Waldemar Szymański „Jędrek”, „Jędruś”
Waldemar Szymański. Urodziłem się 21 czerwca 1923 roku w Drobinie (powiat Płock) z ojca Józefa, policjanta i matki Anny z Malarskich, nauczycielki. Po pięciu latach pobytu na terenie Drobina, ojciec dostał przeniesienie do odległego o piętnaście kilometrów Bielska, w kierunku Płocka, i został komendantem policji w Bielsku. [Tu] zacząłem szkołę powszechną. Potem zostaliśmy przeniesieni (zgodnie z przenosinami ojca, który przy przenosinach od razu awansował) do Piotrkowa Kujawskiego a stamtąd do Żychlina (to już było miasto), powiat Kutno, gdzie [ojciec] był komendantem posterunku policji miejskiej. Stamtąd jeździłem do Łowicza do gimnazjum imienia księcia Józefa Poniatowskiego. Przed wybuchem wojny skończyłem trzecią klasę gimnazjum.
Jeśli chodzi o wybuch wojny – Niemcy wysiedlili nas z mieszkania, zarekwirowali część naszych rzeczy, a nas wyrzucili na peryferie miasta. Zamieszkaliśmy w tak zwanych krzokach, dlatego że to było opuszczone gospodarstwo (ze stodołą, z szopą) i [wokół] było bardzo dużo zieleni. Już na początku okupacji na tym terenie została zorganizowana KOP – Komenda Obrońców Polski. Okazuje się, że była [ona] inwigilowana przez Niemców, kto wie, czy nie na polecenie Niemców było to zrobione. Mój brat został zastępcą komendanta tej organizacji Mariana Nowickiego, który pracował w miejscowej mleczarni. Dwa lata później Nowicki razem z rodziną został wysiedlony do Generalnej Guberni. Został wywieziony w okolice Wieliczki, Bochni, ale stamtąd wrócił do Łowicza. Zaczął pracować w mleczarni jako serowar, ale nie zaprzestał konspiracji. Zaczął przerzucać prasę, łączników do Żychlina, był w bliskim kontakcie z Żychlinem. Mój brat objął po nim dowództwo organizacji. Ale to była taka konspiracja, że wyglądało to w ten sposób: „Ty! Jest konspiracja!”. – „No, jest”. – „A ty należysz?”. – „Nie, gdzie tam! Nie należę” – i mrugnięcie oka. „Ty! Zapisz mnie!”. Taka konspiracja, że wszyscy wiedzieli, kto, gdzie, co i jak. Gorsze jeszcze było to, że sześć, siedem kilometrów od Żychlina była kolonia niemiecka, gdzie byli Niemcy i Polacy. [Tam] młodzi Polacy grali z młodymi Niemcami w piłkę, [to] byli kumple. Naturalnie ta grupa niemiecka przeszła na dowódcze stanowiska w administracji i w policji [w Żychlinie], a jednocześnie, częściowo kontaktując się z kumplami [polskimi], troszeczkę wiedzieli podczas rozmów, kto, co i jak. Nie trzeba było długo czekać, bo bodajże w 1941 roku mój brat przyszedł zdenerwowany (a był po pierwszej licealnej): „Że ja nie mam skończonej podchorążówki! Nie mogę prowadzić w dalszym ciągu [miejscowej organizacji KOP]! Kazali mi [je przekazać] podoficerowi, który razem z rodziną mieszkał między stacją kolejową a Żychlinem. Okazuje się, że to był podoficer, który uciekł przed represjami ze strony Niemców. Dziwna rzecz, że uciekł z Generalnej Guberni, zamiast raczej do Generalnej Guberni. Tenże nowy dowódca KOP-u miał swojego zastępcę. Obydwaj mieli nazwiska, które raczej wyglądały na pseudonimy aniżeli na nazwiska prawdziwe. [Nowy dowódca] często chodził do pobliskiej kuźni. Mówiono ciągle, że jest wielkim działaczem, [ale] w ogóle nigdzie nie działał, tylko siedział na miejscu. Był KOP, potem – nagle, ni stąd ni zowąd – powstał [w 1941 roku] PZP − ZWZ (Polski Związek Powstańczy − Związek Walki Zbrojnej). Wszyscy ci, którzy byli w KOP-ie, przeszli automatycznie do późniejszego AK. 3 maja 1941 roku składałem przyrzeczenie jako żołnierz Armii Krajowej [na ręce mego brata].
Ponieważ u nas się „nie przelewało”, moi rodzice zdecydowali się posłać mnie do Bielska (koło Płocka), gdzie mieszkała rodzina mojej mamy. Tamże dostałem wiadomość (mniej więcej na przełomie stycznia i lutego [1942 roku]), że mój brat równocześnie z Nowickim [został aresztowany]. Gestapo równocześnie aresztowało – jednego w Łowiczu, a drugiego w Żychlinie, w tym samym czasie [i] w tej samej godzinie. Nowickiego tak zbili, że niestety miał zawroty głowy, widać było, że ma uszkodzony centralny układ nerwowy. Obydwu przewieźli do więzienia, do Kutna. Po nich posypały się dopiero liczne aresztowania. W Żychlinie aresztowano kilkadziesiąt osób. Z opowiadań jednego z nich, który cudem wyszedł (zdaje się, że wyszło tylko dwóch), o moich [wyzej wymienionych] dwóch dowódcach, o których przed chwilą powiedziałem [wiem, że] w więzieniu, na odwróconym stołku ktoś napisał ich nazwiska – „bohaterowie Żychlina”. W 1942 roku, jak ich aresztowali, zaczęli ich katować i w przeciągu dwóch tygodni zakatowali obydwu na śmierć. Z moim bratem Zbyszkiem aresztowali ojca, a z Nowickim aresztowali jego żonę. Jak ich zamordowali, to żonę wypuścili. Żona, jak się dowiedziała, że ich zamordowali, zaczęła szukać, gdzie leżą. Trafiła na cmentarz na peryferiach Kutna w Łąkoszynie (to cmentarz wiejski, który teraz został przyłączony do Kutna). Dowiedziała się od cmentarnego, że tutaj leżą. Zaznaczyła sobie to. Zdążyła wyjść – przyjechało gestapo. „Był kto?”. – „Nikogo nie było”. – „Nie pytali się o nich?”. – „Nie”. – „Jak ty coś powiesz na ich temat, to ciebie będzie czekała ta sama sytuacja”. W pewnym momencie zaczęli likwidować całą grupę [aresztowaną w Żychlinie].
Na spacerze więziennym kapo podszedł do ojca i przechodząc koło niego, powiedział szeptem: „Będzie wypuszczony na wabia”. I także się stało. Została wypuszczona [z więzienia] pani Nowicka i został wypuszczony [mój] ojciec. Ojciec został wypuszczony z obowiązkiem meldowania się dwukrotnie, codziennie, w gestapo w Żychlinie. Mama mówiła do ojca: „Słuchaj, nie graj chojraka. Jesteś skatowany, więc ja cię będę prowadzała. Ale ty chodź troszeczkę, [zataczając się], nie potrzebujesz udawać. Nie udawaj bohatera”. Tak było. W pewnym momencie poszedł po południu zameldować się, a już na podwórzu [niedaleko] czekała furka. Rodzice już nie wrócili do domu, [ale] od razu na furkę, bez bagażu, bez niczego [przedostali się do Generalnej Guberni] przez granicę do [wsi] Mory koło Gołąbek, gdzie wuj (po linii mojej mamy) miał gospodarstwo. Po dowiedzeniu się [w Bielsku] o wszystkim, zrobiliśmy z siostrą to samo co rodzice. Każde osobno, przez zieloną granicę przeszwarcowaliśmy się do Sochaczewa i spotkaliśmy się u mojego wuja Malarskiego w Morach. Sołtys, patriota, wyrobił [nam] papiery, dzięki którym mogliśmy się przeprowadzić do ciotki (znów po linii mamy), pani Remiszewskiej na Wileńską 59 i tam [zamieszkaliśmy]. Ojciec bał się, że będę „pchał się do konspiracji”, więc wziął mnie ze sobą do roboty. Sam zaczął pracować w firmie budowlano-kanalizacyjnej [A. Gadziński] na terenie stacji Warszawa Praga. Zacząłem pracować. Ale trzeba kończyć studia. Zacząłem kręcić się wkoło sprawy i okazało się, że dostałem się na komplety gimnazjum [imienia] Staszica, które kontynuowałem do końca. [Naukę] skończyliśmy przed wybuchem Powstania. Koledzy [z kompletów] – wszyscy należeli do konspiracji. Mówię: „Chłopaki, ja nie jestem nigdzie zarejestrowany w AK. Dajcie mi [jakiś namiar]”. Dali mi [namiar grupy] na uliczce koło kościoła na placu Narutowicza, po prawej stronie. Dostałem się do sekcji „Kozła”.
W pewnym momencie w naszym miejscu, gdzie mieliśmy [zbiórki], zjawił się dowódca drużyny dywersyjnej „Kieł” ([podchorąży] Andrzej Kiedrzyński). Wywołał mnie z kolegą do drugiego pokoju. Meldujemy się – „Siadajcie, siadajcie. Chcecie przejść do konspiracji, do drużyny dywersyjnej?”. – „No jak! Naturalnie, że tak!”. Wziął nas do drużyny dywersyjnej. Miałem duże doświadczenie, jeśli chodzi o Niemców. [Jeszcze] w Żychlinie pracowałem początkowo u ogrodnika i w ogóle nie chciałem wychodzić na miasto, dlatego że jak szło się ulicą, to trzeba było mieć oczy otwarte ze wszystkich stron. [Gdy] szedł umundurowany Niemiec, nawet z Hitlerjugend (dwunasto-, trzynastolatek), jeśli był umundurowany, to trzeba było zdjąć czapkę, żeby dać ukłon. Natomiast Żydzi – gdy jeszcze nie byli umiejscowieni w getcie – mogli chodzić tylko wzdłuż rynsztoku. Zdobyłem tam bardzo dużo doświadczeń, jeśli chodzi o zachowanie się w stosunku do Niemców. Doświadczenie to wykorzystałem w Warszawie. Jeśli wychodziłem [i] szedłem ulicą, to wchodziłem do podwórza – jednego, drugiego – patrzyłem, czy jest możliwość przejścia na drugie podwórze [przez jakąś dziurę lub przeskoczenie] przez mur. Jak szedłem [ulicą] to stawałem przy wystawie i patrząc na wystawę [zerkałem], czy ktoś mnie nie obserwuje. Jak wsiadałem do tramwaju (wtedy tramwaje były niezamykane), to wsiadałem w ostatniej chwili, gdy tramwaj ruszał. Jak dojechałem do przystanku [docelowego], to czekałem, żeby tramwaj ruszył. Jak tramwaj ruszył − wyskakiwałem i patrzyłem, czy ktoś za mną nie wyskakuje.
Pewnego razu doszedłem do wniosku, że trzeba sprawdzić reakcję Niemców. Szedłem na zbiórkę – w kombinezonie roboczym, w czapce cyklistówce (trochę za dużej). Idzie dwóch starszych Niemców. Na [piersiach] mają blachy feldżandarmerii (żandarmeria polowa). Idą uliczką naprzeciw mnie. Podchodzę bliżej, podnoszę ręce do góry, śmieję się do nich i mówię:
Ich habe eine Bombe! Jeden przeszedł koło mnie, a drugi złapał mnie [w pół], podniósł, uszczypnął na dole. [Drugi] zwraca się do niego, żeby mnie zostawił. I poszli dalej. Mówię: „Aha, zgadza się. Już wiem, jak z nimi postępować”. Nie można okazać strachu – raczej w ten sposób. I to mi się też przydało. To było ogromne doświadczenie, bo jak przyszliśmy do Warszawy z tak zwanej Rzeszy, to myślałem, że tutaj jest wolność. Tutaj w ogóle były duże możliwości, duża swoboda.
Dopiero w 1943 roku zostałem wzięty przez mojego późniejszego dowódcę do drużyny dywersyjnej, Kedywu. W akcjach nie brałem udziału, natomiast szykowaliśmy akcję na komendanta żandarmerii Warszawa − Powiat. Akcja prawdopodobnie miała się odbyć w Alejach Jerozolimskich. Po lewej stronie [były] dwa wysokie budynki i tam miał się odbyć zamach. Polecono mi, żebym tam się zjawił i zobaczył, o której godzinie [komendant] przyjeżdża samochodem, jakie są numery samochodu, jaką ma obstawę. [Miałem też obserwować], czy obstawa wychodzi, czy [komendant] wychodzi sam, żeby dowiedzieć się wszystkiego dokładnie. Niestety, zamach tutaj nie odbył się, dlatego że „podebrali nam” naszego oficerka na Wale Miedzeszyńskim i [tam] go rąbnęli. Tak że nie brałem udziału w akcjach, [a] raczej byłem ustawiony w taki sposób, jak powiedziałem.
Bezpośrednio przed Powstaniem naszą drużynę dywersyjną ściągnięto z bronią do Rembertowa, gdzie było nasze dowództwo III Rejonu „Dęby”. Stamtąd dostaliśmy polecenie, żeby udać się do pobliskiej wsi Zielona, gdzie kwaterowała nasza drużyna i drużyna dywersyjna z Rembertowa . Mieliśmy zaczynać tam Powstanie.
[Zbliżał] się okres Powstania. Obszar z Zielonej, która jest na wzgórzu, do cmentarza [był] niezalesiony. Przed cmentarzem [stały] dwie armaty (raczej [mniejszego kalibru]). Te armaty mieliśmy zaatakować i tym zacząć Powstanie na tamtym terenie. Ale sytuacja się o tyle odmieniła, że tuż przed wybuchem Powstania drogą od Rembertowa w kierunku Starej Miłosnej przejechało kilkanaście „Panter”. Więc sprawa dla nas była jasna. [Kilka dni po] nas, do Zielonej, przyjechali Niemcy z dwiema ogromnymi armatami, które [zostały] skierowane na wschód. Na końcu Zielonej w kierunku wschodnim jest wydma i na tej wydmie [zostały ustawione i] zamaskowane te dwa działa. My byliśmy [zakwaterowani w kierunku Rembertowa] z drugiej strony, na dole. W pewnym momencie − [artylerzyści niemieccy] widocznie dowiedzieli się, że tutaj są młodzi ludzie. Naturalnie – alarm. Pochowali się wszyscy [moi koledzy. Ja sam] wiedziałem, jaką mam wartość. Przed Powstaniem ogoliłem sobie głowę „na pałę”, miałem [na sobie] bluzę harcerską, [z rękawami] zawiniętymi do połowy. Miałem spodnie zapinane pod kolanami (nigdy niezapinane). Bluza wypuszczona i – na bosaka. W pewnym momencie [nadeszli] Niemcy. [Każdy] w cywilu, ale każdy trzyma prawą rękę w kieszeni. Wychodzę do nich i zaczynam z nimi gadać. W pewnym momencie wychodzi sąsiadka – baba straganiara, [stanęła w rozkroku, wzięła się pod boki i ryknęła na mnie z pasją: „A pójdziesz ty szczeniaku do domu?!”. Niemcy ryknęli zgodnie gromkim śmiechem i rozbawieni poszli sobie dalej. W tej sytuacji] nasze dowództwo doszło do wniosku, że akcja zbrojna na tym terenie nie ma sensu, dlatego że to byłaby masakra. Przyjeżdżały stale nowe oddziały niemieckie różnych rodzajów broni (artyleria ciężka, lekka, czołgi), dlatego że przygotowywali się do natarcia Rosjan i dlatego przygotowywali linię Wisły jako linię obrony przeciw Rosjanom. Naturalnie jako ten pętak dwunasto-, trzynastoletni, mający wtedy dwadzieścia jeden lat i spóźnioną maturę w kieszeni, łaziłem po całym Rembertowie, odwiedzałem kumpli (zwłaszcza z [miejscowej]m drużyny dywersyjnej), [mającej na swoim koncie sporo udanych akcji dywersyjnych].
Siedzieli całą drużyną na przygórku, [koło szkoły]. W pewnym momencie byłem u nich, a jeden z nich, mówi: „Zobacz, »Jędruś«, szpicla na likwidację”. Okazuje się, że był [to] gość w starszym wieku, który chodził i sprzedawał kamienie do zapalniczek. Ponieważ dostali rozkaz zlikwidowania go, wychylił się i kiwnął, żeby do nich przyszedł. Jak przyszedł, to mu założyli ręcznik [na szyję], [okazało] się, że istotnie, to był szpicel. Zadusili go i w nocy zakopali w ogrodzie. Znikł – nie wiadomo gdzie, co się stało. To jest jedna z drobnych akcji [tej dzielnej grupy].
W pewnym momencie dostaję rozkaz przybycia do sztabu. W sztabie okazuje się, że zostaję przeniesiony z drużyny dywersyjnej jako łącznik bojowy sztabu III Rejonu „Dęby” [Obwodu] „Obroża”. Zaczyna się moja praca – już jako łącznika bojowego. Początkowo chodziłem, przynosiłem chłopakom jedzenie, a potem były inne rzeczy. Trzeba się było dostać pod Zielonkę, do dowódcy półbatalionu, który był z II Rejonu Marki, a który był na okres Powstania podległy naszemu dowódcy III Rejonu. Włożyłem sobie meldunek do rękawa, zawinąłem i idę. Idę wzdłuż torów z Rembertowa do Zielonki. Ale nie idę dołem, tylko wlazłem na górę, wziąłem gałąź i idę po jednej szynie, na bosaka. Niech patrzą, niech widzą, że się nikogo nie boję. I nikt mnie nie zaczepiał. Przyszedłem, oddałem meldunek i przy okazji dowiedziałem się, gdzie znajduje się część naszych chłopaków z drużyny dywersyjnej. Było chyba trzech, czterech chłopaków. Okazuje się, że złapali kontakty z Węgrami i od Węgrów dostali dwa karabiny maszynowe i bardzo dużo broni i amunicji. Wróciłem z powrotem z meldunkiem od miejscowego dowódcy półbatalionu do Rembertowa. To była moja pierwsza wyprawa.
Druga – do naszej komendy przyszedł oficer (pseudonim chyba „Panienka”) od generała „Wilka” z Wileńszczyzny. Do naszego wodza naczelnego miał ekspresową przesyłkę. Powiedzieli mu: „Panie kolego, nigdzie pan nie pójdzie, dlatego że, niestety, są tu bardzo utrudnione możliwości przerzutu broni, amunicji, chłopaków. Ale mamy takiego, który weźmie pana pocztę kurierską do wodza naczelnego. Przeniesie [ją] na Pragę, na punkt etapowy, skąd łącznik z Warszawy weźmie i przez Wisłę zaniesie [ją dalej] do Warszawy”. Naturalnie szedłem sobie znaną drogą od Rembertowa, prawie wzdłuż torów. Skręciłem na lewo, widzę jakichś Niemców – pokiwałem im i poszedłem dalej. Widziałem ich z daleka. Pocztę kurierską wsadziłem sobie z tyłu za pasek i przykryłem bluzą. Dostałem się do miejsca na ulicy Nieporęckiej (boczna od Radzymińskiej) i oddałem [paczkę w umówionym miejscu]. Miałem poważne wątpliwości, co do tego, czy przesyłka dojdzie do dowódcy. „Mógłbym sam spróbować iść”. Ale nie było rozkazu, nie wolno było. [Pomyślałem]: „A gdyby to zatrzymać?”. Dlatego, że to jest coś historycznego, to jest meldunek generała „Wilka”. Pójść, ewentualnie, do kościoła, porozmawiać z którymś z księży, żeby schowali pod konfesjonał, ale… Nie wierzyłem w to, że przesyłka dojdzie tam, gdzie potrzeba.
W pewnym momencie wezwał mnie kapitan „Jastrząb”, dowódca batalionu. Mówi: „»Jędruś«, pójdziesz na Grochów, zgłosisz się do pani Zofii Lepalczyk. Skontaktujesz się z nią i zapytasz, czy są możliwości przerzutów naszych oddziałów przez Wisłę do Warszawy”. Byłem u niej. Mówi: „No tak, naturalnie”. – „A noclegi, żeby wziąć chłopaków?”. Mówi: „Tak, można. Naturalnie, że można, wszystko w porządku”. Nie wiedziałem, ale tego samego dnia już [ona] była u nas w komendzie w Rembertowie. Szukałem jej, ale na tej ulicy są nowe domy, nie znają rodziny Lepalczyków.
Pierwsza rzecz to wysłać kogoś na punkt etapowy na Grochów. Najgorsze było to, że punkt etapowy był na jednej z uliczek, ale za Grochowską, a Grochowska była bardzo niebezpieczna. Początkowo miano tam posłać dwóch oficerów: naszego byłego zastępcę dowódcy drużyny dywersyjnej i dowódcę kompanii. Ale już na terenie Grochowa wpadli w łapy Niemców i obydwu panów aresztowali (nie mieli nic przy sobie podejrzanego) i do kopania okopów. Jeden to był porucznik „Robak”, drugi nasz zastępca dowódcy „Chart”. Jeden od razu uciekł przez okienko z piwnicy, gdzie ich trzymali, i zjawił się u nas. Drugiego – „Robaka” – posłali na kopanie umocnień na szosie radzymińskiej. Jego żona, łączniczka (o której pisze Lusia Balwińska) poszła do niego. Wzięła ze sobą biały fartuch, powiedziała niemieckiemu wartownikowi, że przyszła do męża. Poszła do męża, mówi: „Słuchaj. Masz tutaj [biały] fartuch, ubieraj się w fartuch i idziemy”. Nie wiem, jak przekupiła Niemca. Wrócili i on wrócił z powrotem do Rembertowa. [Ale na etapowy posłali porucznika] „Cimuraka” na ulicę Igańską. Na Igańskiej znalazł się [porucznik] „Cimurak”, który stał się kierownikiem przerzutów ludzi na brzeg Wisły. To już było po nieszczęśliwym [zgonie] dowódcy [miejscowego ugrupowania AK, po rozerwaniu go przez minę]. Bodajże z 31 sierpnia na 1 września szła pierwsza grupa naszych chłopaków, [prowadzona już przez porucznika „Cimuraka”]. To były głównie chłopaki z mojej drużyny. Jeden z nich miał ogromny żal do mnie, że z nimi nie poszedłem. W końcu napisał w książce, że „Jędruś” był potrzebny na miejscu.
W pewnym momencie [wezwał] mnie do siebie [kapitan] „Jastrząb”, dowódca batalionu. Już tam byłem, zbadałem tereny, [trasę]. Mówi: „»Jędruś«, wyjrzyj przez okno, zobacz – to jest twoje wojsko”. Patrzę – z drugiej stronie na trawie siedzi z dziewięciu chłopaków, trzynasto-, czternastolatków. „»Jędruś«, robimy przerzuty naszych ludzi na Warszawę. Masz do dyspozycji dziewięciu chłopaków z „Szarych Szeregów” – to ci najmłodsi „Zawiszacy”, trzynasto-, czternastoletni chłopcy. Będziesz przenosił z nimi broń, amunicję, środki wybuchowe na punkt etapowy do »Cimuraka«. Tylko »Jędrek«, pamiętaj. Odpowiadasz za chłopaków głową!”. Za chwilę mówi: „Nie wolno ci mieć przy sobie żadnej broni, a tym bardziej nie wolno użyć tej broni. Gdybyś użył broni w obronie własnej czy chłopaków, byłaby masakra naokoło. Pożar i masakra”.
Wyszedłem do chłopaków: „Cześć, chłopaki!”. Ja, tak samo trzynastolatek po spóźnionej maturze, w dwudziestym pierwszym roku życia, mówię: „Słuchajcie, chłopaki. Jutro, po drugiej stronie Rembertowa, po lewej stronie, jak się jedzie z Warszawy, na placu spotykamy się wszyscy. Bardzo was proszę, żeby każdy miał duży koszyk i siatkę. Siatka musi być ewentualnie nylonowa, ale żeby oczka nie były duże, żeby to było właściwie bez dziur. I żeby to było można złączyć, związać, żeby to można było założyć na plecy. Poza tym niech każdy weźmie ze sobą jarzyny: marchew, pietruszkę, selery. Jak do swoich [siatek] zapakujecie to, co będziecie przenosili, to na wierzch położycie, zamaskujecie jarzynami, nacią”. Ponieważ odpowiadałem za nich głową, nie mogłem ich puścić, żeby każdy z nich szedł swoją drogą. Przez cały czas musiałem mieć pieczę nad nimi. Przeszliśmy pięćset metrów od Rembertowa, zrobiłem przystanek w zagajniku i powiedziałem, jak sprawy stoją. „Po dwóch będziecie szli. Pamiętajcie, jak któryś spotka Niemców, nie robić paniki. Uśmiechać się –
Hallo!. W ten sposób ich rozbroicie. Jak będziecie mieli pietra, a oni to zobaczą, że coś nie w porządku i mogą zatrzymać”. Tak ruszyli.
Szliśmy w kierunku przejazdu na plac Szembeka. Ale przez przejazd nie można było przejść, dlatego że na bocznej uliczce, tuż za przejazdem, był bunkier, [w którym] była żandarmeria polowa. To było miejsce niebezpieczne. Dlatego poszliśmy dwieście, trzysta metrów w kierunku Warszawy, przeszliśmy przez tory i potem, za kościołem, wyszliśmy na plac Szembeka. Wszystko byłoby w porządku… bo cały plac Szembeka był zawalony budkami bazarowymi. Wysunąłem się naprzód z ich drużynowym „Andrzejkiem” i idziemy za pierwszą dwójką. Pierwsza dwójka idzie swobodnie, ale w pewnym momencie widzę, że zaczynają iść sztywno. Mówię: „»Andrzejek«, coś jest nie w porządku, bo zachowują się coś nie [tak]”. Ja też mam [pakunki]. Idę, istotnie, koło budki [stoi] żołnierz niemiecki. Mówię [do „Andrzejka”]: „Obejmuj dowództwo. Idź dalej”. Usiadłem na kamieniu i zacząłem sobie wyjmować oset z nogi. Ale jak długo można ten oset wyjmować? Idzie następna dwójka, następna dwójka, a [Niemiec] patrzy na mnie – na nich, na mnie – na nich. Przeszli. Wszyscy. Chwała Bogu. Ale teraz trzeba samemu ruszyć. Wziąłem bagaż – nie mogłem pozwolić na to, że sam nie biorę materiału, który oni nieśli. Nie mogłem narażać chłopaków, sam będąc czystym i z daleka obserwować, jak będą szli. Zarzuciłem [go] sobie na plecy. Najgorsze było przejście przez Grochowską. Krzyknie
Halt! czy nie? A może strzeli? Nawet wiedziałem, w którym miejscu trafi. Cisza. Idę Zamieniecką, dochodzę do ulicy, o której mówiłem, skręcam na prawo i idę w kierunku Pragi. Okazuje się, że ta ulica i skrzyżowanie jest obecnie na tyłach obecnego bazaru, który jest przy rondzie Wiatraczna. Ale bazaru, „Universamu” [wtedy] nie było. Nie było żadnego ronda. Tam żeśmy oddali broń i chłopcy wrócili, każdy pojedynczo, z powrotem. Wszyscy zadowoleni!
To było z 31 sierpnia na 1 września. Doszli nasi, głównie z mojej drużyny dywersyjnej. Było ich siedemnastu czy osiemnastu. „Cimurak” zakwaterował ich w odpowiednim miejscu, powiedział: „O tej godzinie macie się stawić u mnie na Igańskiej”. Wszyscy przyszli, rozdano broń, amunicję i z „Cimurakiem” poszli w kierunku Wisły. Doszli do Wisły, ale nie ma łodzi. [Jeden z uczestników przepłynął przez Wisłę]. Okazało się, że jest łódź. I [wtedy już bez kłopotów] przeprawili się”. „Cimurak” wrócił z powrotem. Za dwa czy trzy dni poszła druga grupa z dowódcą kompanii rembertowskiej [porucznikiem] „Robakiem” (Balwińskim). Też zostali zaopatrzeni przez moich chłopaków (już bez żadnych nieprzyjemnych spotkań) w broń, amunicję, środki wybuchowe. Wróciliśmy, a oni doszli do jeziorka Czerniakowskiego, [gdzie natknęli] się na Niemców. Niemcy ich ostrzelali, była wymiana ognia i [nasi] wycofali się z powrotem przez Wisłę do Warszawy. Tak że ta grupa nie doszła [do celu]. A pierwsza grupa walczyła na terenie Mokotowa. [Do mego opowiadania dołączyłem] zdjęcie, jak szli do niewoli. Z naszej drużyny, która miała dwudziestu pięciu członków, zostało tylko nas dwóch – „Kola” i ja. „Kola” nie wie, co się z nim dzieje, syn wziął go pod Siedlce do domu starców. Nie wie, co się z nim dzieje, [kim] jest – ma zaburzenia pamięci […]. Z drużyny chłopaków, grupy, która przenosiła broń, żaden nie istnieje, już wszyscy pomarli. Mieli po trzynaście, czternaście lat, a ja miałem wtedy dwadzieścia jeden.
Nie upłynęło kilka dni, jak [nastąpiło] natarcie Rosjan. Naturalnie [dywersyjna] drużyna rembertowska uzbrojona – poszła walczyć o Rembertów. Naturalnie natychmiast zainteresowało się nimi NKWD: „A kto wy jesteście?”. – „A, my AK, jesteśmy wasi kumple, wyzwalamy Rembertów razem z wami!”. – „A gdzie wasze dowództwo?”. Poszli do sztabu. „Musimy uzgodnić współdziałanie oddziałów. Musicie z całym sztabem jechać do naszego dowództwa, żeby uzgodnić współdziałanie na froncie”. – „No tak. Zgoda”. Przyjechali ciężarowym dodge’m, wsadzili wszystkich. Pozwolili zostawić zastępcę dowódcy, kapitana Domaradzkiego. Domaradzkiego, który był sławny z tego, że trzech czy czterech Domaradzkich przed wojną w Tarnopolu było wojskowymi. I wszyscy byli w czasie wojny czynni.
Major „Tatar”, mający doświadczenie, co się działo u generała „Wilka”, dał cichy rozkaz: „Jeśli ktoś się nie zdekonspirował, proszę nie dekonspirować się teraz”. Natomiast ci z naszej drużyny dywersyjnej i ci, którzy brali udział w wyzwalaniu Rembertowa i ci, którzy się już zdekonspirowali – za kilka dni wsadzili nas do drugiego dodge’a i zawieźli koło Sulejówka, chyba do Starej Miłosnej. Tam żeśmy mieli nocleg. Okazało się, że nasz sztab jest w tej samej miejscowości [i] kwateruje w piwnicy niedaleko miejsca, gdzie myśmy [przyjecha;li], gdzie uzgadnia z władzami NKWD dalszą działalność. Następnego dnia zapakowali nas w oba dodge i jazda na Lublin. A po drodze: „Choć w cywilu byłeś zerem, w wojsku będziesz oficerem!” – plakaty przy drodze. „Nie matura, lecz chęć szczera, zrobią z ciebie oficera!”.
Przywieźli nas na Majdanek, w dwa samochody. Przenocowaliśmy, a następnego dnia okazuje się, że chłopcy idą do Ludowego Wojska Polskiego. Mówię: „Chłopaki. Ja jestem przydzielony do sztabu. Moim obowiązkiem jest być przy nich, bo nie wiem, co się z nimi będzie działo. Ja muszę być przy nich do samego końca”. Istotnie. Wsiedli, było ich z dziesięciu oficerów, też doszedłem do nich. Opiekowało się nami dwóch [żołnierzy radzieckich] z uzbrojeniem. Jeździliśmy po całym Lublinie i nie wiadomo, co z nami zrobić. NKWD nas nie chciało, UB nas nie chciało, w końcu wylądowaliśmy na ulicy Narutowicza, gdzie była RKU. Od ulicy Narutowicza były [ustawione] w podkowę baraki (teraz ich już nie ma, jest piękny budynek). Umieścili nas w jednym z pomieszczeń. Potem wyszliśmy na zewnątrz. W pewnym momencie idzie młody oficerek i patrzy. W naszej grupie zobaczył kapitana Domaradzkiego, który już jechał z nami (pozwolili [przedtem], żeby został). Mówi: „Jak Boga kocham! Pan kapitan! Co pan kapitan tu robi?! Panie kapitanie, niech pan poczeka!”. Pobiegł. Za chwilę wyskoczyło chyba z kilkunastu takich oficerków z jedną gwiazdką, podlecieli do Domaradzkiego i dalejże huśtać: „Niech żyje!”. Okazuje się, że [kapitan] był wykładowcą szkół podoficerskich, oficerskich [w Tarnopolu]. To był gość, który był trochę Kmicicem, ale więcej Zagłobą, bo lubił sobie [wypić]. Ale kumpel fantastyczny.
Opowiem jeszcze jedną historię. Idziemy z „Brzostem” ulicą Narutowicza. Idzie oficer – miał trzy gwiazdki. [Na piersi] rząd orderów, czerwona gwiazda, pełen dumy! Przechodzi koło nas, a mój współtowarzysz odwraca się do niego i mówi: „No co?! Dlaczego nie oddajesz honorów przełożonemu?!”. Spojrzał… – „Tak! Tak! Do ciebie mówię, ty stara pierdoło!”. – „Jak Boga kocham! Pan kapitan!” – no i skończyło się wódką. Następnego dnia wszystkich naszych oficerów zaprosił do siebie Rola-Żymierski. Dostali zadania, że w różnych miejscowościach – w Białymstoku, w Rzeszowie – będą organizowali oddziały. Nasz dowódca, major „Tatar” dostał Rzeszów. Mówię: „Panie majorze. Przyszli do mnie i powiedzieli: A ty będziesz synem pułku. Dali się nabrać – dwadzieścia jeden lat”. Wracają, a „Tatar” mówi: „»Jędruś«, wracaj do domu, do Rembertowa i bądź w kontakcie z moją żoną. I czekaj na dalsze rozkazy”. Za siedem, dziesięć dni dostałem rozkaz, żeby przyjechać do Rzeszowa. Jedziemy razem z żoną [majora]. Okazuje się, że rano przyszło dwóch z karabinami i wzięli pana „Tatara”. Wszyscy nasi ze sztabu spotkali się w Skrobowie pod Lubartowem, a stamtąd pojechali na resocjalizację, „na białe niedźwiedzie”. Wracali dopiero po czterech, pięciu, sześciu latach. Jeszcze jedna ciekawa rzecz dotycząca „Brzosta” Domaradzkiego. Spotykam się z kimś z armii zachodniej i zaczynamy rozmawiać na temat konspiracji, Powstania. Mówię: „Miałem wspaniałego kumpla, dowódcę. Było czterech braci z Tarnopola i wszyscy byli wojskowymi”. – „O! To co, pan…” Mówię: „Był moim dowódcą”. – „To pan znał Domaradzkiego?!”. – „A skąd pan wie, że Domaradzki?”. – „Przecież to cała armia wiedziała, że Domaradzcy… Całe wojsko wiedziało o Domaradzkich!”. Potem często odwiedzałem go w domu. W pewnym momencie przychodzę, patrzę z daleka: przed domem jest park, siedzi na ławeczce. Kilkunastu chłopaków, małolatów [ma] naokoło, słuchają. Cicho podchodzę – okazuje się, że to jest kurs konspiracji! Chrząknąłem. „No, chłopaki! Na dzisiaj dosyć! Jazda! Idziemy do domu”. Mimo że [dzieliła] nas ogromna różnica wieku, mówię do [„Brzosta”]: „Ty, Stefan. Ciebie korci”. Bo jedyny on nie poszedł na funkcje, że stamtąd pojechał na białe niedźwiedzie, tylko wzięli go – widocznie miał poparcie od młodych oficerków – i poszedł na komendanta RKU na Białostocką. Przychodziłem do niego [w Warszawie]. Pytał się: „Tyś brał udział w konspiracji?” – robił nabór ochotników. – „Tak, brałem”. – „Ale w czym? W jakiej organizacji?”. – „Aa…” –„Byłeś w AK, bracie? Gadaj, ja swój chłopak!”. – „Tak, w AK”. – „O, bracie, to ty pójdziesz na tyły”. I tak wszystkich gdzieś umieszczał, dekował chłopaków. W końcu doszli do wniosku, że trzeba go przenieść. Przenieśli go do Wadowic. Okazuje się, że w Wadowicach dostał drużynę, wszystkich chłopaków z Tarnopolszczyzny, zaciągających – drużyna przy RKU. Przychodziłem do niego, mówił [zaciągając]: „Ty wiesz, »Jędruś«, mnie tam źle nie było. Ja bracie, jak byłem zmęczony, to powiedziałem: Jóźku, zaprzęgaj konia i jedziemy sobie do lasu na spacer. No i pojechaliśmy sobie na spacerek do lasu”. Mówię: „Ty! Ty nie gadaj mi głupot! Tyś jechał do »Ognia«!”. Chłopacy zobaczyli, że jedzie: „O! Pan kapitan! Panie kapitanie, nasz szef czeka na pana!”. „Pojechałeś na wódkę do dowódcy oddziału konspiracyjnego”. W pewnym momencie wpada do niego kobieta i mówi: „Panie kapitanie! Rosjanie przyszli! Rabują, gwałcą!”. Zrobił alarm. „Jóźku! Bierz chłopaków, bagnet na broń i brać! Porządek zrób! I bierzesz ich, bracie, za dupy i do pierdla!”. I tak się stało. Ale pan kapitan naraził się władzy ludowej, bo był jedyną władzą, która nie podlegała władzy komunistycznej. Chodził [jeść], prywatnie, i w pewnym momencie gospodyni mówi: „Panie kapitanie, przynieśli dla pana teczkę, żeby nie nosił pan akt w papierowym…”. I dała teczkę. „O! Doskonale! Bardzo jestem zadowolony”. Ale to była podstawa do tego, żeby pana kapitana poprosić, żeby usiadł. Usiadł z podejrzeniem, że to ktoś dał, że to jest…”. I pana brata aresztowali. Siedział przez pewien czas. Potem wrócił i mieszkał… – tak jak powiedziałem, [a] potem organizował chłopaków [w zakresie konspiracji].
Na Grochowie zaczynała się medycyna (na weterynarii, w bocznym gmachu, z tyłu, w podwórzu). Zaczęliśmy pierwszy rok. Jak było wyzwolenie Warszawy, przeszliśmy do Warszawy. Skończyłem medycynę. Zacząłem pracować jako lekarz rejonowy. Równocześnie, żeby kimś być, zgłosiłem się do szpitala świętego Łazarza, gdzie zwolniony z etatu kierownika kliniki profesor Witold Orłowski, został poproszony, żeby w szpitalu świętego Łazarza zorganizować oddział wewnętrzny. Natychmiast zgłosiłem się do profesora na wolontariat. Na Targówku pracowałem jako lekarz rejonowy, żeby żyć, a tutaj pracowałem za darmo, żeby kimś być. Po mniej więcej pięciu latach pracy u profesora już byłem wyzwolony, już nawet – po trzech latach – miałem pół etatu. Profesor z grupą swoich dziesięciu asystentów przeszedł do szpitala na Czerniakowską i tam zaczęliśmy organizować szpital.
Zanim profesor poszedł ze szpitala Świętego Łazarza, na terenie Warszawy krążyło powiedzenie: „Orłowski z Łazarza zrobił klinikę, a Semerau-Siemianowski – który przyszedł po profesorze – z kliniki zrobił Łazarza”. Semerau-Siemianowski był nadwornym lekarzem Bolesława Bieruta i dlatego dostał tę posadę. U profesora pracowałem jako dydaktyk, robiłem specjalizację (pierwsza, druga specjalizacja), potem kardiologię. Bardzo udzielałem się społecznie, między innymi organizowałem kursy elektrokardiograficzne dla lekarzy z województwa warszawskiego, bo początkowo to był szpital wojewódzki. Potem, jak to [wszystko] już okrzepło (bo na początku niczego nie było – były jeszcze urzędy, trzeba było [je] likwidować) stopniowo, stopniowo stworzono z oddziału profesora IV Zakład Studium Doskonalenia i Specjalizacji Kadr Lekarskich. Początkowo były to grupy lekarzy z województwa warszawskiego. Tak jak już powiedziałem, poza tym, że pracowałem na oddziale jako lekarz asystent (miałem swoją grupę), jednocześnie organizowałem wykłady na tematy elektrokardiograficzne. Jak profesor przeszedł na emeryturę i odszedł, doszedłem do wniosku, że jest potrzeba organizowania takich kursów dla województwa, dlatego że nie mają o tym zielonego pojęcia. Zacząłem organizować [kursy] na sali konferencyjnej. Powiedziałem: „No, trzydziestu pięciu z terenu”. Ale okazało się, że zgłaszało się osiemdziesięciu, bo zgłaszali się i z województwa, i z Warszawy, i nawet przychodzili z MON-u. Przyjeżdżali raz w tygodniu przez chyba dwanaście tygodni. Kursów było kilkanaście albo kilkadziesiąt. [Wszystkie te kursy były bezpłatne].
To była moja praca społeczna. Potem byłem kierownikiem pracowni kardiograficznej (nie tylko EKG, ale i różne inne rzeczy). Potem emerytura, jeszcze praca w fabryce na Grochowie, a później jeszcze [praca] jako kardiolog w GUS [do 2002 roku]. A teraz jestem emeryt. Jak powiedziałem – moi wszyscy koledzy z mojej drużyny umarli. Został tylko „Kola”, którego książkę pani dałem. Z tych chłopaków, którzy byli pod moją komendą, też żaden nie żyje. A naokoło mnie robi się bardzo pusto – tylu wszystkich… Jeden odchodzi, drugi odchodzi, trzeci, czwarty… I koniec.
C’est la fin, monsieur.
- Czy chciałby pan powiedzieć coś młodzieży, jako przekaz?
Proszono mnie, żebym przyszedł do gimnazjum i liceum mojego przyszywanego wnuka na Saskiej Kępie, żebym miał tam pogadankę. Odbiłem na ksero swoje wspomnienia, rozdałem im i byli chyba zadowoleni, bo im opowiadałem.
Warszawa, 17 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Natalia M. Kowalik