Zbigniew Cyprysiak
- Proszę opowiedzieć, z jakiej rodziny pan pochodził, gdzie pan mieszkał przed Powstaniem?
Przed Powstaniem [mieszkałem] na Szarej, urodziłem się w 1928 roku. Rodzina była liczna, bo składała się z dziewięciorga [osób:] dzieci i rodziców. Zanim się urodziłem, to nie wiem, gdzie brat [był], najstarsza siostra [jest] już prawie że nieżyjąca, jeszcze jedna siostra, która razem z nami była do Powstania Warszawskiego, w tej chwili mieszka w Słupsku, mieszkała w Gdyni.
- Czy pan pamięta wybuch drugiej wojny światowej, 1 września?
Tak, pierwsze momenty. Jak samoloty nadleciały i walnęły jakieś bomby, tośmy polecieli, jako chłopcy jedenastolatki. To przy Zagórnej. Górnośląska po prawej stronie, a Zagórna po lewej stronie, gdzieś lekkie bombki uderzyły w tory tramwajowe. Naraz wojna. Każdy, a tym bardziej rodzice, pilnował dzieci, żeby jak najmniej [było] kalectwa, bo później trzeba leczyć. W każdym razie zaczęło się.
Jak Niemcy wkroczyli, to chodziliśmy normalnie do szkoły. Szkołę co i raz zamykali na szpitale przejściowe dla żołnierzy. Chodziłem do szkoły numer 43 na ulicę Wilanowską 24.
- Jak podczas okupacji zmieniło się życie pana i pana rodziny?
Nie mam żadnego wykształcenia, tylko podstawowe uzupełnione. Inni sobie poradzili z tym, a ja nie mogłem sobie poradzić. Nawet miałem propozycję, gdy poszedłem na praktykę warsztatową, bo samochodziarz byłem, można powiedzieć, urodzony. U nas na Szarej był postój taksówek, a samochody zapalało się nie na kluczyk, tylko korbą, to kierowcy nie chciało się zapalać za każdym razem, żeby podjechać, bo dwie-trzy taksówki odjechały. To my, jako chłopcy, pchaliśmy samochody. Jak trzech-czterech moich rówieśników pchało, to jeden siadał za kółko i dojeżdżał. „Tylko uważaj! Hamulec przyciśnij”.
- Czy pan sądzi, że wojna wpłynęła na pana?
Na mnie wpłynęła tylko wojna.
- Jak się żyło pod względem materialnym?
Pierwszy okres okupacji to był ciężki dopóki: „Rąbanka i schab, stoją z boku chap, chap i boczek nieosolony”.
Matka zaczęła trochę handlować, ale to dopiero później, to był 1943 rok, ale 1941-1942 to [było] ciężko. Ojciec, tak jak kenkarta pokazuje, od 1942 roku zaczął pracować w warsztacie szewskim, naprawiał Niemkom, Niemcom buty, znaczy cywilom. Warsztat był na rogu Nowego Światu i Książęcej, zaraz za wejściem do warsztatu była brama i straż ogniowa miała swoje garaże.
Życie. Miałem kolegę Kazika, razem chodziliśmy do szkoły. W klasie dużo [było] kolegów rówieśników. Kazik mówi: „Wiesz co, może byśmy pojechali, gdzie matki jeżdżą?”. Zaczęliśmy jeździć, jako chłopcy dwanaście, trzynaście lat, za handlem, ale przywoziło się trochę tytoniu na sprzedaż. Jeździliśmy pod Kraków, do Miechowa, Charsznica, do Sekulska, do Pałecznicy.
- Czy to było niebezpieczne?
Strasznie. Uderza mnie w pociągu w ramię, mówi: „No gnoju, znajdziemy tytoń, co masz. Przecież [jest] zapach, nie czujesz zapachu?”. – „Co? Żadnego tytoniu nie mam, mąkę mam” – odpowiedziałem mu.
Polak, który chodził z Niemcami.
Nie, to nie okradanie, to jakoby akcyza, żeby nie przewozić tytoniu.
- Wolno było poruszać się pociągiem po Generalnej Guberni?
Można było. Od Małkini to już Rzesza była, nie wolno było. Najgorszy [był] przejazd w kierunku Krakowa, do tego Miechowa. Trzy stacje chyba przed Krakowem tunel, Miechów. Później jeszcze wąskotorówką się jeździło.
- Trochę pan handlował i pomagał rodzinie w czasie wojny?
Tak. Był okres, że papierosy sprzedawałem: „Komu »sporty«, »junaki«? Komu »sporta«? Komu bimbru na rozgrzewkę?”. Jak wskoczyło się do tramwaju, jak się nie poszło do szkoły, bo szkoła zamknięta, to trzeba było coś robić. Kręciliśmy się, chłopaki warszawskie – nie ma cwaniaka nad warszawiaka.
Na przykład Kazik zrobił średnią szkołę, kumpel, ale wiem, że musiał przenosić jakąś broń czy coś, ponaprawianą w warsztacie mechanicznym, który obsługiwał Niemców. Z dwunastej sieni przed wojną miał jakiś warsztacik i Niemcy go zaangażowali do naprawy. A to rynny w budynkach, gdzie mieszkał [naprawiał, a to co innego]. Rozmawiałem z nim, bo na Międzynarodowej pracował po wojnie w „Totolotku”. „Totolotek” w 1952 roku czy coś powstał. Może w latach siedemdziesiątych z nim rozmawiałem.
- Do Powstania nie zetknął się pan z konspiracją?
Nie. Kazik tak.
Nic, ale mnie zawsze ciągnął ze sobą, żeby pojechać na miasto tu czy tam. To znaczy, podejrzewałem go, że musi coś przewozić, bo jakieś pakunki miał. Pan Kołakowski mówi: „O!!! Chyba się poznaliśmy”. – „Chyba tak. Pan chyba mieszkał w dwunastej sieni” – mówię do niego. Koniecznie, żeby z Kazikiem się skontaktować, Kazik jest mu potrzebny. To znaczy, jak przed tym pan Kołakowski mi powiedział, to Edek Kuźmiński został ranny, atakując...
Tak. Już w Powstaniu.
- Do szkoły pan chodził przez cały czas, ale na jakieś tajne komplety?
Na tajne komplety nie chodziłem, bo jedenaście, dwanaście lat to taki chłopak, żeby pójść nad wodę (bo blisko Wisły mieszkaliśmy) złapać ryb, przynieść to. Matka usmażyła, było co zjeść. To patyki i nad wodę.
- Czy pana rodzina ucierpiała w czasie okupacji przed Powstaniem?
Trzech braci w Niemczech wylądowało – Sewek, Janek, Jurek.
Z łapanki. Krystyna nie, Krystyna, siostra, to razem z nami [była] do Powstania. Sewek wylądował w kopalni węgla, najmłodszy z braci. Jurek pierwszy raz jak z łapanki został złapany, to nie wiem w jaki sposób, ale prawdopodobnie z pociągu wyskoczyli i wrócił. Dopiero dzielnicowy chodząc w obchodzie, poznał go, że jest w domu. Polowali, żeby go złapać. Drugi raz go złapali, też wylądował. Jako szewc był gdzieś w warsztacie szewskim, robił buty. Najstarszemu w 1942 roku umarła żona, napisali podanie do Arbeitsamtu, czy mąż może przyjechać na pogrzeb żony, ale to nie była żona jego, tylko najstarszego. Przyjechał. Już jak przyjechał w 1942 roku, to cały czas do Powstania się ukrywał. A to do nas przyjechał przespać się, a to do siostry, tak jakoś [mu się udawało].
- Czuło się grozę na co dzień?
Na każdym kroku. Jak chodziliśmy – ile łapanek widziałem. Nawet byliśmy nad wodą na rybach, jak na drugą stronę Wisły patrzymy, bo z tamtej strony byłem, a na Saskiej Kępie szum, mężczyźni uciekają. Naraz po pewnym czasie: tratatata – karabiny maszynowe. Nie pamiętam, czy to był 1942, czy 1943 rok. Od razu złapanych ludzi rozstrzelali. Dopiero później wspomnienie o Powstaniu. To, co się stało 1 sierpnia, musiało się tak zacząć.
Tak.
Dlaczego? Zginął brat, zginęła siostra temu czy tamtemu, którzy byli w akcji, nawet przenosili broń. Jak kolega opowiadał, Nowym Światem szli z walizkami, to znaczy, broń przenosili chłopaki. Po drugiej stronie ulicy obstawa szła, już przygotowani do akcji, żandarmeria chodziła jako patrol. Opowiadał kolega, który szedł Nowym Światem.
Halt! – krzyknął Niemiec, to chłopaki stanęli.
Herr Soldaten, bitte gucken, zwei! (na drugą stronę ulicy!) po niemiecku mu powiedział. Spojrzał, a już chłopaki szykują pukawkę.
Geh! Geh! – krzyknął.
- Czy w lipcu przed samym Powstanie była taka atmosfera, że czuło się, że za chwilę coś się wydarzy?
Nie. W społeczeństwie nie czuło się.
- Pamięta pan, jak Niemcy uciekali przez Warszawę?
25-26 lipca czy może wcześniej słychać [było] armaty, a tak w mieszkaniach na wieczór były pozasłaniane okna. Gdzieś jakaś szparka się zrobiła, to dozorca (nazywał się Mycek): „Z prawej strony okno prześwituje”. Jak kocami się pozakrywało, a cztery, pięć osób było w mieszkaniu, to można było się udusić.
- Jak pan zapamiętał pierwszy dzień Powstania? Gdzie pan był?
Na podwórku. Dziesiąta sień była w rogu, tam mieszkałem. Tu była dziewiąta, ósma, siódma, szósta, a do jedenastej i dwunastej sieni było wejście do góry, dosyć strome, do pierwszego piętra. Były schody. To jak usiedliśmy na schodach, to dzieciaków, takich rówieśników jak ja, było pięćdziesięcioro czy czterdzieścioro. Naraz krzyczą: „O!!!”. Ale to już kilka dni było. Cały czas siadaliśmy, [dużo] śmiechu. Nawet był taki moment, że kulka koło nas upadła, kręciła się. Starszy chłopak mówi: „Nie dotykaj, bo przecież gorąca, oparzysz palec”. Tu ferajna, śpiewy, na wesoło, bo nikt nie rozumiał tego, co się stało. Ale później, jak już Powstanie nabrało [rozpędu], któryś krzyczy: „Przywulkowskiego ojciec przyjechał!”. – „Jak to ojciec? Skąd?” – jak on w Anglii był prawdopodobnie. Tak odpowiadamy, a to wujek na Czerniakowskiej 215. Nasz budynek Szara 1 łączył się z Czerniakowską i zaliczał się [też] do Czerniakowskiej 213. Wujek kolegi tam mieszkał. Uzbrojony, oczywiście z opaską, przyleciał, żeby ich odwiedzić, że jeszcze żyje. To już było kilka dni Powstania Warszawskiego, jak przyleciał, a później słyszymy, że został zastrzelony przez snajperów.
- Widzieliście naokoło walki powstańcze, jakieś oddziały powstańcze zachodziły na podwórze?
Przechodziły ulicą Czerniakowską, prawdopodobnie na rogu Wilanowskiej i Okrąg snajper siedział na dachu, jakiś folksdojcz nie folksdojcz, strzelał do ludzi. Dopiero w późniejszych dniach Powstania chłopcy z Czerniakowskiej 215 przyuważyli go. Schody wejściowe [prowadziły] na górę, to był budynek pięciopiętrowy, z trzeciego piętra załatwił go nasz chłopak, snajper znowuż. Ustały strzały.
Akcja powstańców, że będziemy barykadę robić. Tu brama wejściowa, tu furtka, murek. Zza murku zaczęliśmy wyrzucać płyty nie płyty, to, co zdejmowali.
- Pomagał pan w budowaniu barykady?
Tak, to nie [tylko] ja, nawet młodsze dziewczęta, chłopcy. Ci, z którymi razem siedzieliśmy na schodach. Schody to były dosyć długie, że jak się siedziało, ci, co nie mieli miejsca, to jeszcze siedzieli na okienkach piwnicznych. Były małe okienka do piwnicy. Nawet przez okienka wydostawali się podczas zasypania budynku. Przez okienka ludzie potrafili się wydostawać. Ale jak barykada zaczęła być robiona, zdecydowali, że niedobrze, bo snajper z góry prosto miał ostrzał w kierunku bramy. Znowuż wzdłuż Szarej od strony sejmu z Frascati co i raz siekali karabinem maszynowym.
Przechodzili przez Czerniakowską i po drugiej stronie był, można powiedzieć, magazyn żywnościowy. Wszystko było, marmolada, cukier, makaron. Duży magazyn.
- Kto trzymał magazyn w swoich rękach w czasie Powstania?
To powstańcy mieli. Szara 1 wejście, a po drugiej stronie Czerniakowskiej magazyny były. Całe szczęście. Nie pamiętam dokładnie, bo nikt nie pomyślał, żeby zapisać, jakąś notatkę zrobić. Po drugiej stronie, jak marmoladę przynosili w bańkach, tośmy odbierali i do kantorku. Kantorek to się nazywało – zbieranie. Nawet Niemiec przychodził i normalny czynsz brał, na polecenie władz oczywiście. Czynsz się płaciło, ojciec płacił dwadzieścia trzy złote za nasze mieszkanie. Powstanie już było w pełni, zaczęli zakaz robić, żeby ludność cywilna nie chodziła nawet po podwórku. Bo zaczęli Niemcy walić z granatników w podwórko, spadały i się rozwalały.
- Skąd ludność cywilna wiedziała, jakie są nakazy władz?
Jak to skąd? Kontakty z dozorcami. Dwóch dozorców było. „Pani nie idzie! Słyszy pani?!” – krzyczy dozorca.
- Miał pan kontakt z powstańczą prasą?
Później, pierwsze dni Kazik przyniósł, roznosiliśmy. Po prostu po szynach ten, tamten krzyczy: „Daj, poczytamy”. Później już nie miałem kontaktów, ale znowuż zakazywali, żeby ludzie się nie poruszali, żeby nie było rannych, bo po prostu obawa, żeby wystarczyło leków dla walczących.
Teraz sobie poczytałem w książce, ale nie podobało mi się. U nas w podwórku w jedenastej sieni był klub. Dzieci do czterech, pięciu lat w tym klubie były. Podczas Powstania był pokoik, tak zwany punkt opatrunkowy był zrobiony. Jadwiga Kozłowska jedna sanitariuszka i chyba Barańska była druga. A to nie zostało ujęte, może przeoczyłem, nie zauważyłem tego.
- Czy kamienica, w której pan mieszkał, ucierpiała w czasie Powstania?
Po kolana prawie byłem gruzem przysypany. Tylko stare budynki to tak: pod schodami jest boczna ściana, za ścianą w dół zejście do piwnicy, bo w każdej sieni była piwnica i piwnice były podzielone dla lokatorów. To tę ścianę razem z czterema piętrami miałem na karku.
- Mieszkaliście w mieszkaniu czy w piwnicach?
Kiedy nie było nalotów, to było się w mieszkaniu. Tylko gdzie spodziewano się obstrzału snajperów, ewentualnie przy oknach, to omijało się, żeby jakaś zabłąkana kula nie sięgnęła.
- Czy pan pamięta, jak było z żywnością, z wodą?
Z wodą – właśnie. Ludzie, którzy znaleźli się u nas na dole. Co znaczy na dole? Do góry zaliczał się Nowy Świat, a u nas dół: Czerniakowska, Górnośląska, Rozbrat, Śniegocka, Przemysłowa, Łazienkowska. Ci ludzie, którzy mieszkali na Nowym Świecie, na Kruczej, Hożej czy na górnych ulicach, musieli przejść przez nas, przez Czerniakowską 215. Wchodzili sobie drzwiami przez sklep na podwórko. Już na podwórku było niby bezpiecznie. Wtedy: „Jak się przedostać?”, bo mieszkam tu, tam – tak opowiadali. Dziewczyna, nie widziałem jej, ale to w pierwszych dniach – czwarty czy piąty już chciała uciekać, bo mieszkała gdzieś na górze. Młoda dziewczyna, taka ze siedemnaście, osiemnaście lat, z Frascati z karabinu maszynowego, jak dostała, to dwa dni leżała zabita na Szarej.
- Miał pan opowiedzieć o wodzie.
Ci, którzy przyszli, to można powiedzieć przyszli i [po] żywność, wodę do nas. Nie mieli ze sobą wody. Trzy, cztery dni, jak musiał tu być, zanim coś zorganizowali. [Nieraz] to nawet zostali, razem z nami wyszli wyprowadzeni przez Niemców. Razem z nami niektórzy.
Tak zwani uciekinierzy. Teraz tak, jak się spytali o wodę, studnia była zrobiona, jest woda, tylko naczynia nie miała, to trzeba było jej czy jemu dać naczynie. To [robiła] moja matka, cały dyrygent [tego wszystkiego], jak była w naszym rejonie w dziesiątej sieni. Ale jak bomby trzasnęły, to cztery piętra [runęły]. Zanim wyszliśmy z piwnicy, to gruzu było pod pierwsze piętro. [Moja siostra] mówi: „Nie. Przecież mówili, że powyżej drugiego piętra było gruzu”. Akurat trafił.
Byli. Najgorsze to, że zanim powychodziliśmy, to jęki słychać było. Pierwsze jęki: „Eee. Ratunku!!”. Krzyczeli głośno. Później: „Ratunku” – [cicho].
Nie. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Jak z parteru wchodziło się na piętro po schodach (schody były drewniane), to Barszczowa, która miała sklep po drugiej stronie całego podwórka, mieszkała przy schodach, miała jednocześnie magiel. Jak bomby trzasnęły, to magiel [spadł]. Ile waży taki magiel ręczny, co się kręciło, nie na prąd, tylko...
To wszystko [został] zwalone ludziom na głowę. To te jęczenia dalej. To prawdopodobnie dwóch mężczyzn tylko było, ale jęki było słychać.
- Czy słyszeliście, co się dzieje w innych dzielnicach? Czy dochodziły takie wiadomości?
Wiadomość, ale to już jakiś dłuższy okres Powstania, to znaczy, pod koniec sierpnia czy na początku września usłyszeliśmy, że na Woli Niemcy rozstrzeliwują. Inna wersja, że teraz to wywożą do obozów. Wyprowadzają z Warszawy ludność i wywożą do obozów. Była [też] taka wersja, że prawdopodobnie Niemcy dostali ultimatum od Anglików, Amerykanów, że wszystkich oficerów będą [wysyłać do oflagów].
- Pan mówi, co pan wtedy słyszał?
Tylko słyszałem.
- Wtedy w sierpniu, w czasie Powstania?
Tak, w czasie Powstania. Tylko to już był początek września czy coś takiego. Później zaczęli wywozić ludzi. Później nas też wyprowadzili, przez Frascati do sejmu.
- Jaki był stosunek ludzi, pana, pana rodziny do powstańców i do Powstania?
Wtedy, kiedy żywność jeszcze była...
Dokładnie to tak określić? Mniej więcej sierpień to jeszcze
okay. Jak zaczęli [być] na głodniaka: „Co z Powstaniem? Kto pójdzie [po jedzenie]?”. Nawet powstańcy muszą coś jeść.
- Czyli zmieniało się nastawienie do powstańców i do Powstania?
Nie wiem, sami powstańcy [narzekali], jak już Niemcy zaczęli walić z miotaczy ognia. Dziewczęta w ósmej sieni siedziały na schodach. Młode dziewczyny też były, które nie brały udziału. Naraz miotacz ognia przyszedł przez okna w dół aż do piwnic. Dwie dziewczyny zostały poparzone. Tragedię przeżyły. Nie widziałem ich, tylko mówili o tym. W ogóle zeszpecone. [Zabrali je] do punktu opatrunkowe, do szpitala.
- Co pan wtedy sądził o powstańcach, o Powstaniu?
Wtedy to my, jako młodzież taka czternaście-szesnaście lat, idziemy do walki. Bo tak czy inaczej to uciekających Niemców rąbaliby ci, którzy potracili siostry czy braci, czy kuzynów. Zemsta. Ale po prostu, jak ucichły [rosyjskie] armaty 1 sierpnia, to znaczy, że Rosjanie się zatrzymali. 25, 26 lipca to armaty tak biły, że już się cieszyliśmy, że chociaż okna odkryjemy, żeby w nocy sobie swobodnie spać. Bum, bum, bum.
- Co ludzie mówili na ten temat?
Czekali, że jakoś będzie, ale nie spodziewali się, że doczekają się drugiej okupacji na czterdzieści pięć lat – do 1989 roku.
- Czy tam, gdzie pan był, odbywały się uroczystości religijne? Czy pan w nich uczestniczył?
Tak. Nawet podczas okupacji przychodził ksiądz. Nie wiem, czy to ksiądz Stanek, czy któryś z Solca, bo jestem chrzczony na Solcu u Świętej Trójcy. Przychodził i normalnie odprawiały się [msze] między dwoma topolami. Mieliśmy na samym środku piękne, duże topole. Przez lokatorów, sąsiadów, dużo kobiet zrobiony był ołtarzyk. Normalnie świece zapalali i wszystkie pieśni kościelne [śpiewali, msze] odbywały się, ale to każdego dnia. Tylko wtedy kiedy ksiądz nie przyszedł, to ludzie wierzący sami [się modlili].
- To tylko w czasie Powstania, czy przez cały czas okupacji?
Przez cały czas okupacji.
- W czasie Powstania też tak było?
Też było, tylko jak zaczęli Niemcy walić z granatników czy z moździerzy, to [ludzie ołtarz] przenosili przez budynek do sąsiadów na pierwszym piętrze. U nas [był numer] 253, u nich 252. Z Francji mechanik samolotowy był przysłany na Okęcie do pracy, przywiózł ze sobą syna. Wtedy jak bomby nam w danym dniu zawaliły naszą część (tylko nasza część została), to syn sobie spacerował po podwórku. Jak w podwórko uderzył jakiś granatnik, nie wiadomo co, rozwalił mu cały brzuch. Nie widziałem tego, ale powiedzieli, że ojciec mu jelita wpychał do brzucha.
- Pan wspomniał, że był czas, kiedy już zaczynało ować jedzenia. Co jedliście do tego czasu i co potem?
Kurka, która na początku lipca była przywieziona na rosół, zaczęła znosić jajka. A mieliśmy ją zjeść na rosół. W końcu matka mówi: „Ojciec nic nie robi, stołek weźcie, gazety, rozłożyć jakiś papier”. Kurę zjedliśmy dopiero pod koniec sierpnia chyba i to [była] dzielona na kawałki. Jak matka zrobiła gar kluszczanki, makarowianki czy coś (bo makaron był), to tą kurką było trochę okraszone, ale to [było] dzielone. Gar można powiedzieć osiem, dziesięć litrów. Sąsiedzi jedli, myśmy jedli, tak że wszyscy po trochu [dostali] na talerz. W tym czasie, jak jedliśmy, rano uderzyły bomby. Matka już nagotowała [zupy], a bomba uderzyła w pół do ósmej czy coś, to garnek do góry poderwało, tośmy odbijali od siebie. Jeszcze trochę tej kluszczanki na twarzach mieliśmy. Ale na jakich twarzach? Wszystkie lufty z pięciopiętrowych budynków [się otworzyły]. Sadze wyszły na zewnątrz w piwnicach, to wychodziłem czarny, w ogóle nie było białego ciała. Sadze z całych kominów, lufty się pootwierały. Po gruzach, jak bomba walnęła, przyszli do nas z OPL-u, organizacja pomocy, wołają: „Kto z państwa jest przy życiu, proszę tędy wychodzić! Można wychodzić”.
Nie zdążyliśmy uciec, nogi były [przysypane]. Dobrze, że nie jakiś głaz, który by przycisnął do ściany i nogi by były połamane. Jak ścianka osypała się, to zrobiło się przejście do góry, po gruzach het. Siostra powiedziała, że pod drugie piętro. Nie mogłem [wyjść]. Książka jest napisana, ci, którzy rozbierali budynki, powinni robić jakieś zdjęcia. Gdyby coś takiego teraz było, jak wyłażę zamorusowany, stanąć i zdjęcie mi zrobić. Jakie to by było zdjęcie!
- Była wojna i nikt nie myślał o zdjęciach.
Tak. Nawet po wojnie. Kazik jeszcze przyszedł do mnie, już jak bomba walnęła, mówi: „Zbyszek, trzeba będzie pójść, bo potrzebują jakiejś pomocy”. – „Widzisz, nie dają chodzić”. Dał mi opaskę biało-czerwoną i poszedłem do kantorku. Już załatwione. To ze trzy-cztery dni po uderzeniu bomb. Zmierzch się zrobił i naraz patrzymy, przyszli od małego podwórka (bo [było] małe podwórko z dziewiątą sienią, mieliśmy przejście) Niemcy, cywile, [mówią] przez megafon: „Mieszkańcy domu Szara 1, wychodzić. Gdy nie wyjdziecie zostaniecie zbombardowani i spaleni żywcem”.
- Pamięta pan, kiedy to było?
Tak dokładnie to nie pamiętam, ale to już było we wrześniu.
- Potem, jak wyszliście z domu, to gdzie poszliście?
Przez Frascati do sejmu, bo to w nocy nas wyprowadzili. Rano przez Aleje Ujazdowskie do alei Szucha, po lewej stronie, naprzeciwko obecnie Ministerstwa Sprawa Zagranicznych nas zostawili. Staliśmy ze dwie godziny.
Nie.
Niemcy.
- Jak się zachowywali w stosunku do ludności cywilnej?
My osobiście nie odczuliśmy, bo tyle osób.
Tylko po prostu prowadzenie nas na Dworzec Zachodni i do Pruszkowa.
Nie, skąd. Na Dworzec Zachodni to pieszo.
Potem pociągiem do Pruszkowa. W warsztatach kolejowych na tych betonach, gdzie były kanały, każdy gdzie mógł to usiadł.
Tak. Znaczy ja, dwie siostry, ojciec i matka. Tak byliśmy wywiezieni, ale już siostra, która w tej chwili mieszka w Słupsku [znalazła się w obozie]. Miała wtedy dwadzieścia czy dziewiętnaście lat, młode dziewczyny Niemcy zabrali do sprzątania im czy coś takiego. Niby taka była wersja. Też wylądowały w obozie. To znowu masakra. Jak siostra opowiadała, to tragedie przeżywały niektóre dziewczyny.
- Ile dni w Pruszkowie was trzymali?
Dokładnie nie powiem.
Nie. Długo nie.
Beton do spania, a jedzenie, to nie pamiętam, chyba dwa dni to nic nie było. Tylko jakieś picie było, woda czy coś. W pociąg i za Częstochowę nas wywieźli.
- Pamięta pan, gdzie to było dokładnie?
Tak. Do Sekurska, na Magdalenkę.
- Przyjeżdżali po was miejscowi?
Tak, ale to już było polecenie Niemców. Poprzyjeżdżali z sołtysem furmankami, na wsie porozdzielali. Myśmy wylądowali na Magdalence, wieś. Znowuż, jak byliśmy kilka dni, w nocy przyjeżdża partyzantka radziecka: „Gdzie Niemcy?”. – „Tu Niemców nie widzieliśmy”. Porozmawiali jeszcze, ojcu jakiś wojak jakiegoś bimbru z menażki dawał do napicia.
- Na wsi mieszkaliście u jakiegoś gospodarza?
Normalnie u gospodarza. Dosyć mili gospodarze. Gospodarz był starszy. Jak partyzantka przyszła i konie zabierali, to poszedłem z chłopakiem, który robił u gospodarza, zakładaliśmy uprząż. Konia partyzantka zabrała. Koniom, którymi przyjechali, przepięli [uprzęże], tymi pojechali, a te kazali zwrócić.
- Pracowaliście u tego gospodarza?
Niedługo, z matką byłem. Można powiedzieć wrzesień – luty, a w marcu już przez Wisłę przechodziłem pieszo między mostem Poniatowskiego a kolejowym. To już rozmokłe było, jak stanęło się na wierzchu to dobrze, a jak się chlupnęło to po kostki w wodzie.
Do domu nie było po co, bo jak nas wyprowadzali Niemcy, to już budynek podpalali miotaczami.
Tak.
- Czyli z domu nic nie zostało?
A skąd! Z naszego mieszkania to nie wiem, [co zostało]. W gruzach obrączka matki i ojca to na pewno gdzieś leżała.
- Co pan robił po maju 1945 roku?
Nie mogłem się pozbierać, już myślałem, że coś się będzie działo znowuż.
- Czekało się na jeszcze jedną wojnę?
Tak. To my z matką, a ojciec jeszcze został. Jak ojciec przyjechał do Warszawy to mówi: „Co [będzie się] meble kupować, prycze trzeba zrobić, siennik się napełni słomą, będzie się tak mieszkać, bo i tak będzie wojna, i tak”. Mój ojciec umarł w 1954 roku, mając siedemdziesiąt cztery lata. Jak opowiadał, gdy miał dwanaście-trzynaście lat, nie wolno było uczyć się języka polskiego, bo cały czas był zabór rosyjski. Jak już poszedł do rzemiosła, uczyć się na szewca, to mówi: „Balia w piwnicy była. Jakąś gazetkę się złapało z literami polskimi, pod balią świeczka i uczyło się czytać po polsku. Jak jakiejś litery nie znałem, to palcem zaznaczyłem, na ulicę wyszedłem: »Panie, jaka to litera?«”. Pytał przechodnia. Jedną znał, a innych nie znał. Nie wolno było uczyć się języka polskiego w Warszawie.
- To już po 1945 roku do szkoły pan nie wrócił, poszedł pan do pracy?
Można powiedzieć, że rok to leserowałem. Ponieważ brat na Gocławku mieszkał, siostra na Rakowieckiej, wszystko spalone, wracać nie ma gdzie. Poszedłem do brata. Brat, jak to najmłodszego brata, mającego siedemnasty rok – oczywiście nie przyjmie. Talerz zupy dostałem, kromkę chleba, herbaty też. Dopiero w 1946 roku, ponieważ u niego na Szaserów mieszkałem, na Zana miał facet sklep, a pracował w warsztatach samochodowych u Mazurka, był zaopatrzeniowcem w części samochodowe. Mówię: „Panie Masłoń, załatwiłby pan mnie robotę, na praktykę [chciałbym] pójść”. Przyjęli mnie. Samochodziarz to pewnie od urodzenia byłem. Opanowałem montaż, elektrykę samochodową dawniejszą. Bo dzisiaj elektronika samochodowa to już co innego, przeciętny elektryk samochodowy nie da sobie rady. Pracowałem, ale znowu przycisnął, żeby pójść do szkoły wieczorowej. Mnie to się nie podobało. Tu mnie nikt nie gonił, ani matka, ani ojciec, nie było gdzie mieszkać, to gwizdałem, bo brat gołębie miał. Goniłem mu gołębie, żeby złapać na jakąś zupę innemu. Tak zaprzepaściłem [swoją edukację], żebym zrobił przynajmniej jakąś szkołę zawodówkę, to mógłbym sobie później jakiś warsztacik założyć. Później, w latach 1948-1949 pracowałem w Centrali Handlowej Przemysłu Drzewnego. To już wybrnąłem i później do straży ogniowej poszedłem pracować. Dalszy ciąg życia [wyglądał tak, że] poszedłem na taksówki, szukało się, żeby więcej zarobić. Pobraliśmy się z żoną w 1954 roku. Tak że już przeszło pięćdziesiąt lat mamy ze sobą. Ale takie rzeczy szczegółowe [z Powstania]: pilnowało się, żeby ludzie nie wychodzili, żeby jak najmniej rannych było, bo kule świstały.
Warszawa, 8 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek