pod front amunicji. Głównym celem tego batalionu było podwożenie amunicji, rozwożenie żywności, przydzielano jednostki samochodowe do różnych jednostek artyleryjskich czy piechoty. Spełnialiśmy te zadania aż do [zakończenia wojny].
Miałem. Kiedy wróciliśmy do Kicina, [w końcu maja] zostałem aresztowany przez oficera informacji wojskowej i znalazłem się w areszcie naszej jednostki. Stamtąd przy pomocy moich podwładnych... Mój podoficer mówi: „Panie podchorąży, niech pan stąd pryska, ja pana wypuszczę, niech pan się o mnie nie przejmuje, jakie będą konsekwencje. Niech pan stąd pryska”. I ja stamtąd uciekłem i znalazłem się w Warszawie. Ukrywałem się w rodzinie Śmielaków na ulicy Zawiszy 4. Pozorowałem, że jestem wozakiem platformy. Ukrywałem się około [czterech] miesięcy do momentu ujawnienia się „Radosława”.
Po wojnie. Jak myśmy wrócili z frontu. To było moje pierwsze aresztowanie. Ujawniłem się u „Radosława”, ponieważ „Radosław” był kolegą mojego taty, wobec tego mówi: „Masz wziąć dowód amnestyjny i się zgłosić do jednostki z powrotem”. I ja to zrobiłem, przyjechałem do jednostki z powrotem, tam mnie umundurowano i [zostałem w jednostce]. Wtedy właśnie wyjechaliśmy z Kicina do Warszawy, bo jednostka akurat wtedy została przemianowana.
Wróciliśmy do Warszawy i w DOW dostałem propozycję, że zostanę dowódcą głównego magazynu części zamiennych okręgu warszawskiego, który miał się mieścić na ulicy Gocławskiej w szkole, która istnieje do dnia dzisiejszego. Pojechałem tam, żeby zobaczyć najpierw, co to będą za magazyny, przeraziłem się, bo to były rozległe magazyny nie tylko w szkole, ale i w przyległym terenie. Bałem się, że nie dam rady tego zrobić i wróciłem z powrotem do jednostki, jeszcze nie dając swojego akceptu. Po dwóch dniach podeszła do mnie grupa z oficerem na czele, dwóch podoficerów i dwóch żołnierzy i aresztowali mnie. [To było 14 października 1945 roku]. Zabrali mnie na ulicę Płocką 11, do willi, do zakamuflowanego więzienia informacji wojskowej. To wszystko było pod egidą NKWD. Przetrzymywali mnie tam przez trzy miesiące od 14 października 1945 do stycznia 1946 roku. 12 stycznia odbył się pokazowy proces wobec moich podkomendnych i wobec moich przyjaciół, żołnierzy i tam ogłoszono, że dostałem karę śmierci. Odprowadzono mnie po wyroku do wiezienia na ulicę 11 Listopada, na Pragę później w wagonach dla bydła przez Wronki, Rawicz dowieziono mnie do Sieradza. W Sieradzu przebyłem dwadzieścia trzy miesiące. Dostałem dowód amnestii i okazuje się, ze wyrok był na sześć lat więzienia z uwzględnieniem amnestii, czyli w sumie dostałem wyrok dwuletni. A na pokazowym procesie miałem karę śmierci. Z tym piętnem żyłem tyle miesięcy w więzieniu. Cały czas żyłem z tą myślą, że oni mnie prawdopodobnie wykończą, ale przeżyłem i wyszedłem.
Bezsilność walki, że jesteśmy tacy bezsilni wobec potęgi niemieckiej, że mimo naszego poświecenia, mimo niby dużych sukcesów, bośmy przecież byli zwycięzcami w niektórych rozgrywkach z Niemcami, potrafiliśmy wielu Niemców zabić i unieszkodliwić, a mimo wszystko było wyczucie takich konsekwencji, że po Starym Mieście coraz gorzej się robi. Ta świadomość była ze mną.
W zasadzie do Powstania przystępowałem z ogromnym entuzjazmem i wierzyłem w to, że to co robimy, jest słuszne, ale rezultat był wiadomy. Myślę, że nie na darmo był ten nasz wysiłek, że dla historii jednak nasze działania pozostaną ocenione jako pozytywne.
Do nas nie docierały żadne [gazetki]. Jedyne ulotki, które były, to fałszywe fakty zrzucane przez Niemców. Taka ulotka, która fałszowała fakty, rzeczywiste była w moich rękach.
Życie religijne... W książce Piotra Stachiewicza... Kiedy szedłem do Wisły, miałem płynąć, przeżegnałem się, on natomiast napisał, że ja się pożegnałem... Jeżeli to jest życie religijne. Były śluby naszych kolegów. Krzysztof Strzelecki i Lidka Strzelecka wzięli ślub w kościele garnizonowym, jak byliśmy na Starówce. „Jeremi”, nasz zastępca dowódcy Zborowski Jurek, brał ślub ze swoją późniejszą żoną Janiną, z którą razem zginęli, nie wiemy gdzie. To było świadectwo życia religijnego.
[...] Przekazałem moją całą biografię, która świadczy o tym, że Rylscy są z rodzin wojskowych, pokolenia poprzednie i bieżące. Mój starszy brat i młodszy brat i ja z wojskiem bardzo się stykaliśmy i świadectwem tego jest, że mam stopień majora. Po 1990 roku dopiero ze starszeństwem [1944] miałem przyznany stopień podporucznika i od tego czasu [kolejno] awansowałem jako były żołnierz Armii Krajowej.