Wanda Krzcińska „Wera”
- Proszę pani, jak pani trafiła do konspiracji?
Chodziłam do szkoły na Świętokrzyską do technikum i koleżanka mnie zaczepiła, czy miałabym chęć „popracować dla Polski” – po prostu tak się wyraziła. Miałam siedemnasty rok, bardzo chętnie, z entuzjazmem, oczywiście.
- Mam pytanie – który to był rok?
Rok 1943, początek, ale nie umiem podać miesiąca, bo to był rok szkolny. Do technikum uczęszczałam wtedy na Świętokrzyską. Właśnie zdecydowałam się, nie wiedząc, o co chodzi, chociaż mój tata pracował już w konspiracji, ale rodziny nie wciągał. Zapaliłam się do tego, miałam szesnaście i pół roku. Koleżanka mnie wprowadziła na razie tak luźno, że jak się zdecyduję, to będzie dalej mnie popierać, bo musi, jak to się mówiło, wprowadzić i dać opinię, bo to też było ważne, czy się nadaje, czy nie, jakiś człowiek i tak dalej. Po dwóch miesiącach wstąpiłam do oddziału „Kiliński”, bo ona należała do „Kilińskiego”, tylko nie pamiętam jej nazwiska.
- A czym pani zajmowała się w konspiracji?
Byłam łącznikiem i sanitariuszką, przeszłam kurs sanitarny i głównie byłam jako łączniczka. To znaczy miałam polecenia – donosić meldunki, przenosić, jak to się mówi, meldunki. Zaczęłam się powoli wciągać w to, bo musiałam i sanitariat przejść, bo to takie były ustawy, że musiałam znać pierwszą pomoc. Z tym że to mnie bardzo pochłonęło, bo mnie to bardzo zaimponowało, że ja, jako szesnasto-, siedemnastolatka, mogę coś zrobić dla Polski. Nie górnolotnie, nie, tylko po prostu jako człowiek.
- Proszę pani, a czy oprócz nauki, oprócz konspiracji pani jeszcze pracowała, czy tylko tym [się pani zajmowała]?
Nie, pierwszą klasę technikum nie pracowałam, a później tata miał warsztat na Pańskiej i Niemcy zamknęli warsztat, bo tam też robił konspirację, bo przy getcie myśmy mieszkali. Trochę musiałam i dopracować, tak że trzy klasy skończyłam i poszłam do pracy. Konspiracja i szkoła, i jakoś dawałam radę.
- Pani mówi, że na Pańskiej. Pamięta pani adres?
Mieszkałam na Pańskiej 51, a chodziłam do szkoły na Świętokrzyską.
- Proszę pani, z tej pracy pani nie miała żadnych dokumentów, żadnych papierów?
Wszystko spaliło się, dlatego że… Miałam papierek, że pracuję jako pomoc…
- Ale czy to chroniło przed wywiezieniem do Niemiec?
Tak, tak.
- To właśnie o to mi chodziło.
Jak nawet mnie złapali Niemcy na Marszałkowskiej, to pokazałam ten papierek, że pracowałam w szwalni na pożytek Niemców.
Ale to dzięki panu mi się przypomniało.
- Proszę pani, gdzie panią zastał wybuch Powstania? Jak to było z tym dniem?
Mieszkałam na Pańskiej pod 51 za ośrodkiem zdrowia i dostałam [wezwanie]. Chodzili łącznicy, że mam się stawić na Świętokrzyską do szkoły, bo chodziłam do szkoły i na Świętokrzyską, pod 28 chyba, bo jakieś lekcje dodatkowe, bo takie było umówienie. Już dopiero 4 sierpnia dobrnęłam z Pańskiej, bo nie mogłam się przedostać przez ten kawałek do Marszałkowskiej do Świętokrzyskiej, a później już normalnie wciągnięto mnie jako łączniczkę i sanitariuszkę do oddziału „Kiliński”.
- Dobrze, a sama godzina „W”, jak pani to przyjęła?
Byłam w domu i właśnie przyszedł mój tata, bo miał warsztat na Pańskiej i robił lufy do karabinów. Też pracował jakoś, bo wszyscy pracowali. Ściana warsztatu ojca wychodziła na getto, bo to na Pańskiej i getto było zaraz na ten [warsztat]. I też pomagał tam w miarę swoich możliwości, bo tam przynosili ludzie i żywność i ojciec coś jakieś robił, ale to myśmy nie wiedzieli.
- Dobrze, ale getto padło w roku 1943, a Powstanie było rok później.
Tak, ale getto jeszcze było zamknięte. Tam palili Żydów, normalnie wywozili. Tak że to się wiązało z…
No, nie, może to było parę dni przed Powstaniem. W tej chwili nawet nie umiem tego dokładnie powiedzieć, tylko wiem, że tata robił jakieś takie rurki i tam przerzucali to do getta. To chyba jak przed Powstaniem… A nie, to było powstanie żydowskie. A, widzi pan. Dzięki panu mi się przypomina. To tak że to trzeba tak troszeczkę skasować.
Ale dlatego tłumaczę, to pan później to troszeczkę… I jak poszłam do Powstania, to przychodziłam czasami do domu, bo byłam na Świętokrzyskiej 28, to tak jak szkoła jest teraz, technikum, to tam stacjonowałam. Jak leciałam do domu, to już paczka stała z żarciem, co mama tam zorganizowała, i tata co mógł, to też jakieś tam coś kombinował, bo pracował (znaczy w swoim kierunku), a mnie pomagał tylko czasami.
- A czy pani wiedziała o tym, że Powstanie ma wybuchnąć?
Nie. Długi czas nie.
- Czyli ci łącznicy panią zaskoczyli?
Tak, dlatego że nam mówiono tylko o Powstaniu, ale nie mówiono jeszcze kiedy, a ja miałam wtedy szesnaście i pół roku, to może pewne roczniki były też tak trochę odsuwane. Ale dowiedziałam się chyba na czwarty dzień, jak poleciałam, bo przed Powstaniem każdy z nas dostał decyzję, gdzie się ma w razie czego stawić, ale tak niejasno, tylko że: „W razie, jak dostaniesz wiadomość, to masz przyjść”. I ja chyba czwartego czy piątego dnia poszłam i już od razu [działałam] jako łącznik, bo latałam na plac Napoleona z meldunkami, na Pocztę [Główną], bo tam poczta jeszcze walczyła, na Nowy Świat przecież myśmy tam donosili chłopakom picie, jedzenie, bo stali w Poczcie Głównej, tak jak pan sobie wyobraża. To znaczy nie codzienne latałam, bo nas było tam cztery sanitariuszki, łączniczki, to razem było, i co raz któraś inna leciała.
- Czy pani pamięta nazwisko, pseudonim dowódcy tam na Świętokrzyskiej?
Pamiętałam.
Ale jak sobie przypomnę, to zadzwonię nawet do pana, jak mi pan pozostawi telefon.
- Czy pani była uzbrojona w czasie Powstania?
Dostałam jeden granat, „jajko”. W razie czego, jak mnie zaskoczą czy coś, byłam nauczona, jak z tego korzystać, czego się strasznie bałam. Tak jak mi dzisiaj mówią dziewczyny, że się nie bały, to ja się tak bałam, że aż mi się słabo robiło, bo zawsze jak to miałam wyrwać, to mi się wydawało, że wyrwę i [potem] ja się wyrwę.
- Pani była na Świętokrzyskiej jako sanitariuszka.
Jako łącznik sanitariusz.
- Czy pani miała kontakt z Niemcami?
Tak, bo kiedyś jak pocztę tylko zajęli na placu Napoleona, to prowadzili czterech Niemców i jeden był ranny i żadna nie chciała mu ręki opatrzyć, bo krew mu się lała i porucznik mnie wysłał: „Wanda, idź”, bo miałam pseudonim „Wera”, ale wszyscy „Wanda” na mnie wołali. Mówi: „Idź”. To ja z takim obrzydzeniem [poszłam] podobno, bo później dziewczyny mówią: „Już nie musiałaś pokazać, że go tak nienawidzisz”.
- Właśnie miałem pytanie – czy to była niechęć w stosunku do Niemca, czy dlatego, że krew?
Nie. Do Niemca. Nie, do krwi byłyśmy przyzwyczajone, bo jak któraś się skaleczyła, to później tą ranę troszeczkę tam rozharatałyśmy, żeby nie bać się krwi. Przecież miałam szesnaście i pół roku.
- To jak pani zapamiętała tych jeńców niemieckich, zwłaszcza tego rannego?
Właśnie jego mi było w pierwszej sekundzie szkoda, ale jak zaczął tam mówić:
Verflucht! Donnerwetter!. Ja tego nie [wiedziałam], znaczy, znaliśmy przekleństwa, bo Niemcy tak przeklinali – znienawidziłam od tego dnia Niemców. To pamiętam do dzisiejszego dnia, że później w obozie, jak nawet Niemcy się nad nami użalali trochę, nad tymi rannymi, to nie mogłam na nich patrzeć. Przecież byłam właściwie jeszcze dzieciakiem, bo szesnaście [lat], siedemnasty już rok, bo w maju kończyłam lata, to ich wtedy [nienawidziłam]. A już najgorzej to Rosjan nienawidziłam. Jak zajęli obóz...
- Ale to już było przy wyzwoleniu?
Tak. Dla nich świętości nie było, a obóz był przecież [pełen] młodych dziewczyn przeważnie i chłopaków, bo to był jeniecki. Ale wracamy do Warszawy.
- Właśnie. Proszę pani, jaki to Powstanie miało dla pani przebieg? Jak pani wspominała łączność, sanitariat?
Pierwszego, piątego, dziesiątego dnia to byłam pełna euforii, pełna zachwytu, a później, jak było coraz więcej rannych chłopaków młodych, bez ręki, bez nogi, to nie to, że straciłam euforię, tylko [pytałam siebie], czy to potrzebne. Ale było potrzebne, bo później, jak w obozie byłyśmy, to wspominałyśmy wszystko za i przeciw.
- Do kiedy pani była na Świętokrzyskiej, do kiedy pani była sanitariuszką?
Zostałam ranna chyba 28 albo 29 września.
- Czyli na samym końcu Powstania.
I wtedy nas zbierali na Świętokrzyskiej 28, jak szkoła teraz jest, i w podziemiach myśmy tam leżały, leżeli, bo i chłopcy i dziewczęta. Wtedy się załamałam, bo nie miałam łączności, a mama była z rodziną na Pańskiej i nie mieli ze mną kontaktu, bo to trzeba było Marszałkowską przechodzić, a mama miała jeszcze dwoje dzieci, tak że bała się tamtych zostawić. Ojciec był cały czas w konspiracji, robił granatniki, bo miał warsztat na Pańskiej. Tak że nie wiem, ja później, jak… Aha, bo leżałam na Chmielnej 32. Szpital był, jak jest hotel „Terminus”, to to jest [numer] 32 czy 28, bo to jest prawa strona, jak się idzie od Nowego Światu prawie przy samej Marszałkowskiej, i tam leżałam w szpitalu.
- Tam? Nie na Świętokrzyskiej?
Nie. Na Świętokrzyskiej leżałam dwa czy trzy dni, a później mnie tam przerzucili, na Chmielną, bo zbierali już…
Bo już słychać było, że będzie koniec Powstania, że to… Tam, jak teraz jest hotel „Terminus”, to tam byłam przeniesiona i tam leżałam do wywózki. A wywieźli nas chyba 2 albo 1 października, to już jak Warszawę „oczyszczali”, jak mówili.
- Jak pani się dowiedziała o kapitulacji Powstania?
Jeszcze w szpitalu na Chmielnej się dowiedziałam i był jeden ryk, płacz, że nas wszystkich zabiją. Niemcy wpadali do szpitala, ale z białymi opaskami, nie wiem dlaczego. Czy to był Międzynarodowy Krzyż? Bo żeśmy wszystkie pod kołdrami siedziały, pod kocami. Ja to nie wiem, myślałam, że umrę ze strachu, bo jak wpadali z karabinami, a przecież miałam te siedemnaście niepełne lat, to można było rzeczywiście umrzeć.
- Proszę pani, o tych opaskach u Niemców – ciekawa rzecz. Pierwszy raz od pani słyszę. Czy to nie było, proszę pani, po to, żeby odróżnić od Powstańców?
Nie, to było to, że później przyszli SS w czarnych mundurach, a oni jako Czerwony Krzyż chodzili, ale tylko z białymi opaskami. Tak miał na lewym ręku, tylko nie był czerwony, tylko biała opaska, że miał prawo wejść tam, do tego szpitala, bo już Niemcy zajmowali stopniowo Warszawę. Jak zobaczyłam pierwszy raz Niemców, no nie tylko ja, bo wszystkie pod kołdrami, pod kocami żeśmy siedziały, bo to było wrażenie straszne. Straszne! A później najgorsze, jak nas wieźli na Dworzec Zachodni, bo i przyjechały niemieckie samochody, karetki tak zwane, po sześć, osiem osób zabierali nas, bo siedzące i leżące. Należałam do leżących, więc mnie tam położyli, a koło mnie jeszcze dwie osoby usiadły i wieźli nas karetkami niemieckimi na Dworzec Zachodni.
- Proszę pani, jaką ranę pani odniosła?
Nie mam prawego płuca, bo tu jest wlot [pod pachą], a w biodrze mam dziurę. Powyżej biodra, jak jest biodro, to kość była troszeczkę uszkodzona, a resztę, to kość, jak to się ładnie mówi, zagoi, ale dziurę to mam taką, że pięść panu wejdzie tu, w boku. Później pokażę, co mnie tam zależy na takich ranach. A wlot, to jest taki jak paznokieć, tu, pod pachą, bo się czołgałam, jak szłam z meldunkiem na Świętokrzyskiej. Tam widocznie do poczty musiałam się dostać i tam był podgórek i poczta i musiałam na ten górek, a on gdzieś z Nowego Światu, z ulicy, znaczy, z bloków, z domów strzelał i akurat trafił Wandę.
- Proszę pani, charakter pani rany, mnie osobiście przynajmniej, wskazuje, że mogła to być kula dum-dum.
Chyba tak, dlatego że całą kość biodrową miałam wyszarpaną. Oni strzelali dum-dum. Tak, to nie było dwóch zdań, bo na przykład ci w czarnych mundurach to mieli najważniejsze placówki, których Polacy bardzo dobrze się trzymali. Przecież pewne odcinki były, jak Królewska, Ogród Saski, bo tam nasi chłopcy, „kilińszczaków”, występowali też, to oni [Niemcy] tam bez pardonu strzelali dum-dum.
- Czy pani miała jakieś spotkania z cywilami? Jak ludność cywilna odbierała Powstanie?
Z początku była wielka euforia, bardzo dużo było pomocy, z tego co pamiętam. I żywność, i wodę nam donosili, i herbatkę nam donosili, i do mycia nam – „Dziewczynki, pomyjcie się” – i tam tego, siego. A już koniec Powstania, jak się zwężało to wszystko (bo to tak jakby zasypywali ziemią to, co już zajęli), a tutaj coraz ciaśniej się robiło, to już było mniej, już pyskowali, niegrzeczni byli, ordynarni byli: „Zachciało wam się wojny”, „Zachciało wam się Powstania” – ale to było do czasu, jak Niemcy już… Konspiracja… Znaczy, jak zabrali nam wolność i wszystko, już zbierali naszych żołnierzy na Dworzec Zachodni. Przyszedł do szpitala esesman i: „Szykować się!”. Po niemiecku cały czas mówił. Pielęgniarka czy lekarz tłumaczył nam, że wywiozą nas na Dworzec Zachodni i z Dworca Zachodniego do Niemiec, do obozów szpitalnych, tak nam powiedział. Byłam w Zeithainie, to jest Saksonia, to już ruscy szykowali szpitale, bo Rosjanie tam byli w niewoli. Była tak jakby ulica moja, po jednej [stronie] ulicy był ten nasz cały obóz dla nas, droga była, a po drugiej stronie Rosjanie, i Rosjanie szykowali te obozy.
- Ale z własnej inicjatywy?
Nie, bo byli w niewoli.
Tak, bo Rosjanie byli w niewoli, ale takie „obdziadane”. To gdzie Polacy zawsze byli tacy – jak nie miał, to sobie zacerował, to zaszył, żeby nie pokazać, że jest [obdarty]. A Rosjanie byli strasznie maltretowani. Do najgorszych robót śmieciowych to oni byli brani. Ja ich nie lubię, ale trzeba mówić prawdę.
- A jak pani pamięta w ogóle sam pobyt w niewoli? Mam na myśli i szpital, bo chyba nie cały czas była pani w szpitalu?
Byłam dziewięć miesięcy w szpitalu i dwa miesiące już byłam jako rekonwalescent, bo byłam bardzo ciężko ranna.
- Czyli do kiedy pani była w szpitalu?
O rany, nie pamiętam. Do wyzwolenia obozu byłam w szpitalu.
Na pewno! Murowane! Musiałabym zobaczyć, czy gdzieś mam to zapisane.
- I jeszcze później po wyzwoleniu też?
Później jeszcze było, jak już Rosjanie nas zajęli, znaczy nasi wybawiciele, i oni [przejęli] nasz cały szpital, nawet tam był pan doktór Będkowski. To był człowiek pełen wiary, ochrony i, jak się mówi, gęby. On się Rosjan nie bał i zażądał od nich środków, bo myśmy prały bandaże, żeby zawinąć siebie drugi raz. A on później od Rosjan wymagał rivanolu, bo tym obmywało rany się, bandaży, i tak zwanych szmat, które myśmy darły i prałyśmy i żeby to było na bandaże, bo do Warszawy wróciłam, to jeszcze mi ropa leciała z rany. To ile czasu byłam w obozie, tyle cały czas śmierdziałam.
W październiku.
W 1945 roku, tylko w październiku, bo już wtedy wysyłali nas stopniowo pociągami, bo Rosjanie zezwolili (bo musi być zezwolenie).
- I to byliście pod Rosjanami?
Pod jarzmem ruskich. „My was wyswobodzili – przepraszam, powiem brzydkie słowo – my was pierdolili”. Tak się do nas odzywali. Jedno słowo, które zapamiętałam, jak się powtarza.
Po rosyjsku mówiłam, tak. A nas tam było parę tysięcy. To nie to, że sto, dwieście, pięćset osób, tylko koło trzech czy czterech tysięcy nas było.
- Pani wróciła do Polski, do Warszawy?
Tak, bo rodzice wrócili do domu. Na Pańskiej nie spalił się dom, tam gdzie myśmy mieszkali. Od frontu spalił się, a myśmy mieszkali w oficynie i zostało to mieszkanie, ale było zgruzowane i ojciec zrobił jeden pokoik i żeśmy mieli taki punkt spotkań, że wszyscy szliśmy na Pańską, bo brat był też w obozie, tylko że jako normalny chłopak, siedemnastolatek. Tak że już dużo rzeczy nie pamiętam, ale to było bardzo ciekawe, bo to powinno być od początku filmowane, zapisywane. Z tym że pisałam, nawet w obozie pisałam pamiętnik i mi ruski ukradł na dworcu w Warszawie, na kurzajki [papierosy?]. Ja sobie tego nie mogłam darować, bo dziewczyny zbierały kartki, które tam chciały, to pisały, bo nie wszystkie chciały. Tam były i panie pięćdziesięcioletnie, sześćdziesięcioletnie.
Pielęgniarkę żeśmy taką mieli energiczną, to ona się ruskich w ogóle nie bała. Wypędzała ich z baraku, bo przyszli podglądać, jak nam opatrunki robią, że chcą się uczyć, a ona księżopolska siostra była, a ona – taka mała osoba, dyplomowana pielęgniarka na, bym powiedziała, sto dwadzieścia fajerek. Wszystko wiedziała lepiej jak lekarz. Ona ich wypędzała i oni powiedzieli: „Do jedenastki nie będziemy chodzić, bo tam jest…”. Jak ją przezywali po rusku? Nie pamiętam. Bo nie pozwoliła na nasz barak wchodzić, bo nasz barak był najmłodszy, takich szesnasto-, siedemnasto-, osiemnastolatków. Tak że to mimo wszystko było i ciekawe, i fajne. Tylko dziś dobrze posłuchać, prawda?
- Czy pani się przyjaźniła z kimś w czasie Powstania?
Tak, kontakty utrzymujemy ze sobą. Mam pięć czy sześć koleżanek, które jeszcze żyją, i raz na dwa, trzy miesiące u następnej się spotykamy. Teraz było u Alusi naszej, była naszą „prezesową”, jak żeśmy ją przezwali, pani architekt, na Saskiej Kępie mieszka. Zawsze mamy u jednej spotkania. U mnie było jakieś pół roku temu, bo co dwa, trzy miesiące robimy spotkania, stół jest zastawiony, oczywiście, ale stół nikogo nie interesuje, tylko jak to było, jak to jest. „Słuchajcie, jak my dalej będziemy żyły, jak mamy te sześćdziesiąt, osiemdziesiąt lat?”. Przecież już mam osiemdziesiąt jeden lat, jak by nie było.
- Proszę pani, wróćmy jeszcze do Powstania. Czy pani zetknęła się z jakimś przypadkiem zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców?
Nie, tylko słyszałam, jak na placu Napoleona zaraz po wybuchu Powstania rozstrzeliwali ludzi, ale tego nie widziałam, tylko tak [na zasadzie] „kuma powiedziała kumowi, a kum dalej”. Tego nie mogę potwierdzić, ale podobno były takie przypadki. Później jak wywozili, też były takie przypadki.
- A czy spotkała się pani, powiedzmy, z tak zwanymi ukraińcami?
Tak, tak! Chcieli nas [zabić]. Pokazywali tak [gest poderżnięcia gardła]. „My was rezać” czy „zarezać”, nie wiem. Ale to było raz tylko, a później Niemcy [ich] wycofali.
Jak plac Napoleona…
- Czyli jeszcze w Warszawie.
Jeszcze w Warszawie. Jak plac Napoleona i Nowy Świat, tam za placem Napoleona był, to tam podobno stacjonowali. Jak stali tam, ale nie widziałam ich osobiście, tylko koledzy mówili, którzy tam stali na placówkach, że oni tylko tak pokazywali [gest poderżnięcia gardła] na Polaków, bo tak było. Przecież nie musimy nawet widzieć, nie musimy wszystkim nie wierzyć, bo tę gehennę, którą Polacy przeszli, to nikt nie przeszedł.
- Proszę pani, a jak pani pamięta bytowanie, to co nazywam bytowaniem – jedzenie, higiena, mycie się, wie pani, spanie w czasie Powstania?
Była wegetacja. Kto umiał kombinować, kto miał dobrze zorganizowane pewne sprawy – bo były takie osoby, że nie wiadomo skąd przyszedł, przyniósł mydło i wtedy to mydło leżało dla wszystkich. To nie to, że ktoś chował sobie czy… Ale warunki były ciężkie, bo nie było wody.
- Ale czy, powiedzmy, to mydło przyniósł Powstaniec czy cywil?
Powstaniec. Ludzie cywilni przynosili z początku żywność, ale z początku. Jak zaczęło się Powstanie, to nawet żeśmy mieli gotowane zupy.
- Gdzie była wasza kwatera, gdzie mieszkałyście w czasie Powstania?
Na Świętokrzyskiej jak jest szkoła, to tam mieliśmy kwaterę.
Były cztery izby, znaczy lokale szkolne i jedną myśmy zajmowały, bo nas było mniej, dziewczyn, a chłopaki resztę zajmowali. Świętokrzyska 28.
Były pościągane łóżka polowe, metalowe, jakie się trafiło, pościel.
Tak. Z początku była euforia, pomaganie, przynoszenie, życzliwość. Co tu jeszcze można powiedzieć? Wyrozumienie, że dzieciaki poszły, bo przecież
gros to było młodych ludzi, ale część ludzi była negatywnie [nastawiona] i to starsi.
- Dobrze. A jak wyglądało, na przykład mycie się, higiena?
Z myciem to było podkradanie wody, dopóki jeszcze woda była w studzienkach, bo woda miejska była wyłączona zaraz, poprzerywane były [instalacje], ale później były studnie, kopali studnie. Ja byłam na przykład zawsze czysta, bo szłam do domu i w domu była zawsze woda na Pańskiej.
- Czyli pani ze Świętokrzyskiej chodziła na Pańską?
Tak, ale to raz na tydzień, raz na dwa tygodnie. To zależeć musiało od czasu, gdzie było strzelanie, bo porucznik też nie chciał puszczać: „Wanda, tam jest ostrzał. Dziś nie pójdziesz”.
- Właśnie, proszę pani, jak pani przechodziła ze Świętokrzyskiej…
Leciałam Pańską.
- Dobrze. A jak PAST-a? Przecież w budynku PAST-y byli Niemcy.
Niemcy strzelali z PAST-y.
Tak. Trzeba było upilnować, że jak wystrzelał pięć kulek, bo siedział w oknie i liczyło się: „Raz, dwa trzy, cztery, [pięć]” – i już się na piątą leciało.
Tak, bo tam przeważnie jeden stał. Były jakieś takie mentalności, mody, nie wiem co. Od sprytu chyba to zależało, bo nawet na Marszałkowskiej leżały tramwaje, to zza tramwajów tylko tyłki było widać, bo każdy się chował i jak przestali strzelać, to dopiero można było przelecieć. Z Ogrodu Saskiego wyjeżdżały czołgi, później od… Tak jak teraz jest tam nowa trasa, ale tam była jakaś ulica, nie wiem, jak się ta ulica nazywała.
O, to z niej też wyjeżdżały czołgi, samochody pancerne. To już wtedy Ogród Saski był, jak to się mówi, zatykany, nie można było przechodzić. Bo parę dni to nawet siedziałam w budynku PAST-y. Tam zaniosłam żarło i meldunek jako łącznik i dwa czy trzy dni nie mogłam wyjść, bo strzelali z Królewskiej i później z Bagna. Niemcy strzelali i siedzieli na górze, a myśmy mieli na dole, tam chłopaki siedzieli, znaczy nie „Kiliński”, tylko inni. Tak że to był taniec śmierci. Chyba inaczej nie można tego nazwać. Na przykład leciałam przez Marszałkowską do Królewskiej, bo tam coś, jakiś meldunek niosłam, to ledwie przeleciałam tą jezdnię, nogę podniosłam, a za mną kulki leciały już, bo sobie upatrzył, że taka chojraczka leci. Ale to się tak leciało jak pijany, żeby nie mógł trafić. Ale miałam porucznika, który był w wojsku angielskim i tu przyjechał do Polski na konspirację i nas uczył, jak się chronić przed samolotami. On nam urządzał cyrkówki w podwórku, „Jak usłyszysz jedną kulkę, to musisz przeskoczyć w drugą stronę, bo już w to samo miejsce może strzelić, ale może nie strzelić, tylko trzeba wiedzieć – albo w tą, albo w tą”. Kto tam wiedział? Ale to takie życiowe, codzienne życie było.
- A pamięta pani nazwisko, pseudonim tego człowieka?
Mam gdzieś zapisane, ale nie pamiętam, bo to był porucznik ze zrzutu angielskiego.
Poszukam jego, znaczy [sprawdzę], czy mam to zapisane i bym podała. I drugi był podporucznik czy starszy sierżant. Oni nas uczyli, jak walczy się na ulicach, bo byli przydzieleni akurat do „Kilińskiego” i uczyli nas, jak reagować na różne rzeczy. A że to jeszcze były młode siksy, a tu przystojne chłopaki, jeden ze trzydzieści lat już miał, drugi ze dwadzieścia pięć, to myśmy się wszystkie kochały w nich. To była jedyna taka nasza odskocznia. Każda była już uczesana, rano jak wstała. Ja to miałam warkocze długie, to on zawsze mówił: „Ty, warkoczowa, chodź no tutaj”. Bo się w koronę czesałam, bo matka mi nie pozwoliła włosów obciąć. A później po Powstaniu, jak zostałam ranna, to wzięli mnie tak ogolili, że każdy włos w swoją stronę. I warkocze ktoś ukradł, bo w szpitalu wody nie było, to się lęgły „towarzyszki” zaraz. To były i smutne rzeczy, i wesołe; i do śmiechu, i do płaczu. Z początku to płakałam, że daleko mama jest, bo mama na Pańskiej, a ja na Świętokrzyskiej. I jak mamę raz zobaczyłam, to aż uklękłam na ulicy. Mówię: „Mamo! Jak tyś tu przyszła?!”. – „Bo głodna jesteś!”. Ona tylko, że ja głodna [jestem].
Tak, moja mama [przyszła] z Pańskiej na Świętokrzyską.
- To mama wiedziała, gdzie pani jest.
Nie, ja zostałam…
- Tak, jak pani przychodziła.
Przychodziłam do domu i już później wolno było powiedzieć. Znaczy, bo to już było Powstanie, nie konspiracja, bo o konspiracji mama nigdy nie wiedziała. Zawsze do szkoły na lekcje chodziłam, a chodziłam do technikum wtedy, pierwszy rok chyba, na Świętokrzyską.
- Tak na marginesie – jakie to było technikum?
Techniczne. To technikum jest teraz na Świętokrzyskiej 28.
I ocalało częściowo, bo później remontowali trochę. Tylko szczęście w nieszczęściu.
- Jakie pani ma jeszcze wspomnienia z Powstania?
Pisałam parę lat temu to, co pamiętałam, prawie dzień po dniu. Dużo wspomnień mam i ktoś mi rąbnął ten zeszyt, bo pisałam w grubym brulionie. Nie przyszło mi do głowy, żeby po prostu nie pokazywać, nie chwalić się, tylko później dać może nawet do druku gdzieś, bo dziewczyny czytały, to się i chichotały, i śmiały, bo tam pisałam i wesołe rzeczy, mydło mi uciekło i jakiś chłopak mi zabrał mydło, a myłam się. Takie dziewczęce figle były. A ja podobno byłam straszna trzpiotka i lubiłam się śmiać, i porucznik zawsze mówił tak: „Co tutaj tak [smutno]? Wandy nie ma?”. Bo miałam pseudonim „Wera”, ale wszyscy mnie nazywali „Wanda”, bo powiedzieli, że ładniejsze imię. I też mówią: „Ooo, Wandy nie ma, bo tak smutno coś”. Bo zawsze tam coś wymyślałam. Nie to, że taka mądra byłam, tylko po prostu rozumiałam chyba sens naszego bytu, tak mi się zdaje, bo rodzice nas uczyli, że: „Nie gadaj ze wszystkimi”, „Nie chwal się za bardzo”. Byłam najstarsza, bo miałam skończone szesnaście lat, siedemnasty rok, to byłam taka już trochę mądrzejsza. A też na religię nas posyłali do [kościoła] Wszystkich Świętych. Ja się wściekałam, że na religię musiałam chodzić, mogłam na konspirację iść.
- Proszę pani, jak pani wróciła po Powstaniu, pani jeszcze dochodziła do siebie, jeszcze rehabilitacja, ale czym się pani zajmowała później?
Raczej zobojętniałam do pewnych rzeczy.
To znaczy, nie ciągnęła mnie żadna konspiracja, nie ciągnęło mnie już żadne walczenie o Polskę, bo zaczęła się Polska ludowa. Jak na lekcję przyszedł pan, chodziłam już do drugiej czy trzeciej klasy licealnej, i zaczął nas uświadamiać, co to jest Związek Radziecki, a ja z innego środowiska wyszłam, to było tak, jakby pan w łeb dostał obuchem. Ja nie byłam taka patriotka, nie, nie przesadzajmy, bo wtedy pójść to był obowiązek nas wszystkich, właściwie wszystkich, prawie wszystkich, ale do dzisiejszego dnia nie mam przekonania. Trudno i darmo, nikt mnie nie przekona. Zawsze mówiłam: „Żeby święty Piotr z nieba zszedł, to mi nie przetłumaczy”.
- Czyli pani po powrocie jeszcze kontynuowała naukę.
Tak, bo jeszcze miałam trzy lata do technikum, bo tak – skończyłam pół drugiej klasy i koniec, bo później miałam konspirację już, to mama pisała usprawiedliwienia, dlaczego nie byłam, ale w domu też nie wiedzieli. Z tym że ojciec to już się orientował, bo też był w konspiracji i robił do luf takie te… Bo jako hydraulik miał rury, rurki i tak dalej, to robił, a w dalszym ciągu też pracował. I to całe życie Wandy. Później zakochała się, wyszła za mąż, dzieci urodziła. Ale zawsze te najlepsze czasy pamiętam.
- Czy pani po Powstaniu, po powrocie, nie odczuwała jakiegoś nacisku, uje mi słowa w tej chwili…
Ale na pozytyw czy na negatyw?
- Nie, nie, na negatyw, ale to nacisk z zewnątrz, jako konsekwencja tego, że pani była w konspiracji.
Tak, Wilczą, Mostowskich bardzo dobrze znałam. Co kilka tygodni wezwanie jakieś, a ja miałam wtedy osiemnaście lat, później dziewiętnaście, to jeszcze mnie wzywali, po co mi to było, na co mi to było.
- Nie proponowali pani jakichś…
Nie. Że by mnie wysłali do szkoły. Od razu per „ty” jechali, „Kończysz szkołę, to jeszcze pójdziesz na studia, możesz iść, my ci ułatwimy to”. A ja tylko siedziałam i słuchałam, bo później to zaczęli straszyć, że: „Za to, coś ty robiła, to mamy to wszystko zapisane”. To ja się nic… No, nauczył mnie mój dowódca, jak żeśmy się rozstawali po obozie, to mówi: „Nie dajcie się w nic wplątać. Miejcie swoje zdanie do dzisiejszego dnia”. I to moje grono obozowe raczej nie było takie wyłamujące się. Dziewczyny kończyły studia i jedna jest architektem, druga też zootechnikiem, różne dziewczyny miały studia, ale żadna się nie złamała. Znaczy, było kilka takich, ale odeszły od nas w ogóle, rozłączyły się, bo czas etosu się skończył.
- Bardzo powszechne było gnębienie Powstańców, zwłaszcza dowódców – szło się do pracy albo na studia i tam dopiero dokręcali śrubę.
Tak, tak, podobno tak było, bo ja to skończyłam technikum na Świętokrzyskiej…
- I później? Poszła pani do pracy czy…
Nie, już sobie znalazłam pracę, bo później w ostatnim roku przeszłam do klasy, gdzie można było pracować, wieczorem chodziłam na koniec, i maturę zrobiłam w technikum na Świętokrzyskiej i pracowałam już, bo w domu było trochę ciężko.
- Gdzie pani pracowała? U ojca?
Nie, pracowałam jako bieliźniarka, na razie szyłam na rozmaitych maszynach, bo łatwiej mi było się zwalniać do szkoły. A później mój kierownik, który obserwował, jak pracuję, wziął mnie do biura, do księgowości, której do dzisiejszego dnia nie lubię.
- Ale, powiedzmy, tam, w księgowości, nie miała pani szykan?
Nie. Tylko byłam od czasu do czasu, widocznie jak coś sobie przypomnieli, to wzywana na Wilczą. Na Mostowskich byłam dwa razy i na Wilczej byłam ze dwa razy, ale to nawet tak bez bólu, bym powiedziała. Na Mostowskich [było] gorzej – „A dlaczego?”, „A po co?”. To wtedy buzię zamykałam, tak siadałam, buzia w ciup i koniec. Jeden mówi tak: „Bo jak my znajdziemy na ciebie paragrafik…” – czy coś tam takiego powiedział. „To sobie znajdźcie!”. Wstałam i wyszłam i od tego czasu mnie nie wzywali, odpukałam. I mam osiemdziesiąt jeden lat.
- Chyba już nie będą wzywać.
Nie, nie, ale… Bo ja to taka zawsze byłam śmieszka, zawsze tam trochę kpiłam, trochę śmiałam się, ale dostawałam choroby [jak widziałam] ubeków, a mój ojciec zawsze tłumaczył: „Wanda, zastanów się. Nie podnoś głosu. Jak mówisz spokojnym, normalnym głosem, to gorzej denerwujesz”. […] To dla mnie właściwie dobre życie, bo ja się po prostu trochę…
- Ja bym chciał, żeby pani jeszcze naprawdę opowiedziała o swoich serdecznych, albo przeciwnie – nie serdecznych wspomnieniach. Dobre albo złe.
Nie, raczej osobiste życiowe to mam trochę złe, bo rozeszłam się z mężem, zostało dwoje dzieci i tak dalej, ale jak to się mówi, sprawy konspiracyjne, żeby pan usłyszał, jak my te osiem czy dwanaście bab się spotkamy i jedna drugą przekrzykuje. Najpierw się pytamy, jak nam się powodzi – „Jak się czujesz?”, „Jak się tobie ułożyło czy układa”, czy tego, a później rajcują jak stare rowery, bo tak: i o Powstaniu, i o okupacji, i o szkołach, i o dzieciach, i o wnukach, bo już mamy wnuki przecież. Właściwie to tak nieraz obserwuję, to się wyzywamy na tych spotkaniach, bo mówimy to, co czujemy, to, co myślimy, i to, że myśmy chciały być przede wszystkim młode. Ja bym chciała teraz mieć ze czterdzieści lat i żeby pewne rzeczy wrócić i żeby takich chłopaków jeszcze poderwać.
- Proszę pani, a jak upadek Powstania, przebieg Powstania wpłynął na pani postawę?
Raczej byłam, po polsku mówiąc, zmartwiona, wkurzona, że się tak skończyło i że tyle istnień ludzkich… Nie taka patriotka byłam, jak to się mówi, bo człowiek jak żyje, to cieszy się, że żyje, ale dlaczego na darmo tyle tysięcy ludzi zginęło? Młodych, dobrych, przyzwoitych! A łachudry zostały, bo tak było, bo wszyscy czerwoni zostali. Takie nawet miałam dwie koleżanki, które wyszły z konspiracji, bo się z nami nie zgadzały, bo tam miały trochę styczność ze wschodem. Nie wiem dlaczego, gdzie i jak, ale to jest ciekawe, bo wszystkie te akowskie jakoś jedna po drugiej się odsypywały od tych dwóch czy trzech, dwie czy trzy takie były, i one się poczuły wyrzucone za burtę. Ta jedna kiedyś przyszła tu nawet do mnie i mówi tak: „A dlaczego wyście tak od nas odeszły?”. A ja mówię: „Bo ty mieszkasz gdzieś w innej dzielnicy Polski, a ja będę do ciebie dzwonić?”. „Ale pisałam listy do ciebie”. A ja nawet nie czytałam tych listów, tylko pokazałam dziewczynom i żeśmy podarły od razu, bo co innego [miałyśmy zrobić]? Ale każdy ma prawo, tylko my przyjęłyśmy [je] jako odszczepieńców, chyba tak można powiedzieć. One miały później dobrze, miały domy, miały to, tamto, siamto, owamto. Różnie bywa. […]
Warszawa, 4 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki