Nazywam się Włodzimierz Ruśkiewicz.
W czasie Powstania byłem członkiem Harcerskiej Poczty Polowej.
Wybuch II wojny światowej. Więc tuż przed wybuchem, tuż przed 1 września ojciec wywiózł mnie, moją mamę i mojego brata pod Warszawę do rodziny.
Spodziewając się wojny, a może to nawet już było w pierwszy czy drugi dzień wojny, w tej chwili trudno mi to powiedzieć, [wywiózł nas] do miejscowości Klembów. To jest gdzieś około dziesięć kilometrów na północny wschód od Radzymina. No i tam dopiero pierwszy raz zetknąłem się z tym obliczem wojny, jak widziałem przelatujące samoloty niemieckie, które leciały na bombardowanie Warszawy.
O tym też powiem. A jeszcze powiem, że obserwowałem walkę powietrzną. Przypominam sobie właśnie to, że obserwowałem walkę powietrzną. Oczywiście, po pierwsze, byłem za mały, żeby móc rozróżnić samoloty, typy, czy coś takiego, ale widziałem nawet… Ludzie obserwujący mówili: „O, jakie tam iskierki na skrzydłach tego samolotu się pokazują”. I potem widziałem spadający samolot, ciągnący za sobą smugę dymu. A to, o co pani pytała, to właśnie też chciałem poruszyć. 4 września to była niedziela. Klembów Kościelny to była taka miejscowość, gdzie właśnie był kościół i gdzie przychodzili ludzie z okolicznych wsi. To był jeszcze czas, kiedy ludzie się tam ubierali, powiedzmy, regionalnie; kobiety w tych kolorowych, pasiastych spódnicach. Zawsze po sumie to była taka tradycja, że wszyscy wychodzili, no i tam się dopiero [zaczynały] różne rodzinne rozmowy, jak to w niedzielę po sumie przed kościołem. I właśnie przyleciał wtedy samolot rozpoznawczy, niemiecki, zatoczył koło nad tą wsią i pociągnął z karabinu maszynowego po tych ludziach wychodzących z kościoła. Do dzisiaj pamiętam ten krzyk, ten płacz. Chyba ze dwie czy trzy osoby zostały zabite, kilkadziesiąt rannych.
Tak. A jeszcze dzieci wolały: „O, samolot! Polski, polski”. Nigdy nie słyszałem, żeby gdzieś na ten temat była jakaś informacja, a ja to bardzo dokładnie pamiętam, ten właśnie fragment.
Nie, nie, ojciec był w obronie Warszawy. Ja byłem tam z mamą i z bratem.
Ojciec pracował w jakimś wydziale, w ministerstwie, trudno mi powiedzieć w tej chwili [dokładnie]. Wiem, że pracował w jakimś urzędzie państwowym, ale czy pracował, czy walczył jako żołnierz, czy coś, tego nie potrafię powiedzieć, tego sobie nie przypominam.
Tak, oczywiście, nas wywiózł, a sam wrócił do Warszawy i potem dopiero kilkanaście dni po pierwszym z powrotem do Warszawy nas przywiózł i dalej już mieszkaliśmy w Warszawie.
No, to już musiało być po kapitulacji. To już musiało być po kapitulacji.
Po kapitulacji, tak.
Nie, nie, nie, nic na ten temat wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy. Nic jeszcze o tym nie wiedzieliśmy.
Ja przed wojną skończyłem dwie klasy szkoły powszechnej. Chodziłem do szkoły, „szkoła ćwiczeń” [przy seminarium nauczycielskim] imienia Konarskiego. To było w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu, koło kościoła Wizytek, naprzeciwko tego tak zwanego oficerskiego „domu bez kantów”. Właśnie w trzydziestym dziewiątym roku ta szkoła została zbombardowana i nauczyciele zorganizowali jakoś to nauczanie. Pamiętam, że chodziliśmy do tej szkoły na ulicy Sewerynów. Tam w takich jakby dużych lokalach mieszkalnych urządzone były klasy i tam cały czas, aż do czterdziestego czwartego roku, [działała] ta nasza szkoła powszechna. W tym czasie nazywała się Volksschule Warschau i tam, z tymi nauczycielami przedwojennymi, kończyliśmy poszczególne klasy aż do klasy siódmej, która skończyła się właśnie w czterdziestym czwartym roku, w czerwcu.
Proszę pani, byliśmy wtedy dziećmi.
To trudno tak sobie… No oczywiście każdy wiedział, że jest wojna, wiedział, że jest okupacja, wiedział, że są łapanki. Pamiętam, któregoś dnia w czasie lekcji usłyszeliśmy serię strzałów. Dzieci jak to dzieci: „O, strzelają, strzelają!”. A nasza pani nauczycielka, bardzo, bardzo mądra, kobieta, która potrafiła nas wychować, mogę tak powiedzieć, mówiła: „Słuchajcie, cicho bądźcie, tam na pewno giną ludzie”. I rzeczywiście, to było to rozstrzelanie na Nowym Świecie. Tam tablica jest w tej chwili, tam wtedy rozstrzelano grupę zakładników i pamiętam właśnie te strzały. I pamiętam potem, jak szliśmy po lekcjach, to tam to było wszystko obstawione i z daleka widać tylko było takie te samochody, budy, które tam stały. Tak że mieliśmy świadomość, że jest wojna, mieliśmy świadomość, że są łapanki, że są ludzie wywożeni.
Nie, nie, nie bardzo. No, powiedzmy, ojciec był dość taki energiczny człowiek. Też trudno mi powiedzieć, czym się w tym czasie zajmował, bo z dziećmi na ogół nie rozmawiało się na takie tematy, to byłoby zbyt niebezpieczne. No ale jakoś pamiętam, że się jeździło do tej rodziny na wieś, przywoziło się trochę jakiejś żywności czy coś takiego, tak to mniej więcej wyglądało.
Tak, Złota 30 mieszkania 18, w tej chwili to jest akurat środek Pałacu Kultury.
No, niedaleko tam było, tak.
Widziałem te dzieci z getta, które prześlizgiwały się przez te otwory, takie przy krawężnikach, gdzie ta woda spływała krawężnikami. Potrafiło się takie dziecko ślizgnąć i przebiec, no ale tak specjalnie trudno powiedzieć, żebym coś widział.
Więc właśnie tego akurat dnia pojechałem do babci, która mieszkała w Legionowie. I jak stamtąd wróciłem pociągiem, to słychać właśnie było jakieś takie strzały, słychać było: „Panie, co się stało? Co się stało?”. – „A powstanie w getcie jest”. Ale też z bliska tego nie widziałem, z bliska nie dopuszczali wtedy.
Tak, bo przecież to getto się zmniejszało stopniowo, po kawałku.
No więc właśnie w tej szkole, gdzie chodziłem, w naszej klasie. To był profesor, nauczyciel, że tak powiem, robót ręcznych. Pan Tomczak, pamiętam, nazywał się pan Tomczak. Przyszedł, powiedział, że kto się chce zapisać do harcerstwa. No oczywiście spora grupa naszych kolegów z klasy podniosła ręce, zapisała się. I on właśnie przedstawił nam… Starszy kolega, ze starszej klasy, z naszej szkoły, który był o rok czy o dwa starszy: „On będzie waszym zastępowym”. No i ten kolega to zresztą znany w tej chwili Powstaniec, Janusz Zadarnowski. On po wojnie wyemigrował do Stanów i tam w Stanach był przewodniczącym chyba amerykańskiego koła Światowego Związku Armii Krajowej. A wtedy to był po prostu kolega klasowy. Pseudonimu nie pamiętam, bo w tym czasie to po prostu się posługiwaliśmy tylko tak zwanymi przezwiskami szkolnymi. Janusz Zadarnowski to był zawsze dla nas „Zadarkinol”. On został naszym zastępowym. Zbieraliśmy się w mieszkaniach poszczególnych kolegów. Pamiętam, że do naszego zastępu oprócz mnie należał Kajtek Kaliciński, który jest w spisie Powstańców […], [powstańcze biogramy].
Nie, w ogóle, w ogóle, wszyscy żyjący. […] Kajtek Kaliciński, jego znalazłem w biogramie. Potem był Janek Plaskota. On już nie żyje, mieszkał [we Wrocławiu], pseudonim Plastuś. Był Janek Dąbkowski, pseudonim Dąbek. Był Wiesław Naumowski, pseudonim Słoń, też jest w biogramach w tej chwili, tak że kilku z naszych, naszego zastępu jest tam umieszczonych.
No po prostu tak mnie koledzy przezywali, od nazwiska. Pamiętam, że przyrzeczenie harcerskie składaliśmy w takiej szkole na ulicy Karowej. Tam już przyszli jacyś starsi harcerze. Tam wtedy złożyliśmy te przyrzeczenie harcerskie. No i potem była normalna taka praca, praca harcerska, zbiórki w poszczególnych mieszkaniach u kolegów. Razem wyjeżdżaliśmy gdzieś do Świdra, do Otwocka, żeby po lesie tam gdzieś trochę pobuszować. No a z takiej jakiejś już nietypowo harcerskiej pracy, to właśnie na przykład, jak były jakieś spotkania czy zajęcia starszych harcerzy, to nas po prostu rozstawiano po okolicy, żeby symulując jakąś zabawę, kopanie piłki, obserwować czy jakieś patrole się nie zbliżają, czy coś takiego, w formie takich czujek gdzieś dookoła tych miejsc, gdzie były jakieś poważniejsze spotkania.
W 1942 roku. Właśnie we wrześniu 1942 roku zorganizowano nasz zastęp i naszą drużynę harcerską.
To była, o ile pamiętam, imienia Władysława Sikorskiego.
No oczywiście, wszyscy wiedzieliśmy, że to jest niebezpieczne.
Proszę pani, to była taka historia. Ja wiedziałem, że ojciec jest głęboko zaangażowany, i udawałem, że nic nie wiem. Ojciec wiedział, że byłem w harcerstwie, i też udawał, że nic nie wie. Tak to wtedy wyglądało. A mama martwiła się i za ojca, i za mnie.
Trudno powiedzieć. Wiem, że w domu takie jakieś zebrania się odbywały, gdzie mnie wtedy wysyłano, żebym sobie gdzieś tam poszedł. Tam przychodzili właśnie ludzie jacyś do ojca. Podobno w naszym mieszkaniu nawet się odbywały jakieś ćwiczenia podchorążówki.
Nie, nie, ojciec nie, ojciec nie. Że tak powiem, w tej materii działaliśmy w dwóch zupełnie innych kierunkach.
A no tak, tak, dostawaliśmy jakieś, nie pamiętam. Aha! Widzi pani, na przykład wtedy czytaliśmy, przesyłając sobie z rąk do rąk to zrzutowe wydanie „Dywizjonu 303”, gdzie nie było jeszcze podanych nazwisk. I to była taka właśnie… Aha! Bo my ten zastęp harcerski stworzyliśmy i nazwaliśmy go zastęp lotniczy. Bo tam kilku naszych kolegów, i ja, i jeszcze kilku, bardzo interesowaliśmy się lotnictwem i na przykład budowaliśmy modele latające. Na ulicy Świętokrzyskiej była przed wojną księgarnia i skład materiałów modelarskich LOP-u. Księgarnia została, te materiały gdzieś tam w piwnicy mieli, no i my tam nieraz wchodziliśmy i kupowaliśmy właśnie jakieś tam beleczki, bambus, to, tamto, bo robiliśmy modele latające. Te modele chodziliśmy puszczać tam na Aleje, na Skarpie, tam gdzie jest to duże zbocze. No i wtedy przychodzili chłopcy z Hitlerjugend, bo tam na dole było osiedle, gdzie mieszkały rodziny niemieckie – chłopcy z Hitlerjugend przychodzili, nam te modele niszczyły, deptali, łamali. No i pewnego razu zrobiliśmy też model, kolega poszedł, a wcześniej już przygotowaliśmy kamienie pochowane w krzakach. Jak przyszli ci z HJ-tu, to my wtedy kamieniami w nich. Oni uciekli. Potem myśmy też uciekli, bo za chwilę przyszedł patrol policyjny i tak się skończyło wtedy puszczanie modeli przez zastęp harcerski. Te lotnicze ciągoty u mnie zostały na całe życie, bo w końcu skończyłem kurs, zostałem pilotem szybowcowym i wylatałem prawie czterdzieści lat na szybowcach. Parę lat temu niestety zdrowie już mi nie pomogło, w każdym razie zostałem pilotem szybowcowym z Diamentową Odznaką Szybowcową. Ale zeszliśmy z tematu.
Nie, nie. Wtedy te harcerstwo, no to już pani zapewne dobrze wie, dzieliło się na te trzy grupy: „Zawisza”, BS-y i GS-y. „Zawiszacy”, jak to było w założeniu, miało wychowywać dzieci. I nie przypominam sobie, żeby na przykład – chociażby w czasie Powstania – tym najmłodszym dzieciom dawać broń do ręki. Po prostu byliśmy również za mali, żeby nam powierzyć taką informację, że Powstanie ma wybuchnąć, kiedy ma wybuchnąć. Tak że ojciec na pewno wiedział, ale też nic nie powiedział. No, musiał wiedzieć, bo nie wywiózł, bo wcześniej właśnie mnie czy [kogoś z rodziny] wywoził z Warszawy do krewnych pod Warszawę, żeby tam trochę zażyć lepszego jedzenia i świeżego powietrza. Niestety zostaliśmy w Warszawie, prawdopodobnie dlatego, że bał się, że moglibyśmy być rozdzieleni od rodziny. Tak że ojciec nic na ten temat nie mówił. Nam też nie mówiono, po prostu byliśmy za młodzi. Tak że mnie osobiście zaskoczyło Powstanie, jak usłyszałem na ulicach strzały.
Przez to, że usłyszałem strzały. I ojciec wtedy powiedział, że wybuchło Powstanie, i gdzieś tam zniknął potem.
Oczywiście takiego dzieciaka nikt nie utrzyma, tak że też od razu gdzieś wybiegłem. Przez pierwszych parę dni… Ale potem zobaczyłem właśnie takich w moim wieku z opaskami na ramieniu: Poczta Polowa. Zapytałem się, co i jak, powiedzieli mi i wtedy zgłosiłem się do najbliższej placówki tej poczty, Harcerskiej Poczty Polowej.
To było właśnie na ulicy, albo Sienna, albo Śliska. Tam był lokal jakiejś szkoły rybackiej czy rolniczej. Było tam bardzo dużo takich wypchanych zwierząt, ptaków, takie różne płazy, gady, w słojach zakonserwowane. Ale tam było bardzo krótko, bo zostało to, niecałkowicie zburzone, ale budynek został uszkodzony przez tę słynną „krowę” i wtedy przenieśliśmy się właśnie na ulicę Złotą. To było dwa czy trzy domy dalej od tego, gdzie mieszkaliśmy, tak że to była gdzieś Złota 34 albo 36.
To był taki lokal jakby po jakimś biurze, bo była taka dość spora sala. W rogu na takim podwyższeniu, było jak stanowisko jakiegoś kierownika, dyrektora, zasłonięte szkłem biurko. Tutaj były jakieś takie sprzęty raczej biurowe, no i tam znosiliśmy te listy zbierane ze skrzynek czy od ludzi, którzy nam dawali, jak przychodziliśmy. I tam była segregacja tych listów. Tam je przeglądano, cenzurowano, przybijano pieczątkę „ocenzurowano”, pieczątkę Harcerska Poczta Polowa, no i stamtąd roznosiliśmy te listy po naszej dzielnicy.
No taką opaskę z napisem: Poczta Polowa. I nasz rejon to był tak między Aleje Jerozolimskie, Królewska, Powiśle i tutaj w tę drugą stronę, to gdzieś tam Żelazna, dalej tam w kierunku placu Kazimierza i tam te listy roznosiliśmy.
Były takie skrzynki rozwieszone. Niektóre to były takie chyba normalne pocztowe przemalowane, albo takie… Raczej to były takie prymitywne porobione, takie skrzynki z napisem „Poczta Polowa”. No a ludzie tam te listy wrzucali do skrzynek.
Nie, to robili starsi, my tylko znosiliśmy te listy, a tam właśnie starsi byli. Kierownikiem, dowódcą tej naszej stanicy był druh „Antek”, nazwisko chyba miał Komoński, i on tam kierował, rozsyłał nas w te poszczególne rejony.
Wtedy poruszanie się po Warszawie było niebezpieczne. Na przykład miałem taki przypadek, jeszcze jak PAST-a była niezajęta, to tam trzeba było przeskakiwać przez ulicę, bo tam snajperzy strzelali z tej PAST-y. No i właśnie tam nas było chyba wtedy dwóch. Przede mną taki kolega, nazwiska czy pseudonimu nie pamiętam, [niezrozumiałe], szybko przeskoczył przez ulicę i wypadł mu list na ziemię. Ja chwilę poczekałem, pobiegłem za nim, schyliłem się, żeby ten list podnieść, i w tym momencie w barykadę: pac – pocisk, tuż nad głową mi strzelił snajper. Gdybym szedł normalnie, pionowo, to bym dostał w głowę, a przez to, że to chwyciłem i przeskoczyłem… Tak że w każdej chwili można było od snajpera dostać.
W listach były wiadomości i dobre, i złe, to wiadomo przecież, tak. Jasne, że jeśli się zaniosło komuś list, gdzie się dowiadywał, że ktoś zginął z rodziny czy coś takiego, no to było smutno. Ale coś, czego nie zapomnę: Gdzieś właśnie na Powiśle zaniosłem list do takiej pani, która już od chyba dwóch czy trzech tygodni nie miała wiadomości od swojej córki. Przeczytała list, ucałowała mnie, ściągnęła z palca obrączkę i zaczęła mnie wtykać w rękę. Nie wziąłem oczywiście, ale dała mi jakąś kanapkę, coś tam do zjedzenia. Bo wtedy cały czas człowiek był głodny, to wiadomo. Tego już nie odmówiłem. Tak że to był rzeczywiście taki moment do zapamiętania na całe życie.
Nie pamiętam dokładnie, ale to nie była jakaś torba listonosza, to był jakiś taki zupełnie przypadkowy, zawieszony tutaj taki jakiś woreczek, coś takiego. [Jeśli chodzi o] czapki, ja jeden miałem czapkę przedwojenną mojego starszego brata, harcerza, tak że miałem taką właśnie czapkę rogatywkę harcerską. Nie spotkałem takich, żeby chodzili w tych czapkach listonoszy, takich pocztowych czy coś takiego, ale przeważnie jakieś takie furażerki mieli albo jakieś czapeczki. A mnie się udało, bo w domu była przechowywana ta czapka mojego brata i ja sobie ją założyłem.
Nie co wieczór, nie co wieczór. Czasami spaliśmy właśnie na tej naszej stanicy, tam na Złotej, a czasami właśnie wracałem do domu. Oczywiście spało się w domu, to znaczy w piwnicy. Przecież wtedy wszyscy spali w piwnicach. Całe życie się toczyło w piwnicach. I właśnie wtedy też były robione takie ciągi komunikacyjne, w piwnicach przebijało się ścianę do piwnicy sąsiedniego domu i stamtąd znowu przebijano dziurę do piwnicy sąsiedniego domu, tak że nieraz można było przejść cały kawałek ulicy od jednego skrzyżowania do drugiego, w ogóle nie wychodząc na zewnątrz, tylko piwnicą i tymi dziurami przebitymi do następnych piwnic. A do domu to tak, powiedzmy, jak się wpadło, to po prostu, żeby dostać coś do zjedzenia czy coś. A całą tą grupą to chodziliśmy na obiady na plac Napoleona. Tam w piwnicach Prudentialu była właśnie taka stołówka harcerska i tam schodziliśmy się, i tam dostawaliśmy przeważnie tę „plujkę”, zupę z gotowanego jęczmienia.
Były. Tak, tak, były. Śpiewaliśmy piosenki harcerskie`, odwiedzaliśmy… Pamiętam, kiedyś poszliśmy w odwiedziny do takiej grupy harcerek, gdzieś na Jasną chyba, tam na drugą stronę Marszałkowskiej. Ale przeważnie jednak się zajmowało tymi sprawami, pocztą, listami.
No bywało, powiedzmy, że… Dużo? Ja wiem… Pięć, sześć, czasami dziesięć. Czasami bardzo trudno było znaleźć tych adresatów, tak że nieraz z jednym listem to się dość długo chodziło, szukało się, żeby komuś ten list w końcu dostarczyć, bo taki punkt honoru był, żeby jednak wywiązać się z tego swojego zadania.
Tak, to się szukało, chodziło się po tych piwnicach, wołało się, czy tutaj jest ktoś taki, o takim [nazwisku] czy coś, żeby w końcu jakoś znaleźć i dostarczyć ten list.
Tylko na terenie tego, powiedzmy, kwartału, który mieliśmy pod swoją opieką.
Pamiętam, pamiętam, pamiętam to. I pamiętam, że właśnie z paroma kolegami – bynajmniej nie dopuszczono nas tam za blisko – z paroma kolegami staliśmy i z daleka widzieliśmy, jak wyprowadzają jeńców niemieckich. To jest taki punkt, który mi utkwił w pamięci.
Tak, tak. Bo pamiętam właśnie, już wtedy ta PAST-a była postrachem całej okolicy. Tam na górze, w tych oknach, tam ci snajperzy siedzieli i mieli jak na dłoni tych wszystkich, którzy tam usiłowali gdzieś się przedostać, przebiec. Właśnie dlatego tam był taki utrudniony ruch, utrudnione było to przemieszczanie się, no bo w każdej chwili mógł snajper z PAST-y zestrzelić. Zresztą z Dworca Głównego też ostrzeliwali snajperzy tę naszą dzielnicę.
Tak, tak, znało się te miejsca i od razu się mówiło kolegom, gdzie jest bezpiecznie, gdzie nie. Tak że to wszystko to była taka jakaś giełda miejsc bezpiecznych i niebezpiecznych. No ale niestety, niestety zdarzało się właśnie, że ktoś w końcu dostał.
Może dwunastu.
Były, były wypadki śmiertelne. Były wypadki. No nie wiem, chyba jeden czy z dwóch kolegów po prostu nie przyszło, nie wróciło.
Tak. Tylko że widzi pani, wtedy był taki nastrój, że coś takiego to się kwitowało: „Ale frajer, dał się złapać”.
Nie myślało się o tym. W naszej grupie wiekowej to się traktowało jako zabawę w kowbojów i w Indian. Człowiek nie myślał wtedy o śmierci, nie myślał wtedy, że może go coś trafić. Akurat takie się środowisko znalazło, takich się miało kolegów, taki był nastrój. A o tej śmierci, o tym tam… W ogóle było zupełnie inne spojrzenie na tę śmierć. Przecież teraz jak kilkunastoletni syn czy córka za późno wraca do domu, to człowiek w oknie stał, wypatrywał. A jak widział, że idzie, to się prędko kładł, żeby udawać, że nic nie [widział]. A wtedy jak kilka dni ja się nie pokazałem w domu, to nic nie było. Przyszedłem, to mama pewnie dała mi coś, nakarmiła, tak że było zupełnie inne. Przecież zdarzały się wypadki, że zginął człowiek stojący tuż obok. W tej chwili jak kogoś samochód potrąci, to „Jezu, co się dzieje”. A wtedy to się odsuwało ciało, żeby nie przeszkadzało. Na przykład podawaliśmy wodę, bo się dach palił w domu, tam dalej gdzieś na Złotej i trzeba było zalewać. No i była taka drabinka, i otwór w dachu. Tam stał taki żołnierz, a tutaj mu chłopcy podawali wodę. Ja tak stałem w połowie tej drabinki i brałem te wiadra, podawałem, on tam wylewał. Raz wylał, drugi raz, trzeci raz i nagle siup, zleciał z tej drabinki na ziemię. Dosłownie z całkowicie odstrzeloną głową, snajper go [postrzelił tak], że głowa prawie że tak wisiała. No to go prędko odciągnęli, żeby nie przeszkadzał, i dalej te wiadra podawali. Człowiek zupełnie inaczej na tę śmierć patrzył.
No jasne. Jeden z takich też momentów, który dzisiaj aż mną tak jakoś wstrząsa. Przebiegałem gdzieś w rejonie ulicy Żelaznej, tam gdzie Złota z Żelazną się krzyżuje. Tam wszędzie gruzy leżały. Na jezdni leżały takie belki drewniane z tych stropów. Ja tak przebiegałem, skakałem po tych belkach i nagle noga mi się obślizgnęła, w taką szczelinę między belkami i tak w coś klapnąłem. Właśnie przebiegałem przez tę ulicę, skacząc po tych belkach, noga mi się obślizgnęła, wpadła między dwie takie belki i czułem, że ta noga mi w coś takiego miękkiego wpadła. Spojrzałem i zobaczyłem, że ciało leży, już zupełnie prawie że rozłożone, kości wystawały, żebra. W tej chwili ja nie wiem, jak bym to przeżył. Ja wtedy wyciągnąłem nogę, o jakąś resztki trawy gdzieś na jakimś trawniku wytarłem i pobiegłem dalej. To są rzeczy trudne do zrozumienia dla ludzi w tej chwili żyjących.
Tak, tak. Pamiętam, chyba takie jakieś worki z jęczmieniem czy coś żeśmy nosili kiedyś, ale w tej chwili nie potrafię dokładnie tego sprecyzować.
No więc na rogu, na skrzyżowaniu Złotej i Wielkiej, był taki duży lej od pocisku z działa kolejowego, i tam właśnie na dnie tego leja zbierała się woda. Ale to właśnie był też teren, gdzie działał ten snajper z Dworca Głównego. Tak że tam trzeba było wskoczyć do tego leja, bo jak już się było na dole, to już można było zaczerpnąć tę wodę i szybko wybiec, żeby ją do domu dostarczyć. Tak że z wodą jednak były kłopoty, to fakt – przynajmniej w późniejszym okresie Powstania na pewno były.
Nie bardzo pamiętam. No, ale czasami dawał mi [meldunek], podał [adres], żeby zanieść to na taką i taką ulicę, i tam na tej placówce oddać. Trudno powiedzieć mi, co tam było w tych meldunkach, czy coś [ważnego], to nie wiadomo było.
Raczej nie, raczej nie.
Raczej do cywilów, tak. To cywile byli.
No wiem, że tak. Że walczył ten tak zwany Dworzec Pocztowy w Alejach Jerozolimskich. I wiem, że ojciec mój tam był i stamtąd czasami przychodził do domu, i mówił, że tam „obrzucaliśmy się granatami nawzajem”. To tam takie różne powiastki. Takiej bezpośredniej walki nie widziałem. Nie widziałem, muszę przyznać szczerze, że nie widziałem tej bezpośredniej walki, takiej, żeby strzelali z barykady czy coś takiego.
Henryk [Ruśkiewicz „Borowy”]. I też jest, w powstańczych biogramach też jest umieszczony. Ale to ja to podałem. I nie potrafiłem podać dokładnie, jaki to był oddział, to tamto owo. Tak jak mówiłem, między nami była cicha umowa, że nic o sobie nie wiemy.
Tak, tak. A po wojnie…
Tak, tak, stamtąd gdzieś.
Tak, tak, z opaską powstańczą. Miał jeszcze przy pasie pistolet, który zresztą od przed wojny przechowywany był u nas w domu, schowany był w ścianie, taki Walther PPK.
No, przed wojną mieli wszyscy broń, tak?
Był tam zamaskowany, schowany. Ten pistolet był zamaskowany, schowany. A na strychu był schowany przedwojenny hełm wojskowy.
Ja ten hełm… Spotkałem na ulicy przyjaciela mojego brata. Mojego brata nie było już wtedy w Warszawie, został przez Niemców wywieziony wcześniej dużo, jeszcze przed czterdziestym drugim rokiem, wywieziony do Niemiec.
Tak. I spotkałem właśnie przyjaciela, kolegę ze szkoły, mojego brata. I mówię: „Słuchaj, czekaj, zaraz ci tutaj dam fajny hełm”. Pobiegłem szybko na strych, przyniosłem i dałem mu ten hełm. On taki zadowolony założył ten hełm. Tadek Polowiec nazywał się, przypomniałem sobie nazwisko. Tadek Polowiec.
Nie wiem. Nic więcej o nim…. Nigdy nie wiedziałem, nie słyszałem. Jeden raz go spotkałem – ostatni raz go spotkałem, więcej go nigdy nie widziałem.
No więc byli malkontenci, którzy uważali, że to jest złe, że to niedobre, że to niepotrzebne, że to, że tamto, ale na ogół trzeba było jakoś pozytywnie na to patrzeć. No właśnie taka rodzina była, też tak się trochę przyjaźnili z moimi rodzicami. On twardo nie był zadowolony z Powstania. To był taki pan z żoną i z synem. Ten syn był starszy ode mnie o dwa lata, ale też nigdzie się wtedy nie ruszył. No i jak było te pierwsze zrzucanie ulotek, żeby ludność cywilna wychodziła z miasta z białymi chusteczkami, to oni oczywiście wychodzą i nie chcą mieć z tym nic wspólnego. Wyszli i ślad po nich zaginął. Więcej już nikt ich [nie widział]. Przecież ojciec po wojnie szukał ich, bo miał tam jakieś kontakty, znajomości, ale nikt ich więcej nigdy nie widział, całej rodziny, tak że niestety, nie wyszli dobrze na takim złym nastawieniu do Powstania.
Nie, nie przypominam sobie tego. Normalnie tam prawie na każdym podwórku była taka kapliczka i tam ludzie się zbierali. Ale potem to trudno było, potem był ostrzał, potem bombardowania były. Przecież dosłownie co pół godziny albo co czterdzieści minut przylatywało sześć sztukasów z Okęcia i wybierali sobie jakąś ulicę, i po kolei walili dom za domem, dom za domem.
W dom uderzyła „krowa”. My akurat mieszkaliśmy na trzecim piętrze, to było ostatnie piętro i w dach uderzyła „krowa”, tak że nasze mieszkanie było rozbite, ale tutaj te niższe piętra nie były uszkodzone. Dopiero spalono je po upadku Powstania.
Kiedyś tak. Po prostu jakieś takie skrzynki nieduże nam dano, żeby zanieść aż do Alej Jerozolimskich. Tam było przejście przez Aleje Jerozolimskie i tam już na drugą stronę nie puścili. Tam zanieśliśmy jakieś takie nieduże drewniane skrzynki, to mówili, że to właśnie amunicja do jakichś przeciwpancernych granatników, bo te granatniki spadły akurat po drugiej stronie Alej. I od nas tam odebrali starsi jacyś już i tam dalej już przenieśli starsi. To raz się coś takiego zdarzyło.
No więc właśnie. Gdzieś to było po połowie września. Byłem gdzieś w rejonie placu Kazimierza (w tej chwili nieistniejący już plac Kazimierza) żeśmy przebiegali przez takie podwórko i nagle poczułem takie potężne uderzenie w plecy, jakby mnie ktoś jakimś kijem czy maczugą, czy cepem walnął. To aż dosłownie rzuciło mnie i wpadłem na taką klatkę schodową. I tam ktoś zaczął zaraz wołać, że „Ranny! Ranny!”. Po prostu pocisk z moździerza uderzył za plecami i wtedy dostałem po plecach tymi odłamkami. Tam mnie na miejscu zaraz jakieś sanitariuszki parę odłamków wyjęły. W każdym razie tak to było, że ja tak po prostu stanąłem sobie z boku, a taka sanitariuszka mówi: „Słuchaj, ty masz przecież całą koszulę zakrwawioną”. Bo ja nie czułem tego, czułem tylko to uderzenie i te plecy były takie znieczulone. Tak że mnie część tamtych odłamków wyjęli. No i wtedy ten nasz komendant powiedział: „No niestety, ale musisz wrócić do domu, bo przecież nie będziesz z tym obandażowanym chodził”. I wtedy również z mamą poszedłem. Tam na Śliskiej szpital był i tam akurat trafiliśmy na doktora Pokrzewińskiego, który był serdecznym przyjacielem naszej rodziny i moim ojcem chrzestnym. I on mnie dużą część tych odłamków stamtąd usunął. Ale nie wszystkie, bo na przykład jak miałem zrobić sobie paręnaście lat temu prześwietlenie w pełnym rozmiarze, bo na tym małoobrazkowym, tych badaniach lotniczych coś tam nie wypadło… „Masz przynieść prześwietlenie w pełnym rozmiarze”. Poszedłem we Wrocławiu, po zrobieniu zdjęcia lekarz woła mnie, pyta się, czy mnie gdzieś na polowaniu jakiś myśliwy nie postrzelił. Mówię: „Dlaczego?”. – „No bo ma pan w plecach i poniżej pleców ileś tam takich metalicznych śladów”. Ja mówię: „No, to są odłamki z Powstania Warszawskiego”. No i w dalszym ciągu teraz na tych wszystkich prześwietleniach, jak teraz robiłem operację, endoprotezę, [lekarz] pytał się: „Co to takie jakieś metaliczne ślady są tam na tym?”. Tak że niestety, ale jeszcze ileś tych odłamków w sobie noszę. No ale wtedy już właśnie zostałem w domu i już tych ostatnich kilkanaście dni i już po prostu mnie tam…
W zasadzie mogłem chodzić, ale obandażowany byłem, patrzyli, czy się tam coś nie tego…
Opatrunki, to, tamto. Tak że wtedy już zostałem w domu.
Nie no, po tym to już w domu, to już tam w domu było robione, nie pamiętam, ktoś z miejscowych. Tam jakaś położna gdzieś mieszkała w naszym domu czy ktoś ze służby zdrowia, pomocniczej. I tam mi te opatrunki trochę zmieniali, zakładali. Ale to się stosunkowo szybko zagoiło, bo po wybuchu to są rozgrzane te odłamki, tak że od razu następowała taka miejscowa dezynfekcja. Tak że po prostu nie było z tego powodu jakichś późniejszych komplikacji.
No to w ogóle zaskoczenie było. Ale jednak stopniowo zmniejszały się te tereny zajęte przez Powstańców. Niemcy jednak stale posuwali się do przodu przecież.
To, że się kurczy, tak, no bo po prostu nawet w tym czasie jak jeszcze nosiliśmy te listy, to na przykład już się zmniejszył ten teren gdzie nosiliśmy, na Powiślu. Już nie dochodziliśmy aż do Solca czy do Dobrej, czy coś. Już tam nie można było dochodzić.
Nie, nie, nie przypominam sobie. Tak że o czymś takim, jak na przykład tam na Woli ta masakra, to nic nie było wtedy wiadomo zupełnie.
No to chłopcy opowiadali, że wspinali się po tym budynku Prudentialu na placu Napoleona. On tam był postrzelany, ale konstrukcja stalowa stała. Że tam, mówi, wspinali się i przez lornetkę widzieli, jak tam po praskiej stronie radzieckie czołgi jeździły. No i jednak samoloty rosyjskie, myśliwce, też trochę przepłoszyły te niemieckie sztukasy, które bombardowały trochę.
Tak, już pod ten koniec tak. Potem na przykład, o… z tych kukuruźników Po-2 też takie zrzuty były, ale to takie bez żadnego zabezpieczenia. Niby to z małej wysokości zrzucali. No i pamiętam, że właśnie opowiadano, że taki szyk powstańczy to mieć właśnie pepeszę.
Więc ojciec powiedział, że wychodzimy całą rodziną, nie oddzielnie, on ze swoim oddziałem, ja z harcerzami, bo potem możemy się już nigdy w życiu nie spotkać. Tak że doszedł [do wniosku], że wychodzimy z ludnością cywilną.
Przyszli żołnierze i z piwnic wszystkich wypędzali. Choć wiadomo było, że trzeba iść. Tak że mama już przygotowała jakiś taki, poszyła takie jakieś worki na plecy, plecaczki. Tam trochę jakiegoś jedzenia czy coś do ubrania, bo to nie wiadomo było. No i przyszli, i w końcu wygonili nas z tych piwnic. I staliśmy tak na ulicy i czekaliśmy, i patrzyliśmy, jak ci panowie z miotaczami płomieni przyszli i tak sobie po kolei te domy podpalali.
Na naszych oczach. Ja tak widziałem, jak on walił tym ogniem w okna na parterze, ten dom zaczynał się palić. I tak sobie wtedy myślałem: „Taki mój pokoik, moje biureczko, szafka z książkami, akwarium z rybkami, to wszystko się spaliło”, wszystko się spaliło i dom spalony doszczętnie, do piwnicy.
Wtedy, nie wiem, ale trudno było w ogóle myśleć o tym. Nie wiadomo było, co będzie dalej, nie wiadomo, co będzie z człowiekiem, gdzie pójdzie, gdzie to, gdzie tamto. Może dorośli to jakoś bardziej przeżywali, ale my byliśmy po prostu takimi małymi pionkami – gdzie nas popchnięto, tam szliśmy.
Tak.
Pognano nas na ten dworzec. Jak się ten dworzec nazywał, nie pamiętam, w każdym razie załadowano nas do takich pociągów i zawieziono do Pruszkowa. No i właśnie jak tam szliśmy już do tych wagonów, to przez takie tereny, gdzie dawniej były jakieś gospodarstwa ogrodnicze. Wszystko było już zdeptane dokumentnie, ale tak jakoś zauważyłem, że wystawało z ziemi kawałek tego, sięgnąłem i wyciągnąłem cebulę. Ta cebula była ubrudzona ziemią, z tym wszystkim na zewnątrz – ja tę cebulę spałaszowałem natychmiast. Ona smakowała mi jak najlepsza pomarańcza, jak najlepszy ananas. Ta cebula, nie czułem jakiegokolwiek szczypania, nic – to było co najmniej od dwóch miesięcy jakieś pierwsze warzywo, jakaś witamina pierwsza, ta cebula. No i stamtąd właśnie do Pruszkowa. Tam w Pruszkowie, w tej parowozowni, przesiedzieliśmy kilka dni. Tam taką opiekę nad tymi ludźmi sprawowały zakonnice z majątku zakonnego koło Nadarzyna. Majątek nazywał się Walendów. Tam było takie duże gospodarstwo i tam te zakonnice… Jakieś tam dziewczęta takie u nich były. Mówiono, że to takie coś à la zakład poprawczy dla dziewcząt, coś takiego tam te zakonnice w Walendowie prowadziły. Tak że tam było duże takie gospodarstwo. No i moja mama wtedy przypomniała sobie, że jakaś jej dalsza kuzynka w tym klasztorze jest, zatrzymała taką zakonnicę, powiedziała jej, że my przeżyliśmy [Poprosiła, żeby zakonnice powiedziały naszej kuzynce, że przeżyliśmy i mają nas gdzieś wywieźć. Wtedy zakonnica powiedziała, że załatwi nam zwolnienie jako chorym na gruźlicę. A Niemcy bardzo bali się gruźlicy w obozie]. No i siostra Waleria właśnie mówiła mamie, żeby tam pójść patrzeć, czy tam ktoś z rodziny nie [czeka]. Był tam komendant niemiecki, który na pewno dużo też korzystał od tych zakonnic, [brał] jakiegoś tam jedzenia czy to, tamto, owo. No i one załatwiły nam takie zaświadczenia, że cała rodzina jest chora na gruźlicę i że przebywanie w tym całym obozie grozi rozprzestrzenieniem się gruźlicy na wszystkich. No i dostaliśmy właśnie takie zwolnienie. Nawet jedno jeszcze takie zwolnienie mojej mamy to gdzieś w domu mam. No i wtedy, pamiętam, że przez noc te zakonnice z Pruszkowa nas do tego Walendowa wiozły furmanką. No i tam był drugi szok. Posadzili tam nas przy takim stole. „Może coś zjecie?” – „No, oczywiście”. To była godzina gdzieś trzecia w nocy. Zakonnica z takiego garnka nalała mnie kartoflanki do talerza. Ja ją zmłóciłem w parę sekund i podstawiam talerz drugi raz. Nalała mnie drugi raz, ja drugi talerz tej kartoflanki zjadłem. Podstawiam trzeci, a ona mówi: „Słuchaj, chłopcze, przecież będzie jeszcze drugie danie”. To była najwspanialsza kartoflanka, jaką kiedykolwiek jadłem w życiu.
Po dwóch miesiącach jedzenia, tej „plujki”, ktoś tam przyniósł z rozbitego sklepu całą skrzynkę proszków budyniu. I cukier też tam był, w kostkach nawet. Mama ten budyń tak na gęsto gotowała z cukrem.
Na wodzie, na wodzie. I pamiętam, że przez ileś dni to myśmy tylko ten budyń jedli. Ja przez lata budyniu do ust nie mogłem wziąć po tym, jak sobie przypominałem ten budyń gotowany na wodzie. No i w klasztorze po prostu trzeba było jakoś tym siostrom się wywdzięczyć za to, że nas przyjęły. Tam zresztą sporo warszawiaków się przechowywało. Był tam taki zakład stolarski, co prowadzili zakonnicy. Ojciec tam do tego zakładu został przydzielony, nauczył się tam stolarki. Oczywiście wtedy to głównie trumny były robione, tak że nauczył się robić trumny. Mama w takim zakładzie dziewiarskim była na maszynie dziewiarskiej, co się skarpety, pończochy robiło. Też tam się nauczyła robić przy tych zakonnicach. No a ja z kilkoma chłopcami chodziliśmy pilnować stawów rybnych, bo tam były stawy rybne. Oczywiście pilnowaliśmy w ten sposób, że jak warszawiacy przyszli złapać parę karpi, to myśmy byli zawsze z drugiej strony tego stawu. No i tak doczekaliśmy, aż przyszli, powiedzmy, „wyzwoliciele”. Pierwsza rzecz, to poszli od razu tam do gospodarstwa i wystrzelali wszystkie krowy, świnie i zabrali…
Tak, tak.
Nie zauważyłem jakichś ekscesów, jakichś takich tych… Po prostu stali zwycięzcy i patrzyli na tych, których pokonali. Tak że nie było jakichś takich objawów [agresji] czy coś. Po prostu taki uśmieszek wyższości, powiedzmy. Tak to wyglądało. A z jakimiś tymi właśnie innymi nacjami, które służyły w tym czasie w niemieckim wojsku, no wiadomo kto, ta rzeź na Woli i tak dalej, te oddziały podległe Niemcom, obcojęzyczne – z nimi nigdy się nie spotkałem, nigdy ich nie widziałem, na szczęście może.
No po wyzwoleniu, tak. Z ojcem właśnie wybraliśmy się do Warszawy piechotą stamtąd, zobaczyć, co się dzieje, ale przeszliśmy ulicę, całkowicie spalona, dom spalony do dna, nic tam nie ma. Zdziwiłem się, co to jest, że tam w piwnicy na podłodze takie srebrzyste placki są. Co to może być? Dopiero z takiego jednego zobaczyłem, że wystaje ucho od czajnika. Okazuje się, że to komplet aluminiowych garnków roztopił się i zupełnie zalał podłogę. Tak że po prostu zobaczyliśmy, że nic tam z tego nie będzie. No i potem wróciliśmy tam i po jakimś czasie już przenieśliśmy się z powrotem do tego Klembowa pod Radzyminem, tam do rodziny i tam przez jakiś czas przebywaliśmy, tam przez jakiś czas mieszkaliśmy.
Ojciec przyjeżdżał do Warszawy i szukał jakichś możliwości, kontaktów czy coś, to, tamto, owo. No ale w końcu przyjechał i mówi: „Słuchajcie, już kilku moich kolegów zniknęło”. Bo ojciec, o ile ja się zorientowałem, to był chyba gdzieś w jakichś placówkach kontrwywiadu, coś takiego. Mówi: „Słuchaj, już zaczęli się do nas dobierać, UB już zaczęło się do nas dobierać. Już jeden kolega zniknął, drugi kolega zniknął. Musimy stąd uciekać”. I wtedy ojciec mówi: „Słuchaj, pojedziemy gdzieś daleko na zachód, ale nie na Ziemie Odzyskane”. Bo one jeszcze wtedy nie wiadomo było, czy będą, czy nie będą. A ponieważ rodzina ojca pochodziła z Wileńskiego, tam byli zaznajomieni z pracą, z lasami, podobno tam jakieś coś mieli kiedyś, ojciec mówi: „Słuchajcie, zostanę leśniczym”. No i pojechał chyba do Łodzi i tam gdzieś zgłosił się, że ma papiery i: „No oczywiście, tego, ale wszystko zostało spalone”. No i dostał stanowisko leśniczego na takim leśnictwie, nomen omen Ryś się to leśnictwo nazywało, leśniczówka Ryś. To jest koło miejscowości Lututów, w lasach sieradzkich, pomiędzy Sieradzem a Wieluniem mniej więcej, paręnaście kilometrów od tej przedwojennej granicy. I tam osiedliśmy w tej leśniczówce Ryś.
Tam chodziłem do szkoły, właśnie w tej miejscowości Lututów. Lututów, który w ostatnich tygodniach dostał prawa miejskie. Ostatnio właśnie parę tych miasteczek takich dostało prawa miejskie, między innymi właśnie Lututów. Tam zaczęła działać szkoła ogólnokształcąca, gimnazjum ogólnokształcące. Nauczycielami byli ci, którzy w czasie wojny zostali tam wywiezieni na roboty. Dyrektorem była pani Zofia Szymanowska, która przed wojną była profesorem w liceum Lelewela na Złotej, w „piątce”, w V liceum Lelewela na Złotej.
No tak. Łaciny uczył profesor z Uniwersytetu Jagiellońskiego. To tak, powiedzmy, ci, którzy na miejscu tam byli, zorganizowali te gimnazjum.
Wtedy nie. I w tym właśnie gimnazjum poznałem taką koleżankę, Danusię Sroczyńską, córkę miejscowego lekarza, z którą dziesięć lat potem wziąłem ślub.
Pasje lotnicze? To było tak: Zaraz po wojnie to szkoleniem lotniczym zajmowała się organizacja „Służba Polsce”. Jeżeli chodzi o to przyznawanie się, to wie pani, to było tak: Człowiek był wtedy trochę głupi, trochę naiwny. Z kolegami się rozmawiało o tym, o tamtym, nieraz się powiedziało to, owo. Brat, ten, który został wywieziony w czasie wojny, przedostał się do Andersa, potem był we Włoszech, potem był w Anglii, ostatnio w Ameryce, parę lat temu zmarł. On przysłał mi, bo wtedy to nie bardzo było się w co ubrać, przysłał mi swój mundur andersowski. I ja już nie do tej szkoły w Lututowie, tylko potem do liceum w Sieradzu chodziłem w tym mundurze. No i wtedy zaczęła działać ta organizacja, ta, jak to się nazywało… Związek Młodzieży Polskiej. No i się przyczepili do tego mojego munduru i dostałem taką właśnie opinię, że jestem wrogiem.
Tak. I jak się zgłaszałem na te… Zawsze chciałem zapisać się na te kursy lotnicze „Służby Polsce”, to mi odpowiadali, że dla takich, co mają brata w Anglii, u Andersa, u tego bandyty, to dla takich to nie ma miejsca w lotnictwie. Tak że przez ileś lat byłem zupełnie wykluczony, nie miałem możliwości. Tak że dopiero mając trzydzieści pięć lat, udało mi się we Wrocławiu dostać na ten kurs szybowcowy, który skończyłem i który pasjonował mnie do końca życia. Przez czterdzieści parę lat latałem.
No trudno mi sobie przypomnieć radosne. Radosne było, powiedzmy, jak się spotykaliśmy wszyscy razem. Czasami właśnie się kogoś spotkało, kogo się przez ileś tam czasu nie widziało. „O! W porządku, żyjesz. A co u ciebie?” i tak dalej. „Żyjemy?”, „No wszyscy żyjemy”. Tak że nie przypominam sobie jakichś takich chwil bardzo radosnych.
Proszę pani, wiele razy słyszałem to pytanie i mam na to taką odpowiedź: Ja wtedy byłem gówniarzem w krótkich porteczkach, ja nie miałem pojęcia ani o polityce, ani o dyplomacji, ani o jakichś innych sprawach, ja żyłem z dnia na dzień. Dla mnie to, że się z większością kolegów w dalszym ciągu spotykałem i że jakoś przeżyliśmy to wszyscy, to dla mnie to było najważniejsze. A tak patrząc na to z daleka, to sobie myślę tak: A może dzięki temu, że Powstanie wybuchło, że ten i ów zobaczył, że Polacy nie dadzą się zbyt łatwo podporządkować, może dzięki temu właśnie nie żyliśmy przez tyle lat w radzieckiej…
W polskiej republice radzieckiej, tylko w Polsce takiej, jaka była, gdzie się ludzie rodzili, żenili, kończyli studia i jakoś żyli. I więcej na ten temat nie powiem. Nie jestem politykiem, nie jestem dyplomatą. Jestem zwykłym, zwykłym pionkiem.
[…]
Moim bratem stryjecznym był Janusz Ruśkiewicz, pseudonim Fotograf. To był syn brata mojego ojca, Jana Ruśkiewicza, kapitana przedwojennego wojsk polskich, który zginął w Katyniu. Janusz pracował w zakładzie fotograficznym Foto Neumann na ulicy Mazowieckiej. W laboratorium fotograficznym tam pracował, wywoływał tam zdjęcia. Tam przyjeżdżali i dawali do wywołania zdjęcia Niemcy, bo to był zakład prowadzony przez Niemca, którzy przyjeżdżali na urlopy z frontu. No i oni tam w tym laboratorium jak robili te odbitki, to wykonywali ileś tam dodatkowych odbitek z takich zdjęć interesujących, tych wojennych, i te zdjęcia dopiero się stamtąd przemycało i…
Tak. No i ja tam wiele razy do niego chodziłem, jeszcze taki właśnie w krótkich spodenkach, takiej luźnej bluzie. I on mi dawał za pazuchę plik takich zdjęć i mówi: „Zasuwaj tam i tam, i wtedy oddaj takiemu i takiemu panu, rozumiesz”. No i ja parę razy te zdjęcia przenosiłem tam. A Janusz niestety zginął w drugim dniu Powstania.
„Wąchala”.
Bez imienia, tak. Wiem, że to jakiś dalszy krewny był, ale nie potrafię go gdzieś ulokować. Wiem, że on na Pradze mieszkał. No kiedyś czasami się gdzieś wspomniało o nim, ale nie przypominam sobie bliższych kontaktów z tym właśnie panem Ruśkiewiczem, „Wąchalą”. Tak że tyle jeszcze chciałem dodać.
Warszawa, 30 lipca 2019 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek