Władysław Maciejczak „Lwowski”
Władysław Maciejczak. Pseudonim „Lwowski”. [Urodzony w dniu] 11 lutego 1919 roku w Skrzyńsku, powiat Opoczno. W czasie Powstania byłem plutonowym.
- W jakiej formacji pan walczył?
W Pierwszym Pułku Lotniczym i już się związaliśmy tam jako lotnicy, koledzy wszyscy. W Armii Krajowej wszędzie figurowała jako kompania lotnicza Armii Krajowej. Była zawiązana pod dowództwem porucznika Tadeusza Gaworskiego.
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie. Gdzie pan chodził do szkoły, o swojej rodzinie.
Byliśmy w Skrzyńsku, powiat Opoczno. Stamtąd rodzice przenieśli się. Ojciec dostał pracę w leśnictwie, w Ciechanowskim, w Opinogórze był pięć lat. Tam zacząłem chodzić do szkoły, ale po pięciu latach znalazł pracę w Warszawie i całą rodzinę do Warszawy. W Warszawie skończyłem szkołę powszechną (teraz podstawowa), później rzemieślniczą imienia Konarskiego. I powołany zostałem do wojska. Od razu mnie przydzielono do podoficerskiej szkoły w Małaszewiczach – to jest Świecie nad Wisłą. Tam była szkoła podoficerska dla przeszkolenia. Jak już tam przeszkolili mnie, przyszło powołanie do wojska, to dostałem wcielenie do I pułku lotniczego i w I pułku lotniczym już przyszedłem jako kapral, bo tam się kończyło szkoły na poziomie podoficerów. Stamtąd już tutaj. Zostałem zbrojmistrzem, bo przedtem, zaczym do wojska poszedłem, w Konarskiego szkole skończyłem kurs rusznikarski, dostałem stopień mechanika-rusznikarza, zbrojmistrz w jednostce i już zostałem przydzielony jako zbrojmistrz do kompanii.
To był rok chyba 1943 czy 1944, przed Powstaniem w każdym razie.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Byłem w I pułku lotniczym, ponieważ pułk dostał rozkaz wyprowadzenia się do Małaszewicz nad Bug (to jest gdzieś koło Małkini), to dowódca naszej eskadry zostawił (taki chyba był rozkaz) chyba nas ze sześciu podoficerów i dwóch czy trzech młodych oficerów do przyjmowania z mobilizacji tych, co przyjdą żołnierzy i rozsyłanie ich po jednostkach, bo przyjdą i co będą robić? Stać? No i nas zostawili w pułku, pułk tam cały został przeniesiony, a nas zostawili na Okęciu do przyjmowania tych, co będą przydzielani przez WKU czy RKU, jak to było dawniej. I tak zostałem. Kiedy wojna już się zaczęła na pełną parę, to z I pułku lotniczego przeniesiono nas na Wyścigi, bo Niemcy zaczęli bombardować nad ranem nasze koszary, bo mieli dobre rozeznanie, pełno folksdojczy było naokoło. W rezultacie już nie mogliśmy inaczej, bo myśmy nie mieli samolotów myśliwskich do obrony. Były P-jedenastki, ale były słabe bardzo, niemieckie szybsze były. Myśmy zostali bez obrony w zasadzie, to nas przeniesiono – tych, co byli na Okęciu – tam gdzie teraz są Wyścigi i tam żeśmy byli chyba z tydzień, może dwa czy trzy dni tylko po przeniesieniu. Niemcy już i tam wiedzieli, że jesteśmy i zaczęli już nas bombardować. Rezultat taki, że rozkaz przyszedł przenieść cały pułk nad Bug, chyba to Małaszewicze, już nie pamiętam, jak to się nazywa. A nas zostawili do przyjmowania tych... Jak już Niemcy wchodzili. Okęcia nie dało się obronić, to już nie my, tylko jednostki piechoty i artylerii już lotnisko broniły. Nie dały rady. Jak Warszawa zaczęła kapitulować, to znaczy jeszcze walczyła w obronie i myśmy pomagali w tym, jak już Niemcy wkroczyli, już musiała się Warszawa poddać, bo już była zniszczona, to żeśmy zawiązali od razu sobie między kolegami, że będziemy dalej wojować po cichu. I tak się stało. Zawiązaliśmy „Wierni Polsce” czy coś takiego. Trzymaliśmy się, spotykaliśmy, cel był taki, żeby broń zdobywać na Niemcach, gdzie się dało, to napadać na nich, żeby im zabierać, gdzie możliwe to było. I tak żeśmy trochę zebrali tych pistoletów, ale to były tylko do wykonywania [wyroków] na Niemcach, na tych gorszych bandytach. Jak zapadł rozkaz, to szło trzech czy czterech z wykonawstwem, a jedna drużyna czy niepełna drużyna obstawiała im ucieczkę, drogi.
- Pan też uczestniczył w tych akcjach?
Tak, byłem w kompanii, to, co podaję, że lotnicza, to była wykonawcza kompania. Jak był rozkaz, to nasz porucznik „Lawa”, to był cichociemny zrzucony ze spadochronem z Londynu... Bo oni się ewakuowali z Warszawy przed 1939 rokiem. Tam ich przeszkolili i z powrotem ich tu zrzucali na organizowanie jednostek. On przyjechał organizować kompanię lotniczą i trafiłem do niego. To był Tadeusz Gaworski, pseudonim „Lawa”.
- Jak dużo wykonaliście tych akcji likwidowania Niemców?
Cały czas, bo nie było bez przerwy, tylko wtedy, kiedy przyszedł rozkaz, kogo, gdzie on jest, co on zrobił. Tośmy dopiero dostawali rozkaz rozpracować go – którędy chodzi, jak chodzi, żeby to robić po cichu, jak najmniej żeby Szwabów bralo udział w obronie. To było całą okupację. Na przykład na Wawrze, co wracali Kutschera, inni Niemcy z polowania i my żeśmy dostali rozkaz (nie tylko my, tam było więcej, ale my już w bezpośredniej bliskości) obstawienie, bo na nich właśnie był rozkaz wykonawstwa. Bo to byli ci wszyscy dowódcy, którzy na Warszawie wydawali wyroki rozstrzeliwania. I Kutschera, i... już nie pamiętam, bo ich chyba dziewięciu tam było, jechali. U nas był jeden błąd zrobiony, bo to robili harcerze (zapomniałem, jak to się wszystko nazywało, bo nie byłem przygotowany), w każdym razem pułk harcerski założył linkę stalową przez drogę, że jak uderzą w tę linkę, to się muszą zatrzymać, a my wtedy (mieliśmy pistolety maszynowe) mieliśmy otworzyć ogień i wytłuc ich. Ale tymczasem oni źle tę linkę zaczepili i te pierwsze jak uderzyły, to tę linkę zerwały, nie tyle zerwały, co ściągnęły, bo to stalowa linka i ona upadła. Oni się szarpnęli trochę, zatrzymali, tam żeśmy postrzelali, więc chyba z pięciu czy z dziewięciu zostali ranni. Ten cały najważniejszy z nich (zapomniałem już ich nazwiska, w domu to mam, ale nie wiedziałem, że to będzie potrzebne) został ranny w nogę, ten, co był na Warszawę całą komendantem, odjęli mu nogę, już przestał być dowódcą. I chyba z dziewięciu przywódców SS zostało ciężko rannych, bo myśmy otworzyli ogień seryjny z automatów i trochę tam ich potłukliśmy. Ale nie spełniliśmy zadania tego, co mieliśmy, bo trzeba było ich wszystkich wymordować, a to się nie dało, bo jak się szarpnęło, to uciekli, bo mieli wozy przecież szybkie specjalne, a my tośmy tylko stali obstawieni. Zaczym się zebraliśmy, to już za późno było, uciekli. Mieliśmy później Kutscherę w Alejach Ujazdowskich, tam wykonawstwo miał Kedyw, zdaje się. Już nie pamiętam tych wszystkich nazw, bo to już tyle lat uciekło. A myśmy mieli za zadanie obstawić im drogę ucieczki. To część poszła tak jak trzeba, a tych dwóch, co na Most Kierbedzia (Śląski obecny) zamiast na Stare Miasto, to polecieli przez Most Kierbedzia. Na Moście Kierbedzia Niemcy mieli telefony, połączyli. I zamknęli ich od strony Pragi, nie mieli gdzie uciekać. Ale już był ranny jeden z nich, najważniejszy, i skakali do Wisły. Ale do Wisły Niemcy z tych automatów strzelali. Dopłynęli do [brzegu], bo na tej stronie nasi byli z Armii Krajowej. Wyratowali ich, bo tam krzewy były, to w tych krzewach, bo to było ciemno, wieczór, noc. Ale te jeden, który był ranny wcześniej, to chyba po tygodniu umarł, bo tak go postrzelili fatalnie. Ale Kutscherę straciliśmy. To był naczelny ich wódz na cały dystrykt warszawski, on wydawał rozkazy wieszania publicznie i rozstrzeliwania. Od tamtej pory przestali publicznie rozstrzeliwać. Inna rzecz, że mordowali po cichu, ale publicznie... Bo przedtem to niewinnych ludzi, dziesięciu, dwudziestu postawili pod mur i rozstrzeliwali. Od tamtej pory przestali. Ale to był rok 1943, przechodził na 1944, to już Armia Krajowa w ogóle już była umocniona, mieli przeszkolonych ludzi dużo i poza tym trochę automatów, trochę pistoletów, bo i zrzutów trochę było, i trochę zdobyliśmy na Niemcach, a trochę... Mieliśmy nasze warsztaty rusznikarskie, w których potajemnie robili steny chyba, już nie pamiętam, automaty trzydziestodwustrzałowe.
- Pan też brał udział w produkcji?
Tak, bo ja byłem rusznikarzem. Nie całkowicie bezpośrednio, tylko przy odbiorze brałem udział, czy nie trzeba coś poprawić, czy przy przestrzeleniu brałem udział. To takie były sprawy. W końcu wybuchło Powstanie. Dostaliśmy rozkaz na Okęcie, ponieważ kompania nasza lotnicza, to liczyliśmy, że jakby się udało zdobyć niemieckie samoloty myśliwskie czy nie wiem, jakie tam były wtedy, już nie pamiętam, to że wskoczą nasi specjaliści i pomogą w Powstaniu, paru Niemców potłuką. Ale to się nie udało, bo ci, co pierwsi atakowali, to Niemcy ich rozbili, zniszczyli w puch. Jak myśmy doszli, ta nasza kompania lotnicza, bo całą noc żeśmy przecierali się, bo przecież przez niemieckie pozycje trzeba było tak iść, żeby nie nawiązać z nimi wojny, bo już w ogóle by było do niczego. Jak myśmy doszli, było nad ranem, to już po wszystkich, ci rozbili. Nasz dowódca jakoś miał połączenia z Londynem, z wojskami naszymi z tamtej strony, nie wiem, z kim bezpośrednio, w każdym razie z szefami. I już dostaliśmy rozkaz wycofania się z Okęcia do lasów. Wydostaliśmy się do lasów... zapomniałem, jak się nazywają. Teraz to już Warszawa granicę ma z tymi lasami, ale „Lawa” jakoś się porozumiał przez radio z tymi swoimi, a w Kampinosie już też byli koledzy, którzy byli zrzuceni w puszczy. „Lawa” mówi: „Słuchajcie, tam słabszych czy chorych, którzy nie mogą, to zostawiamy. Idziecie do domu”. To takie powiedzenie „do domu”. Jak teraz wrócić do domu, jak tam jest wojna, Powstanie jest? Ale chyba ze trzech czy z czterech się wycofało, a resztę wszyscy poszliśmy. Przedzieraliśmy się przez te niemieckie pozycje. Chyba przez tydzień żeśmy szli do Puszczy Kampinoskiej, bośmy szli tylko nocami, nie mogliśmy iść w dzień, bo by Niemcy widzieli. Mieli tych folksdojczy pełno, że im donosili, gdzie nasze wojska są. Tak żeśmy dobrnęli. Po drodze zrzut żeśmy odebrali pod Grodziskiem, bo tam żołnierze z miejscowej Armii Krajowej poszli do Warszawy na Powstanie, a nie miał kto obstawić odbioru zrzutu. Akurat myśmy się trafili, poprosili, żebyśmy im obstawili. Z tego tytułu żeśmy dostali dwa karabiny maszynowe ręczne od nich z tego zrzutu i chyba z pięć karabinów stenów.
Tak, jakbym inaczej...? Poza tym mało tego – miałem warsztat własny, który już wcześniej zrobiłem, ale nie wiedziałem, że tam będzie akurat do tego potrzebny, na ulicy Koźlej przy Freta na Starym Mieście. I jak jakiś pistolet, gdzie trzeba było go przejrzeć czy coś, to w tym moim warsztacie się to po cichu robiło. Nas trzech było i wszyscy należeli do AK, koledzy wszyscyśmy byli przedtem w wojsku
- Jak się nazywali koledzy?
Czekaj Stanisław, a drugi już nie pamiętam, ale obaj już nie żyją, już poumierali. Tak że to wykonaliśmy na tyle, na ile to było możliwe. Wreszcie „Lawa” mówi: „Przedzieramy się do puszczy”. Tak jak powiedziałem, przedzieraliśmy się przez cały tydzień. Doszliśmy tam. Jak żeśmy doszli, to tam z kolei znowuż nie było tak jak trzeba, trzeba było pomóc im w napadach, bo Niemcy dookoła byli. Z Modlina dostarczali do Warszawy jednostkom swoim różne... Trzeba było ustawić napady, żeby ich zatrzymać i zabrać im. Tak żeśmy chyba z tydzień posiedzieli tam w puszczy i wreszcie na pomoc Warszawie nasza kompania... Zdecydowało dowództwo – z powrotem do Warszawy. Ale to nie tylko my, tylko zebrali chyba koło tysiąca wojska, tych, co z Nowogrodczyzny przyszli. Byli uzbrojeni i umundurowani w polskich mundurach przedwojennych. Przyszło ich chyba z osiemset. Mało, transport mieli, podwodów takich nabrali, furmankami, chyba z pięćdziesiąt furmanek ze sobą prowadzili. Udało im się jakoś przedrzeć i przez most w Modlinie. Oszukali Niemców, Niemcy dali przewodnika, że oni idą walczyć z partyzantką do Puszczy Kampinoskiej. Jak przeszli mostem, przedarli się wszyscy, Niemcy dali, oczywiście, oficera, żeby przeprowadził, to oni tego oficera niemieckiego zabili, bo jak mu chcieli powiedzieć, to on łapał za pistolet, to oni go wtedy zastrzelili. I przyszła armia chyba gdzieś koło ośmiuset żołnierza dobrze uzbrojonego i w polskich mundurach elegancko, z automatami i takich ze zrzutów, co mieli trochę na Niemcach te MP [empi] trochę im tam nazabierali. Tak że była świetnie uzbrojona armia. Nawet się dziwili wszyscy, że im się udało taki kawał drogi od Nowogrodczyzny przedostać się do Puszczy Kampinoskiej. Ale jakoś im się to udało. Jak tylko przeszli na most, to się odwrócili przeciw Niemcom, a ponieważ byli dobrze uzbrojeni, to Niemcy nie byli przygotowani, że taka sytuacja wypadnie i Niemców trochę poszarpali, rozbili. Później Niemcy próbowali zrobić atak na Puszczę Kampinoską od strony Modlina, ale się oszukali, bo już była uzbrojona dosyć potężna armia nasza tam. Nie mieliśmy tylko artylerii i samolotów, tymi tylko pistoletami szybkostrzelnymi, automatami i karabinów maszynowych ręcznych trochę mieliśmy. Armat nie było.
- I przeszliście do Warszawy?
Pod Warszawą to już było, jak Kampinos, od Modlina w naszym kierunku, jak tam nazywają się te miejscowości tutaj teraz? Bo to pozmieniane. Tam była Gać, jakaś inna nazwa, teraz inaczej się nazywają.
Przez Łomianki, wszystko, co koło Warszawy. I te wsie brały czynny udział, pomagali w żywności w Kampinosie, bo inaczej to skąd?
- Ludność cywilna reagowała?
Cywilna, cywilna.
- Dostaliście rozkaz przejścia do Warszawy. I nie doszliście?
Właśnie, poszliśmy na Warszawę, zgodnie z rozkazem armii szło gdzieś około sześćset osób, uzbrojeni. Doszliśmy i przedarliśmy się na Żoliborz. Ale z kolei wyszła znowuż sprawa, że pan major „Okoń” źle poinformował mniejsze jednostki, które szły w nim (on dowodził całością) i zgubił kilka kompanii. Nasza kompania też, ponieważ szła chyba trzecia od końca. Wszystko się zatrzymało. Bo prowadził przez Żoliborz. Ci przeważnie z Nowogrodczyzny pić im się zachciało, a tam były pompowane studnie wody i zatrzymali się pić. A ponieważ było tak, że jak jednostki szły, to co i raz był rozkaz: „Padnij! Stój! Zatrzymaj się!”, bo gdzieś naprzeciw było groźnie, no to całość się zatrzymała, bo myślała, że... A oni pili wodę. I przerwała się cała historia. Tak że myśmy doszli do Żoliborza, ale z powrotem musieliśmy się wrócić, bo łączności nie było. Później drugi raz poszliśmy, to tak wyszło, że rozkaz był: weźmy podwójną ilość broni, żeby im broń zostawić. Był rozkaz, że pójdziemy przez cmentarze – wojskowy, cywilny cmentarz, żydowski, ten Okopowa, i tam będzie łatwiej się przedrzeć, bo Niemcy tutaj pilnowali raz torów, drugi raz pilnowali stacji przy Cytadeli, wreszcie mieli blisko Cytadeli bezpośrednio z armat walić w nas. Ale nie posłuchali dowódcy, wycofali się, część została, a część wycofała się z powrotem do Kampinosu. Nasz dowódca mówi: „Słuchajcie, zostaniemy i co będziemy robić? Bez rozkazu, bez broni takiej mocniejszej, tylko wszystko automaty, pistolety, no to zostaniemy i wytłuką nas. Wracamy z powrotem”. I znowuż żeśmy do Kampinosu wrócili. W Kampinosie dopiero byliśmy jednostką wykonawczą taką bezpośrednio. I tak – co Niemcy próbowali napaść, to żeśmy ich poturbowali, wycofali się, nie mogli. W końcu Ukraińców, tych z SS napuścili, w Truskawiu sprowadzili ich pod pretekstem, że jakoby na odpoczynek, a jednocześnie „bandytów z puszczy” wymordują. Tymczasem nam cywilna ludność dobrze rozeznała według potrzeb, tak jak potrzebowaliśmy. Tam stali ci Ukraińcy chyba z tydzień, nasi przygotowali i w nocy obeszliśmy ich, bo oni się spodziewali i obstawili od strony lasów, a od strony Warszawy nie mieli obstawy. Ponieważ nasi już o tym wszystkim wiedzieli, to obeszliśmy kołem dookoła i zaatakowaliśmy ich od strony Warszawy. Popili się Ukraińcy, pijane to wszystko było, darli (przepraszam, że się wyrażę) mordy, ale byli pijani w
drebiazgi. A ponieważ już się przyzwyczaili, że nie pytać, tylko strzelali, to nasi już wiedzieli. Dlatego myśmy użyli tej ich metody – nie pytać, tylko walić. Nasi strzelali jak z sita. Podobnież natłukliśmy ich tam, chyba koło trzysta trumien wywieźli. Zemściliśmy się za Warszawie, bo to byli ci wycofani z Ochoty i niby to na odpoczynek i zniszczyć bandytów w Puszczy Kampinoskiej. Tymczasem zamiast oni, to my ich wytłukliśmy. Ludność nasza opowiadała, że wywieźli chyba koło trzystu trumien. Zemściliśmy się na nich, tak jak oni robili na naszych ludziach bezbronnych na Ochocie i chyba tu do Żoliborza...
Tak, na Woli też. To myśmy ich tam wytłukli. Wreszcie rozwiązali ich, już więcej ich nie było.
- Brał pan udział jeszcze w innych akcjach?
Brałem. Później mieliśmy atak pod Modlinem. Też żeśmy trafili... Tam Niemcy sprowadzili i czołgi, i artylerię. Nabiliśmy ich trochę z karabinów maszynowych, szybkostrzelnych działek, jakieśmy ze trzy dostali ze zrzutów. Ale amunicji było za mało, to trzeba było oszczędnie strzelać. To było pod Modlinem, zapomniałem już, jak te wsie się nazywają.
- Jak długo był pan w Kampinosie?
Przez całe Powstanie. To znaczy jak żeśmy z tego Okęcia przeszli, to już żeśmy tylko dookoła Kampinosu walczyli przeciwko Niemcom. W Truskawiu tak dostali od nas, że ledwo parę osób podobno tylko się uratowało, bo nasi strzelali, nie pytali: winien, nie winien? Wywieźli koło trzystu trumien stamtąd.
- Jakie były warunki, jeśli chodzi o żywność?
Żywność to to, co zdobyliśmy i czasem samolot angielski nam też trochę zrzucił różnych konserwowych rzeczy. Ale przeważnie dostawaliśmy, bo ludność cywilna nasza, rolnicy dostarczali. Przecież połowa wojska w Kampinosie to było z cywilnych rolników dużo i oni tam już mieli drogi i dostarczali. Przeważnie albośmy napadali na Niemców, tam, gdzie było ich dużo i szabrowali i żeśmy im zabrali. Na przykład w Truskawiu tośmy ich tak wytłukli, że wszystko, co tylko mieli, tośmy Niemcom zabrali.
W stodołach. Główną siedzibą Kampinosu to były Wiersze. Nie wiem, ile to kilometrów, Truskawka, jeszcze jakieś wioski dookoła, Brzozówka... To tak jak my się przedzieraliśmy w nocy, to z kolei żywność do nas przywozili rolnicy stamtąd, bo się cieszyli, jak zobaczyli, ilu Niemców... trumny wywożą, to się cieszyli, bo się Niemcy nie pytali, tylko strzelali też, zabijali ich, przychodzili, rabowali i zabierali, co się dało, krowy... A jak myśmy byli, to już im się to nie udawało, już się bali.
- Czy miał pan kontakt z rodziną?
Z rodziną to z bratem tylko, byłem razem tam, bo on też był, a z rodziną kontakt dopiero nawiązałem, jak dostałem się do niewoli, do więzienia.
Też Maciejczak, Wacław. Już też nie żyje, bo też przeszedł swoje, umarł jako pułkownik. Brał udział, w wojsku też...
- Mieliście radiostację. Czy pan też słuchał radia?
Nie, tam był specjalny zespół, który był tylko do tego i różne tajemnice to już ich zadaniem było, odbierali, a my najwyżej tośmy mieli obstawę, jak coś było pilne i podejrzane, to pilnować, żeby tam nie napadli.
- Skąd czerpaliście informacje? Miał pan dostęp do gazet może?
Nie. Rozdawali gazetki, ale z dużym opóźnieniem czasem doszło. Poza tym jak Warszawa skapitulowała, to zaczęło się zamieszanie w Puszczy Kampinoskiej, bo nie wiedzieli, co robić, bo tam i AL był, i jeszcze były jakieś, wszyscy razem, powiązane było, pod jedno dowództwo się podporządkowali. W końcu zapadła decyzja, bo pułkownik Krzyczkowski został ranny i leżał, był kapitanem, a ten major „Okoń” (został przysłany przez „Bora” Komorowskiego i dowodził w Kampinosie, ale bardzo złe opinie o nim mamy) wyprowadził wojsko, jakoby na lasy świętokrzyskie chciał wyprowadzić cały Kampinos. To była za duża armia, żeby w takiej formie dużej przedostać się [na] tak wielką odległość w kilometrach z Kampinosu do Puszczy Świętokrzyskiej. Ale był rozkaz, dobra. Nasz dowódca poszedł, bo ich tam wszyscy znali, dlatego że on zrzucony był i paru było też z nim. Mówi: „Wiecie co? Pozwólcie, kompania nasza na własną rękę się będzie przedzierać”. I po jakichś targach zgodzili się na to, „Okoń” się zgodził. Ale tymczasem z nimi razem doszliśmy pod Jaktorów, między Grodziskiem a Żyrardowem. Tam Niemcy zasadzkę przygotowali. Trocheśmy Niemców wytłukli, ale oni dostali wzmocnienie – lotnictwo, lotnicy zaczęli bombardować nasze pozycje. Powstało zamieszanie Do nocyśmy tak doczekali, odbiliśmy od nich w kierunku na Grodzisk, ale nie do Grodziska, tylko między Grodziskiem a Jaktorowem. W nocy przedarliśmy się przez tory. Tam z Niemcami, z jednym patrolem się zetknęliśmy, ale nasi go postrzelili czy zabili. Trzy czy cztery patrole, bo chodzili i pilnowali torów. I poszliśmy dalej nocami. Z nikim styczności z Niemców nie mieliśmy. Chodziło o to, żeby nie wiedzieli, że nasza kompania idzie w całości, żeby się nie zetknąć, bo na polu to przegramy, przecież artyleria i samoloty. Doszliśmy do Nowego Miasta. Na Nowym Mieście mieliśmy przejść przez drewniany most na Pilicy, ale z drugiej strony jednostki Batalionów Chłopskich kierowały się w kierunku na Warszawę. I nasza kompania z Nowogródki, przed nami na koniach, bo to kawaleria, polecieli szybciej, a myśmy doszli, to oni się tam zetknęli z Niemcami na tym moście i tam potłukli Niemców, przedarli się, poszli dalej, a my na to doszliśmy. I „Lawa” mówi: „Nie, to już nie możemy, bo przecież...”. Niemcy się tam ustawili i tylko usłyszeliśmy warkot, czołgi szły. Więc odbiliśmy w kierunku Żyrardowa i żeśmy się przeprawiali wpław przez Pilicę całą noc. Tam jest wieś Brudniewice i las, już się zaczęły opoczyńskie lasy, tam ze świętokrzyskimi się wiązały. Ale myśmy byli tacy pomęczeni. Pamiętam, słońce świeciło, tośmy się suszyć zaczęli, bo przecież mokro, wszyscy zamoczeni. Było gdzieś koło godziny jedenastej tak na oko, na słońcu, bo przecież nie mieliśmy zegarków, przychodzi leśniczy i mówi: „Panowie, Niemcy idą na las, otaczają las. Róbcie coś, żeby was nie zaskoczyli”, bo tak porozbierani, suszą się, trzeba się zacząć bronić. Tak to powiedziane było. „Lawa” od razu mówi: „Ubierać się szybko i znajdziemy miejsce w lesie, żebyśmy mogli się otoczyć i bronić, jak dojdą”. I rzeczywiście znaleźliśmy w lesie grube drzewa na górce i na tej górce się ustawili. Ale mieliśmy furmanki, na których trochę żywność wieźli, trochę zapasowej amunicji, tośmy tę amunicję, to wszystko zabrali ze sobą, ale wozy z końmi w odległości jakiejś zostawiliśmy, ale oni już się zorientowali, że my tu jesteśmy. Wiedzieli, bo przecież śledzili nas. Doczekaliśmy tak do godziny... bo ja wiem? Już słońce zachodziło, bo to był dzień. Zostawiliśmy z daleka ten transport wozów z końmi, a oni szli tyralierą, tak że byliby może i nas minęli i poszli dalej. Jak zobaczyli te wozy, dobiegli do tych wozów i się zorientowali, że my jesteśmy gdzieś w pobliżu. No i zaczął się atak w naszym kierunku. Myśmy podpuścili ich na taką odległość, żeby karabiny maszynowe mogły dobrze prać i doszli do nas na odległość ze sto metrów. Dalej nie można było ich dopuścić, bo też z automatami walili. I nasi jak otworzyli ogień, jak ich paru padło, zrobiła się strzelanina nie wiadomo, skąd, bo oni szli i strzelali, bo się bali. Niemcy nie byli tacy mocni na polu, w lesie się bali. Ale strzelanina! Kule gwizdały, nie wiedzieliśmy, skąd i kto. Wreszcie porucznik „Lawa” mówi, że kółko obtoczone. Myśmy też byli ostatnio dobrze uzbrojeni, ale w lekką broń, bo mieliśmy chyba dziewięć karabinów maszynowych i automatów było chyba tak na oko, bo nie liczyłem, ale ze trzydzieści, a resztę karabiny i pistolety. Tak że rozstawił ich tak w kółko, że w razie czego huknęli z tego wszystkiego, to tamci się nie mogli zorientować, co za jednostka broni tego. I tak do wieczora. Niemcy na drzewa wchodzili. Ponieważ myśmy na górce byli, to nasi ich widzieli. Jak który wlazł na drzewo, chciał zobaczyć, to go strącili i jak gruszka spadł. W końcu jakoś tak się stało, że Niemcy czy wycofali, czy rozbiliśmy ich, w każdym razie przejście. Naszych było dużo rannych i „Lawa” został mocno ranny też, tak że na około pięćdziesiąt osób było chyba ze trzydzieści dobrze rannych. Ja też byłem ranny w nogi. No i przedzierać się na własną rękę. Zaczęliśmy się przedzierać. Już było do Opoczna niedaleko przez lasy i na te lasy świętokrzyskie. Ale doszła nieduża ilość. Jak doszliśmy do lasów świętokrzyskich koło Przysuchy, za Przysuchę trochę, to „Lawa” mówi: „Dalej nie możemy już walczyć, bo przecież połowa nas niesprawna, mamy lekką broń i co dalej możemy robić z nimi? Przecież oni sprowadzą i artylerię, i samoloty i wybiją”. I on sam nie mógł iść, na wozie go wieźliśmy, bo biodro miał przestrzelone. No i rozpuścił. Ci warszawiacy, którzy przyszli, wracali z powrotem. A ja w tym czasie, kiedyśmy walczyli i przedostawałem się, dostałem rozkaz od „Lawy” i jeszcze chyba ze trzech ze mną taki patrol zrobiliśmy i natrafiliśmy już na Niemców i Niemcy postrzelili mnie, cholera, w obie nogi i dostałem się do niewoli. To całe szczęście, że to już był rozkaz w drodze uznania nas za wojsko, już „Bór” Komorowski załatwił z von dem Bachem, bo von dem Bach był dowódcą tych Niemców, i myśmy już na własną rękę się przedzierali. Oni, a ja już dostałem się do niewoli. Ze mną chyba też nie wiem już ilu, ale chyba z pięciu czy z sześciu z naszej kompanii. W Opocznie nas trochę potrzymali i zawieźli do Radomia, do gestapo. W gestapo w Radomiu zaczęli nas badać, tak jak to normalnie robili. Przewieszali przez ławki szkolne, przywiązywali ręce, żeby się nie ruszać i bili wtedy. I wmawiali nie to, co było, tylko to, co oni chcieli, żeby im powiedzieć. Ale nie poddałem się. W rezultacie siedziałem w tym więzieniu chyba też ze dwa tygodnie. W końcu wszystkich wyciągnęli na korytarz, bo to tak było, jakby szkoła była, korytarze były duże i na tym korytarzu wszystkich w dwójkach, w dwuszeregu ustawili i zaczęli co kto miał lepszego ściągać – buty, ubranie... Ja miałem akurat kanadyjski mundur, to nie bardzo im pasował, ale buty chętnie. W międzyczasie telefon – zawołali tego kata, co to wszystko prowadził do telefonu. Nie było go dość długo, myśmy już zaczęli się trochę denerwować, bo się tak stoi, w niewiadomym kierunku... Wiemy, że już jak zdejmują, to chyba na rozstrzał, bo inaczej nie. Wreszcie przychodzi, zły jak nie wiem, wóda od niego z daleka śmierdzi, cholera. Wreszcie: „Ubierać się, po kolei...!”. Wybrał chyba z pięciu, czerech Rosjan (z niewoli im uciekli i się przyłączyli do partyzantki, też tam się trafili) i jednego chłopa jakiegoś z karabinem podobnież pod frontem, w pobliżu, bo to już ten przyczółek pod Radomiem tam był, w Magnuszewie czy gdzie tam, nie pamiętam już. Nas zabrali i do Radomia. „Lawa” z resztą przedostał się do [Puszczy] Świętokrzyskiej, ale sam już nie mógł dowodzić i mówi: „Trudno, rozchodźcie się do domu, tam, gdzie kto ma jaką rodzinę...”. I tak się zrobiło – zastępca „Lawy”, porucznik, miał nazwisko Baumiller, „Żorż” pseudonim, część zabrał, część poszła, bo to była z pruszkowskich wojsk, na własną rękę się przedzierali, tak że część z nich dotarła do Warszawy. Ale już Warszawa skapitulowała, Warszawa już była zdruzgotana, zbita zupełnie. A ja w tym Radomiu siedziałem i tak co jakiś czas przychodzili, zabierali mnie na zeznania. W rezultacie już w końcu zebrał nas tam chyba ze trzech razem. Było już tych gestapowców... takie ślipie czerwone, nabrzmiałe, że białka nie było, tylko krew. No i chodził, gadał, w końcu mówi: „To czekajcie na powieszenie, na rozstrzelanie, ale jakbyś coś wiedział, to powiedz” i zabrał się, poszedł, a nas zostawił. Chyba tak było ze dwa dni. Roznosili jedzenie nasi, Polacy, obsługa jakaś [i] mówią: „Słuchajcie, chyba już z nimi koniec, bo będą kombinować, żeby wywieźć wszystkich”. Nagle ni stąd, ni zowąd przychodzi – wszystkich na korytarz, z wszystkich cel, gdzie kto był. I właśnie to, co mówiłem – wezwali go do tego telefonu, nie było go długo, przychodzi i wszystkich do jednej celi, z powrotem ubrać się i czekać. W tej celi nas chyba trzymali z tydzień, wszystkich razem, no to już nie na rozstrzał. Inna rzecz, że tam się nie liczyli, bić to bili tak jak przedtem. Chyba po tygodniu wszystkich znowuż do windy, bo winda, na ostatnim piętrze żeśmy byli, na dół i gdzie? Okazuje się, że nas do wagonów i wywieźli nas (teraz to wiem, bo przedtem to przecież nie wiedziałem) do obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. W Gross-Rosen byłem, to już skapitulowała Warszawa. Sami musieli uciekać, bo przecież Ruskie, front szedł, to jakoś wyrwaliśmy się od nich i zaczęliśmy się sami na własną rękę przedzierać do Warszawy. Ale co to za przedzieranie, jak nogi obandażowane, kuleć trzeba? I żeśmy się tak po nocach... Wreszcie przyjechała jednostka Kozaków. Szli Niemców gonić, ale nie umieli mówić bardzo i nie wiedzieli, gdzie i co. To było w tym rejonie jak obecnie Zielona Góra. [Wtedy] nie wiedzieliśmy, ale teraz już wiem, że tam. Od Zielonej Góry do Berlina to jeszcze kawał, a Ruskie przejeżdżali i pytają się:
Skolko na Berlin?, w którą stronę do Berlina? A my wiedzieliśmy jeszcze mniej jak oni, bo przecież jak z worka nas wypuścili, to nie wiedzieliśmy nawet dokładnie jednostki, po niemiecku nazwy wszystkie tam były. Teraz to jest polska granica tam, ale przedtem to była niemiecka i niemieckie nazwy, to żaden z nas nie wiedział, gdzie się znajdujemy. I pytają się nas, w którą stronę do Berlina. Ja tak na słońce mówię: „Przecież nie w tym kierunku, tylko w tamtym kierunku, na północ do Berlina”. Wtedy nam pomogli trochę, dali do jedzenia i mówią: „A
ubieżajcie, dawajcie, Warszawa już wolna, możecie iść do Warszawy”.
Dotarłem, ale dotarłem najpierw nie do samej Warszawy, tylko zrobiłem inaczej. Już trochę po niemiecku piąte przez dziesiąte mówiłem i po rusku. Doszliśmy do Rawicza, żeśmy się przedzierali na piechotę do Rawicza. W Rawiczu jeden transport szedł z artylerią na front, a z powrotem porozbijane czołgi... I na taki pociąg się załadowałem. Pieniędzy żeśmy nie mieli, ale co który miał, to maszynistom żeśmy [dali]. Wreszcie oni też byli Polacy, a stali Ruskie po pijanemu, cholera, połowę ich było pijanych, z automatami i pilnowali tego pociągu. Wreszcie dojechaliśmy do tego Rawicza, a w Rawiczu pytamy się, gdzie dalej. Przyjechał jakiś oficer ruski i chciał zatrzymać to wszystko, ale dostał rozkaz: ma doprowadzić pociąg do miejsca i nie słuchać drugiego oficera, a to byli podoficerowie z kolei, sierżant jakiś tam był. Mało znowuż można było z nim rozmawiać, bo on więcej był pijany jak trzeźwy. Ale jedzie, pytam się: gdzie? Na Opoczno. To dobrze. Dowiedziałem się, że moja matka i siostra są u rodziny koło Przysuchy. To mówię: no dobra, jadę na Opoczno. W Opocznie przyhamował, bo świadomie nam to robili i Polacy, którzy gdzie chcieli i mogli, to z tego transportu wysiadali i uciekli. I dosyć duża masa. Z Opoczna to już poszedłem w Przysuchę, z Przysuchy na Skrzyńsko, a w Skrzyńsku rodzina. Brat też ten, co ze mną walczył, ponieważ „Lawa” rozwiązał, to też tam dotarł, bo oni doszli tam gdzieś za Przysuchę i tam ich rozwiązał. I mówi: „Wiesz co, ponieważ pociągi chodzą towarowe, ale na tych towarowych ludzie byli tak oblepieni i dachy, musimy się gdzieś tam załapać. Biletu nie kupimy, bo nie sprzedają, to musimy tak jechać”. I tak żeśmy się złapali we dwóch. Jechaliśmy chyba ze dwa dni tym pociągiem, a dalej nie dochodził, tylko do Pruszkowa, a z Pruszkowa na piechotę do Warszawy. I tak się stało, że z Pruszkowa to już pół biedy do Warszawy, bo już żadne ani pociągi, ani żadne autobusy z Pruszkowa nie chodziły, bo już Warszawa nawet nie mogła przyjmować, bo było wszystko rozbite przecież. Tam jak doszedłem, to ojciec mój tam jeszcze był w Warszawie i młodszy brat chyba był, najmłodszy był. Wszystko się spaliło, tylko kuchnia ocalała i cały ten pion kuchni do samej góry i w tej kuchni zamieszkaliśmy. Ponieważ już [był] prezydent miasta, objęli już władzę, Warszawę, powstało SPB, to jest Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane, to się do tego zgłosiłem i już pracowałem jako pracownik, już mi nic nie groziło.
- I co pan dalej robił po wojnie?
Ponieważ dokończyłem kursy techniczne inżynierskie i zostałem kierownikiem najpierw budów, a później, gdzieś w latach sześćdziesiątych, jak podzielili województwa, bo przedtem na przykład warszawskie było do granicy, a teraz zrobili siedleckie oddzielnie, radomskie, inne, wszystko podzielili, to od tamtej pory dostałem kierownicze stanowisko w Chemoinstalu. To były przedsiębiorstwa budownictwa wojskowego wszystkie. Z tym, że nazwy cywilne mieli. Ale w zjednoczeniu dyrektor chodził w mundurze, był podpułkownikiem i wszystkie przedsiębiorstwa, chociaż cywilne, jemu podlegały bezpośrednio. I tak coraz lepiej, w końcu się zrobiło, że już przejęło w ogóle cywilne zjednoczenie też już wojsko odstawili i zostało cywilne Zjednoczenie Budownictwa Przemysłowego. Ponieważ mi dobrze te budowy szły, to już mnie na zastępcę dyrektora zabrali. Tam posiedziałem do emerytury i uciekłem. I spokój mam.
Warszawa, 6 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys