Wojciech Bieńko „Koza”
- Proszę powiedzieć - co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września mój tata robił papierosy, które z bratem sprzedawaliśmy. Uczęszczaliśmy do świetlicy RGO na ulicy Belgijskiej 4, tam zajmowała się nami pani Krysia – nazwiska nie pamiętam – bardzo fajna pani. Dawała nam książki, którymi nie pozwalała się chwalić kolegom z okolicy. Organizowała różne przedstawienia – w jakiejś jasełce grałem chyba kozę. W 1943 roku przyszedł do nas pan Bolek, który wybierał chłopaków do zajęć czy zabaw. Ustawiał nas pod ścianą, rzucał piłką w okolicach głowy i kto się odchylił albo inaczej podpadł, ten nie był brany pod uwagę. Pozostali zostali zorganizowani w grupę, którą się potem opiekował. Robił nam niby takie zabawy w Indian w parku Dreszera – jak się potem zorientowałem, po prostu sprawdzał nasze możliwości w zakresie orientacji, spostrzegawczości. Między innymi kazał nam przejść od ulicy do ulicy, liczyć kroki, potem mierzyło się krok, mnożyło przez ilość kroków i wychodziła odległość – kilometr, czy pięćset metrów. Rozkładał też na stole sporo różnych przedmiotów, zabierał czy zakrywał dwa i po jakimś czasie pytał, czego uje – albo odwrotnie, coś dokładał. Robił z nami te zabawy w Indian. Znaliśmy go jako pana Bolka. Potem, gdy wybuchło Powstanie, razem z moim przyjacielem z tej świetlicy RGO, Jankiem Kraśniewskim – nie wiem, co się z nim teraz dzieje – przeszliśmy do szpitala na Belgijskiej i tam byliśmy jako gońcy – tacy chłopcy do pomocy, jak znaleźliśmy rannego, to trzeba było przyjść i zawiadomić, donosić leki, bandaże i tak dalej. To była taka pomoc chłopaków.
- Chciałem wrócić do czasów przedwojennych – pan mówi „my” – czy miał pan rodzeństwo?
Tak, w świetlicy byłem ze starszym o trzy lata bratem. Miałem jeszcze młodszego brata, ale on był za mały, żeby się czymś takim interesować.
- A gdzie państwo mieszkaliście przed wojną?
Na Odolańskiej 10, mieszkania 6. Tata pracował w GISZ – Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych – i dostaliśmy to mieszkanie. Wcześniej mieszkaliśmy pod dwudziestym, a potem dostaliśmy to mieszkanie pod dziesiątym, tam się przeprowadziliśmy.
- A jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Miałem wtedy siedem lat, pamiętam, że wpadli esesmani, „blacharze”, którzy mieli blachy. Na naszej ulicy pod numerem piątym był komisariat. Pamiętam, jak przyjechali na motorach – oczywiście, trwały bombardowania – ale dokładnie pamiętam ten moment, kiedy wpadli Niemcy. Tata ze starszym bratem nie wrócili – brat też pracował w GISZ-u, zostali zmobilizowani. Z tego, co wiem, ojciec dostał się do niewoli niemieckiej i został wymieniony za jakichś jeńców ze Związku Radzieckiego. Wrócił stamtąd w 1939 roku. Natomiast starszy brat przez Rumunię dostał się do Paryża, a dalej, przez Hiszpanię, do generała Maczka. Przeszedł z nim cały szlak bojowy. Przy okazji kiedy odwiedzałem brata, dostałem nawet medal – dawali wszystkim, prawdopodobnie mnie też wzięli za jednego z „Maczkowców”, ale to był przypadek.
- Chciałem jeszcze wrócić do czasów konspiracji.
Przed Powstaniem nie byliśmy zorganizowani, bo pan Bolek dopiero wybierał chłopaków. Jako najmłodsi w czasie Powstania składaliśmy przyrzeczenie jako Zawiszacy, a oni nie byli traktowani jako powstańcy. Mój udział w Powstaniu zaczął się we wspomnianym szpitalu z Jankiem Kraśniewskim. Potem spotkałem pana Bolka, który powiedział, że organizuje się poczta polowa, że trzeba się zgłosić na Tyniecką 26, tam potrzebują chłopaków do roznoszenia poczty. Ja z bratem, Zbyszek Fisz, który mieszkał na Belgijskiej 6, Janek Musiał, Werner – to ci najbliżsi, którzy zorganizowali się w tej poczcie. Pamiętam, że dowiedziałem się potem, już po Powstaniu, że pan Bolek to Bolesław Szatyński, harcmistrz, który organizował Zawiszaków na terenie Mokotowa. Poczta polowa była przy komendzie placu, czyli była w strukturach wojskowych – nie tak, jak w całej Warszawie, że organizacja harcerska organizowała pocztę.
