Janusz Fakler
- Proszę nam opowiedzieć o swojej rodzinie? Z ilu osób się składała, czym się zajmowali? Z czego się utrzymywali?
W czerwcu tego roku skończyłem siedemdziesiąt pięć lat. W pierwszy dzień Powstania miałem ukończone dziewięć lat. Zamieszkiwałem na Woli z rodzicami, siostrą i bratem. Brat starszy dwa lata, siostra młodsza ode mnie o lat sześć. Mama była w domu. Ojciec, jak za okupacji, handlował. Z handlu myśmy się utrzymywali, ale był taki okres, że ojca aresztowali. Parę miesięcy ojca nie było. Mieliśmy makabryczne warunki wtedy, głód po prostu był, nic w domu nie było. Był taki okres, kiedy było bardzo źle. Sąsiedzi myśleli, że podpisaliśmy folkslistę. Dlaczego? Bo takie noszę nazwisko. Był taki moment, że się sąsiedzi od nas odsunęli, ale potem jak zobaczyli, że ojca nie ma, że głodujemy, to potwierdziła się nasza prawda, że jednak jesteśmy Polakami.
- Czy pan zauważył solidarność między ludźmi, między Polakami?
Tak. Jak wybuchło Powstanie, jak były naloty tuż przed Powstaniem na Wolę... Były naloty, bo obok był obóz jeńców francuskich, radzieckich, Jugosłowianie podobno też byli, nie wiem, kto tam jeszcze był. Anglicy pomylili się z nalotem i walili w cmentarz i obok naszych domów zamiast na teren obozu, w sztaby i inne dowództwo.
- To było przed Powstaniem?
Przed Powstaniem.
- Jak długo przed? Jaki to był czas?
Nie pamiętam, jak długo, ale to było latem, to mogło być około roku czasu.
Tak, było mocno zbombardowane, bo nawet zbombardowany był obecny cmentarz Wolski.
- Chodził pan do szkoły przed Powstaniem?
Nawet miałem dwa świadectwa, z pierwszej i drugiej klasy, dwujęzyczne, polsko-niemieckie. Ukończyłem drugą klasę i byłem klasyfikowany do trzeciej.
- Czy pan pamięta lata okupacji? Co pan zapamiętał?
Ze szkoły mogę powiedzieć. Szkoła była legalna, zarejestrowana, to było już w Guberni, tak że i po niemiecku, i po polsku... Zresztą była ona na Woli, po drugiej stronie parku Sowińskiego. Adresu nie pamiętam. Nauczycielka pewnego razu krzyknęła: „Chowajcie podręczniki polskie”. Schowaliśmy podręczniki, przez okna uciekaliśmy, to był parterowy, drewniany budynek, bo Niemcy przyszli do szkoły, rewizję robili. To jedna akcja. Druga akcja kilka dni przed Powstaniem. Był dom w miejscu naprzeciw fabryki „Dobrolin”, troszeczkę w polu, obecnie dzisiaj tam park jest. On przez mieszkańców był nazywany Pekinem, to był budynek dwupiętrowy, szary. Podjechały samochody z Niemcami, prawdopodobnie padł strzał z tego budynku do kogoś. Niemcy jak podjechali, wygonili wszystkich mieszkańców, budynek podpalili, a mieszkańców zabrali. Widziałem to na własne oczy, bo bawiliśmy się tam w parku. To nie był park, to było pole i kartoflisko. W kartoflisku leżałem z kolegą i oglądaliśmy tą niemiecką akcję.
- Czy na co dzień pan jako dziecko odczuwał grozę wojny, stałe zagrożenie?
Grozę tak. Zdziwią się może niektórzy, że doskonale pamiętam 1939 rok, kiedy miałem cztery lata i zmotoryzowana armia niemiecka szła od strony Sochaczewa z Błonia przez szosę wolską. Dlaczego mi to utkwiło? Bo oni się zatrzymali na Woli. Kiedy już Niemcy wkroczyli na Wolę, to rodzice zabrali nas, uciekliśmy na ulicę Pawią do ciotki. Po co? Chyba ze strachu, bo celu tam żadnego nie było, tu Niemcy byli i za chwilę dalej byli. Też mi to utkwiło w pamięci. Muszę powiedzieć, że do dzieci odnosili się grzecznie, te pierwsze kolumny, które weszły. Czekoladę rozdawali, picie, to mi utkwiło jako dziecku, gorzej było w Powstaniu.
- Jak pan zapamiętał pierwszy dzień Powstania?
Na tyle zapamiętałem, że matki w domu nie było i czekaliśmy na mamę. Mama przyszła późnym wieczorem, polami, bokami gdzieś szła, prawdopodobnie od Obozowej, Górczewskiej z tamtej strony, od tyłu, dostała się bliżej cmentarza na Wolę, na ulicę Świętego Jacka. Już matka w domu opowiadała, że na ulicę wyszły cywilne patrole, że strzelanina. W okolicach Górczewskiej, Leszna, Żytniej były magazyny wojskowe. Mama widziała, jak te magazyny były rozbite przez powstańców. To dlatego ten pierwszy dzień mi utkwił w pamięci.
- Jak później potoczyły się losy pana i pana rodziny?
Myśmy siedzieli na Woli chyba do końca sierpnia albo nawet kawałka września. Tu mogę się już mylić parę dni. Dlaczego? Z tych dwóch budynków, jeden budynek należał do Galasa, tak jak mówiłem, a drugim właścicielem był Żyd. Mieszkałem akurat w tym budynku, gdzie właścicielem, gospodarzem był Żyd. Myśmy chowali się przed nalotami, przed Niemcami w piwnicach domu z betonu Kirchmayera. On tam magazyny miał, dom Kirchmayera stoi do dzisiaj. To jest tuż przy wejściu na cmentarz, tam kiedyś komisariat nawet był. Myśmy siedzieli w magazynach.
- Tylko wtedy, kiedy były naloty?
Cały czas. W Powstanie to już w mieszkaniu nie byliśmy, bo już fruwały pociski, strach było siedzieć w domu. Tam był beton, jak w betonie, to będzie lepiej. Jakby bomba uderzyła, to prawdopodobnie też byśmy nie wyszli. Na początku Powstania na Woli zatrzymały się oddziały niemiecki, gospodarcze. Dlaczego wiem, że gospodarcze, bo dużo furmanek, dużo samochodów ciężarowych, zaopatrzenia. Mieli tam żywność i amunicję. Schowali się na cmentarzu. Cały czas siedzieli na cmentarzu, a myśmy siedzieli obok w schronach.
- Oni nic ludności cywilnej nie robili?
Do pewnego momentu. Nie oni, tylko potem, być może po miesiącu, czyli koniec sierpnia, przyjechała grupa Niemców. Wygarnęła nas ze schronów i popędzili nas wszystkich z tych dwóch domów i z trzeciego od Kirchmayera, tam też trochę było mieszkańców na górze, do kościoła Świętego Wojciecha na Woli.
- Ale to już później. A do tego okresu były jakieś kontakty z Niemcami?
Były. Może to jest przykre w opowiadaniu z mojej strony, bo chwalić to się nie ma czym, ale kradłem żywność.
Tak, z furmanek. Myśmy nie mieli nic.
- Jak wyglądało codzienne życie? Co jedliście? Jak z wodą?
Co jedliśmy, to był problem. Wodę to ze stawu braliśmy, jak się udało.
Do picia jak najbardziej, nie było w kranach wody. Światła nie było, wody nie było, jedzenia nie było, sklepu nie było, nic nie było. To co się, mówiąc językiem popularnym, wykombinowało, to było.
- Co pan pamięta, jakie potrawy się jadło?
Jak był suchy chleb, to było bardzo dobrze, a o potrawach, o gotowaniu, to w ogóle w Powstaniu nie było mowy. Nic nie gotowali ludzie ani moi rodzice też. Po prostu żyliśmy, konserwę się gdzieś zdobyło, kawałek chleba, wodę ze stawu. Nie było możliwości chodzenia gdzieś w pobliżu, tam nic nie było.
- Duży ostrzał był czy bombardowania?
Bombardowania były tylko przed Powstaniem, w samo Powstanie nie było bombardowania. Niemcy wygonili nas z kościoła Świętego Wojciecha. Matki z dziećmi zostały w kościele, natomiast mężczyzn [wzięto] przed kościół. Tam była selekcja. Tu była ciekawostka. Później z ojcem się spotkaliśmy po Powstaniu i opowiadał, że ustawili w szeregu wszystkich mężczyzn. Przyjechał oficer niemiecki: „Ty, ty –idziesz ze mną”. Między innymi zabrał ojca. Niemcy zabrali ojca do robót w Powstaniu, do normalnego rabunku. Oni wszystko wywozili. Ojciec opowiadał: dywany, obrazy czy tam inne rzeczy. Używali mężczyzn, żeby pakowali na samochód i oni wywozili. Ojciec jeździł z nimi samochodem ciężarowym. To było pod spluwą, nie było żadnej dyskusji chce czy nie chce. Co się okazało potem, że na jednym z wozów, w których jeździł ojciec, był kierowcą Niemiec poznaniak, Polak, który był w armii niemieckiej. Chciałem jeszcze wrócić do Powstania przed kościołem. Któregoś dnia, to było też w sierpniu, ja i kolega żeśmy wypuścili się między polami na Wolę w stronę Bema. Co żeśmy zobaczyli? Po wojnie skojarzyłem sobie z rozmów z ludźmi, że napotkaliśmy „własowców”, „ukraińców”. Czym oni się różnili? Byli w mundurach niemieckich. To nie byli ludzie. Jak bym powiedział, że to zwierzęta, to też bym chyba zwierzę obraził.
- Z wyglądu pan tak oceniał, że wyglądali tak strasznie?
Nie, nie z wyglądu, z czynów. Wyganiali ludzi z pięter do piwnic. To [było] w okolicach Bema, jak wiadukt. Wpychali do piwnic, rzucali granaty i rozpylaczami ognia po wszystkich oknach.
Widziałem, to było na Woli w okolicach Bema.
- Czy ludzie w schronach wiedzieli, co się dzieje w innych dzielnicach? Co się dzieje w Warszawie? Jaki przebieg ma Powstanie?
Muszę powiedzieć, że wiadomości były ograniczone, ale bardzo dużo wiedzieliśmy, ponieważ koło naszych domów, koło schronu, Niemcy gonili całe kolumny ludzi z Warszawy.
- Dało się z nimi porozmawiać?
Wyrywkowo. Oni błagali o wodę, o chleb. Jak było, to się dało; jak nie było, to nic się nie dało. Od tych ludzi się dowiadywaliśmy, skąd są, z jakiej dzielnicy idą, skąd ich gonią. To były dosyć duże kolumny kierowane w stronę prawdopodobnie Pruszkowa, ale nie umiem dzisiaj tego powiedzieć. W każdym bądź razie szli w stronę Błonia, Sochaczewa, w tamtą stronę ich gonili, tu koło cmentarza, gdzie myśmy mieszkali.
- Jak ci ludzie wyglądali? Czy coś panu zapadło w pamięć?
Nędza szła, dobici ludzie.
- Zapamiętał pan jakieś zachowania Niemców, którzy ich konwojowali? Jak oni się zachowywali?
Tylko było konwojowanie, nie mogę powiedzieć, czy strzelali, bo nie widziałem. Ale byli konwojowali przez Niemców.
- Proszę opowiedzieć, co pan wie o samolocie brytyjskim, który spadł niedaleko.
Ojciec przyszedł do domu i mówi: „W nocy samolot spadł tutaj na Woli”. Był nalot, to pamiętam.
- Nalot prawie nie różnił się od tego, jak samolot leciał ze zrzutem.
Nic nie było słychać, bombardowania były normalne. To ja ciekawski, po prostu poszedłem zobaczyć. Rzeczywiście leżały zgliszcza, ale już dookoła stały niemieckie samochody, Niemcy stali. Z drugiej strony, przy samej bramie „Dobrolina” byłem. Na drugą stronę wszystko widziałem. Zgliszcza leżały, tam mówią, że byli spaleni piloci.
- To ludzie między sobą w Powstaniu opowiadali?
To było przed Powstaniem, to nie było w Powstaniu, bo normalnie się chodziło Wolską. Mogę się tu mylić, ale to nie mogło być w Powstanie, bo bym tam nie doszedł w tym momencie, bo tam Niemcy stali. Oni by nie dopuścili ludzi i gapiów na ulicy. Tu ciężko powiedzieć, że to było w Powstanie, może się mylę w tym wypadku.
- Proszę powiedzieć o ludziach. Jak oni się między sobą zachowywali, czy byli solidarni?
Jeżeli chodzi o ludzi, z którymi byłem w schronie, była solidarność. Pomagali sobie. Ktoś miał się coś napić, ktoś zdobył więcej jedzenia, to dzielili się wszystkim.
Te dwa domy to był parter, pierwsze piętro, drugie piętro. Po siedem lokali było na piętrze, parter miał sześć. Czyli dwadzieścia lokali było w jednym. W drugim, u Galasa nie pamiętam dokładnie, ale też musiało być koło dwudziestu lokali. To było czterdzieści rodzin, a przeciętnie jedno czy dwoje dzieci było jeszcze w rodzinie.
- Czy pamięta pan stosunek do Powstania, do powstańców? Co ludzie mówili między sobą, jakie były nastroje?
Wszyscy byli zadowoleni, że Niemców biją, ogólnie było odczucie, że dobrze im tak. W tym miejscu, gdzie akurat ja byłem, samego Powstania i samej bitwy nie było, natomiast były tylko opowiadania. Opowiadania były w stosunku dla Powstańców przyjazne, bo Niemca się biło. Słyszało się, że ginęli i Niemcy, i powstańcy. Ale bezpośrednio myśmy się z powstańcami nie stykali. Na domu Kirchmayera, gdzie myśmy byli w schronie, Niemcy na dachu ustawili radiostację. Dwieście, trzysta metrów [dalej], stały patrole niemieckie w stronę Śródmieścia. Tam praktycznie nikt się nie mógł przebić.
- Czy istniało życie religijne?
Nie istniało żadne. Siedziało się w norze i się nie wychodziło. Dzieciaki, jak wyskoczyły ze schronu… Wszystko tam się [robiło] – spało, jadło, załatwiało swoje sprawy. Nie było spaceru, chodzenia, to było nie do pomyślenia. Starsi praktycznie w ogóle nie wychodzili, tylko dzieci uciekały ze schronu, żeby coś zobaczyć, były ciekawskie.
- Pod koniec sierpnia na początku września, zostaliście wypędzeni.
Niemcy przyjechali, wygonili wszystkich ze schronu. Popędzili nas do kościoła Świętego Wojciecha. Tam byliśmy może dwa, trzy dni.
- Dostawaliście jedzenie, picie?
Skąd, nic! Jak ktoś coś miał, to zjadł, a nie, to nie, tam nic nie było. Inna rzecz tam miała miejsce, też mi to utkwiło bardzo w pamięci, dzisiaj to widzę. Tę kobietę nawet bym rozpoznał, jakbym ją dzisiaj zobaczył. Wysoka, przystojna blondyna z oficerem niemieckim, weszła do kościoła. Oficer chodził, kazał otwierać wszystkie walizki, a ona sobie wybierała: bluzkę, futro, buty. Za nią szli żołnierze i zabierali. To mi utkwiło w pamięci. W kościele w ogóle wyjść nie można było, żeby się załatwić, wszystko w kościele było załatwiane, pod ścianami, w kątach.
- Tam były tylko kobiety i dzieci?
Tak.
- Brat starszy też był z wami?
To był dzieciak, dwa lata [starszy], on miał jedenaście lat. On też siedział z matką, ja i siostra.
Dwa, trzy dni, chyba nie więcej.
Potem nas zgarnęli z kościoła, ojca dalej nie widzimy, ojca zabrali. Przez Dworzec Zachodni, koło Bema, gnali nas do Pruszkowa.
Cały czas na piechotę.
- Jak oni się zachowywali, jak dzieci płakały?
I starsi płakali, i dzieci płakały, i ludzie padali ze zmęczenia, bo nie dawali rady. Myśmy mieli ubranka, matka kazała to wszystko wyrzucić po drodze, tylko nam przewiesiła zrolowane koce, żebyśmy mieli, żeby się można było czymś przykryć. W ostatnich dniach pobytu w schronie ojciec z jednym z lokatorów zdobył konserwy, papierosy od Niemców, prawdopodobnie gwizdnęli, nie będziemy się oszukiwać. Przynieśli wszystko do schronu. Matka miała niedużą walizkę, to wszystko ułożyła i zabrała to do kościoła. Po drodze matka prosiła, żeby pomagać tę walizkę nieść, nic więcej. A wszystkie ubrania, buty, wszystko się wyrzuciło po drodze.
W ogóle o pamiątkach nie było mowy, wszystko w domu zostało i dom był potem podminowany przez Niemców. Jak nas zabrali stamtąd, to dom został podminowany, wysadzony w powietrze. Ojciec opowiadał, bo widział.
- Doszliście do Pruszkowa. Jak tam to wyglądało?
W Pruszkowie alejki między drutami: alejka, druty, druty, matki z dziećmi, młodzież, mężczyźni, segregacja. Myśmy w Pruszkowie byli kilka dni. Mężczyzn wywieźli, mężczyzn już tam nie było, od razu zostali wywiezieni, tylko matki z dziećmi zostały. Jedzenie na przykład, przyjechała kuchnia niemiecka, olbrzymi kocioł, woda, i parę kostek brukwi pływało. Matka już brukwi nie brała, bo jak ludzie się rzucili na jedzenie, to tam nie było dostępu. [Nie było] chociaż ciepłej wody, żeby się napić, tam otwierała puszkę i nas podkarmiała.
- Nie pochorowaliście się przez ten czas?
Nic, a leżało się na betonie. Sukcesem było, jak się zdobyło płytę wiórowo-cementową i na tym się leżało, żeby nie na betonie. Myśmy akurat mieli koce przy sobie, to się koce na to położyło i się leżało, drugą częścią się przykryło. Koce i brat miał, i ja miałem, i siostra, wszyscy musieli mieć koce, tego nam nie wolno było wyrzucić. Po paru dniach zapakowali nas na wagony towarowe. Dostałem się z matką do wsi pod Radomskiem, nazwy wsi nie pamiętam, natomiast pamiętam doskonale nazwisko gospodyni, Wiszina się nazywała. Ona miała obowiązek nas karmić, dać lokum do spania. W tej wsi było bardzo dużo warszawiaków, właściwie matek z dziećmi.
- Jak ci ludzie się odnosili do warszawiaków?
Należałoby podzielić, byli tacy, którzy kromki chleba nie chcieli dać, a byli tacy, którzy zapraszali na obiad. Kiedy do wsi wchodzili partyzanci z lasu, to muszę powiedzieć, że wieśniacy dopiero zaczęli drżeć: „Nie mówcie nic, że ten nie dostał jedzenia…”.
Bali się własnych powstańców.
- Czy pan wie, jakie to były grupy powstańcze, akowcy, AL-owcy?
Nic nie powiem, w ogóle z pojęcia podziału politycznego, to nic nie mogę powiedzieć, bo za mały byłem, żeby się tym interesować. Wiem na pewno, że jeden z partyzantów był z tej wsi. Przychodził, to: „Cześć”. – „Cześć’. – „Tu byliśmy… Tam byliśmy…”. Wiedziałem, że on jest ze wsi.
Dzieci i młodzież, a to poszła gnój przerzucić, a to krowę z pola przyprowadzić. U gospodyni był kamień do mielenia mąki, taki jest na patyku okrągły kamień, dzieżka kamienna. W to sypało się zboże i się kręciło. Prosiła nas, żebyśmy nakręcili trochę mąki.
- Czy zaprzyjaźnił się pan tam z jakimiś dziećmi?
Dzieci jak dzieci, wszystkie dzieci są jednakowe, z wiejskimi dziećmi myśmy nie mieli żadnych problemów jako dzieci.
Nie było mowy.
- A ubrania? Wyrzuciliście wszystkie, a tu zima przyszła.
W tym co było, to byliśmy. Matka nie była w stanie nic kupić, natomiast miała trochę papierosów w walizce, wtedy co ojciec przyniósł w ostatnim dniu. Za papierosy poszliśmy do fryzjera, ostrzygli nas, mydło kupiła.
- Do kiedy byliście na wsi?
Żeby nie skłamać, już była jesień, ale dosyć ciepła jesień, to mógł być już październik.
Tak. Matka będąc tam, skontaktowała się w Radomsku z Czerwonym Krzyżem, bo to było pod Częstochową. Przez Czerwony Krzyż zaczęła szukać ojca. Ojciec się odezwał przez znajomego, znajomy się odezwał, a nie ojciec, bo ojciec się ukrywał. Ojciec nie mógł się ujawnić, bo on uciekł od Niemców. Dowiedzieliśmy się, że jest pod Sochaczewem. Matka zaczęła chodzić po wszystkich urzędach, żeby załatwić przepustkę w stronę Warszawy, żeby można było jechać. Udało jej się to załatwić. Kilka dni spod Radomska jechaliśmy do Sochaczewa. Dosłownie jedną stację pojechaliśmy, wyrzucili nas Niemcy z wagonu, bo Niemcy musieli wsiąść. Znów do wagonu się wsiadło, znów Niemcy po jednej, dwóch stacjach wyrzucili nas. Zresztą nie tylko nas, wszystkich wyrzucili z pociągu, bo pociąg musiał być pusty. Podróżowaliśmy chyba ze trzy dni. Wreszcie przyjechaliśmy do Sochaczewa, a ojciec ukrywał się w Sochaczewie, bo akurat z nimi handlował podczas okupacji. Tam się oparł na tej wsi. Już w styczniu byliśmy wszyscy w Warszawie, zaraz po wyzwoleniu, dosłownie kilka dni. Z ojcem się spotkaliśmy w Sochaczewie.
- Tak szybko się wiadomości rozchodziły, że już Warszawa jest wyzwolona?
W ciągu jednego dnia Warszawa była wolna, a wieczorem tego samego dnia już Niemcy uciekali z Sochaczewa. Ruch był niesamowity. Jak myśmy wiedzieli, to ojciec mówi: „Idziemy w stronę Warszawy z Sochaczewa”. Kawałek furmanką, kawałek samochodem ciężarowym. Nawet był taki moment, że ruscy nas podrzucili ciężarowym samochodem, bo jechali w stronę Warszawy, to też kawałek podjechaliśmy, a część pieszo. Przyszliśmy na Wolę i co się okazało? Gruzy, nic nie ma. Stanęliśmy koło Cmentarza Wolskiego. Tutaj mam małą przerwę, że ojciec coś wynajął, to mi nie utkwiło za mocno w pamięci. Parę dni, może tydzień, może dwa byliśmy i ojciec spotkał człowieka ze szkolnictwa, który zaproponował ojcu otwierać szkołę w Warszawie. Szkołę zaczęli otwierać pod koniec stycznia w alei Szucha 9. Wiem, że zimno było. Tam też była szkoła, były ławki, było wszystko. Uporządkowaliśmy to, właśnie ojciec z tym panem. Troszeczkę pomagał zarząd, który się stworzył. Dali troszkę mąki, cukru, żeby przeżyć, bo pensji przecież nie było. Kiedy szkołę zaczęli uruchamiać, koniec stycznia, początek lutego, to przyjechali Rosjanie, wygonili nas ze szkoły i zajęli szkołę. Znów zostaliśmy na ulicy. Ojciec miał trochę rozeznania i dorwał wolny pokój na Narbutta, na Mokotowie, tam się zatrzymaliśmy.
- Kiedy pan zaczął chodzić do szkoły?
To był sukces, bo zacząłem chodzić w marcu 1945 roku i od razu do trzeciej klasy, tak jak miałem dokument. Co ciekawe, minął marzec, kwiecień, maj, czerwiec i miałem zaliczoną trzecią klasę. Do czwartej klasy już chodziłem na Rakowiecką 23, tam po wojnie było gimnazjum Rejtana. Pracy to nie było, żeby pójść, poszukać. Ojciec z matką zaczęli handlować. Otworzyli sobie straganik na ulicy i handlowali owocami, oranżadą, cukierkami.
- Jak wyglądała powojenna Warszawa?
Pamiętam, bo chodziłem po Warszawie. Jako dziecko chodziłem, wszędzie łaziłem, po wszystkich gruzach łaziłem. To było jedno gruzowisko, tu nie ma o czym w ogóle mówić. Natomiast na Mokotowie, gdzie myśmy mieszkali, było ładnie, czysto, domy stały. Natomiast już w stronę Śródmieścia, w stronę Woli, to wszystko gruzowisko. Nie wiem, że to wszystko się odbudowało, to był cud. Jest jedna rzecz, że jak ktoś jeden grzebał cegłę i coś robił, to dziesięciu innych już mu zaczęło pomagać. Ludzie wspólnie chcieli nory, schrony, coś budować, coś robić. Była solidarność.
- Jak wypędzali was z domu, jak szliście do Pruszkowa, w Pruszkowie, co ludzie mówili o Powstaniu? Mówili coś o Powstaniu?
Tak naprawdę nikt nic nie mówił, to było jedno milczenie, jedno przygnębienie. Wszyscy wszystkiego mieli dosyć. Może to będzie dziwne, ale w Pruszkowie ludzie się modlili, żeby wszystko było zbombardowane i my też.
Żeby już był koniec, że już mają wszystkiego dosyć. Położyć się nie ma gdzie, zjeść nie ma co, pić nie ma co. Pruszków to było coś strasznego. Tam nie było żadnej opieki, nie było niczego. Co ktoś miał przy sobie, to się ratował, a jak nie miał, to się kończył.
- Spotkał się pan z ludźmi innej narodowości niż Polacy i Niemcy?
Nie spotkałem się. Jeżeli się spotkałem, to tylko w Powstaniu z „ukraińcami”, których wspominam do dzisiaj i widzę ich.
Warszawa, 8 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek