Nazywam się Władysław Sieczyński, urodzony 12 września 1921 roku w Rzodziszkach na Wileńszczyźnie, powiat Wilejka.
Kapral.
W Powstaniu nie było formacji. Może tam i były, ale byłem w zwykłym plutonie obronnym.
Tak, kompania Bradla.
„Władek Biały”.
Przed wojną mieszkałem w miejscowości Smorgonie. Było to małe miasteczko powojenne, które słynęło z obwarzanek i Akademii Smorgońskiej – historyczna miejscowość. Po skończeniu szkoły podstawowej [poszedłem do gimnazjum]. Była tam tylko jedna średnia szkoła – gimnazjum kupieckie. Ponieważ nie miałem ani zdolności, ani chęci – po pierwszym roku zrezygnowałem. Nie chciałem [się uczyć]. Matka chciała mnie [wykształcić] – ojca nie miałem, tylko matka mnie wychowywała.
[Tak, byłem] jedynakiem. W 1939 roku akurat kolega przyjechał na przepustkę z Junackich Hufców Pracy w ładnym mundurze i tak mnie [zachęcił]... Mówię: „Koniec, nie ma sprawy”. Dlatego wtedy się zgłosiłem. W Wilnie na ulicy Subocz tworzyli XIV Batalion Junackich Hufców Pracy. Ponieważ weryfikacja była wtedy chyba po miesiącu, w jakiś sposób – nie wiedzieliśmy po co – wybierali nas wszystkich. [Przyjęci zostali] ci, którzy nie mieli żadnego powiązania z Zachodem, czyli z Niemcami ściślej mówiąc. Dlatego nas później kilkunastu oddelegowano do Tarnowa, do IX Batalionu „Tarnów”, a tam stworzono samodzielną 66. kompanię Junackich Hufców Pracy, tak zwaną kompanię wartowniczą. Koszary mieliśmy pod Piekarami Śląskimi – w Bobrownikach. Nasze koszary były 920 metrów od granicy niemieckiej – lotem ptaka. Ponieważ budowano tam kilka fortów, to pełniliśmy właśnie [między innymi] funkcję wartowniczą i ochranianie, nie ochranianie... Sadziliśmy na wykopach drzewka, na tym się układało darninę. Służbę miało się co trzeci dzień, a [w] pozostałe [dni] prace pomocnicze. W 1939 roku stałem akurat na warcie, już stała załoga była w forcie i po stronie niemieckiej usłyszałem strzelaninę, pamiętam. Było lekko nad ranem.
Nie. Może się mówiło, ale w tym wieku jeszcze w ogóle nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy. Przynajmniej ja nie byłem [świadomy]... Były budowane forty, wiadomo było – obrona. Ale czy wojna będzie, czy nie, to przyznam się – nie bardzo wiedziałem.
Stałem na posterunku na forcie, załoga już była. Słyszałem nawet, jak rozmawiali i tak dalej – ponadto wystawał kominek wentylacyjny. Gdzieś nad ranem – w każdym razie jeszcze było ciemno – strzelanina po stronie niemieckiej, pojedyncze wystrzały i grubsze eksplozje. Podszedłem wtedy – pamiętam – popukałem nogą w kominek, od razu ktoś się odezwał: „Co tam jest?”. Mówię: „Po stronie niemieckiej są wybuchy, strzelanie – broń pojedyncza i serie”. Było chwilę ciszy, później mówi: „A, to chyba jakieś niemieckie święto. Daj spokój”. Na tym się skończyło. Skończyła się moja zmiana, poszedłem spać na wartownię. O szóstej – chyba – któryś kolega dobiegł do mnie i mówi: „Słuchaj, wstawaj! Patrz!”. Od strony niemieckiej leciały nad Polskę samoloty. Wyobrażałem sobie, że [mają] kształt szczupaka, bo [tak wyglądały], jak się patrzyło. [Leciały] tak nisko, jak tylko mogły najniżej. Mówię: „Ale przecież mają niemieckie krzyże. Coś ty, frajer?”. Któryś mądry się znalazł i mówi: „To nasi przemalowali. Chyba są jakieś ćwiczenia”. Na tym się skończyło. One gdzieś poleciały. Później dopiero słyszeliśmy komunikat, że Tarnów był zbombardowany i jeszcze miejscowości [położone] dalej. Dopiero trzeciego dnia – 3 na 4 września – zarządzili nam w nocy wymarsz, a tak cały czas siedzieliśmy w koszarach – tam Niemcy nie szli. Wymarsz był w nocy, pamiętam. Jakimi drogami szliśmy – nie [wiem], bo nocą się szło, a w dzień do lasu i odpoczynek. Szliśmy piechotą i doszliśmy aż pod Kraśnik. Nawet nie mógłbym uwierzyć, że można iść i spać – a tak było. Jak się jeden potknął, przewrócił, to cała kompania przewracała się na niego. Ciągle nas poganiali. Samoloty przecież [latały], loty były dzienne – trzeba się było kryć po lesie. Na drogach było pusto, bo ludzie też uciekali – Niemcy strzelali mocno… Później gdzieś nas w nocy rozbili, nie wiem, co to było – strzelanina. Pamiętam, jechaliśmy wozem konnym. Wóz [się] przewrócił, ja [wypadłem] z sianem – został karabin, wszystkie moje rzeczy. W nocy uciekłem gdzieś między zabudowania miejscowości, w pole. Od tej chwili byłem sam jeden. Później spotkałem jeszcze dwóch kolegów z mojej kompanii i lasami, bocznymi drogami chodziliśmy po wsiach i dotarliśmy aż do Równego. Pamiętam, to była niedziela. W Równym było masę naszego wojska. Naraz widzę kwiaty, nadjeżdża ogromny czołg obłożony kwiatami, czyli wiankami. Okazuje się, że to był rosyjski [czołg], z gwiazdą. Tam była rzeczka, most. Co to było? Nie wiadomo. Pamiętam, obok mnie znalazł się sierżant. Mówię: „Panie sierżancie, co to jest? Przecież to jest chyba ruski? Gwiazda...”. – „Tak”. Mówię: „Ale dlaczego? Jak to? Co? Jak?”. – „No tak. Przyszli nam na pomoc. Teraz skurczybykom Niemcom damy popić”. – „No to brawo!”. Biliśmy brawo. Czołg przejechał, a za nim przyjechało kilka ciężarowych samochodów – pełno wojska i nasi bili brawo im, że oni przejechali. W Równym poszliśmy gdzieś przenocować. Spotkaliśmy polskie rodziny, pamiętam. Wieczorem nasłuchiwało się, gdzie rozmawiają po polsku. Okna były uchylone. Albo po ukraińsku – ale nie wchodziliśmy do nich. Wiedzieliśmy, że to nie są nasi sympatyczni ludzie. Przenocowaliśmy, [a] rano wychodzimy. Nawet kobieta z tego domu mówi: „Panowie, mówię wam, mój syn też jest gdzieś w wojsku, są jego ubrania – przebierzcie się, zostawcie [brudne ubrania]”. Mówię: „Ani dokumentów nie mam, ani nic”. Wtedy – jak nas wóz w nocy przewrócił – wyskoczyłem tak jak byłem, tylko w mundurku, ani dokumentów, [ani] nic. Mówię: „Nie, munduru nie zdejmę”. Rano wyszliśmy. Idziemy poza miasto, gdzieś w lesie wychodzi kilka cywili z czerwonymi opaskami – Ukraińcy: Stoj, addawaj. Znałem język rosyjski, odezwałem się – akurat pierwszy stoję. Mówię: „To ty przez dwadzieścia lat nie nauczyłeś się po polsku?”. – „Wasze pany przepili i w karty przegrali” i celuje we mnie. Patrzę, a naszym Mauserem celuje mi w głowę. Mówię: „Haraszo! Przestań, nie celuj we mnie!’.
Oni przejechali – pojechali dalej. Przejechali przez Równe, jeszcze pamiętam, [że] była tam rzeczka, most drewniany. Widocznie bomba spadła, że była dziura, że czołg później [miał kłopoty]... Następny jak wjeżdżał, to jechał skosem – nałożyli bal, żeby mógł przejechać przez dziurę.
Wszyscy wiwatowali.
Krzyknęli, żeby tam iść. Mówię: „Chłopcy, teraz na komendę: raz, dwa, trzy i od razu skok”. Ciach! Skok w bok jednocześnie – cała nasza trójka. Skoczyliśmy do lasu – baliśmy się, że mogą do nas strzelać. Po lesie się szło i tu karabin, tam zamek – w ten sposób znowu się uzbroiliśmy, już broń była. Napotkaliśmy znowu naszą jednostkę, do której – pamiętam – dołączyliśmy wtedy. „O, nawet dobrze, chłopcy. No to jak jesteście – mówi – [trzeba nieść] ciężki karabin maszynowy, amunicję...”. Były puszki – po pięćset sztuk puszka – i rosyjski Maxim. Każdemu po dwie puszki i mówi, żeby nieść za karabinem. Karabin wynieśli na górkę, ustawili. Dla kogo? Co? Jak? Okazało się, że znowu nasza jednostka, która jeszcze nie złożyła broni, właśnie przygotowywała się do walki. Chyba jeszcze ze trzy dni w ten sposób walczyliśmy, że ciągle jeszcze posuwaliśmy się do przodu. Okazało się, że oni byli słabsi niż my. Pamiętam, trzeciego dnia na wykopie nad torem kolejowym – gdzieś koło Rawy Ruskiej (to już było później) – strzelniczy był zmęczony i mówi: „Już nie mogę”. Mówię: Dawaj! Ja teraz miałem chęć postrzelać. Strzelałem do rana – co pół godziny wymieniało się z karabinu wodę w chłodnicy, bo aż parowało. Od razu o świcie przychodzi meldunek: „Przerwać! [złożyć] broń, nie strzelać!”. „Dlaczego?”. Amunicji jeszcze mamy dosyć, a widzę na górce jeszcze chodzą Niemcy. Były stogi siana czy słomy i tak między jednym a drugim przelatywali. Co który przelatywał, to mu się puściło serię. Tak może odległość z pół kilometra – może więcej. „Przerwać strzelaninę!”. Była godzina chyba może ósma, dziewiąta. „Wycofać się ze stanowisk do lasu!”. Wszystko. Ale nic nikt nie mówi. Dopiero w lesie – pamiętam – ustawiła się kolejka. Tu po żywność, tu zaraz prowiantowy… Dochodzę jeszcze do kasy. Mówi: „Ile? Sto złotych?”. Mówię: „O Matko Boska! Sto złotych? Nigdy w życiu tyle w ręku nie miałem”. To jeszcze wypłacali bilonem po dziesięć, dwadzieścia złotych. Wziąłem kilka monet, włożyłem do kieszeni – jeszcze konserwy wziąłem. Mówili: „Koniec wojny. Rosjanie z jednej strony, Niemcy z drugiej strony. Jesteśmy już w kotle”. Trzeba było iść. Kazali wychodzić, gdzie kto chce – gdzie kto ma rodzinę, najbliżej do domu – w mundurze. Pamiętam na górce – to była Rawa Ruska – szliśmy bezładnie całą grupą. Zrazu żandarmi – z blachami na piersiach stali – „Na lewo! Na lewo!”. Wszystkich nas ściągnęli. Czy wszystkich? Tylko ja tam trafiłem. Okazało się, [że] była [tam] drewniana bóżnica żydowska. Wsadzili nas do bóżnicy i ze trzy dni nas trzymali – ani pić, ani jeść, nic. Dopiero trzeciego dnia zaczął trochę padać deszczyk. Wartownik musiał się gdzieś schować, żeby nie zmoknąć i tak zaczęli niektórzy z piętra, pamiętam, [uciekać] – bo to na piętrze było. Akurat trafiłem w tym miejscu na piętro i trzeba było z okna [skakać]... śruby były na zewnątrz, bo to była budowla z drewnianych bali. Wtedy zaczęliśmy uciekać i pamiętam, też byłem któryś w kolejności. Zdążyłem wyskoczyć z okna i uciec – tak już wtedy było, że trzeba było dotrzeć do domu.
Chciałem [dostać się] do pociągu, z powrotem do Równego – to jest węzłowa stacja, stoją puste wagony, gdzieś będzie jechał, masę naszych ludzi. Chodziło się od wioski do wioski, gdzieś się pożywiło. Weszliśmy z kolegami do wsi, pytamy się [o pożywienie], pieniądze mamy, ale nie ma chleba. Chłopczyk biegł przez wioskę, mówię: „Ty nie wiesz, kto tu u was piecze chleb?”. – „A wiem”. Bo na wsi tak wiadomo – u nas na Kresach też tak [się] robiło. „To pokażesz?”. – „Ano” – mówi – „Tam”. Pokazał nam. Idziemy. „Niech nam pani sprzeda chleba”. – „Nie ma, nie ma”. Mówię: „Zapłacimy, a jak nam pani nie sprzeda, to zabieramy wszystko, bo wiemy, że pani piekła chleb”. Niestety, przyniosła nam bochen jak pół koła od wozu. To był wspaniały przedni chleb, dopiero mogliśmy się najeść. W ten sposób trochę stanęliśmy na nogi. Dotarliśmy do stacji. Pociąg gdzieś jedzie, podpięli lokomotywę, są puste wagony. Gdzie? Kto? Nikt nic nie wie – no to wsiadamy. Patrzymy, naszych chętnych już coraz więcej, coraz więcej – naszego wojska wtedy było masę. Przyszli, zaraz zasunęli wagony (zamknęli nas w wagonach), parowóz przyczepili i jadą. Jedzie, a dokąd – nie wiadomo. Ktoś mówi: „Chłopcy, jeżeli będzie tor z lewej to nas wiozą na Lwów, a jeżeli będzie z prawej strony, to nas wiozą na Szepietowkę – na Zdołbunów do Rosji, na wschód”. Wszyscy przykładają oko do szparki – okazało się, że właśnie akurat został tor z prawej strony, a nas na lewo [powieziono]. Ale pociąg ujechał i stawał – nie wiem, czy tory były uszkodzone, czy owało mu pary. Zatrzymał się w polu na wysokim nasypie – był strumyk, rzeczka. Walimy w drzwi, żeby nas chociaż wypuścili za własną potrzebą. Otworzyli wagony, bo czyste pole. Poszedłem do strumyka, było z pięćdziesiąt metrów od pociągu, od toru. Woda czarna, płynąca wolno – jak torfowisko. Rozebrałem się do pasa i umyłem, trochę się orzeźwiłem. Od razu słyszę: Po wagonam! – krzyczy wartownik, chodzi z widelcami. Szybko ściągnąłem spodnie, to wszystko pasem [związałem]. Nad brzegiem rósł krzaczek [olchowy]. W ten krzaczek [rzuciłem], a sam do wody... Ale to przecież nie był pociąg, który kogoś wywoził na wczasy. Gdzieś ich wyciągali – tak podejrzewam – bo już tam siedziałem [na brzegu] – ostry był.
Nie, wszyscy żołnierze naszego wojska polskiego.
Nie, oficerów nie widziałem, ale podoficerowie i szeregowcy tak. Oficerów chyba gdzie indziej zabierali. Siedzę [w wodzie] i mówię: „No, wytrzymam”. Ale pociąg szybko nie ruszył. Wiadomo, ściągali, zbierali [ludzi] – budka dróżnika gdzieś była – nasi się gdzieś chowali. Każdy chciał się gdzieś zamelinować. To trwało dość długo. Mówię: „Wytrzymam może kilkanaście minut”. Później już zacząłem liczyć. Już czułem, jakby mnie ktoś między dwoma wagonami buforami ściskał, ból w piersiach – zimna woda. Jeszcze mówię: „Do dwudziestu, do dziesięciu, do pięciu doliczę. Już nie wytrzymam!” – taki ból. Zrazu usłyszałem: fu! fu! – parowóz chyba ze trzy razy ruszył. Złapałem z krzaczka swoje ubranko zwinięte pasem i tak jak nago wyskoczyłem – biegłem wzdłuż rzeki. Nawet widziałem, że kobiety kartofle – zdaje się – gdzieś w polu kopały, a ja pędziłem nago. Dopiero taki już byłem zmęczony, że rzuciłem ubranie i przewróciłem się na to. Byłem zlany potem. Poleżałem trochę, poczułem, że zimno, to się ubrałem i poszedłem dalej. Znowu idę. W mundurze szedłem przecież.Trafiłem znowu gdzieś na tor kolejowy – stacja Sienkiewiczówka. Pytam kogoś: „Jeżdżą tu pociągi?”. Spotykałem sporo naszych żołnierzy, bo wszyscy gdzieś się [kręcili]... Wojna przegrana – Rosjanie co złapali, to złapali (czy Niemcy)… Każdy w jakiś sposób próbował się gdzieś zawieruszyć. Drugi raz znowu pociąg przyjechał, wsiadłem i okazało się, że przyjechałem do tej samej stacji – znowu do Równego. To była węzłowa stacja i znowu mnie chapsnęli – drugi raz. Później pociąg znowu do stacji Brody. Nasze dwa pociągi dojechały. Jeden nasz się zatrzymał, a na drugim torze stał drugi – też z Polakami, czyli z naszymi jeńcami.
Uciekać! Wracać do domu, bo dokąd?
Była na Kresach, w Smorgoniach – na Wileńszczyźnie.
Udało mi się. Następnym razem, jak już nasz pociąg przejechał, walimy w drzwi, żeby nas wypuścili. W Brodach na stacji widać było kobiety na peronie – stały po drugiej stronie. Przynosiły chleb – wspomagały. Wiedziały, że tutaj jadą głodni Polacy. Otworzyli drzwi, wypuścili nas. Podszedłem, kobiecina miała kawałek chleba – dała mi. Zjadłem trochę zupki przez stalowe ogrodzenie – podjazd był oddzielony od peronu [ogrodzeniem]. Obejrzałem się do tyłu, z bagnetem stał gdzieś trochę dalej, przeskoczyłem przez to [ogrodzenie] i prosto w pole. A tam szedł oddział, może pluton, ruskich żołnierzy. On krzyczy: Stoj, strielat budu! Mówię: „Guzik, nie będzie do mnie strzelać, bo jak nie trafi we mnie to zabije swojego” – prosto na nich. Jak już byłem koło nich może dwadzieścia metrów skręciłem w bok, w prawo – tam były zabudowania. Tamci szli, mieli swoje zadanie i tak sądziłem, że na pewno nie będą chcieli mnie zatrzymywać. Skoczyłem w prawo – było krótko pod wieczór. Wcisnąłem się gdzieś za obórki, przesiedziałem do zmierzchu. Jak już było ciemno, to dopiero wtedy wyszedłem. Podchodzę pod okno i słyszę, jak rozmawiają po polsku. No jak po polsku, to zapukałem do drzwi. Jak wszedłem – była starsza kobiecina – od razu: „O, mój synku – mówi do mnie – mój też chyba jest gdzieś. To koniec, chodź, rozbieraj się, umyj. Zaraz bieliznę zmienisz, wszystko – damy ci cywilne ubranie”. Ludzie wspomagali, życzliwi byli, bo widzieli, że [młody chłopak] – przecież miałem wtedy osiemnaście lat.
Zaraz powiem w jaki sposób wróciłem do domu . Przecież piechotą daleko nie mogłem iść. Później okazało się, że jeszcze gdzieś na stacji przyjechał pociąg sanitarny – Czerwonego Krzyża – Rosjanie naszych Polaków wieźli do szpitala do Wilna czy gdzieś w tamtą stronę – wszystkich rannych. Ja do wagonu, a sanitariuszka mówi: „Słuchaj, nie! Bo co jakiś czas przychodzi i wyciągnie cię. A, co? Ranny jesteś?”. Mówię: „Nie, nie jestem ranny. Może jakoś się da zrobić?”. – „Nie, nie da się nic [zrobić]”. Chciały mnie wyrzucić. Mówię: „Nie wyjdę. Gdzieś pod ławkę [wejdę]”. – „Pod ławkę nawet zaglądają” – mówi. Ale w końcu mówi: „No, czekaj. Jak już jesteś taki uparty, mam tu jeden przedział – koce, materace, wszystkie inne – ale zawalony pod sam dach. Jak tam wytrzymasz, to wchodź. Ale już wtedy nie odpowiadam za ciebie”. Bo grozili jej, żeby czasem [nikogo nie ukrywała]. Rzeczywiście, wcisnąłem się za koce – niewygodnie było, ale co? Pociąg dojechał aż do Wilna. Jak dojechał do Wilna, jak już wyskoczyłem – akurat jeszcze w nocy – mówię, [że] resztę [przejdę pieszo], nie będę szukał żadnego pociągu – od Wilna było czterdzieści kilometrów. Bocznymi drogami, gdzieś przez wioski dotarłem do domu.
W Warszawie się znalazłem... należałem przecież do organizacji akowskiej.
Na Wileńszczyźnie.
Nie, nikt nie proponował. Tylko taki sam był cel nas wszystkich. Była przecież miejscowość nad dawną granicą polsko-rosyjską – Raków. Ten oddział to była tak zwana milicja białoruska. W mundurach niemieckich – świadczyli usługi dla Niemców. Jak w 1941 roku Niemcy szli na Rosję, to szli drogami, a po bokach pozostawiali całe armie – tam było masę wojska rosyjskiego. Puszcza Nalibocka, Raków, Nowogródczyzna... te tereny. Nasi prosili [o pomoc]. Kiedyś staliśmy gdzieś w majątku naszej organizacji akowskiej. Od razu przybiega gość i mówi: „Panowie, chodźcie, bo pijani Rosjanie weszli i mordują”. Ty Paliak? Jak Paliak, to rozdiewajsie! Rozbieraj się do naga! Zabierali wszystko i koniec. A jeszcze [jak] ktoś się sprzeciwiał... Bo przecież musieli jeść. Rosjanie – całe armie – zostali w puszczy, w lesie. W ten sposób grabili, a szczególnie polskie ziemie. Kiedyś nawet spotkaliśmy się z takim. On mówi: Eta nasza ziemlia. Mówię: Wot wasza? Wot? Kakoj wasza? – „Tu się urodziłem – mówi – to nasza ziemia”. I tak dalej. Taki właśnie był spór. Nas tu ciągle chcieli wykończyć w jakiś sposób. Dlatego właśnie wtedy – w 1944 roku – trochę podpadłem. Pies się do nas przyplątał – nazwałem go Stalin. Chłopcy, Burek czy nie Burek – mówię: „Stalin”. Młody piesek. Akurat było spotkanie z rosyjskim oddziałem – gdzieś przyszedł. Któryś trochę podpił, zapomniał wtedy: „Stalin! Chodź, dam ci”. Kurczaczka jedli, [chcieli dać] kosteczki. A ten za Naganta [chwycił] i wstał: Szto? U was Sabaka eta Stalin? – „To nie ja, to nie ja!”. Że nie on nazwał. A kto? – „On”. To było na wsi wieczorem, nad stołem świeciła się lampa naftowa i tak dalej. To on do mnie [skoczył]. Ale nasz dowódca [stanął w obronie] – bo tam było krótkie ugodzenie. Rosyjski oddział wpadł gdzieś Niemcom w zasadzkę. Nasi przechodzili – oddział nasz nie wiedział, kto z kim walczy. Ale jak zobaczyli, że Niemcy, to Niemcom dołożyliśmy trochę i uratowaliśmy Rosjan. Oni później przez wdzięczność chcieli nas trochę ugościć w ten właśnie sposób. Niby sojusznik, ale ciągle było na ostrzu noża.
Nie układała się, bo oni ciągle nas wyganiali... przecież tutaj był rozkaz Stalina czy jeszcze innych przywódców. Przecież całe ziemie polskie były zagarnięte, całe tereny przecież – tak jak i dzisiaj.
Ano dzisiaj to już nie pamiętam. Wiem, że po tym fakcie kiwnął mi głową, ja na czworakach w sień, choda i uciekłem. […] Jak uciekłem, to on później mówi: „Słuchaj, oni cię znajdą nawet pod ziemią. Masz ty kogoś w centralnej Polsce?”. Mówię: „No mam siostrę w Warszawie”, to była moja siostra cioteczna. Mówi: „To ty jedź. Załatwię ci dokumenty na przejazd pociągiem”. Była niemiecka organizacja TOD – na tamtych terenach budowali różne forty i tak dalej, a wszyscy ludzie – Polacy – byli właśnie z centralnej Polski, stąd. To mówi: „Dokumenty ci załatwię, nie bierz nic – ani telefonu, ani żadnych adresów, niczego – w ten sposób jedź”. I dojechałem do Warszawy.
Skąd, nikomu nic nie mówiłem.
Nie pamiętam.
Raków.
Raków, stacja kolejowa Olechnowicze – tam byłem w oddziale.
Sporo było. Oddziały były duże, była sekcja – wydzielona każda akcja. Byłem na przykład w ochronie – jak podkładali miny pod pociągi, pod linię kolejową Mołodeczno – Mińsk, to trzeba było ochraniać minerów i tak dalej.
W 1944, jak już front się zbliżał...
W lipcu. Przyjechałem do Warszawy, wysiadłem. Nie wziąłem na piśmie żadnych adresów, nic – a wiedziałem, że szwagier pracował jako kierowca w pogotowiu ratunkowym i mieszkał na Leszno. Wsiadłem do tramwaju – konduktor. Mówię: „Panie, na ulicę Leszno jak tu dojadę?”. – „Gdzie pan do Leszna pojedzie – mówi – przecież tam getto. Powstanie było, tam już zniszczone, niczego nie ma”. – „O, holender”. No to koniec. Adres już zginął. Zostałem na lodzie. Zbliżała się godzina siedemnasta, nie mam dokumentów. Miałem tylko coś na przejazd, żeby do Warszawy dojechać, ale dalej żadnych [dokumentów]. Stoję na placu Trzech Krzyży, wszedłem do kościoła – kościół Świętego Aleksandra. Pomodliłem się, mówię: „Pomóż mi w jakiś sposób, [wskaż] jakieś rozwiązanie, bo co mam teraz zrobić? Jak ich znajdę? Przecież nie mam adresu”. Na placu Trzech Krzyży idę prawą stroną – idzie gość. Już krótko było przed siedemnastą, zbliżała się godzina policyjna. Idzie starszy gość i patrzy na mnie wzrokiem. Mówię: „Co on mi?”. To jemu w oczy patrzę. Dochodzi i stanął – też stanąłem. Pomyślałem sobie, [że] trzeba coś powiedzieć, coś zagaić. Mówię: „Czy pan czasem nie wie, gdzie tu mieszka Józef Miech?”. – „Wiem”. Mnie się ciepło zrobiło. Pierwszy człowiek, którego się zapytałem i on wie. Nie odzywam się nic, on się odwraca i idzie – idę za nim. Idziemy cichutko w pewnej odległości. Mówię: „Co tu jest grane? Coś tu...”. Gorąco mi się zrobiło raz i drugi, a on dochodzi na Prusa – zaraz akurat przy Wiejskiej. Dzwoni: „Józek, gość do ciebie”. Wchodzi szwagier: „To ty, Władek?”. – „No ja”. To jest niewiarygodne, ale naprawdę prawdziwe. „No to wchodź szybko tutaj”. Wszedłem, a jeszcze w kieszeni miałem Naganta – cały czas jechałem z bronią, w razie jak ktoś mi coś, będzie źle, wtedy strzelam i wieję. To było w lipcu, którego lipca – nie pamiętam. Jak Powstanie wybuchło, to od razu zaraz pierwszy zgłosiłem się do „Bradla” do [oddziału]. Bo „Bradl” przecież tu mieszkał na... Nowy Świat 2, zaraz po Książęcej. On wtedy właśnie stworzył swój oddział. Jako jeden z pierwszych tutaj miałem broń. Broń malutka, nagan rosyjski – krótki był, obcinany.
Czy pamiętam, ilu ich było? Przecież to nie była regularna armia, nie ustawiali nas dwójkami. Każdy dostawał funkcję – patrol, czuwanie. Już miałem broń, wprawdzie ona była kiepska – bo co to za broń była.
Tak. Zgłosiłem się tutaj, zaraz ulica Prusa, po drugiej stronie róg Prusa i Wiejskiej, i Konopnickiej. Tutaj był skład budowlany i były beczki nie beczki, stały drewniane szopy. Nasi już się organizowali, można było się tam kręcić. Na rogu Wiejskiej i placu Trzech Krzyży było przecież Gimnazjum Królowej Jadwigi. Chłopcy już się tam zorganizowali. Jak ktoś zjawił się z bronią, to [przyjmowali] – mnie zaraz przyjęli, bardzo chętnie.
Pamiętam, któregoś dnia – parę dni po tym – mój dowódca (właśnie Kazimierz Leski) mówi: „A teraz pójdziesz z dokumentami na Poznańską”. [Tam] było nasze dowództwo. „Zaniesiesz dokument”. Wtedy nawet [na] Wilczą, Hożą szło się gdzieś po piwnicach. Stały harcerki, które pokazywały drogę. Zachodzę, oddałem meldunek. Oficer zobaczył u mnie w kaburze przypięty malutki pistolet, a on miał wielki w drewnianej. Mówi: „Kolego, zamienimy się?”. Mówię: „Żartuje ze mnie”. Stoję, patrzę i mówię: „ To jest broń, a ja mam tu gówienko”. Nie gówienko – była wtedy przerobiona z pepeszy na amunicję, a Nagant rosyjski miał oryginalną amunicję, ale gdzie można było zdobyć. Czyli był spreparowany. Raz można było wystrzelić i trzeba to było z powrotem wybijać. Tak popatrzyłem, nic nie mówiłem – on odpina. Jak on odpina, to i ja odpinam. On odpiął, daje mnie, to i jemu oddałem. A on zaraz wyjął z kabury, chce oglądać – ja już choda. Bo jeszcze jak zobaczy [to się rozmyśli]... Ale po co była oficerowi broń w Powstaniu? Dla obrony jemu akurat i dobra – później sobie uświadomiłem. Rzeczywiście, dla niego była [wystarczająca].
Jak zdobyłem broń, to tutaj byłem kozak jak... Nie było mocnych. Nie chwaląc się, ale prawdę mówiąc, że odcinek, gdzie byłem – Konopnickiej, Frascati, pod Izbą, pod Sejmem i tak dalej – przecież myśmy jeszcze powiększyli teren. To w lwiej części [można] zawdzięczać właśnie mnie. Bo sobie nawet złożyłem ślubowanie, [że] tak długo nawet wody do ust nie wezmę, dopóki nie ustrzelę Niemca.
Nie widziałem, bo byli po przeciwnej stronie w Izbie Przemysłowo-Handlowej. Nad parapet wystawiał tylko głowę w hełmie, [zostawała] szparka – tyle, żeby oczy były nad parapetem. Jak wycelowałem, hełm podskoczył do góry i już był gotowy. Później Niemcy poustawiali –chyba pięciokilogramowe – worki z piaskiem (przeciwpożarowe) – stały w każdej bramie, wszędzie rozstawione. Ustawiali sobie worki. Mówię: „To teraz gorzej”. W nocy było ciemno – [wtedy] ustawili. Przychodzę, holender jasny, już poustawiali worki. Zrobili malutką szpareczkę, że nie było widać. Jeden worek na drugim, a piasek jest suchy. Strzeliłem w dolny, patrzę – jak w klepsydrze – sypie się piaseczek. Wysypał się z jednego worka i wszystkie worki spadły razem. Znowu okno jest puste. Później poustawiali sobie książki. Zrobili szparkę z książek... a, nie! Najpierw szwab ustawiał sobie na parapecie lusterko i siedział. Mówię: „W lusterku mnie widzi. Jak się wychylę, to mnie zaraz upoluje”. Pach! Zaraz mu potłukłem lusterko. Wtedy poustawiali barykady z książek. Od czasu do czasu na wszelki wypadek mówię: „Jest tam oko w szparce, czy nie?”. Jak wycelowałem, strzeliłem – nie wiem, czy go trafiłem, czy nie.
Z Sejmu strzelali do nas granatnikami – pociski wielkości jak dwie szklanki od piwa. Chodziłem i zbierałem... Ponieważ u nas dużo drzew było i jest, bo to jest skwerek... teraz Miłosza się nazywa, przedtem było pułkownika Nullo. Pocisk leciał, otarł się o gałąź i już stracił wtedy... spadł i leżał, ale był dobry. Zbierałem to, a miałem hełm niemiecki, miałem bluzę niemiecką, wszystko – kieszenie w mundurze wielkie, to nawpychałem pocisków do kieszeni. Jacek Gruszczyński, już teraz nie żyje [powiedział]: „Władek, jak przypomnę, jak szedłeś z tym [wszystkim]... Jakby najmniejsza kulka, odłamek w ciebie trafił, to eksplodowałbyś jak bomba lotnicza”. Jak nazbierałem ich kilka, wynosiłem później na Konopnickiej 1 czy 3 – na sam dach. Był wielki komin, chyba dziesięciokanałowy. Ustawiałem się za kominem, przywiązywałem drut albo coś [innego]. Rzucałem przez Izbę Przemysłowo-Handlową – podejrzewam, [że] z wysokości pocisk leciał gdzieś czterysta albo trzysta metrów. Zaraz słyszę: łup! po stronie Sejmu. No to respekt był! Czy kogoś zabiłem – nie wiem, ale przynajmniej Niemcy wiedzieli, że mamy potężną broń, że mamy granatnik. A to [były] ich niewypały. [...]
Nie. To była tylko moja specjalność. Tylko ja.
[Ulica] Konopnickiej 1 albo 3.
Stoi.
Nie na strychu tylko na dachu czteropiętrowej kamienicy. To była przecież niemiecka dzielnica: Prusa, Konopnickiej, Frascati. Pod Sejmem sami Niemcy dygnitarze. Miałem porobione różnego rodzaju wytrychy, chodziłem – bo drzwi wszędzie się otwierało – barki były dobrze zaopatrzone. Nawet można było sobie znaleźć i wódeczki dobrej. Ale jeszcze jeden fakt, był może z bardzo ważnych. [Ulica] Senacka 2, dzisiaj jest tam teraz Kancelaria Sejmu. Senacka 2 – zrobiliśmy podkop od Konopnickiej pod ulicę i wtedy wchodziliśmy razem z porucznikiem Trukiem. Podkop był pod same drzwi, później tylko obrobić. Ściągnęliśmy do środka płytę chodnikową, skok i w drzwi – a tam drzwi były oszklone. Pocisk gdzieś blisko eksplodował i szkło – wszystko [wszędzie leżało]... Były otwory w drzwiach, chociaż drzwi były zamknięte.
Zajęliśmy budynek Senacka 2, przed Izbą. [...] To jest [budynek] narożny – od strony Frascati i od strony Senackiej. Siedzieliśmy wieczorem, była szarówka. Od razu na górze był posterunek. Meldunek jest: „Czołg na ulicy – na Senackiej”. Złapałem wtedy wiadro z butelkami samozapalającymi i mówię: „Szybko na górę! Jak czołg, to wystarczy jedna buteleczka z pierwszego czy z drugiego piętra i będzie po czołgu”. Byłem gdzieś na zakolu, na wysokości drugiego czy pierwszego piętra – już nie pamiętam. W lewym ręku trzymałem [butelkę], a tak po ścianie, po ścianie – bo przecież ciemna noc. Ale [drogę] znałem doskonale – schody [tam] są kręcone. Musiałem być w samym rogu – od razu detonacja nie z tej ziemi! Ależ mnie to wcisnęło w róg! Jakbym się przewrócił, a któraś butelka pękła, to koniec. Bym się żywcem spalił, ale mi się udało. Za chwilę przykryłem sobie usta chusteczką, bo przecież kurz, dym... Odczekałem wszystko. Okazało się, że Niemcy puścili na nas „Goliata”. „Goliat” wyrwał taką dziurę, że w to miejsce mógłby wjechać samochód ciężarowy. W to miejsce wdarł się [może] pluton gestapowców w mundurach – ale już w międzyczasie wdrapałem się na piętro wyżej i wtedy byłem gieroj. Zostałem odcięty. Nasi wszyscy uciekli podkopem na drugą stronę – na stronę Konopnickiej w stronę Wiejskiej. Niemcy weszli – nikogo nie ma. Jeden zostałem i już, chcąc nie chcąc, musiałem [walczyć] – a miałem w wiaderku kilkanaście butelek. Tak sobie patrzę od strony Senackiej – Niemcy gdzieś się zjawiają. Łup! Oknem wyrzuciłem [butelkę] na asfalt. Benzyna się rozlała, oświetliła mnie. Od podwórza był asfalt – tak samo [robiłem]. Były dwie klatki schodowe. Druga była jeszcze gospodarcza, pamiętam. Niemcy zaczęli gdzieś [szukać] – wiedzieli, że ktoś tu jest, bo strzelali do mnie. Wszedłem na czwarte piętro, a oni obstrzeliwali drugie i pierwsze piętro. Byłem na górze, to mnie Niemiec już na tej wysokości [nie dosięgnął]. Nawet czasem strzelał, to trafiał pociskami zapalającymi w sufit, a nie [we mnie]. Mogłem sobie swobodnie chodzić od jednej klatki do drugiej i tak dalej – walka była do rana. Nagle po wewnętrznej klatce schodowej słyszę, że ktoś idzie – szkło trzeszczy. Kilka razy strzeliłem na nich – najpierw miałem [rzucić] butelkę z benzyną, ale mówię: „Jak rzucę, to cały dom się zacznie palić, skopcę się tutaj. Nie”. Strzeliłem. Później na drugi dzień zaczęliśmy szukać – była krew, to znaczy, że kogoś poczęstowałem. W ten sposób wybroniłem [pozycję]. Niemcy się wycofali, bo ciągle ktoś [atakował]. Rzuciłem butelkę na tą stronę, [to] na tą stronę – na asfalt i ostrzeliwałem ich. W ten sposób.
Już rano było – idę do nich podkopem na stronę Konopnickiej. Krzyczę: „Uwaga, nie strzelać, bo to »Władek« jest”. Swój pseudonim właśnie [miałem] „Władek Biały”. Wiedziałem, że ktoś może czuwać przy wylocie. „Jaki »Władek«? »Władek« już nie żyje. »Władka« nie ma. Co ty tutaj będziesz gadał?”. Mówię: „Jak to nie żyje? Żyje! Po akcencie nie poznajesz mnie – wilniuka?”. Ktoś mnie poznał: „I ty żyjesz?”. Mówię: „No żyję”. – „A myśmy ciebie już dawno pochowali. Przecież całą noc pluton w czarnych mundurach penetrował budynek i okazało się, że było kilka krwi”. Bo Niemcy ostrzeliwali tutaj – z Izby Przemysłowo-Handlowej, bo wiedzieli, że ktoś tu jest. Tylko że byłem za wysoko, [a] sądzili, że może jestem trochę niżej. Nawet sami się nawzajem trochę postrzelali. W ten sposób się wtedy wycofałem.
[...] Na YMCA było w ten sposób, że miałem wtedy wolny dzień. Siostra [mieszkała] na Prusa, tam gdzie było kino, był włoski dom [Apollo] – szwagier był administratorem. Akurat miałem wolny dzień, to poszedłem ich odwiedzić. Zawsze coś mieli przekąsić czy wypić. Siedzimy, wypiliśmy po kieliszeczku. Od razu jakaś dziewczyna przybiegła, bo już mnie znali doskonale: „Panie Władku, YMCA jest zbombardowana!”. To jak budynek YMCA zbombardowany, to pistolet w rękę – wyskoczyłem na ulicę. Rzeczywiście, widzę. Mieli zamurowane wszystkie okna, tylko strzelnice mieli porobione – to był [jakby] bunkier. Bomba [wybuchła], bo miała na nas spaść, a spadła przed YMCA – wydmuchnęła im wszystkie barykady. Cegły, wszystko wyleciało. Środkiem ulicy z pistoletem w ręku prosto na to [pobiegłem].
Dobiegłem aż do gmachu YMCA. Stanąłem – chciałem wchodzić przez drzwi, ale oni zdążyli pościągać meble, biurka, krzesła. Już drzwi zabarykadowali – przez drzwi już nie mogłem wejść i teraz stoję pod ścianą, mówię: „Holender, Niemcy teraz ochłoną. Jak się teraz wycofam?”. Wejść już nie mogłem do środka, słyszę u góry: Wer ist da? Wer ist da? Kto tam jest? Trochę znam parę słów po niemiecku. Mówię: „Bruno” – nie wymawiając „r”, skaleczyłem – bo kilka razy zawołał – a przyszedł już nade mną.
Tak, od strony głównego wejścia – od strony Konopnickiej. Mówię: Bruno, Bruno, komm hier. Ich bin verwundet, czyli „jestem ranny”. Udało mi się. Uspokoił się. Później słyszę, że po szkle idzie do okna – chce wyjrzeć od siebie, a naprzeciwko już moi koledzy idą. Zbyszek „Czekoladka” i jeszcze inni krzyczą do mnie: „Władek!”. Pokazuję im, żeby mnie nie zdradzili. Jak się Niemiec dowie, że [to] ja, to wystarczyć tylko granat spuścić z okna i już będzie po mnie. Ale oni nie umieli zrozumieć tego, co [pokazywałem]. Już [nawet] jakoś na migi mówię. Pamiętam, Niemiec już się chciał wychylić, ale ci znowu przeszkadzali, krzyczeli, żeby nie ustrzelić. Nawet mi pokazał czubek hełmu, ale zaraz się schował – przestraszył się, że nasi czuwają. W końcu strzeliłem, ale znaczy... tak trzymałem napięte, że pistolet mi niechcący wystrzelił. Niemiec już się zorientował, że to nie jest żaden Bruno, tylko ktoś i choda! Jak on choda, to już teraz kiwam. Doładowałem pistolet z powrotem – kiwam na nich, pamiętam, wtedy doskoczył Zbyszek „Czekoladka”. Aha, zacząłem się już teraz wdrapywać do środka, bo mówię, już teraz ani wyjść nie mogę, [ani] wycofać się – jak już Niemcy wiedzą, to w plecy mi strzelą. Przecież to był dzień, chyba było południe – słońce świeciło. Rura wystawała, złapałem się za poręcz, za parapet i wskoczyłem do środka – oni z karabinem maszynowym akurat przelatywali. W drugim pokoju zdążyłem strzelić przez drzwi, ale wtedy w nich nie trafiłem – widocznie z pośpiechu. Wróciłem z powrotem, już wtedy doskoczył „Czekoladka”, podał mi ze dwa granaty. Jeden granat do środka, drugi granat do środka i choda! Skoczyłem za nimi. Jeden Niemiec ucieka, bo jeden już leżał nieżywy. Ja Halt!, a on nic. Dogoniłem go, on chciał [mnie wyminąć] –w drzwi wstawiłem nogę. Hände hoch! Podniósł ręce do góry – to był podoficer czy coś w tym rodzaju. Przyprowadziłem go z powrotem tutaj, a już nawciskało się sporo naszych i głuchoniemych. Pamiętam, wtedy Leszek Krys stoi. Mówię: „Leszek, potrzymaj go” – chciałem dalej jeszcze innych gonić, żeby wziąć Niemców. Podobno (nie byłem wtedy świadkiem) ktoś doszedł, zdaje się, z głuchoniemych. Zobaczył Niemca i mu przez głowę butelką z benzyną [uderzył] i Niemiec się zapalił. Słyszę: „Pali się, pali się!”. Wróciłem z powrotem. Patrzę, a Niemiec biega tutaj wkoło, bo jak płomień, to wiadomo – żeby mu na twarz nie sięgnął. Płomień z tyłu, warkocz za nim, a on szybko [biega]. Postawiłem akurat nogę, on się przewrócił, chodnik był – na niego, na Szwaba. Przykryliśmy, ugasiliśmy go – ale był trochę poparzony.
Jak można poznać głuchoniemego? Poznać nie można, jak nie mówi.
To oni później byli. Właśnie miałem pretensję wtedy do naszego dowódcy, do „Bradla”, do Leskiego, że jak to jest? Myśmy byli pierwsi... I to jeszcze pamiętam, Leszek wtedy protestował i inni, że dlaczego... Tamci zajęli, ale słabo. Wydał polecenie, żeby głuchoniemi, a to właśnie na terenie była kompania „Ziuka”, tego...
Brata, który... w Szczecinie.
No tak. Oni zajęli, opanowali to, świnie mieli, ubaw jak diabli, a dla nas tutaj nic. Nasz Leski to pod tym względem był trochę miękisz. Za miękki człowiek był.
Tak, bo to był teren głuchoniemych i oni już opanowali wszystko, całą YMCA.
Tak, ale oni byli w innej kompanii. Byli od strony Książęcej, a myśmy byli od strony Wiejskiej – od Sejmu. Byłem nawet jeszcze dalej, bo byłem w plutonie porucznika „Truka”.
Tak, bo byłe dobre profity. Był basen, była woda. Można było się kąpać i podobno Niemcy mieli świnie i prowianty. Przecież oni pod Sejmem byli dobrze zaopatrzeni.
Myśmy nic z tego nie mieli.
Ktoś mówił, że jeden pijany od głuchoniemych – czy głuchy, to nie wiem. Przyszedł, zobaczył Niemca, a że był pijany, to go uderzył butelką samozapalającą i on się zapalił. Leszek miał wtedy poparzone piersi, bo też się zapalił – wtedy wycofaliśmy się. Ale pamiętam jeszcze, później nocą ja, „Dewajtis” – dowódca naszej drużyny – i „Czekoladka” ze Szczecina [...] [poszliśmy tam]. Dużo Niemców mogło tam być rannych i tak dalej, a tu potrzebujemy broni. Poszliśmy tam we trójkę, żeby z tyłu – za budynkiem YMCA – coś poszukać w ciemnościach.
Natrafiliśmy na podoficera Niemca, który miał przestrzeloną nogę i leżał na wznak – zawiązał sobie czymś, paskiem od spodni czy coś i ścisnął tak, żeby to nie krwawiło. „Czekoladka” szedł z pistoletem, ciemno i jak naszedł na niego (tak przypuszczam, że akurat lufą), a on leżał na wznak i wtedy złapał za lufę. Ten puścił serię i w tę samą nogę jeszcze mu jedną czy dwie kulki [wsadził]. Wyrwał, odskoczył wtedy dalej. Mówię: „Co jest?”. – „Ktoś mnie złapał za lufę”. To naradziliśmy się trochę, no... Hände hoch! Hände hoch! Patrzymy, rzeczywiście – podnosi ręce do góry. Wtedy doczołgałem się do niego, poświeciłem latarką. Patrzę, karabin leżał, nogę ma przestrzeloną. Mówię: „Słuchaj, teraz trzeba go zabrać do YMCA”. Tam już byli sanitariusze. „Czekoladka” mówi: „Patrz, jakie on ma ładne buty – bryczesy”. Mówię: „Buty będą twoje, ale teraz go nie rusz, jak nogę ma przestrzeloną”. Okazało się, że Niemiec ma za bluzą granat odbezpieczony – z drewnianą rączką – i tylko wystarczy pociągnąć. Był przygotowany na to, że na pewno Polacy przyjdą, że będą chcieli się na nim [mścić]. Nawet z bólu sam się wysadzi w powietrze – a wszyscy z nim.
Jak sanitariusze przyszli i zabrali go do gmachu YMCA, mówią: „Ale mieliście szczęście, on by tu eksplodował”. Miał ze dwa granaty na drewnianej rączce. Mówię: „Widzisz, pierunie! Tobie i sobie życie uratowałem. A buty – idź i się domagaj. Niemcowi już buty nie będą potrzebne, jak on miał nogę przestrzeloną”. Nie pamiętam, czy wtedy wziął te buty, czy nie wziął. Ale taki fakt miał miejsce.
Tego samego dnia.
Tak.
Ja nic [nie wziąłem].
Pomstowali później. Pretensji nie mieli przecież do mnie, bo nie ja byłem tam dowódcą. Akurat „Ziuk” był bardziej operatywnym dowódcą, niż nasz „Bradl” – tak wszyscy mówili. [„Bradl”] jest miękki, delikatny – sympatyczny człowiek, ale na konkretnego dowódcę [się nie nadawał]. Żeby walnąć pięścią w stół – taki nie był. Inni go zstępowali, to jakoś radzili – na przykład „Truk”. Później „Truk” – po zdobyciu YMCA – zawołał mnie do siebie: „»Władek«! Przyjdź do mnie!”. Przyszedłem do niego, a on mówi: „Bez rozkazu żeś poszedł!”. Mówię: „Nie potrzebowałem rozkazu, bo wtedy miałem wolny dzień”. Zgasiłem go. „Tak? Ale jedna nasza koleżanka zginęła – „Niemira”, zdaje się – masz ją na sumieniu”. Mówię: „Nie wydawałem rozkazu, nikomu nie kazałem tam iść. Wobec tego „Bór” Komorowski ile ma na sumieniu? Dał rozkaz do Powstania – ile ludzi zginęło? Jakie tu porównanie?”. Zgasiłem go. Temu było nie honor. Mówił: „Nie idźcie, wariat zginie i wy z nim zginiecie!”. Okazało się, że wariat nie zginął – wariat zdobył YMCA. „Truk” był dobrym dowódcą, ale w tym przypadku się pomylił ze swoją wiedzą.
Byłem kozak – jeżeli ktoś nie miał racji, to ja [mówiłem]. To mi nawet czasem szkodziło. [...]
Kto mnie przedstawił – tego nie wiem. Na pewno mój dowódca. Albo wszyscy... Podejrzewam, że lwi głos był wszystkich naszych koleżanek. One były najsprawiedliwsze – przynajmniej wiedziały, kto, kiedy, co. Wszyscy inni łazili, pytali: „Władek, nie masz coś wypić?”. Mówię: „Mam. Proszę bardzo, tu skrzynka wódki – zdobyłem”. Wytrychem [otwierałem], obchodziłem wszystkie mieszkania. Niewiele można było zdobyć jedzenia, rzeczywiście. Jeśli chodzi o wino, wódkę – [pod dostatkiem]. Cała dzielnica: Konopnickiej, Frascati, ulica Prusa – wszystko Niemcy, najwięksi dygnitarze, spece spod Sejmu tu mieszkali. Z dni na dzień musieli od razu wychodzić, zostawiać.
Hania Staszkowska, Wandzia Pytkiewicz... Zapomniałem ich nazwiska.
Sympatią były wszystkie. Każda dziewczyna była sympatyczna i każda mi się jakoś [podobała]. Kiedyś przychodzę zmęczony z patrolu: „Władek! Głodny jesteś?”. Mówię: „Nie”. – „Chodź, chodź, coś tu jeszcze zostawiłam dla ciebie”. Jeszcze mnie w nocy – o dwunastej czy pierwszej – czymś poczęstowały.
Jak można było wybrać? Nie miałem czasu na to – ciągle byłem [w walce]. Złożyłem sobie przyrzeczenie, że tak długo będę polował, aż nie ustrzelę Niemca – nic do ust nie wezmę, nawet wody. Nikomu się nie chwaliłem, ale wszyscy mówili.
Nie, najwyżej do siostry. […]
Kiedyś na inspekcji był u mnie „Bór” Komorowski – o tym jednym fakcie zapomniałem. Był dom przy Frascati 4 – czteropiętrowy czy trzypiętrowy, już nie pamiętam. W każdym razie bokiem przylegał do hotelu sejmowego, do Sejmu. Miałem tam służbę. Niemcy zaczęli tam coś kuć. Przykładałem szklankę do ściany, chodziłem i [słuchałem]. Zaraz za tym budynkiem, na wprost ulicy Senackiej – w stronę Wiejskiej – na wysokości czterech, może pięciu, metrów nad ziemią wykuli otwór strzelniczy, żeby można ostrzeliwać. Domyśliłem się później. Jak walili w tą ścianę, to wiadomo – echo się roznosi. Będąc tam, myszkowałem trochę po piwnicy i zobaczyłem wędkę bambusową, składaną. Przyniosłem tą wędkę i przywiązałem na koniec granat. Jak oni już wyczyścili ten otwór, wszystko wykuli [to] ciach! – włożyłem granat do [otworu]. Ciężko było włożyć tę wędkę, bo ciągle się wahał – ale jakoś mi się udało. Pociągnąłem za sznurek i granat łup! – eksplodował w tym otworze. Czy kogoś tam wtedy zabiłem, czy nie – może tak. Może nawet Polaka zabiłem. Bo jak kuć dziury, to później się [dowiedziałem], że może naszych [brali]. W Sejmie mieli sporo naszych ludzi. Po paru godzinach patrzę – zamurowują. Już cegła razem z zaprawą wsuwa się w otwór. Pamiętam, wtedy „Bór” Komorowski przyjechał – przyszedł – na inspekcję ze [swoim] adiutantem czy fotografem. „Co tam słychać?”. Mówię: „No co słychać…”. Opowiedziałem wszystko. „A to?”. Mówię: „No, na wędce włożyłem”. Wtedy „Bór” Komorowski: „To pomysłowo, to pomysłowo”. Wtedy pierwszy raz był u mnie na inspekcji, pamiętam.
Nie wiedziałem. W dresie stalowym [przyszedł], w berecie. Miałem telefon na korbkę, zadzwonili: „Władek, uważaj, bo inspekcja będzie”. Inspekcja – no ktoś tam przyszedł. On ani dystynkcji nie miał, ani nic. Tylko w dresie stalowym, zielonkawym. Jeszcze ktoś za nim – na czworaka się do mnie przeczołgali i to zobaczył.
A później była YMCA. Ktoś przedstawił mnie do odznaczenia – nie wiem kto. Mnie nie mówiono – podejrzewam, że albo mój dowódca plutonu – porucznik „Truk” – chociaż mnie wtedy ochrzanił za [akcję] w budynku YMCA. Mówił: „Tak, zginęła tutaj »Niemira«, masz na sumieniu!”. Mówię: „»Bór« Komorowski…” Pamiętam, od razu przychodzi meldunek – miałem tam nawet posterunek. Nie miałem innego celu, jak tylko być wszędzie tam, gdzie można by trochę postrzelać. [Czy] ja wiem, w mojej naturze coś było. Pamiętam, jak wtedy zaraz mnie zawołali i mówi: „Ubierz się ładnie”. – „Jak ja się mam ubrać?”. Byłem w niemieckim mundurze. I do odznaczenia – a już wcześniej Krzyż Walecznych otrzymałem. Ja, pamiętam, Jurek Sopoćko „Goryl”, „Czekoladka”. „Czekoladka” jeszcze żyje, a Sopoćko gdzieś w Bremen [się ożenił] – byłem u niego na zaręczynach. Tam się gdzieś zawieruszył. Z Tuszyna pod Łodzią był Tadek Lipiński, była jego siostra Mirka – spaliśmy obok siebie razem, na jednej pryczy.
Tak, nawet nie pamiętam, co wtedy mnie powiedzieli. Pamiętam tylko Wiejska 14 […], w garażu, wejście prosto z Wiejskiej. Wchodzę tam, pamiętam, była przedstawiona siostra „Jadwiga”, porucznik „Leszek” z Armii Ludowej – na naszym terenie pluton Armii Ludowej był pod dowództwem porucznika „Leszka”, sympatyczny chłopak. Został odznaczony i kilka naszych osób. Pamiętam, wtedy doszedł „Bór” Komorowski: „Ku chwale Ojczyzny, panie generale!”. Uścisnął mi rękę, mówi: „A, to ty jesteś”. Coś mi wtedy powiedział, bo jak już raz był u mnie na inspekcji, [to mnie pamiętał]. Był fotograf – starszy pan z bródką, pamiętam, robił wtedy sporo zdjęć, na ten mój pomysł.
Nie, nie, skąd! Nie było wtedy odznaczeń. Odznaczenie dał mi dopiero Kwaśniewski. […]
Już go poznałem. On trochę „r” nie wymawiał, był niewysoki – mały człowieczek.
Teraz nie pamiętam, chyba też był ubrany tak samo, specjalnie się nie wyróżniał. Trzeci raz spotkałem generała „Bora” Komorowskiego w Oberlangen – obóz jeniecki w Niemczech, pamiętam. Akurat to było [chyba] w Boże Ciało, wiosna. Były nasze koleżanki z Powstania. Pamiętam, był generał Maczek i przyjechali [też] maczkowcy. Była nawet inscenizacja, nie pamiętam, co to było, w każdym razie inscenizacja. Nasze dziewczyny z Powstania zrobiły [inscenizację] na wysepce – było tam oczko wodne. Jeden z żołnierzy maczkowców przyniósł kanister z benzyną, polał na wodę i podpalił. Benzyna rozlała się po całym oczku i koniec – wielki ogień. Te dziewczyny – Matko Boska! Usmażyłyby się żywcem. Dobrze, że był tam domek dla większych ptaków – wcisnęły się w ten domek i jakoś się [uratowały]. Później dowódca „Bór” Komorowski komuś zwrócił uwagę, że to niestosowne. Ten mówi, że nie wyobrażał sobie, że benzyna się rozleje po wodzie. Myślał, że się zapali tylko tutaj, [gdzie wylał].
Krzyż Walecznych za waleczność. Ciągle byłem [w walce].
Jako kapral. U siebie, na Kresach, miałem już w AK. To nie było AK, to była partyzantka polska. Jeszcze wtedy nie nazywało się tam Armia Krajowa.
Bardzo dobrze, przecież wtedy porucznik, dowódca plutonu Armii Ludowej tak samo był na posterunku. Byli gdzieś na Wiejskiej. Zapomniałem jego nazwisko, nie pamiętam. Przystojny, wysoki gość – został odznaczony razem [z nami], obok nas.
Zazdrościli i chyba trochę do dzisiaj zazdroszczą. Teraz nas już niewielu jest.
Dziewczyny tak, wszystkie koleżanki składały mi gratulacje – każda przychodziła. Pamiętam, jak było poświęcenie sztandaru naszego batalionu – wszystkie wtedy były sympatyczne. Ale już byłem żonaty.
Najgorszy dzień – [czy] ja wiem. Wtedy, jak się nie miało nic jeść ani pić. Jeszcze picie mogłem sobie zawsze gdzieś [zorganizować], coś znaleźć. Na Konopnickiej (nie pamiętam, pod którym [numerem]) był bojler centralnego ogrzewania czy na wodę. Strzeliłem, zrobiłem dziurkę – kołeczek był przygotowany, zakołkowałem. Jak potrzebowałem wody, a nie było, to poszedłem tylko kołek wyciągnąłem i zawsze ta woda była. Czasem była już trochę cuchnąca, niezbyt dobra – ale jak się pić chciało, to było bardzo ważne.
Nie, tam nie miałem potrzeby [chodzić]. Nie znałem tego języka. Dopiero po Powstaniu myśmy spotykali się kiedyś na Białostockiej – zaprosił nas ich prezes.
Może tak, ale na naszym odcinku nie. Na naszym odcinku kiedyś było trochę postrzelonych Niemców. Na skwerku (teraz skwerku Miłosza) był Niemiec – zaatakowali od strony parku, wdrapali się od strony Wisły. Myśmy ich tam trochę postrzelili. Pamiętam, wtedy z sejmu Polacy – cywile – przyszli z noszami: „Panowie, nie strzelajcie! Panowie, nie strzelajcie! Niemcy kazali nam zabrać rannych i zabitych”. Pamiętam jednego. Może to było niehumanitarne – blisko mnie nieśli jednego [Niemca] – patrzę, a on się rusza, poprawia coś sobie rękoma. Byłem na Konopnickiej, na pierwszym piętrze. Mówię: „Holender jasny! On ma sprawne ręce, wszystko, a jutro mnie zastrzeli!”. Przycelowałem i puch! – cywile rzucili [nosze], odskoczyli. Mówię: „Spokojnie, nic wam nie będzie!”. Już wtedy przestał się ruszać. Nie należało, ale raz taki haniebny czyn zrobiłem – to jest fakt.
Tak, Polacy wychodzili – cywile – krzyczeli: „Panowie, nie strzelajcie! Niemcy kazali nam zabrać!”. – „No dobrze, bierz”. Cywile chodzili, zbierali na nosze, wynosili. Niemcy mieli ich na muszce.
Czasem trochę mnie rusza sumienie, bo rannego się nie dobija. Ale oni robili gorsze rzeczy. Widziałem, co oni robili. Na Wiejskiej była barykada. Jechał czołg, a na czołg posadzili pełno dzieci i kobiet. I jechali na barykadę – jak to można było robić? Czy to było humanitarne? Były nawet bestie w czarnym mundurze.
Na Wiejskiej przy Sejmie była barykada i był zrobiony podkop. Czołg nie mógł inaczej, to nabrali cywilów. Nie wiem, jak to nasi załatwili – nie byłem przy tym. Podobno mieli ładunek – plastik czy coś w tym rodzaju. Rzucili od spodu. Czołg najechał na barykadę i wtedy wyrwało dziurę – kierowca i wszyscy inni [zginęli]. Najcieńszy pancerz [czołg] zdaje się ma od spodu. I nasi akurat potraktowali [ich plastikiem]. Kobiety i dzieci razem na czołgu – pospadali. Nie wiem, czy byli żywi – u nas to później komentowano ten przypadek.
Nie przepuściliby mnie z cywilami, nie było co [próbować]. Trzeba było wyjść, bo ciągle zamierzaliśmy, [że] dalej będziemy [działać]. Przecież wojna jeszcze się nie skończyła. Pamiętam, wtedy wychodziliśmy wszyscy – miałem zamiar uciekać. „Czekoladka” – mój kolega ze Szczecina – uciekł. A przy mnie – akurat jak szliśmy do Ożarowa – cały czas szedł wachman z karabinem. Mówię: „Do diabła! Już wieczór, szarówka, to prignę. Ale co, całe Powstanie przeżyłem, a teraz mam zginąć, jako tchórz uciekający do lasu? Nie, do diabła! Nie, nie będę uciekał”. Niektórzy uciekali – akurat przy mnie cały czas cała kolumna, szliśmy już na szarówkę, wieczór, do obozu doprowadzili do Ożarowa. Miałem zamiar uciec później z transportu, ale też miałem pecha – no może nie pecha. Miałem buty z cholewami i miałem nóż „finkę” – drut nie drut, przecinałem wszystko. Wsiedliśmy do wagonów i mówię: „Koniec”. Na trasie mówię: „Chłopcy, teraz się przygotujemy i będziemy prigać z okna”. Okna były zadrutowane drutem kolczastym – poprzecinałem i poodchylałem wszystko. „Teraz – mówię – patrzcie”. W czasie okupacji jeździłem trochę pociągami na handel nie na handel. Pociąg się nie zatrzymywał i trzeba było wyskakiwać – miałem wprawę. Wysunąłem się, złapałem się za dach, a z dachu wychylił się Niemiec i mówi: Nein, nein! Zurück! Zurück! Okazało się, że w tym wagonie, do którego [mnie wsadzili] była nad dachem budka i tam siedział wartownik z karabinem maszynowym. Mówię: „Chłopcy, nie ma co. Jak już Niemiec tutaj [pilnuje]”. On słyszał, jak ja to wszystko obcinałem, bo przecież [był blisko]. Jakby to jeszcze może w czasie jazdy [było], może bym go oszukał. Ale pociąg czasem stanął na zwrotnicach czy na stacji – heblowałem, bo co mi tam zależało.
Sandbostel Stalag X B. Jeden barak był chyba naszych koleżanek z AK. Nawet była tam moja koleżanka z Powstania. Podała mnie jako brata i raz na tydzień można je było odwiedzać. [Miałem] kolegę – Tadek Lipiński – była tam też jego siostra, Mirka. On szedł i ja [też]. Leszek Krys też chodził do dziewczyny – siostra [czy] nie siostra. Zachodziliśmy tam porozmawiać sobie trochę.
Nie wiem, teraz naprawdę nie wiem. Teraz nie potrafię [sobie przypomnieć]. Później z Sandbostel wyjechała do Oberlangen – a w Oberlangen było już co innego, pod holenderską granicą.
Tak, wachman przychodził, wyczytywał nazwiska – ustawialiśmy się dwójkami. Wachman [chodził] z karabinem. W obozie Sandbostel mieliśmy w środku jeszcze jeden obóz. Powstańcy mieli trzy baraki – byliśmy odgrodzeni od zewnętrznego obozu. Pamiętam, na początku któregoś dnia – pogoda była nawet względna – stoję, oglądam główną ulicę (nie była główna, było wielkie błoto), patrzę – idzie oficer polski. W rogatywce, koalicyjka, pas, bryczesy – owało przy tym ostróg i szabli. Oczy przecieram: „Co innego?”. Tam był oflag i stalag – w Oflagu byli polscy oficerowie. Nie tak jak w Katyniu – choroba jasna – że strzelali w tył głowy. Niemcy przynajmniej w jakiś sposób chronili ten układ międzynarodowy.
Po koniec wojny do naszego obozu Sandbostel… Mieliśmy wąskotorówkę, która [była] jak koleby na budowie – ziemię wożą. Tym z pociągu przywozili chleb nie chleb – zaopatrywali obóz. Kolejka taka, że ileś kilometrów pchaliśmy wagony na stację – nas brali, ja byłem nawet kilka razy. I z powrotem. Jak już się zbliżał koniec wojny, to Niemcy tymi kolejkami, wagonetkami przywozili do nas jeńców z obozów koncentracyjnych. Myśmy ich nazywali „muzułmanie”. Kilka dni byliśmy razem. Pamiętam, kiedyś byłem nawet w komitecie pomocy – dostałem miskę cukru, żeby zanieść na barak. Idę przez plac – od razu kilku „muzułmanów” wyskoczyło. To byli mężczyźni, ale tak chudzi, że ich kilku potrafiłem z miską cukru przewrócić i uciec, i donieść tę [miskę]. Szkoda byłoby, żeby w piasku się rozsypał. Włożył rękę, [ale] tak miał chudą, że nic tego cukru nie wziął, wysypał mu się między palcami. Zaczęli jeden z jednej, drugi z drugiej [zachodzić]. Mówię: „Trzeba się jakoś bronić”. Pchnąłem tamtego, to się przewrócił. Jak się przewrócił, to już nie mógł wstać. Tak ich przywozili. Pamiętam, któregoś dnia zaraz po tym fakcie ewakuowano nas. Nawet „Leszek” i inni nasi – ustawili nas dziesiątkami w szeregu na głównej drodze. Akurat przywieźli „muzułmanów”. Chodził gestapowiec w czarnym mundurze – kij miał poobijany. Zaczęliśmy na niego krzyczeć: „Jasna cholera!”. Polatał, ale co nam zrobi, jak nas tu jest parę tysięcy. Jesteśmy wprawdzie bez broni, a on z bronią – pojedynczego mógł nawet zastrzelić, ale jak tłum zaczął mu ubliżać [to nie reagował]. „Ręką bij!”. Przywozili w ten sposób, że przewracali tą kolebę i [ludzi] wysypywali jak ziemię, jak gruz. Dopiero jeden drugiemu – kto tam był silniejszy – pomagał, żeby wstać, żeby iść. Niemcy zakrywali w ten sposób, że w miejsce nas przywieźli tutaj z obozów koncentracyjnych ludzi już wykończonych, ledwo żywych. A nas gdzie indziej wynieśli. Nie pamiętam, jak ten obóz się nazywał, jeszcze „Leszka” się kiedyś pytałem: „»Leszek«, jak się ten obóz nazywał?”. Był bliżej Hamburga. Pamiętam, [że] jeszcze byli Niemcy wartownicy. Byłem trochę mocno narwany. Wachmani byli albo ślepi na jedno oko, albo kulawi – bez nogi, coś im owało. Wartownicy to byli ludzie w sile wieku. Mieliśmy tu takich prawie „muzułmanów”. Pamiętam, już koniec wojny, już warta – posterunek – przy głównej bramie się wycofała, wszyscy wartownicy [odeszli]. Ale z tyłu obozu jeszcze jeden stary wachman – widocznie o nim zapomnieli. Niedaleko było słychać, jak psy szczekają. Mówię: „Chłopcy! Tu niedaleko na pewno jest wieś, może będzie się można tam pożywić?”. – „No tak, no tak”. – „No to już, pod druty podkopać i idziemy!”. Pierwszy się zacząłem [przeczołgiwać]. Wachman zobaczył, przyszedł i: Nein, nein, Zurück, nein. Jeszcze szeptem. Mówię: „Idź, diable, Szwabie!”. Jak on już mówi szeptem, to znaczy, że on się mnie boi, a nie ja jego. Mówię: Raus! Rzeczywiście, zawrócił i poszedł stary wachman – stary dziad, ledwo chodził. Podkopałem się wtedy pod druty, przyszedłem do tej wsi, ale tam dopiero dostałem pitra. Wszystko było pootwierane, domy były pootwierane i nikogo nie było. Wszedłem do jednego mieszkania, porozmawiać [chciałem] – myślałem, że ktoś tam jest, że ktoś da coś do jedzenia. Mówię, że albo się gdzieś pochowali, albo uciekli. Nas w obozie było paręset – wiedzieli, że tyle młodych, nienawistnych wywali się [z obozu] i będą się mścić na Niemcach-cywilach.
Nie pamiętam dokładnie.
Niemcy pouciekali, a Anglicy weszli. To było blisko Hamburga.
Między Bremen a Hamburg, Lubeka – gdzieś tam. Nie pamiętam, jak się ten obóz nazywał. Nawet „Leszka” pytałem: „Nie pamiętasz, jak się nazywał ten obóz, do którego nas ewakuowali z Sandbostel?”. Powiedział mi, ale nie zapisałem i zapomniałem. […]
Anglicy mnie wkurzali, bo do diabła, na defiladę do Londynu Polaków nie zaprosili – nikogo nie było. Mówię: „No jakże można [tak] było?”. W obozie – poszedłem do cywilnego obozu – przyjechał komitet. „Panowie, Niemców nie wpuścimy”. Anglicy umywają ręce, a tutaj tyle ludzi, kobiet, dzieci – to były całe małżeństwa, niektóre na przymusowe roboty były wywożone. Mówi: „Trzeba dla nich przygotować, jakoś musicie panowie pomóc”. Mówię: „Dobra, niech będzie”. Zgłosiłem się – tak zwany pluton asystencyjny w obozie cywilnym. Wtedy poznałem swoją żonę. Kolega mój akurat też poznał dziewczynę.
Była wywieziona na roboty przymusowe koło KdF-Stadt, gdzie była fabryka samolotów czy coś takiego. Zachorowała na żołądek.
Tam. [...] Przyjechałem do Polski i koniec – nie uznali tego ślubu. Musiałem brać drugi raz w Pabianicach, co zrobić. Przecież na Kresy nie pojadę po metrykę.
Miałem kontakt. Skontaktowałem się. Już dobrze po wojnie, chyba w 1950 roku – nie pamiętam. Poszedłem w Łodzi, na ulicy Pomorskiej, wysłać zaproszenie – żeby mama przyjechała w odwiedziny. Wysłałem zaproszenie – matka wszystko co miała, [to] sprzedała i przyjechała tu na stałe. Na bagaż dała maszynę do szycia i coś tam jeszcze. Sama samolotem przyleciała z Wilna do Warszawy, do mnie. Zrobiła zaskoczenie.
Udało się, wszystko posprzedawała, na złoto [zamieniła], jakoś przeszwarcowała to złoto – nie rewidowali jej. Tak to się później skończyło.
Tak, był jeszcze „Czarny” i „Mały Władek”.
Tak, „Władek Biały”, bo byłem blondynem. Na Śląsku w 1939 roku [wołali] mnie: „Blondyn! Blondyn!”. Miałem ładne, kręcone włosy, to nazywali mnie [tak]. „Blondyn” – wiadomo było, że to ja.
Pewnie, że bym poszedł. Nie ulega wątpliwości, że to [obowiązek] każdego patrioty. Byłem w harcerstwie, później należałem do „Strzelca”, później w Junackim Hufcu Pracy – ciągle na pierwszym miejscu było wojsko, najważniejsze – Ojczyzna.