- Kiedy przyszedł pan do poczty polowej?
To było po kilku dniach pobytu w tym szpitalu.
- Czyli sam wybuch Powstania zastał pana w szpitalu?
Nie, poszliśmy tam z Jankiem Kraśniewskim. Sam moment wybuchu Powstania pamiętam bardzo dobrze – stałem w oknie i widziałem, jak chłopcy – teraz mogę powiedzieć, że chłopcy, mieli po osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia lat – atakowali skład samochodowy niemal vis a vis naszego domu. Niemcy uciekli i oni zdobyli te magazyny – to były chyba jakieś magazyny Boscha, między Odolańską a Wiktorską. Bardzo dokładnie pamiętam, jak oni atakowali. Potem, chyba następnego dnia albo za dwa dni, przyszedł po mnie Janek Kraśniewski i powiedział, że potrzeba gońców do szpitala, więc we dwóch tam poszliśmy. Kiedy spotkałem pana Bolka, jak organizowała się ta poczta, doszło sporo chłopaków z Mokotowa, z najbliższej okolicy. Ponieważ to było przy komendzie placu, było tam dwóch oficerów, którzy czuwali nad pocztą. Drużynowym, który prowadził tę pocztę, był Leszek Kłosiński pseudonim „Orzeł”, a pan Bolek Szatyński miał pseudonim „Olgierd”. Jak się później zorientowałem, „Olgierd” był oficerem łącznikowym do spraw pomocniczych. Pamiętam, że pierwszym zadaniem jakie dostałem, było spisanie adresów studni i szaletów wolnostojących na terenie zajętym przez powstańców na Mokotowie, bo z wodą i z dostępem do szaletów był problem. Z listami czy informacjami często chodziliśmy po dwóch, ale zostałem rozdzielony z bratem, z nim nie byłem nigdzie. Natomiast często i gęsto byłem ze Zbyszkiem Fiszem, pseudonim „Jeleń”. Mieliśmy podzielone rejony: ja ze Zbyszkiem Fiszem mieliśmy od ulicy Belgijskiej w kierunku południowym, aż za Dolną. Brat miał inny rejon, nie pamiętam jaki, z kim tam był. Początkowo nocowaliśmy na kwaterze, na stanicy. Potem, dochodziło coraz więcej chłopaków – przybywało tych, którzy się przedarli: Zaliwski „Granat” – bo chodził z granatem. Muszę jeszcze powiedzieć, jak przyjmował mnie „Orzeł”: „Złożyć przyrzeczenie. A jaki chcesz mieć pseudonim?” Ja nie bardzo wiedziałem, jaki. A on mówi: „No jak cię nazywają, przezywają?” Ja na to: „Koza.” „No to będziesz „Koza”. I tak już zostało, że „Koza”. Natomiast brat w którymś przedstawieniu grał proboszcza, więc on został „Proboszcz”. Brat obecnie mieszka w Katowicach. Nasze dwie siostry – Danusia i Zosia były sanitariuszkami, one rzadziej przychodziły do domu, starały się nie pokazywać, natomiast my z bratem na prośbę mamy częściej pokazywaliśmy się w domu. Potem, jak już było więcej chłopców, to ci, którzy mieszkali na terenie zajętym przez powstańców, szli nocować do domu. Wieczorem „Olgierd” przynosił hasło i odzew tym, którzy chodzili do domu. Pamiętam taki śmieszny numer, szedłem z Musiałem „Błyskawicą” – wtedy już żandarmeria była na ulicy Belgijskiej, przeniesiona po bombardowaniu. Musiał mieszkał chyba na Szustra, wracamy do domu i zatrzymuje nas wartownik, pyta o hasło. A Janek Musiał trochę się jąkał i nie bardzo mógł je wykrztusić, a był wysokim, trochę przygarbionym, wielkim chłopem. Zaczął się jąkać, aż wartownik krzyknął: „Mały, chodź ty, bo z nim się nie mogę dogadać!” Wyszedłem, powiedziałem hasło, on nas przepuścił – to był taki wesoły moment. Poza roznoszeniem listów robiliśmy dosłownie wszystko, co było w danej chwili potrzebne. Między innymi kiedy została zbombardowana ulica Odyńca 5 – 7, za Parkiem Dreszera, to się odgruzowywało. Nosiło się czasem żarcie, amunicję – broni nie dawano nam do noszenia, bo wiedzieli, że szczególnie tacy – za przeproszeniem – gówniarze jak my, są pazerni, bo to każdy chciał chociaż potrzymać. Roznosiło się listy, przeważnie przyjemne – pisali syn, ojciec, siostra czy brat, że żyją. Ludzie byli bardzo zadowoleni, bardzo się cieszyli.
Listy przychodziły kanałami ze Śródmieścia. Przenosiły je łączniczki. Raz przyszedł do nas ze Śródmieścia z listami harcerz, Kuba, który został poparzony w kanałach i został już u nas. „Orzeł” dzielił te listy, sprawdzali, co tam jest napisane, żeby nie było tam informacji, których nie wolno było przekazywać. Dzielił te listy między nas: „Ty pójdziesz tu, ty tam.” Panowała między nami konkurencja, bo każdy chciał te listy rozdać, żeby nie przynosić ich z powrotem, bo zdarzało się, że kogoś nie zastało się w domu, albo budynek był zburzony. Pamiętam, że akurat ja latałem boso. Swego czasu, nie pamiętam, pod koniec sierpnia może początek września, idąc od ulicy Idzikowskiego miałem przenieść listy na dół za Królikarnię, tam gdzie jest osiedle domków. Po drodze spotkaliśmy się chyba z łączniczką – wtedy to była pani, teraz mogę powiedzieć, że dziewczyna, miała mniej więcej dziewiętnaście lat, blondynka. Pyta mnie: „Gdzie idziesz?” Odpowiadam: „Mam zanieść na dół te listy.” Ona mówi: „No to ja już tam nie będę szła, masz, przy okazji zanieś te listy.” Wziąłem te listy, dała mi jeszcze czekoladę, chrupałem sobie po drodze i szedłem przez pole w dół. Nagle słyszę – kule brzęczą, strzelają do mnie. Cofnąłem się, zastanawiam się, co jest. Zorientowałem się, że strzelają do mnie z klasztoru na Służewcu – dostałem się pod bezpośredni ostrzał. Rozpędziłem się, to biegiem, to znowu przysiadłem, kucnąłem – nie pamiętam już, ile razy – na pewno kilka razy tak przechodziłem, i – co tu dużo mówić – pietra miałem. Wreszcie jakoś przeleciałem, dobiegłem, melduję się do dowódcy. Ochrzanił mnie, mówi: „Tu obok z Królikarni jest rów łącznikowy. My tu krzyczymy, machamy, a ty lecisz.” Ale potraktował mnie ulgowo. Pamiętam, że najpierw dostałem coś do jedzenia, jakąś zupę, potem ktoś przyniósł cały mundurek harcerski i jakaś pani przyniosła mi sandały – tak, że poleciałem boso, wróciłem w sandałach. Jeszcze kiedyś z Fiszem mieliśmy zanieść listy na Czerniaków. Tam, gdzie teraz na ulicy Chełmskiej stoi poczta, po prawej stronie idąc Dolną w dół, były ogródki, kartofliska, a z lewej strony stał kikut zburzonego domu. Zbyszek Fisz szedł pierwszy. Mieliśmy ostatnią czujkę przy ulicy Dolnej i obecnej Trasie Królewskiej. Oni mówią: „Chłopaki, gdzie wy idzieta? Przecież tam już nikogo nie ma.” Ale my chcieliśmy pokazać, jacy to jesteśmy bohaterzy: „Co tam, my nie dojdziemy? Dojdziemy!” Dali nam tam coś do jedzenia. I czołgamy się, z Borkowej do nas strzelają, jak tylko coś się ruszyło w tym kartoflisku. Wreszcie Fisz pyta: „Koza, żyjesz?” Mówię: „Żyję.” Podczołgaliśmy się chyba jeszcze kilkadziesiąt metrów i Fisz mówi: „Koza, tam nie ma już co iść. Wracamy.” Więc tych listów nie donieśliśmy, bo to już było na Chełmskiej, gdzieś blisko kościoła na tej ulicy.
Gdzieś w sierpniu. Pod koniec sierpnia, bo już poczta nieźle działała.
- Proszę powiedzieć, z jakimi jeszcze trudnościami wiązała się pana służba?
Trudnościami? Nie zdawaliśmy sobie z nich sprawy. Chcieliśmy coś robić. Może chcieliśmy też trochę – jak to się teraz mówi – szpanować, miało się tę biało-czerwoną opaskę, to każdy chłopak był dumny. Zaliwski nosił granat. Poza tym trzeba jeszcze powiedzieć, że na stanicy mieliśmy granat i pistolet kaliber 6.35. „Orzeł”, jak było trochę czasu, pokazywał nam, jak się rozbiera broń, sprawdzał, kazał nam się uczyć. Były też zawody, kto prędzej złoży ten pistolet po rozłożeniu. Potem, gdy ulica Tyniecka została częściowo zbombardowana, przenieśliśmy się na ulicę Odyńca 11 – tam była nasza kwatera, stanica. Tam często odbywały się harcerskie wieczornice, ogniska, śpiewaliśmy, druhny nam gotowały. Pamiętam też, że kiedyś przy ulicy Woronicza, tam gdzie teraz jest Szkoła Królowej Jadwigi, stał nasz oddział chłopaków akowskich – to się tak mówi i to przecież byli chłopcy. A za Woronicza po drugiej stronie były ogródki działkowe. Dostaliśmy za zadanie przejść i zebrać co się da z płodów rolnych. Między innymi był tam Zaliwski, on nawet potem to opisał, o czym dowiedziałem się dopiero po Powstaniu. Zbieraliśmy, co można było – ogórki, kartofle, pomidory – pamiętam, że najadłem się tych pomidorów i potem miałem przykre konsekwencje... Przyplątał się tam do nas pies. Szedł za nami, więc nazwaliśmy go „patrol”. Co się z tym psem potem stało, nie wiem, ale przyszedł z nami na naszą stanicę na Odyńca. Potem, jak spotkałem się z Zaliwskim po Powstaniu – zresztą go nie poznałem – zapytał mnie, co pamiętam. Więc mu opowiedziałem ten przypadek z psem. A on mówi: „Masz tu, ja to wszystko opisałem.” On zresztą napisał też ładny wiersz o płonącej Warszawie. Potem, kiedy Powstanie już upadało, bo Niemcy naciskali, nasza stanica została przeniesiona na ulicę Wiktorską. To już była końcówka Powstania. Tam, chyba dwudziestego szóstego, „Orzeł” zabrał nam legitymacje, zostawił tylko przepustkę – choć niby z Wiktorskiej nie było daleko, przez Bałuckiego to raptem parę kroków. W domu, w piwnicy, gdzie była starsza siostra z siostrzeńcem, mama, ojciec, schowałem pod tapczanem czapkę, krzyż harcerski, biało-czerwoną baretkę i przepustkę w pudełku od zapałek. Przyszły siostry – Danusia i Zosia, które nie przeszły do Śródmieścia kanałami z ulicy Szustra, tylko wróciły do domu. To już była końcówka Powstania. Pamiętam, że po przeciwnej stronie ulicy Odolańskiej, pod siódemką, był taki kapral „Czarny” – krążyły o nim legendy, że wozili go rikszą, a on miał karabin maszynowy i strzelał. Pamiętam, że on zastrzelił się na schodach pod siódemką – niemalże na moich oczach – usłyszałem strzał i jak przybiegliśmy, już nie żył. To było ostatniego dnia Powstania. Kapral „Czarny” – tak go nazywali, bohaterski facet, jak go oceniano. Potem był już taki ostatni moment Powstania, ulica Odolańska, Bałuckiego, Szustra, Puławska, gdzie Niemcy, że tak powiem, stłamsili – wyganiali nas, każdy brał coś do jedzenia. Ojciec chciał zostać, ale w końcu mama go namówiła. Z całą rodziną dostaliśmy się do Pruszkowa.
- Chciałem się jeszcze dowiedzieć, jak pan zapamiętał żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
Widziałem Niemców atakujących ulicę Woronicza, bo akurat byłem w tej szkole. Byli ubrani w panterki z zawiniętymi rękawami.
- A czy zetknął się pan osobiście z Niemcami?
W czasie Powstania nie, chyba raz tylko widziałem ich jako jeńców. Poza tym trzeba powiedzieć, że działali tak zwani „gołębiarze” – to byli strzelcy, którzy strzelali z ukrycia –widziałem, jak kiedyś przy Racławickiej wyprowadzali jednego z nich.
- Czy zetknął się pan osobiście z przykładami zbrodni wojennych?
Nie. Słyszałem tylko, że na ulicy Olesińskiej Ukraińcy wymordowali sporo ludzi, niewiele osób stamtąd uciekło. Pamiętam, że kiedy atakowali między ulicami Szustra a Różaną, na takim dużym placu, gdzie kiedyś był welodrom, karuzele, zimą lodowisko – patrzyłem od nas z okna ze schodów, jak atakowali wieżyczkę w Parku Szustra, jak chłopcy ginęli. Nad nami mieszkał sierżant „żółtków”, żandarmerii, Kaprykowski, a jego syn Heniek akurat brał udział w tym ataku. Pamiętam, że kosili ich strasznie – to był odkryty plac, a Niemcy byli usadowieni w tej wieżyczce, strzelali z karabinu maszynowego, granatnikami – potwornie. W końcu ten atak się załamał, powstańcy się wycofali.
- Mówił pan o tym, jak ludność cywilna cieszyła się z dostarczanej przez pana poczty. Proszę powiedzieć jeszcze coś o reakcjach ludności cywilnej.
Ściskali nas, wszystko by nam oddali. Jak się przyniosło list, wiadomość, że ktoś żyje, że dobrze się czuje – rzadko ktoś pisał, że jest ranny, nie pamiętam, żebym miał taki przypadek – potwornie się ludzie cieszyli. „Może coś zjesz?” – szalenie dobrze nas przyjmowali. To była taka radość, jak już pokazał się harcerz z pocztą, każdy czekał: „A nie masz jeszcze?” Ile się miało listów, tyle się rozdało. Trochę głupio było, jak człowiek musiał wracać tymi listami z powrotem, ale to zdarzało się rzadko. Chwaliliśmy się między sobą: „Ja dzisiaj nic nie przyniosłem. Wszystko rozdałem.” Jak się przyniosło taką wiadomość ze Starówki – bo i stamtąd listy przychodziły, ze Starówki na Śródmieście, ze Śródmieścia na Mokotów – to były raczej miłe listy, radosne dla tych, którym je dostarczaliśmy. Byliśmy bardzo hołubieni przez ludność cywilną.
- A czy miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości?
Nie, na pewno nie.
Jeśli chodzi o Rosjan, bardzo się cieszyliśmy, jak doszła do nas wiadomość, że wylądowali berlingowcy, Wojsko Polskie, że tylko patrzeć, jak i Rosjanie zaatakują. Wszyscy na to bardzo liczyli, dopiero po Powstaniu dowiedzieliśmy się, jak było faktycznie. Ale wszyscy mieli nadzieję, że to już niedługo, że jakoś z tego wyjdziemy – niestety, okazało się, że nam nie pomogli, a wręcz przeciwnie, przeszkadzali – potem człowiek się dowiadywał, że nawet zabraniali międzylądowania samolotom. Zresztą, nam o tym nie mówili, ale potem się mówiło, że Rosjanie wręcz namawiali do Powstania ludność Warszawy: „Ludu Warszawy, chwyć za broń!” – a potem się okazało, że Stalin nie chciał pomóc.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania?
Rano szło się na podział listów, a jeśli żadne nie przyszły, to siedziało się na naszej stanicy i tam – normalnie, jak to młodzi ludzie. Czasem szło się pomagać do pobliskiego szpitala Elżbietanek, nosiliśmy wodę, jedzenie – roznosiło się je tam, gdzie był przydział. Broni nie nosiliśmy, jeżeli już, to trochę amunicji. Broni nam do ręki nie dawali, smarkaczom się nie daje – postrzeli się i co? Byliśmy młodzi, każdy chciał strzelić choć raz, ale broni nam nie dawali.
- Mówił pan, że z żywnością nie było problemu, a jak było z higieną?
Obok naszego domu, pod ósemką – ja mieszkałem pod dziesiątką, bliżej Puławskiej – były takie drewniane budyneczki, była studnia, a na podwórku stał szalet. Pamiętam, że kiedyś jak ludzie stali po wodę do studni, padł granat – nie pamiętam, żeby kogoś zabił, ale rannych sporo było.
- A jak spędzaliście czas wolny?
Na śpiewaniu, na dokazywaniu, na robieniu psikusów jeden drugiemu – jak to młode chłopaki, dzieciaki – dwanaście, czternaście lat. Przeważnie się śpiewało, wszyscy starali się popisywać piosenkami harcerskimi. Zaczynało się wieczorem od „Płonie ognisko”, jeśli była wieczornica.
- Czy mógł pan kontaktować się z najbliższymi w czasie Powstania?
Tak, bo mieszkałem na Odolańskiej, a aż od ulicy Olesińskiej w kierunku północnym nasza ulica była opanowana przez powstańców. Potem nocowaliśmy już w domu.
- Czy cała rodzina była w domu?
Tak. Ojciec, mama, najstarsza siostra z dzieckiem. A z naszej czwórki, dwie siostry były sanitariuszkami, a nas dwóch z bratem w poczcie polowej. Tu trzeba podkreślić, że jedynie na Mokotowie była to struktura wojskowa, bo jak się później dowiedziałem, pułkownik „Daniel” nie zgodził się, żeby harcerze mieli odrębną pocztę polową – chodziło mu o to, żebyśmy mieli przydział do dotacji żywnościowych. A pod koniec było z żarciem krucho, to fakt. Ale chyba jedynie na Mokotowie była taka poczta polowa w całym znaczeniu tego słowa.
- A z kim się pan przyjaźnił podczas Powstania?
Ze Zbyszkiem Fiszem, bo najczęściej z nim chodziłem – on miał pseudonim „Jeleń”. Także z Jankiem Musiałem, który mieszkał na Szustra, więc często wracaliśmy razem, z jego bratem. Z Jankiem Kraśniewskim, który był gońcem w szpitalu na Dolnej – to chyba była Dolna 19, tam była przedtem szkoła. To byli zresztą moi przyjaciele z czasów okupacji, bywaliśmy u siebie w domach – Janek często u nas bywał, bardzo ładnie śpiewał, miał bardzo ładny głos, razem z rodziną bardzo lubiliśmy go słuchać. Nie wiem, co się z nim stało – rzekomo był u nas, na Odolańskiej – mnie nie było. Czy to on był, czy nie – trudno mi powiedzieć. Powiedział, że przyjdzie, ale więcej się nie zjawił.
- Czy podczas Powstania uczestniczono w życiu religijnym w pana otoczeniu?
Tak, kiedy przychodził ksiądz, chodziło się do niego spowiadać – najczęściej w szpitalu Elżbietanek. Czasami chodziło się na msze. Szpital został zresztą potem zaatakowany, mimo, że na dachu miał ułożony symbol Czerwonego Krzyża. Także w domu modliliśmy się z rodzicami w piwnicy. Pamiętam – to było jeszcze w czasie okupacji – z moim starszym bratem zrobiliśmy sanki z łyżew zbitych deseczkami i zjeżdżaliśmy z Belgijskiej w dół. Kiedyś brat zjechał i rąbnął w drzewo, nabił sobie taaakiego guza. Wróciliśmy do domu, a on chodził dalej w czapce – mama patrzyła na niego, co się dzieje – ale w końcu mówi: „Idziemy spać – do pacierza.” A Janek w czapce! Ojciec podszedł, zdjął mu tę czapkę i mówi: „Chcesz w kark? Kto to się modli w czapce?” No i zobaczył, że Janek ma ślep podbity.
- A czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę?
Biuletyn – to był tak zwany BIP – Biuletyn Informacyjny Powstania. Z tego co pamiętam, to chyba było roznoszone gdzieś z Belgijskiej. Ktoś tam to czytał.
- Czy dyskutowaliście o zamieszczanych tam artykułach?
Jak zdobyto, czy zniszczono czołg – no to wtedy chłopaki się podniecali, wtedy była dyskusja. Chyba byliśmy zbyt młodzi na jakieś poważniejsze rozmowy. Pamiętam tylko, że kiedy część berlingowców przepłynęła przez Wisłę, to wszyscy się cieszyli, że to już niedługo. Ale istotne było, że można było śpiewać po polsku – hymn, harcerski hymn – to było naprawdę coś fajnego. To aż trudno powiedzieć, co człowiek czuł, jak stanął w tym kręgu i śpiewał, bo na pożegnanie zawsze był krąg. Zresztą teraz też zawsze na zakończenie naszych spotkań, zbiórek, śpiewamy w kręgu.
- Proszę powiedzieć, jakie było pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Było bardzo przykre, kiedy poszedłem w Aleje Niepodległości i nie zastałem tam nikogo w domu, natomiast w piwnicy pełnej wody zobaczyłem trupy. Błyskawicznie się wycofałem. To było dla mnie najgorsze.
To było w sierpniu, w Alei Niepodległości gdzieś w okolicy Narbutta – te bloki tam jeszcze stoją. Wszedłem tam, nie wiedziałem gdzie iść – na górze nic nie słyszałem, więc myślę – siedzą w piwnicy. A tam było pełno wody i zobaczyłem trupy. Wycofałem się momentalnie. Strasznie się tego przeraziłem. Zresztą młodzi chłopcy, smarkacze, nie zdawali sobie sprawy, że mogą zginąć: „Ja, zginąć? Gdzie tam!” Druga sprawa, że akurat ja zawsze byłem taką kruszynką, więc myślałem sobie: „Mnie to nie trafią, trzeba by strzelca wyborowego i musiałbym stać.” Młodzi nie zdają sobie z tego sprawy, inaczej rodzice. Cały czas mówili: „Przyjdź, pokaż się chociaż.” – bo początkowo nie wracaliśmy na noc do domu, dopiero później, jak poschodziło się z różnych terenów trochę tych chłopaków, którzy nie mieli gdzie nocować. Zaliwski przyszedł chyba gdzieś z Rakowieckiej, z Pola Mokotowskiego.
- Proszę powiedzieć, jakie było pana najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze to chyba kiedy dostałem tę biało-czerwoną opaskę i mogłem z nią chodzić – taki byłem dumny z tego, że coś robię, że działam.
- Proszę opowiedzieć, jak to się odbywało?
Jak mówiłem – kiedy przyszliśmy na Tyniecką, „Orzeł” zapytał: „Jaki masz pseudonim?” Jeszcze nie miałem pseudonimu, bo przecież nie byłem zaprzysiężony przed Powstaniem. Mówię: „Nie mam.” „A jaki chcesz mieć?” „A bo ja wiem?” „Jak cię przezywają?” „Koza” „No to „Koza”. I tak zostaliśmy zaprzysiężeni. I powiedział: „No to masz biało-czerwoną opaskę, odtąd jesteś łącznikiem-listonoszem.” Początkowo nosiło się ją na lewym ręku. Przychodziłem do domu i pokazywałem mamie – to dla takiego młodego chłopaka było niepowtarzalne, że coś działa, że coś robi. Bo tak to się żyło, latało się.
- A co najbardziej utkwiło panu w pamięci w czasie Powstania?
Chyba właśnie to, jak poszliśmy po te płody rolne za ulicę Woronicza, na południe, i kiedy ten pies się do nas przyczepił. A tak się wtedy najadłem pomidorów, że miałem potem potworną biegunkę, bo człowiek chciał jak najwięcej zjeść na miejscu, co mu wpadło. Kilku nas tam było. I ten pies się do nas przyczepił, szedł za nami cały czas. Nazwaliśmy go Patrol. Co się z nim stało – nie pamiętam. Może Tadzio Zaliwski by pamiętał, ale on też nic o nim nie mówił. Spotykam się czasem z Tadziem, bo on jest w naszym kręgu Szarych Szeregów.
- Proszę jeszcze powiedzieć, co działo się z panem od zakończenia Powstania do maja 1945?
Wywieziono nas z Pruszkowa do Wolbromia, koło Krakowa, z rodzicami i z dwiema siostrami – one były już prawie dorosłe, jedna miała osiemnaście, druga dwadzieścia lat. Jedna trzymała za rękę mnie, druga starszego brata. Najstarsza siostra miała swojego małego Grzesia, ojciec był o lasce. W Pruszkowie były okropne warunki – wszy można było, ot tak, zgarniać z ubrania.
- Jak długo pan był w Pruszkowie?
Ze dwa, trzy dni – nie więcej. Zapakowano nas do pociągu i pamiętam, że wjechaliśmy w jakiś tunel – to były odkryte wagony – i podniósł się krzyk, ludzie się przestraszyli, bo zrobiło się momentalnie ciemno. W Wolbromiu przydzielono nas do jakiejś rodziny i tam mama odwszawiała nas gorącym żelazkiem, prała ubrania. Potem wywieźli nas do Trzebienic – to taka wieś pod Wolbromiem – i porozdzielali naszą rodzinę po gospodarzach. Ja z tatą byłem u gospodarza, który nazywał się Pasik. Mama z siostrą była u innego, a brat u jeszcze kolejnego gospodarza. Pamiętam, jak Rosjanie wpadli, czołgami, tylko furczało, jak jechali. Kiedyś przyszli do nas, do tego Pasika i koniecznie chcieli gorzałki. On na to, że nie ma, więc Rosjanin wyciągnął pistolet, zaczął straszyć. W końcu drugi wziął go za rękę i poszli. Potem wróciliśmy do Warszawy.
- A jak odbyło się samo wyzwolenie?
W Trzebienicach, właśnie tak jak mówiłem, Rosjanie atakowali, popędzili Niemców i poszli dalej. A my po kilku dniach spakowaliśmy się i wracaliśmy do Warszawy.
Dwie siostry były w Niemczech, zabrane z Pruszkowa. My wróciliśmy do Warszawy. Mieszkanie było zdewastowane i okradzione. Poszedłem do piwnicy, tam, gdzie zostawiłem w pudełku krzyż harcerski, czapkę i biało-czerwoną baretkę. Nic tam nie było, ale patrzę, a na podwórku chłopak biega w mojej czapce. Zabrałem mu ją, tylko ona z tego została. Nasza rodzina była spora, mieliśmy dwa pokoje, a jeden pokój był już przez kogoś zajęty. Kiedy siostry wróciły, były razem trzy siostry i trzech braci, bo czwarty brat był u Maczka. Więc było nas osiem osób w tym jednym pokoju. Siostra pracowała w szpitalu wojskowym, potem była w Białymstoku na praktyce. Wywalczyła w końcu ten drugi pokój, ale były z tym duże problemy, bo wprowadził się tam milicjant, który powiedział, że będzie tu mieszkał. Siostra na to: „Nie będzie pan mieszkał, bo widzi pan, jaka tu jest rodzina, więc nic z tego nie będzie.” „Nie, będę mieszkał.” W końcu siostra poszła do kwaterunku, chyba na Madalińskiego, i zostaliśmy sami, nie dali mu tego mieszkania, ale problemy były duże – wiadomo, milicja. A z tego, co pamiętam, to szczerze mówiąc do milicji, MO, pchała się największa hołota, największe łobuzy. Jeszcze z czasów okupacji pamiętam, że na rogu Szustra i Puławskiej mieszkała taka słynna rodzina Kogutów – nie wiem dokładnie, ilu ich tam było – co najmniej pięciu. Bała się ich nawet granatowa policja, jak rozrabiali na welodromie. Dopiero jak przyjechała żandarmeria, to byli cicho. A jak przyjechaliśmy po Powstaniu, okazało się, że oni chodzą z biało-czerwonymi opaskami „MO” – a łobuzy to były straszne.
- Proszę powiedzieć, co działo się z panem później.
Chodziłem do szkoły. Zanim zrobiłem maturę, poszedłem do pracy, bo w domu była bieda, ojciec nie pracował, mama – tylko dorywczo. Zacząłem pracować w Ministerstwie Przemysłu Drobnego i Rzemiosła. Potem zacząłem pracować w Centrali Rozlicznej Spółdzielni – było takie Ministerstwo Handlu Wiejskiego – prowadziło wszystko, od igły do lodówki. Pracowałem krótko u dyrektora Kamińskiego – potem dopiero się dowiedziałem, że on był dowódcą Batalionów Chłopskich. Tam pracowałem długo, prawie trzydzieści lat.
- A czy był pan represjonowany?
Nie, na szczęście nie. Miałem taką przygodę, jeszcze w Ministerstwie Przemysłu Drobnego i Rzemiosła. Był tam tak zwany Wydział Ochrony – nie wiedziałem o tym, bo dopiero zacząłem pracę. Działałem w kole sportowym, w balecie, śpiewałem w chórze. Kiedyś zadzwonił do mnie Rysio z kadr – nie pamiętam nazwiska – i mówi: „Wojtek, idź do pokoju 56. Jak ci będzie gorąco, to krzycz.” Nie wiedziałem, co tam jest – piąte piętro, drzwi obite. Wchodzę – siedzi facet: „Siadajcie.” W pierwszych słowach mnie pyta: „Chcielibyście awansować?” Spojrzałem i mówię: „A pan to by nie chciał?” On na to: „Oczywiście że tak.” Była taka koleżanka, Lilka, w której podkochiwał się mój kolega, Marian Woźnica. On miał zorganizować tak zwaną prywatkę. To był już 1952 rok, po uchwaleniu konstytucji. Na tej prywatce miała też być ta Lilka. Ten facet do mnie mówi: „Słuchajcie, słyszałem, że macie zorganizować prywatkę.” Spojrzałem na niego – skąd on wie? Przecież ja mu nie mówiłem. A on mówi: „Na tej prywatce porozmawiajcie z nią, co ona myśli o konstytucji.” „Panie, jak ktoś idzie na randkę, to nie będzie rozmawiał o konstytucji – ja to może bym chciał za kolano potrzymać dziewczynę, pocałować, ale nie rozmawiać o konstytucji.” I on do mnie strzela tak: „Ale wyście byli w AK.” Ja na to: „Ja w AK? Gdzie, ja w AK nie byłem, ja byłem w poczcie polowej w czasie Powstania.” „Ale to było AK.” Ja mówię: „Nie.” – bo ja nawet sam wtedy nie wiedziałem, że to podlegało AK. I twardo mówię, że nie. A on do mnie: „Ale wy się spóźniacie.” „Ja się nie spóźniam.” „Ale my wiemy, że wy się spóźniacie. No to porozmawiajcie z nią.” Ale ja mówię: „Nie, ja na randce o takich sprawach nie rozmawiam.” „Podpiszcie, że na temat tej rozmowy z nikim nie będziecie rozmawiać.” Podpisałem, wyszedłem. Potem mieliśmy taką spartakiadę, w Alei Niepodległości, na Stadionie Spójni. Razem z tym Marianem poszliśmy coś wypić, bo było gorąco. Pytam go: „No to jak, robimy tę prywatkę?” A on na to: „O nie, ja już mam dość. Już mnie pytali.” Ja na to: „Ciebie też pytali?” I to była cała represja, jeśli to można nazwać represją. Wtedy nie bardzo wiedziałem, o co chodzi.
- A czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego do tej pory nikt jeszcze nie powiedział?
Trudno powiedzieć, tu pewnie dużo ludzi się wypowiadało, dużo mówili. Ja mogę tylko powiedzieć, że dla mnie i chyba dla moich kolegów z tego czasu – to był dla nas chyba najwspanialszy okres. Człowiek nie myślał, czy zginie, czy nie zginie. Ale mógł się wyżyć, w tym sensie, że była swoboda, że nie bał się wyjść na ulicę – bo czasem to i kopa od Niemca się dostało, jak mu się tam coś nie spodobało. Dla mnie były to szczęśliwe chwile, choć i pietra się czasami miało. Chwalić się nie ma czym, wstydzić się też nie ma czego. Nie chwaliłem się tym, a i wstydzić się teraz nie muszę.
Warszawa , 17 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski