Danuta Kieżun „Jola”
Moje nazwisko Danuta Kieżun z domu Magreczyńska. Urodziłam się w Łodzi 9 grudnia 1922 roku. Jak byłam rocznym dzieckiem, rodzice przenieśli się do Bydgoszczy. Cały okres do wybuchu wojny mieszkałam w Bydgoszczy.
- Jaką funkcję pełniła pani w czasie Powstania Warszawskiego?
Byłam sanitariuszką w Batalionie „Gustaw-Harnaś”.
- Proszę opowiedzieć swoim domu rodzinnym, rodzicach, rodzeństwie, szkole. Jakie ma pani pierwsze wspomnienia?
Wspomnienia jak najmilsze. Miałam cudowne dzieciństwo. Ojciec był farmaceutą. Dom średniozamożny. Mieszkaliśmy we własnym domu z przepięknym ogrodem, który rodzice kupili po przyjeździe do Bydgoszczy. Było to hobby mojego ojca, który wszystkie prace ogrodowe wykonywał sam, po prostu był zakochany w przyrodzie, w ogrodzie, w kwiatach. Moje dzieciństwo upłynęło rzeczywiście w beztroskiej atmosferze. Zawsze jak mam przykre zdarzenia w moim życiu, jest mi smutno czy mam jakiś stres, wracam do wspomnień z okresu dzieciństwa i to mi bardzo pomaga.
Mam o pięć lat starszą siostrę, która jeszcze żyje. Ma dziewięćdziesiąt jeden lat i jest w doskonałej formie, mieszka w Bydgoszczy. Bardzo się kochamy i bardzo żałujemy, że nie jesteśmy razem. Chodziłam do najwspanialszej szkoły, która była na Pomorzu. Zresztą sama nazwa wskazuje, jakiej rangi była to szkoła. Nazywała się Miejskie Katolickie Gimnazjum miasta Bydgoszcz. Dyrektorką naszego gimnazjum była pani Rolbiewska, powiedziałabym, że w stylu i sposobie zachowania kobieta dziewiętnastowieczna. Gimnazjum było bardzo surowe. Oczywiście chodziłyśmy w mundurkach, ale było to naszym przywilejem. To nie było tak jak teraz, [kiedy] mówi się, że mundurek w jakiś sposób dezawuuje ucznia. Przeciwnie, myśmy były dumne, że mamy mundurki i tarcze na rękawie. Numer naszej szkoły to 816. Mieliśmy wspaniałych wychowawców, nauczycieli. Między innymi matematyki uczył mnie kuzyn naszego mistrza Paderewskiego. Był to już mały, zgarbiony, nieśmiały staruszek, ale bardzo podobny do swojego kuzyna.
Rzeczywiście obyczaje były bardzo surowe. Dużo surowsze niż u mojej kuzynki, z którą porównywałam, a która mieszkała w Warszawie. Na przykład do kina wolno nam było chodzić tylko na filmy organizowane dla szkół. Tak samo przedstawienia teatralne. Powiedzmy, dane przedstawienie było dopuszczone dla młodzieży, ale to musiało być specjalne przedstawienie tylko dla szkół. W związku z tym miałam taki nieprzyjemny wypadek, który groził mi omal wyrzuceniem ze szkoły. Mianowicie w starszych klasach myśmy trochę się nie stosowały do tych surowych reguł i z koleżanką chodziłyśmy na niektóre filmy, zwłaszcza polskie. Były bardzo dobre. Robiłyśmy to w ten sposób, że wchodziłyśmy na salę już po zgaszeniu światła, a wychodziłyśmy przed końcem filmu. Pech chciał, że na filmie „Wrzos” – polski film według Żeromskiego – byłyśmy tak zapłakane, że nie zdążyłyśmy wyjść. Zapalono świata. Pech chciał, że dwa rzędy dalej siedziała jedna z naszych nauczycielek, bardzo surowa pani Lipska. Oczywiście to było zameldowane dyrektorce. Za ten film niedozwolony dla młodzieży groziło nam wyrzucenie ze szkoły. Takie były obyczaje.
Z kolei szkoła szalenie dbała nie tylko o nasze wykształcenie, ale także o naszą postawę, o nasz rozwój fizyczny. Wyróżniałam się zresztą jako sportsmenka, zarówno w lekkoatletyce, jak i w grach zawsze byłam wystawiana do reprezentacji siatkówki. Jeśli chodzi o lekkoatletykę, byłam mistrzynią szkół średnich na Pomorzu w skoku wzwyż. Niestety nie pamiętam, jaki to był wymiar. Szkołę wspominam jak najmilej.
- W Bydgoszczy mieszkała dosyć liczna społeczność niemiecka. Byli obywatelami Polski. Jaki był ich stosunek do państwa polskiego?
To jest bardzo dziwna historia, bo do 1938 czy 1939 roku nie odczuwałam, że tak powiem, żadnej różnicy między ludnością polską a tą pochodzenia niemieckiego. Absolutnie. Ani w szkole nie mówiło się na ten temat, ani w domu, mimo że w naszym domu, którego właścicielem był mój ojciec, mieszkały dwie rodziny niemieckie. Tak się złożyło, że akurat piętro niżej i piętro wyżej. Rzeczywiście oni trochę się izolowali od społeczeństwa. Może dlatego, że po polsku mówili dość słabo. Ale z naszej strony, a przynajmniej z mojej, nie było absolutnie żadnej niechęci, żadnego wyróżniania. Dopiero gdzieś w 1938 roku, jak już zaczęła się przedwojenna atmosfera, jak mówiło się o tym, co się dzieje w Niemczech, o zagrożeniu Polski, ten problem jednak zaczynał się pojawiać. Między innymi jeżeli chodzi o szkolnictwo, Niemcy wybudowali swoje, niemieckie gimnazjum. Podobno układ budynku był w kształcie
Hakenkreuza. Jak się później mówiło, miało to zabezpieczyć przed ewentualnym bombardowaniem w chwili wybuchu wojny. Pamiętam, że w kwietniu czy w maju 1939 roku rozgrywałyśmy spotkanie siatkówki właśnie z drużyną niemiecką. Pamiętam, że szalenie nam zależało na wygraniu tego meczu. Już [chodziło] nie tylko o mecz jako taki, ale właśnie o to, żeby wygrać z Niemcami, więc ten problem już istniał przed samą wojną.
Drugi wypadek. W domu na ulicy Racławickiej, gdzie mieszkałam, na podwórku był drewniany budynek przeznaczony prawdopodobnie na składnicę drzewa. W latach 1938 czy 1939 mieszkanka (Niemka) poprosiła mamę, czy by mogła ten budynek wynająć. Oczywiście rodzice się zgodzili. W 1939 roku mama zauważyła, że do tego budynku przychodzi bardzo dużo młodzieży, prawdopodobnie niemieckiej, bo jednak troszkę się wyróżniali swoim strojem. Ponieważ nastroje były już przedwojenne, mama zameldowała o tym fakcie policji. Policjanci przeprowadzili rzekomo jakiś wywiad i potem oświadczyli, że nic groźnego w tym nie widzą. Na tym się skończyło. Ale jednak moment pewnego niebezpieczeństwa istniał. Tak doczekaliśmy się wybuchu wojny.
- Jak wybuch wojny wpłynął na losy pani i pani rodziny?
Ponieważ Bydgoszcz była położona bardzo blisko granicy niemieckiej, pierwszy impet wojny przypadał na tę część Polski. Pamiętam właściwie chyba jedyny nalot na Bydgoszcz – to było chyba drugiego dnia wojny. Myśmy mieszkali blisko Dworca Głównego. Oczywiście był alarm. Wtedy była psychoza, że Niemcy będą rzucać bomby burzące i jakieś gazy. Z mamą i babcią, która była u nas, rzuciłyśmy się do uszczelniania okna. Ojciec był w pracy w aptece. Proszę sobie wyobrazić, że pierwsze trzy samoloty, sztukasy, przeleciały nad naszym ogrodem. Myśmy z mamą były w oknie i widziałyśmy je bardzo dokładnie, bo leciały nisko. Charakterystyczne czarne krzyże na skrzydłach. Po chwili wybuchy właśnie na Dworcu Głównym. W tym nalocie zginął jeden z naszych lokatorów, kolejarz. Tak że to było pierwsze przeżycie. Przyznam szczerze, że wtedy, jako młodą osobę raczej mnie to ciekawiło, niż [budziło] strach. Na pewno dużo gorzej przeżywała moja mama i babcia, starsze, które przeżyły już pierwszą wojnę. Dla mnie to było raczej zaciekawienie – jak to jest, jak to wygląda. Oczywiście z upływem czasu ta ciekawość była na drugim planie, absolutnie nie była ważna.
- Czy w domu mówiło się o wojnie w sensie politycznym, na przykład o Francji, o Anglii? Myśleliście państwo, że jak długo potrwa wojna?
Naturalnie, oczywiście były [takie rozmowy]. Żeśmy słuchali, było wspaniałe przemówienie Becka. Zresztą tego przemówienia słuchałyśmy w szkole. Wtedy nas wszystkich zgromadzili w dużej auli i słuchaliśmy przemówienia. Było wspaniałe, wywołało fantastyczny entuzjazm. W pewnym sensie byłyśmy przygotowywane, ponieważ istniało stowarzyszenie PW – przysposobienie wojskowe, które główny nacisk kładło na pomoc sanitarną. Przechodziłyśmy na przykład pewne szkolenie w szpitalach. Pamiętam, że uczestniczyłam w operacji oka. Na sali szpitalnej zrobiło mi się niedobrze, musieli mnie wyprowadzić, nie wiedzieli, kogo mają ratować. Tak że były takie przeżycia. Był ten nastrój, oczywiście. Proszę pamiętać, że wtedy byłam już w pierwszej licealnej, już miałam te swoje piętnaście lat, byłam już bardziej świadoma, bardziej zainteresowana tym, co się dzieje dokoła.
- Wspomniała pani o grupie młodych Niemców, którzy spotykali się w mieszkaniu wynajętym przez pani mamę. Czy to miało związek z powstaniem niemieckim, które wybuchło w Bydgoszczy w pierwszych dniach września?
Tak. Proszę sobie wyobrazić, że te dwie rodziny miały młodzież w wieku dwudziestu, dwudziestu jeden i dwudziestu trzech lat. Na parę dni przed wybuchem powstania oni zniknęli, to było zauważalne. Oczywiście nie wiedzieliśmy dlaczego, co i jak, ale potem, jak zaczęły się dywersanckie akcje Niemców, domyśliliśmy się, że brali w tym udział. To była po prostu piąta kolumna. Nasze wojsko polskie zaczęło się wycofywać z granicy w głąb kraju i wtedy piąta kolumna w Bydgoszczy, która była bardzo świetnie zorganizowana, zaczęła do nich strzelać. Na głównej ulicy, na Gdańskiej, był kościół ewangelicki i strzelali z wieży tego kościoła. Byli na dachach domów, na drzewach i strzelali do wojska, które się w dość [dużym] popłochu wycofywało. Wobec takiej sytuacji zawiązała się milicja obywatelska, która przede wszystkim wyłapywała strzelających dywersantów, z których wielu złapano. Później zaczęto także prewencyjnie aresztować obywateli pochodzenia niemieckiego. Tych skomasowali w jednej ze szkół w Bydgoszczy, ale nie było żadnych represji, żadnych rozstrzeliwań. Natomiast podobno niektórych dywersantów, którzy strzelali i złapano ich na gorącym uczynku, jednak rozstrzelali na miejscu. To było prawo wojenne, strzelali do wojska, więc to było zupełnie wytłumaczone.
- Czy wie pani, jak wiele osób pochodzenia niemieckiego zginęło w czasie tych wydarzeń?
Nie, nie wiem.
Nie, absolutnie, wszystko zgodnie z prawem. Mało tego, Niemców aresztowanych i zgromadzonych w szkole wszystkich uwolniono, kiedy trzeciego dnia Niemcy wkroczyli do Bydgoszczy. Nikt nie odniósł żadnych szkód. Żadnych represji nie było.
- Jak potoczyły się losy pani i pani rodziny, kiedy Niemcy weszli do Bydgoszczy?
Szok straszny…Szok straszny. Na szczęście moja siostra, która była już mężatką i miała małe dziecko jeszcze latem wyjechała na wakacje do rodziny pod Tarnów. Czując sytuację, nie szczęśliwie wrócili do Bydgoszczy. Tak że byliśmy tylko my – rodzice, ja, babcia ze strony ojca i dziadkowie. Dziadkowie mieszkali oddzielnie, babcia była z nami. W dzielnicy, w której mieszkałam, odbyło się to dosyć spokojnie. Powiedzmy, nie widziałam działań wojennych. Zresztą Bydgoszcz nie była broniona, starosta opuścił Bydgoszcz. Jak się później okazało, starosta Barcikowski wrócił później do Bydgoszczy. Uważał, że on, jako pełniący obowiązki starosty musi klucze do miasta oddać władzy niemieckiej. Takim był człowiekiem. Oczywiście go aresztowali, a po pewnym czasie rozstrzelali. Represje Niemców zaczęły się właściwie od razu. Głównie [byli] rozwścieczeni zamknięciem Niemców, rozstrzelaniem. To było ich normalne postępowanie.
Zaczęło się od wyłapywania na początku tylko mężczyzn i młodych chłopców. Pierwsza łapanka była na głównej ulicy w ciągu dnia. Złapano bardzo dużą ilość (nie wiem, ilu) mężczyzn i skomasowano na Rynku Starego Miasta. Prawdopodobnie wybierano księży z kościołów, bo wśród aresztowanych i zamkniętych na Rynku byli księża. Nie wiem, jak oni się tam z nimi obchodzili. W każdym bądź razie na pewno księża zorientowali się, że to jest ich ostatnia godzina i zaczęli podchodzić do współwięźniów i ich spowiadać. Oczywiście to się spotkało ze wściekłością Niemców i zaczęli krzyczeć, żeby tego nie robili. Była taka scena, że jeden z księży spowiadał młodego człowieka. Było to tuż przy kościele ewangelickim, który znajdował się na tym Rynku. Ksiądz dostał strzał w plecy, oparł się ręką o ścianę kościoła i zginął. Ale proszę sobie wyobrazić, że ręka oparta o ścianę kościoła została. Potem Niemcy robili wszystko, zamalowywali wapnem, smołą i ta ręka zawsze wychodziła. W konsekwencji już później, jak mnie nie było już w Bydgoszczy, zburzyli ten kościół. Żeby nie dawać świadectwa ręki księdza, który zginął, udzielając ostatniej spowiedzi. Takie były sceny. Ponieważ zorientowaliśmy się, że represje Niemców stale się nasilają, mój ojciec postanowił wyjechać do Warszawy, do Generalnej Guberni. Rzeczywiście wyjechał już w październiku 1939 roku, kiedy jeszcze można było wjechać bez przepustki. Natomiast ja z mamą, babcią i jeszcze dziadkowie, zostaliśmy w Bydgoszczy.
Na szczęście mieliśmy w Warszawie rodzinę, więc dla ojca nie było problemu. Zresztą bardzo szybko zaczął pracować w aptece. Represje były coraz większe, aresztowali na przykład wszystkich działaczy [Polskiego] Związku Zachodniego, składającego się głównie z inteligencji. Zaczęli wyłapywać, mieli świetne informacje na temat, kto gdzie należy, jaką akcję przeprowadza. W naszym mieszkaniu schronił się profesor Wolf, przyjaciel moich rodziców, był w tym Związku Zachodnim. Jego żona, która z dziećmi wyjechała na wakacje do Sandomierza, nie wróciła do Bydgoszczy, był sam. Przez parę dni mieszkał u nas. Któregoś dnia dowiedział się, że do jego mieszkania przyszło gestapo. Wobec tego oświadczył mojej mamie, że musi wrócić do siebie, ponieważ do niego przyszło gestapo i mają do niego sprawę. Moja mama błagała go na wszystko: „Słuchaj, nie chodź. Oni cię zaaresztują, oni cię rozstrzelają”. – „Nie, ja muszę”. Wrócił i rzeczywiście go aresztowali. Trzymali go z innymi więźniami na powietrzu pod Bydgoszczą, tam były koszary. Moja mama mogła mu tam jeszcze przerzucać paczki przez ogrodzenie. Potem słuch o nich zaginął i dowiedzieliśmy się, że ich rozstrzelali. Takie były represje. Oczywiście aresztowali mnóstwo młodzieży. W tej sytuacji mama postanowiła, że ja także muszę wyjechać do Warszawy.
- Co może pani opowiedzieć o wysiedleniach, o wyrzucaniu polskiej ludności z Bydgoszczy?
Niemcy postanowili z rodowitych Pomorzan i bydgoszczan zrobić drugą kategorię Niemców. Rzeczywiście w przyszłości to zrobili. To byli tak zwani
Eingedeutsche. Natomiast cały element napływowy, a tego było sporo, zwłaszcza z Kresów i tak zwanej Kongresówki (tak jak moi rodzice z Łodzi), postanowili wysiedlić. Wysiedlenie polegało na tym, że przychodzili do domu i w ciągu dwóch minut wyrzucali z domu z jedną walizką, a mieszkanie pieczętowali. Taki los spotkał także nas. Wtedy ojciec jeszcze był, czyli to było we wrześniu. Myśmy oczywiście byli przygotowani i walizka była przygotowana. Pamiętam, że strasznie płakałam… strasznie płakałam. Na szczęście nie zapieczętowali wejścia do ogrodu, więc weszłam tam i straszliwie tam płakałam.
Proszę sobie wyobrazić, jaka nastąpiła sytuacja. Wśród naszych lokatorów było małżeństwo – on Polak pracujący na kolei, ona z pochodzenia Niemka. Wiedząc o tym, że moi rodzice pochodzą z Łodzi, że prawdopodobnie mają jakieś swoje papiery z okresu… zaborów poradziła mojej mamie (nie wiem, jak doszło do tej rozmowy), żeby poszła do odpowiedniego urzędu kwaterunkowego i przedstawiła te dokumenty ojca. Rzeczywiście [były] rosyjskie. Wtedy Rosjanie byli przyjaciółmi Niemców i dokumenty rosyjskie bardzo pomagały. Proszę sobie wyobrazić, że jeszcze tego samego dnia tylko dzięki temu paszportowi i dokumentom rosyjskim myśmy wrócili do swojego mieszkania. To było coś niesamowitego. Ale to było też jednym z powodów, że ojciec przyspieszył swój wyjazd do Warszawy.
- Jak wiele osób spośród sąsiadów, znajomych, członków rodziny zostało wyrzuconych z Bydgoszczy?
Nie wiem, bo jednak dużo osób do Bydgoszczy nie wróciło. Jak moja siostra z rodziną, jak żona profesora Wolfa – nie wróciła. Jak się później okazało, [również] rodzina mojego męża, która także mieszkała w Bydgoszczy. Trudno jest mi powiedzieć. Ale jest jeden fakt, że oni wyrzucali, ale nie aresztowali – przynajmniej nas, których rodzice specjalnie nie działali przeciwko Niemcom. Mojego ojca nie aresztowali, ale aresztowania, o których mówiłam, były bardzo duże i bardzo dużo [osób] zostało rozstrzelanych.
- Czy wtedy była mowa o jakichś odszkodowaniach za wyrzucenie z domu?
Nie, absolutnie żadnego odszkodowania.
- Były jakieś dokumenty potwierdzające?
Nie, nie, nic nie było. Dwie minuty:
Raus! Raus! Chciałam jeszcze powiedzieć o jednym fakcie. Jakie było nastawienie do ludności niemieckiej. To jest to, co powiedziałam, że nie bardzo żeśmy sobie z tego zdawali sprawę. Najlepszy dowód, że jedną z moich tak zwanych sympatii był – jak się później okazało – Niemiec. Przed wojną mówiło się sympatia; to takie bardzo szkolne, że tak powiem, sympatie. Wiedziałam, że ma nazwisko Didiger. Dwie jego siostry chodziły do naszego gimnazjum, potem się mówiło, że oni są pochodzenia niemieckiego. Proszę sobie wyobrazić, że w parę dni po wejściu Niemców do Bydgoszczy tenże (chyba) Henio Didiger po raz pierwszy przyszedł do mnie do domu (bo nigdy u mnie w domu nie był) w mundurze
Hitlerjugend. Był to dla mnie szok absolutny. W pięknym mundurze, bo przecież oni mieli piękne mundury, z dumą. Oczywiście mówił normalnie po polsku. Stosunek między nami, rozmowa między nami była jak gdyby nigdy nic, ale dla mnie to był potworny szok… potworny.
- Przejdźmy do momentu, kiedy ojciec sprowadził panią do siebie do Warszawy.
Tak, [sprowadził] mnie do siebie, do rodziny, bo mieszkał u rodziny na Filtrowej. Zaczął pracę, tak że miał podstawy, żeby utrzymać [rodzinę].
- Pani mama została w Bydgoszczy?
Moja mama została z babcią. To śmieszne, ale myślę, że tu chodziło o względy zachowania własności. Niemka, która mieszkała pod nami została od razu tak zwaną
Treuhänderką, to znaczy zarządzającą tym domem. To był duży dom, bo front i oficyna, i ona zarządzała tym domem. Myśmy mieli bardzo ładne mieszkanie i ona nie mogła znieść tego, że myśmy wrócili do domu, że mama jednak została z babcią. Sama miała mniejsze mieszkanie i koniecznie chciała [nasze] uzyskać. Mama dostała jakaś poufną wiadomość, też chyba przez jakichś Polaków może trochę pochodzenia niemieckiego czy mających kontakty z Niemcami, że jednak lepiej by było, gdyby mama sama wyprowadziła się z tego mieszkania, bo być może spotka ją jakiś ciężki los. Mama rzeczywiście na wiosnę 1940 roku wyprowadziła się z naszego mieszkania, które zajęła
Treuhänderka. [Mama] wyprowadziła się do dziadków i już wtedy starała się o wyjazd do Warszawy. Oczywiście wtedy już granica była zamknięta, trzeba było już mieć specjalne papiery. Mama pojechała do swojej siostry do Łodzi i tam był już zorganizowany przemyt czy szmugiel przez granicę do Generalnej Guberni. Mama weszła w kontakt z tymi, którzy przemycali ludność do Generalnej Guberni i rzeczywiście się udało. Wiem, że to było nocą, przechodziło się przez granicę, wychodziło się na stację i pociągiem dojeżdżało się do Warszawy.
Niemcy się zorientowali, że istnieje taki przemyt i na dworcach były już patrole, które wyłapywały uciekających z terenów niemieckich do Generalnej Guberni. Do mojej mamy także podszedł taki patrol i bardzo sprytnie się zapytali: „A ja cię wczoraj widziałem w Łodzi”. Rzeczywiście mama jeszcze wczoraj była w Łodzi, bo nocą przechodziła granicę. Na szczęście była przygotowana czy na tyle sprytna (zresztą świetnie mówiła po niemiecku, zdała maturę w języku niemieckim) i mówi:
Nein, nein. „Ja tutaj mieszkam”. Zresztą to było o tyle łatwo, bo jak zaczęła się wojna, to były przemieszania ludności, tak że niekoniecznie ktoś musiał być zameldowany w danej miejscowości. Były stałe wędrówki ludności, która uciekała, potem wracała na swoje [miejsce]. Tak że udało się, uwierzył mojej mamie i mogła swobodnie wsiąść do pociągu i przyjechać do nas do Warszawy.
- Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie? Czy przed wojną bywała pani w Warszawie?
Tak, bywałam. Warszawa była zniszczona, ale w tej dzielnicy, gdzieśmy mieszkali na Filtrowej, nie było specjalnych zniszczeń. Początkowo nie udzielałam się, bo poza kuzynką, która była w moim wieku, to było środowisko jednak nieznane. Nie miałam znajomych poza kuzynką, ciotką. Wujek był w wojsku i w tym czasie był już w Anglii. Jak wyglądało… Mimo wszystko w stosunku do tego, co myśmy widziały w Bydgoszczy, [była] pewna swoboda – [życie] różniło się. Był jednak ten handel uliczny, sklepy były raczej puste, trudno było coś dostać, były kartki. Natomiast powstawały rożne targowiska, na przykład przy Filtrowej na placu Narutowicza. Wieśniacy z okolic przywozili mięso, mleko, nabiał, wszystkie produkty, warzywa, Kto miał pieniądze, mógł się jakoś zaopatrzyć w żywność.
- Pani ojciec był aptekarzem. Z tego utrzymywała się rodzina?
Tak, pracował w aptece Jerzmanowskiego, to było na placu Kazimierza. Gospodarstwo prowadziliśmy oczywiście razem z moją ciocią. Później wysiedlili z Bydgoszczy moich dziadków, którzy wtedy byli już w podeszłym wieku. Wysiedlenie wyglądało w ten sposób, że ich po prostu wywieźli na teren Generalnej Guberni do jakiejś wsi, już nie pamiętam do jakiej. Tam ich puścili na zieloną trawkę. Na szczęście dziadkowie wiedzieli, że mogą przyjechać do rodziny do Warszawy. Tak właśnie wyglądało wysiedlenie nie-Pomorzan.
Moja siostra nie wróciła. W dalszym ciągu była w Zakliczynie, to był mały majątek rodziny szwagra pod Tarnowem. Cały czas była tam z dzieckiem. Do Warszawy przyjechała dopiero na przełomie 1941 i 1942 roku.
- Czy w czasie okupacji kontynuowała pani naukę?
Tak. Do Warszawy przyjechałam dopiero w grudniu 1939 roku i już były komplety (moja mama przyjechała na wiosnę 1940 roku), więc nie mogłam w nich uczestniczyć, ponieważ już miałam przerwę. Dzięki znajomości cioci, która także była farmaceutką, zaczęłam pracować w aptece na Wroniej. Notabene apteka należała do pana Lipskiego pochodzenia żydowskiego. Początkowo byłam tam jako tak zwana fasowaczka, a potem jako kasjerka. Byłam tam bardzo mile przyjęta, ponieważ to był znajomy cioci. Stosunki między moją ciocią a państwem Lipskimi były bardzo serdeczne. Tak się zastanawiam, bo już w 1940 roku kazali Żydom przenieść się do dzielnicy getta. Getto nie było jeszcze zamknięte, ale już kazali się przenieść.
Pamiętam doskonale, że pan Lipski był bardzo zamożny i muszę powiedzieć, że nie widziałam u niego jakiegoś przestraszenia, że on ma opuścić swoje mieszkanie. Myślę, iż wydawało mu się, że pieniądze, które prawdopodobnie miał, i mieszkanie, które wynajął gdzieś w dzielnicy getta, jakoś zabezpieczą jego i rodzinę przed nieszczęściami. Tak mu się wydawało. Nie wiem, czy musiał oddać, czy sprzedał aptekę, ale wiem, że gdy przygotowywał się do opuszczenia, nie widać było jakiegoś przestraszenia. Takie było moje ostatnie wspomnienie o panu Lipskim, który oczywiście zginął w getcie. Studia zaczęłam od nowego roku szkolnego, czyli 1940 – 1941 rok. Ostatnią klasę (maturę) robiłam już na tajnych kompletach.
- Jak wyglądały tajne komplety? Gdzie były prowadzone?
Oczywiście w prywatnych mieszkaniach, z tym że adresy co pewien czas się zmieniało. Czasem były to wykłady u nas w domu na Filtrowej. To była spółdzielnia, front Filtrowa 67, ale myśmy mieszkali od Warszewickiego. To było duże mieszkanie, zresztą bardzo piękne i bardzo piękna dzielnica. Nie było nas dużo, bo pięć dziewcząt. Wykłady były ze wszystkich przedmiotów. Język obcy – francuski, oczywiście matematyka, język polski. Były to wykłady prowadzone przez wspaniałych, narażających się profesorów. Dość często jednak wpadano w ręce Niemców, [którzy] bardzo często wykrywali takie komplety. Najlepszy dowód: pod nami piętro niżej mieszkał komisarz mundurowej policji granatowej, który miał między innymi najmłodszego syna chodzącego jeszcze na komplety. Ten komplet wpadł, jego syn został aresztowany. Proszę sobie wyobrazić, że jakiś czas po aresztowaniu, prawdopodobnie ojciec (wysokiej rangi komisarz policji) wszedł na współpracę z Niemcami za cenę uwolnienia syna. Uwolniono syna, Bogdana, wrócił. Jakiś czas potem był na niego zamach już ze strony naszej konspiracji i go zastrzelono.
- Jaka kara groziła w Warszawie za udział w kompletach?
Przeważnie wywózka do obozów koncentracyjnych. Wszystko to byli młodzi ludzie, sporo z nich przeżyło. Tak że i na roboty do Niemiec [wywożono]. Najcięższa to była jednak [wywózka do obozu]. Z łapanek były słynne rozstrzeliwania na ulicy z obwieszczeniami, które były wywieszane na ulicach i ze spędzaniem ludności polskiej, żeby uczestniczyła w takich rozstrzeliwaniach.
- Czy była pani świadkiem takiej akcji?
Nie, nie byłam.
- W jaki sposób pierwszy raz zetknęła się pani z działalnością konspiracyjną?
Na Filtrowej, gdzie mieszkałam, było mnóstwo młodzieży, to była duża spółdzielnia. Ponieważ godzina policyjna była bardzo często już od godziny siódmej wieczorem, więc żeśmy nawiązywali kontakty towarzyskie, graliśmy w brydża. Poznałam między innymi rodzinę państwa Saneckich. Ojciec był w oflagu, była matka, dwoje dzieci – syn starszy ode mnie o dwa lata, córka w moim wieku (moja przyjaciółka do dzisiejszego dnia). Nawiązały się nici przyjaźni, właściwie miłości z Andrzejem Saneckim, który działał właściwie już od pierwszej chwili, od 1939 roku. Był już po podchorążówce, to był rocznik 1920, więc on nawiązał pierwsze kontakty konspiracyjne.
Oczywiście o tym się nie mówiło, przez długi czas nie wiedziałam nic na ten temat. Obracałam się w środowisku rówieśników z inteligencji (bo na Filtrowej mieszkała raczej ludność inteligencka) i z góry było wiadomo, że w naszym środowisku wszyscy gdzieś należeli, do jakiejś konspiracji. Tylko o tym się nie mówiło, a jeżeli się mówiło, to tylko między najbliższymi. Andrzej później wciągnął mnie do konspiracji.
- Jakie były zasady konspiracji? Może coś pani powiedzieć?
Jakie zasady? Właśnie mówienia jak najmniej, w razie wpadki nie przyznawania się do przynależności. To jedno, co mogło nas chronić, ale wiadomo było, że to nas absolutnie nie chroni. Ale nie mieliśmy żadnej broni (w sensie nie dosłownym), żeby obronić się przed aresztowaniem. Trzeba było być oczywiście bardzo ostrożnym, trzeba było być przytomnym, zwłaszcza na ulicy, bo przecież były łapanki. Były na ulicach, w tramwajach, nie chodziło się do kina, absolutnie nie chodziło się do teatru, do kawiarni bardzo rzadko. Starało się być stale przytomnym, stale czujnym, że tak powiem. Ale jednak młodość ma swoje prawa. Trochę chcieliśmy być tymi młodymi, którzy normalnie żyją w miarę możliwości. Odczuwaliśmy tę wewnętrzną potrzebę. Graliśmy w brydża i dzięki temu jestem nieomal mistrzynią brydżową. Będąc w Afryce, zdobyłam pierwsze miejsce w tourne francuskim w brydżu. To zawdzięczam temu, że się od siódmej godziny grało. W taki sposób było się chronionym, siedziało się w domu.
- Jak wyglądały te spotkania? Były jakieś szkolenia? Zdobywała pani konkretną wiedzę, umiejętności?
Tak, naturalnie. Były przede wszystkim szkolenia ideowe, można powiedzieć. Mówiło się, za co walczymy, poświęcamy swoje życie, jak się narażamy, dlaczego się narażamy, dla kogo. Dla ojczyzny, dla Polski, która musi być wolna. Mówiło się także o wiadomościach, jakie były uzyskiwane przez słuchających, nagrywających audycje BBC. To było szkolenie ideologiczne. Ja konkretnie chodziłam na przeszkolenie jako sanitariuszka.
- Jak wyglądały te szkolenia i gdzie się odbywały?
Także w prywatnych mieszkaniach. U mnie było o tyle łatwiej, że już w 1942 roku wstąpiłam na Tajny Uniwersytet Warszawski na wydział medyczny. Już miałam za sobą egzaminy, które przechodziłam na pierwszym roku. Moja wiedza medyczna, anatomiczna była nieco wyższa niż, powiedzmy, moich koleżanek. Na tych szkoleniach było zapoznanie się w sensie anatomicznym, a także udzielanie pierwszej pomocy rannym. Może przez to, że byłam po studiach, wybiłam się i zostałam tak zwaną piątkową. Jako piątkowa miałam pod sobą pięć dziewczyn, byłam niejako ich drużynową, tak to można nazwać. Miałam taki przydział – piątkowa. Do mnie szły wszystkie rozkazy i ja to później rozprowadzałam wśród moich koleżanek.
- Jak mijały lata okupacji przed Powstaniem?
Ciężko, ciężko, oczywiście. Ale tak jak powiedziałam, staraliśmy się jednak zupełnie nie zwariować. Były jednak te przyjęcia, z tym że jak były przyjęcia, to musiały być już na całą noc, bo godzina policyjna była (zwłaszcza w zimie) o godzinie siódmej, w lecie o ósmej. Na początku to była dziewiąta, ale ósma to już była godzina policyjna. Jeżeli były imieniny któregoś nas (oczywiście zawiązywały się paczki), to na ogół zostawało się na całą noc w danym lokalu. Pamiętam ostatni sylwester gdzieś na Mokotowie. Wtedy żeśmy już sobie zdawali sprawę, że jest coraz ciężej, że sytuacja robi się właściwie rozstrzygająca. Co z nami będzie? Nie wiadomo, jaki los nas spotka w ostatnim rozstrzygnięciu. Tak że to był raczej smutny sylwester. Oczywiście też byliśmy razem całą noc.
- Docierały do pani informacje z tego, co się dzieje na świecie, na froncie? Jak to państwo komentowaliście?
Cieszyliśmy się, że tak powiem, każdą dobrą wiadomością. Wiadomość rozpoczęcia wojny Niemców z Rosjanami była dla nas też bardzo radosna, że między nimi już coś się zaczęło. Że była możliwość przejścia Rosjan na stronę aliancką. Mieliśmy dość dobre wiadomości, zwłaszcza ja poprzez Andrzeja, który jednak był blisko dowództwa. Była nadzieja i to nas trzymało. Trzymał nas nasz młody wiek. Natomiast nasi rodzice bardziej to przeżywali. Przede wszystkim bali się o nas. Każde wyjście z domu, każde spóźnienie było tragicznie odbierane. Ale młodzież trochę inaczej do tego [podchodziła], nie zdawała sobie sprawy. To znaczy zdawała sobie sprawę, ale usiłowała odsunąć tę wiedzę.
- Czy członkowie pani rodziny też prowadzili jakąś działalność konspiracyjną?
Moja kuzynka, z którą byłam bardzo blisko i która była dosłownie w moim wieku (tydzień młodsza ode mnie) była w konspiracji i o tym dowiedziałam się dopiero w czasie Powstania. Jej matka także. Moja mama też w jakiś sposób pomagała. To nie była oczywiście konspiracja taka, jaką ja przechodziłam, ale pomagała w jakiś tam sposób. Ojciec raczej nie, bo był bardzo zajęty pracą, rzeczywiście pracował bardzo ciężko. O mojej mamie też nic nie wiedziałam. Nic nie wiedziałam, do tego stopnia było to wszystko zakonspirowane. Zaskoczeniem dla mnie było spotkanie mojej ciotki na Śniadeckich pod koniec Powstania. Także jej brata [spotkałam]. Naturalnie miłe były te spotkania, [wiedziałam], że jeszcze żyją.
- Pamięta pani moment, kiedy składała pani przysięgę?
Tak, pamiętam, chociaż nie pamiętam samej przysięgi.
Musiało być… albo pod koniec 1943 roku, albo na początku 1944 roku.
- Jeszcze przed Powstaniem.
Tak, naturalnie przed Powstaniem.
- Wiedziała pani coś na temat zbliżającego się Powstania?
Naturalnie było wiadomo, że się szykuje.
Absolutnie czekamy na to, jak najbardziej czekamy. Czekamy, bo wierzymy, że się uda; wierzymy, że to pomoże i nie było innego wyjścia. Teraz są głosy, że Powstanie było niepotrzebne. Nie, gdyby nie było ogłoszone, Powstanie wybuchłoby samoistnie, byłoby jeszcze dużo gorzej, bo byłyby od razu straszne aresztowania ze strony Niemców, wywózki i rozstrzeliwania. Tak że Powstanie musiało [wybuchnąć]. Przez te cztery, pięć lat myśmy żyli tym, że kiedyś dojdzie do walki wręcz, że my wyzwolimy stolicę. To w nas siedziało, to musiało wyjść… To musiało wyjść. Tak że czekaliśmy na ten moment... Czekaliśmy na ten moment… Myślę, że i piękny, i straszny ten moment. Miałam kolosalne szczęście. Pierwsza mobilizacja była w piątek. Pierwszy mój przydział był na starej Filtrowej, to była, zdaje się, ulica Lekarska. W tej chwili jest tam ambasada Izraela. To była willa. Dostałam rozkaz, o którym musiałam powiadomić koleżanki z mojej piątki. W tej willi żeśmy przesiedziały całą noc, odpowiednio ubrane, odpowiednio zaopatrzone w środki opatrunkowe.
Następnego dnia rano było odwołanie tej mobilizacji. Żeśmy wróciły do domu i wtedy niestety musiałam mamie powiedzieć, że byłam skoncentrowana. Oczywiście nie mówiłam o szczegółach, gdzie i co. To [odwołanie] oczywiście było rozczarowaniem. Następne zwołanie było we wtorek, znowu w tym samym miejscu. To było oczywiście rano. Ale po jakichś dwóch godzinach koncentracji przyszedł goniec, który doręczył mi rozkaz stawienia się na ulicę Elektoralną razem z całą swoją piątką. Natychmiast udałam się na ulicę Elektoralną, polecając swoim podwładnym, swoim koleżankom spakowanie wszystkich rzeczy, które żeśmy tam miały odpowiednio ułożone, i dojście na ulicę Elektoralną. Tymczasem po przybyciu (oczywiście do prywatnego mieszkania) w bardzo krótkim czasie, chyba w ciągu godziny, dostałam następny rozkaz. Już nie Elektoralna, tylko Leszno 13. Nie pamiętam, komu zostawiłam wiadomość, kto był w tym mieszkaniu, czy byli jacyś koledzy, chłopcy – bo to jednak był punkt zborny. W każdym razie komuś zostawiłam wiadomość, że jak tutaj dojdą moje koleżanki, to mają się stawić na ulicę Leszno 13.
Ponieważ to się wszystko działo w tak szybkim tempie, to w końcu z mojej piątki w chwili wybuchu Powstania na Lesznie 13 było nas trzy. Tamte, niestety, nie doszły. Dlaczego mówię o szczęściu… Ponieważ na pewno wiadomo, że ta część Ochoty była nieludzko niszczona, przeszła gehennę ze strony [oddziałów] Kamińskiego. Została tam moja mama i zostali dziadkowie. [Żołnierze Kamińskiego] zaczęli rabować, palić, gwałcić – straszne rzeczy. Aresztowali i od razu rozstrzeliwali. Na terenie naszej spółdzielni była koleżanka. Tylko co się pobrali, to jej męża od razu rozstrzelali. Rabowali wszystko, [szczególnie] biżuterię; kazali mojej babci zdjąć obrączkę. Ponieważ nie mogła (bo wiadomo, w starszym wieku trudno jest zdjąć), to oni zabiorą się do cięcia palca, żeby obrączkę uzyskać. Oczywiście wszystkich jeszcze żyjących mieszkańców wyrzucili z domów i pędzili do obozu w Pruszkowie. Tak moja mama, która miała z dziadkami jakąś walizkę, przeszła do Pruszkowa. Z tym że podobno przejście do Pruszkowa to też była gehenna, ponieważ nad nimi leciały tak zwane krowy – sprężone pociski, które wydawały straszliwy łoskot, dosłownie przerażający. Leżąc na Polu Mokotowskim, widzieli te pociski, które leciały do Śródmieścia czy na Starówkę. Moja mama mówi, że autentycznie widziała, że mojej babci z tego strachu stanęły włosy na głowie. Mówi: „Ty wiesz, to było coś niesamowite, że rzeczywiście ze strachu – tak jak się mówiło potocznie, że włosy stają na głowie – autentycznie ze strachu włosy stawały na głowie”. Moją mamę i dziadków zamknęli w obozie w Pruszkowie. Moja mama rozpaczała potwornie.
- Pierwsze godziny Powstania zastały panią na Lesznie. Jak je pani wspomina?
Przyszedł Andrzej, nasz dowódca i zakomunikował, że wybiła godzina „W”. Powiedziałabym, że jego przemówienie nie było jakieś radosne, zdawał sobie sprawę, że zaopatrzenie w broń jest tak minimalne, że właściwie nie mamy co marzyć o ataku, najwyżej o jakiejś obronie i przeczekaniu pierwszych chwil. W każdym bądź razie jego przemówienie było podane w tym tonie. Wyznaczył odpowiednie służby na swoje miejsca. Chodziło o obserwację ulicy Leszno, która – jak wiadomo – była przelotowa. Natomiast o godzinie „W” wszyscy mieliśmy mieszkańców tego dużego domu ściągnąć na podwórze, zabarykadować bramę i tam przeczekać. Tak też się stało. Z tym że w czasie spędzania mieszkańców nasi koledzy znaleźli jedną czy dwie rodziny folksdojczów. Odosobnili ich. Brama była zamknięta, na Lesznie właściwie nic się nie działo. Po jakimś czasie słychać było przejazd czołgów. Czołg zorientował się chyba, że coś się dzieje za zabarykadowaną bramą, bo oddał w bramę jakiś strzał, już nie pamiętam dokładnie. W każdym razie myśmy siedzieli cicho, nie dekonspirując się.
Jakie było wrażenie? Z jednej strony, jeżeli chodzi konkretnie o mnie, to w pierwszej chwili jednak przerażenie. Wszyscy mieszkańcy przerażeni: „Co się dzieje?” – dlaczego ja nie wiem, jaki będzie tego dalszy bieg. Widzę jednak, że to będzie nasze być albo nie być. My jesteśmy uzbrojeni, więc w razie wtargnięcia Niemców wszystkich rozstrzelają. Tak [myślałam] w pierwszej chwili. Pamiętam, że Andrzej chyba wyczuł moje lekkie wahanie, spojrzał na mnie i powiedział: „Dusieńko!” – i to mnie oczywiście uspokoiło. Myśmy się zajęły jakąś pomocą, bo nie było przecież rannych. W każdym razie jak się ściemniło, to mieszkańcy wyzwolili się z tego pierwszego przerażenia i zaczęli do nas podchodzić, mówili, czy może nam coś potrzeba, zwłaszcza żywności, [mówili], że przyniosą. Rzeczywiście przynosili. Myśmy chyba zaczęły organizować tak zwaną kolację, coś do jedzenia. To właściwie było naszym zajęciem pierwszego dnia. Z kolei (o ile wiem), Andrzej starał się nawiązywać kontakty i dowiedzieć się, jaka jest sytuacja, gdzie są nasze oddziały. Było wiadomo, że nie wszystkie nasze placówki zostały obsadzone tak, jak było to do przewidzenia. Nie wszyscy dojechali na czas. Było mu trudno złapać ten kontakt, pamiętam. Dopiero gdzieś w nocy, chyba o godzinie trzeciej porozumiał się z naszymi sąsiednimi oddziałami i postanowili przejść na ulicę Długą, na Stare Miasto.
Tymczasem w czasie krzątaniny przy kolacji, przy pracach porządkowych strasznie uderzyłam się w kolano o jakąś żelazną sztangę. Tak że ledwo doszłam na Długą. Wiem, że jak doszliśmy na Długą, to były sugestie z wyższego dowództwa (dokładnie nie umiem tego powiedzieć), że tutaj nie ma właściwie żadnych szans na walkę, że chyba będziemy się musieli wycofać poza Warszawę. Na szczęście chyba nadeszły inne meldunki, dość, że do tego nie doszło. Natomiast zapadła komenda przejścia na Wolę. Nastąpiła taka sytuacja, że z kolanem, które mi strasznie spuchło, absolutnie nie mogłam ryzykować pójścia na Wolę, bo to jednak kawał drogi. Andrzej zdecydował, że zostanę. Wtedy zapukał do zupełnie nieznanych ludzi i poprosił, żeby się mną zaopiekowali. Tak też się stało. Cały oddział poszedł na Wolę. Proszę sobie wyobrazić, że po ich odejściu uprzytomniłam sobie, że już na zawsze straciłam z nimi kontakt. Zostałam w obcym środowisku, z obcymi ludźmi. Potworne przerażenie. Byłam u nich chyba dwa albo trzy dni, nie wiedziałam, co mam robić. W końcu postanowiłam wrócić na Leszno 13, kalkulując, że gdyby wracali, to będą mnie szukać właśnie tam, na Lesznie 13. Rzeczywiście wróciłam.
Proszę sobie wyobrazić, jakie szczęście. Zupełnie przypadkowo nasz dobry znajomy, Wiesław Chrzanowski (nie ten Wiesław Chrzanowski, marszałek Sejmu, który był w „Harnasiu”), który nie dotarł na swoje miejsce MP, też się jakoś znalazł w pobliżu Leszna 13. Myśmy się zupełnie przypadkowo spotkali. To był nasz doskonały znajomy, myśmy razem grali w brydża, razem żeśmy grali w siatkówkę. Po prostu z naszej paczki. Byliśmy we dwójkę i już było raźniej. To już był jakiś czwarty, piąty dzień Powstania, sytuacja już się zmieniła. Na placu Bankowym już byli Niemcy, już zajęli Szpital Maltański, który był na tym placu. Wiesław wyniuchał sytuację, że Niemcy są bardzo blisko i w każdej chwili grozi nam, że nakryją nas tutaj w mieszkaniu na Lesznie 13. Pamiętam, że była strasznie tragiczna noc. Czuwał całą noc, mnie położył na jakichś belach papieru. Na szczęście następnego dnia przyszedł goniec od Andrzeja. Już wrócili z Woli, po strasznych przeżyciach, strasznych walkach na cmentarzu. Przyszli, wrócili na Stare Miasto na ulicę Długą, [zatrzymali się] w dawniejszym Ministerstwie Sprawiedliwości. Szukał mnie oczywiście. Nie wiem, czy ci państwo, do których mnie oddał, powiedzieli, że wracam na Leszno. Dość na tym, że na Leszno przysłał po mnie gońca. Szczęśliwi wróciliśmy razem z Wiesławem Chrzanowskim i dołączyliśmy do naszej kompanii.
- Który to był dzień Powstania?
Myślę, że siódmy dzień Powstania. Nasze pierwsze kwatery były na Długiej 7. Tam też stacjonowały „Wigry”. Straszne tam było skomasowanie wojska. Andrzejowi udało się jakoś dostać kwatery w trzech domach, zresztą doskonałe na Kilińskiego 1/3/5, przenieśliśmy się tam chyba po dwóch dniach. To były nasze kwatery do momentu opuszczenia Starego Miasta.
- Podjęła pani funkcję sanitariuszki?
Tak, z tym że tak jak mówiłam, z mojej piątki było nas trzy: Ja, Wanda Bagniewska (z którą mam wspólne zdjęcie) i Heniuta. Myśmy były sanitariuszkami liniowymi, to znaczy chodziłyśmy razem z naszymi patrolami na pozycje i tam w razie potrzeby opatrywałyśmy naszych kolegów. Oprócz tego na Kilińskiego istniał szpital doktora „Morwy”, który już zajmował się poważniejszymi sprawami czy dalszym leczeniem. Myśmy były tym pierwszym rzutem na linię ognia, tak to można nazwać. Naszą barykadą była ulica Ślepa. Jak żeśmy tam dotarli, ona była już dość zniszczona. Myśmy tam sobie założyły punkt sanitarny, cały był obstawiony workami z piaskiem, żeby nie dostawały się do niego kule.
Zasadniczo mieszkańcy tego domu i tej okolicy uciekli. Zostało tylko trochę mieszkańców. Myśmy się z nimi bardzo zaprzyjaźnili. Ale któregoś dnia, jak żeśmy przyszły na placówkę na ulicę Ślepą, z przerażeniem żeśmy stwierdzili, że w nocy czy nad ranem, zanim żeśmy tam doszli, było bombardowanie sztukasów. Ten dom, w którym schowali się mieszkańcy, został zbombardowany. Wielu zginęło. Zdjęcie, które mam zrobione na tle ruin tego domu, pokazuje nasz autentyczny smutek z powodu utraty ludzi, z którymi żeśmy się już zdążyli niejako zżyć, zaprzyjaźnić, pomagać sobie wzajemnie. Jest to autentyczny smutek z powodu utraty tych właśnie ludzi.
- Pamięta pani pierwszą osobę, jaką pani opatrywała w czasie Powstania?
Tak i o dziwo, to nie było na barykadzie na Ślepej, tylko było w chwili wybuchu czołgu. Czołg – niedziela 13 sierpnia.
Przed naszymi kwaterami. Dokładnie Kilińskiego 1/3, bo tak się wiązały te domy. Wiadomo, że ten czołg (właściwie tankietka) krążył. Dokładnie nie zbadali co i jak, nie wiedzieli, jaka jest jego rola. Krążył, był także na Rynku Starego Miasta, gdzie było dowództwo, zatrzymywał się na Podwalu naprzeciwko, gdzie był „Bór”. Dojechał z Podwala do Kilińskiego, oczywiście po drodze rozbierano szereg barykad. Jak dojechał do ulicy Kilińskiego, też była barykada, którą trzeba było rozebrać. Częściowo była rozebrana, czołg się wspiął, że tak powiem, na tą barykadę, bo na tyle ją rozebrali, że się mógł wspiąć. Zjeżdżał i w tym momencie z frontu czołgu wyleciała jakaś większa, metalowa rzecz. Oczywiście w międzyczasie ludność, wojsko, wszyscy: „Czołg! Czołg!” – entuzjazm niesłychany. Czołg, który chodził normalnie, był niezniszczony. Potworna radość, że będzie go można użyć do walki. Tłumy były potworne. W momencie kiedy coś z niego wyleciało, to dwaj żołnierze (prawdopodobnie z naszej kompanii) wylecieli i usiłowali to postawić na swoim miejscu i w tym momencie on wybuchł…. W tym momencie wybuchł…
To było już po południu – czwarta, piąta po południu. Wszystko zaczęło się na barykadzie na Podwalu u wylotu na Plac Zamkowy. Nie wiedziano, co z tym fantem zrobić, czy można go wciągnąć, czy nie. Jak mówiłam, krążył po wszystkich barykadach, aż wreszcie tutaj wybuchł. Myśmy rano byli na placówce na Ślepej i tylko co wróciliśmy, może o drugiej lub trzeciej – nie wiem, o której była zmiana. Byłam bardzo zmęczona. Wtedy miałam kwaterę na Kilińskiego 3, ale na szczęście od podwórka. W momencie jak czołg podjechał na Kilińskiego i tłumy zaczęły krzyczeć, wrzeszczeć, wiwatować: „Czołg! Czołg! Zdobyliśmy czołg!”, to ja posłyszałam te krzyki, wrzawy. Byłam na tyle zmęczona, że jakoś się nie spieszyłam do tego, żeby pójść zobaczyć. Tak że wybuch czołgu zastał mnie jeszcze w pokoju od strony podwórka i to mnie uratowało. Pierwszy moment, potworny huk, pył, nie wiadomo co, wydawało się, że ten dom już jest zawalony. Jak pył opadł, to wstałam, [popatrzyłam], że jestem żywa, nic mnie nie boli, wszystko mam i przeszłam dalej.
Mogłam przejść do frontowych pokoi i tam zobaczyłam scenę, której chyba nie opowiem... Nie opowiem. Dlatego że jak się później dowiedziałam, ci, co byli na balkonie, wylecieli. Ci, co byli w pokoju, zostali rzuceni o ścianę i byli wciśnięci. To była miazga wciśnięta w ścianę. Tak właśnie zginął mój znajomy z Filtrowej, dwóch [znajomych]. Oczywiście w pierwszej chwili była potworna cisza po wybuchu, a potem straszne jęki, krzyki, zamieszanie. Nie wiedziałam, co mam robić. Właściwie nie miałam co robić. Usiłowałam, ale widziałam, że opatruję właściwie trupy... Przerażenie Andrzeja było straszne. Nie było go, był wtedy na Ślepej, miał tam też swoją kwaterę dowódczą. Nie wiedział, co się ze mną stało. Przyleciał. Jak mi później opowiadał, zobaczył, jak wynoszą jakąś przykrytą dziewczynę, sanitariuszkę. Myśmy wszyscy byli w panterkach, bo żeśmy zdobyli niemieckie panterki, co nas wyróżniało później w Śródmieściu. Zobaczył tylko blond włosy wychodzące spod przykrycia i myślał, że to jestem ja. Na szczęście nic mi się nie stało.
Tak że największe straty były wśród naszych, z tym że w moim [oddziale] było stosunkowo mało, najwięcej było chyba z… „Grażyny”. To było potworne, co się działo w odcinku na Kilińskiego od Podwala do Długiej. Mury Ministerstwa Sprawiedliwości naprzeciw były oblepione trupami, tak to można powiedzieć. Właściwie nie trupami, tylko częściami ciała. Proszę sobie wyobrazić oddzielnie nogę, oddzielnie tułów, oddzielnie inne części, wnętrzności. To zupełnie nie do opisania… Tak że to był mój pierwszy chrzest bojowy… To wszystko, co mam do powiedzenia.
- Jak się pani po tym wszystkim pozbierała? Ktoś pani pomógł? Co pani pomogło?
Tak, oczywiście. Byliśmy wszyscy razem, życie musiało się toczyć dalej. Mieliśmy obowiązki. Muszę powiedzieć, że nasze pokolenie było wychowane w obowiązkowości i to nie tylko w takich czasach. Szkoła też dawała nam poczucie obowiązkowości. Tak że trzeba się było pozbierać. Na naszej barykadzie, przynajmniej wtedy, kiedy ja byłam, kiedy szłam, specjalnie nie miałyśmy, że tak powiem, dużo do roboty jako sanitariuszki. Oczywiście trzeba było tego pilnować, bo Niemcy byli tuż, tuż. Dosłownie tuż, tuż. Była tam bramka idąca w poprzek, zresztą zniszczona, to były ruiny. Proszę sobie wyobrazić, że jakoś cudem ocalało pianino. Ponieważ przed wojną chodziłam do konserwatorium, to zaczęłam grać. Zaczęłam grać „Etiudę rewolucyjną”. Oczywiście po paru taktach Niemcy zaczęli strzelać. Ale dla mnie to, że w tym momencie, w tym miejscu, przed Niemcami mogłam zagrać „Rewolucyjną” Chopina, który był w czasie okupacji zabroniony (muzyka Chopina była zabroniona, można było być aresztowany, rozstrzelanym), to było piękne.
Jak mówię, Ślepa była bardzo zniszczona, ale trzeba było trzymać tam posterunek ze względu na to, żeby Niemcy nie wtargnęli. Natomiast życie na Kilińskiego toczyło się. Mieliśmy tam sporo jeńców niemieckich, których żeśmy traktowali normalnie. Jeżeli któryś z nich był ranny lub trzeba było założyć opatrunek, nie było absolutnie żadnego problemu. Byli wdzięczni, wyczuli to, że nie chcemy ich zastrzelić. Bardzo nam pomagali. Na przykład jak były jakieś potrzeby odgruzowywania, oczywiście mieli rozkaz, to widać było, że się nie ociągają. Może byli po prostu w jakiś sposób wdzięczni. Może też trochę przejrzeli [na oczy]. Zresztą przecież nie każdy żołnierz niemiecki był zbrodniarzem.
Był też ten wspaniały doktór „Morwa”. W piwnicy na Kilińskiego 3 miał swój punkt operacyjny. Operował w warunkach niesłychanych, jeżeli chodzi o środki odkażające i o [inne rzeczy]. Podziwiam go, jakie on tam cuda wyczyniał. Myśmy go wszyscy kochali, był tak szalenie zaangażowany. Pomiędzy tymi trzema domami na Kilińskiego 1/3/5 poprzebijali [przejścia]. Tam były oddzielone podwórka, więc to było jednym terenem, można było swobodnie tam przechodzić. Oczywiście stale były naloty, te permanentne naloty sztukasów. Były zawsze w pewnych godzinach, zaczynały się gdzieś o dziewiątej, kończyły się gdzieś o godzinie czwartej. Wiadomo, że przylatywały trzy sztukasy i bombardowały. Zniżały się szalenie, bo były zupełnie bezkarne. Było też ostrzeliwanie ze strony Dworca Gdańskiego. To już była ciężka artyleria. Pociski dochodziły czasem i na nasz teren.
- Jak wyglądało życie codzienne? Skąd braliście żywność? Gdzie się spało, jak się spało?
Mieliśmy swoje pokoje. Często trzeba się było przenosić z jednego miejsca do drugiego, bo było niszczone. Okna na ogół były obstawiane workami przed kulami, przed pociskami. Na szczęście nie było najgorzej z jedzeniem, dlatego że były zdobyte Stawki, a to był niemiecki magazyn żywnościowy. Tam były właśnie panterki, w które myśmy się wszyscy zaopatrywali. Było dużo żywności. Był na przykład wspaniały chleb niemiecki, żołnierski, który utrzymywał świeżość, był cukier, marmolada – były rzeczy podstawowe, że tak powiem, dla żołnierzy. To nas chroniło. Kto gotował? Jak gotował? Wiem, że jednak musiałam to jedzenie jeść, bo nie tylko chleb [jadłam]. Jakieś gotowanie, jakiś kocioł był na pewno, ale naprawdę nie powiem, jak [to było]. W każdym razie na pewno były służby, które się zajmowały tylko tym. Myśmy były sanitariuszki, myśmy miały swoją funkcję, tutaj byli żołnierze, tu był doktór „Morwa” no i na pewno była kuchnia. Wiem, że z kuchni zginęły dwie kucharki. Poza tym chodziło się na barykady, przychodziło się potwornie zmęczonym i to właściwie było całe nasze życie.
- A życie religijne? Był w oddziale kapelan?
Tak, naturalnie był kapelan.
Jak najlepiej.
- Pamięta pani jego nazwisko?
Pamiętałam… Potem też przeszedł do Śródmieścia. Mało tego, potem już po wyzwoleniu, po wojnie był z nami cały czas. Już umarł. Oj, nie pamiętam [nazwiska], szkoda. […]
- W jaki sposób wspierał żołnierzy?
Były msze na podwórkach, jak to zwykle zresztą. Nie tylko na kwaterach wojskowych, ale także na kwaterach prywatnych, gdzie była ludność. Msze odbywały się na podwórkach, ludzie się modlili, przystępowali do komunii. Naturalnie były także spowiedzi. Były wsparcia, namaszczenie umarłych, rola księży była olbrzymia. Na pewno wszystkich księży. Ginęli tak samo jak my. To byli księża-żołnierze.
- Jak pani zapamiętała stosunek ludności cywilnej do Powstania, do żołnierzy Powstania?
Panowała bardzo duża życzliwość. Teraz słyszę, że potem nam złorzeczyli. Rzeczywiście, może był taki moment, o którym powiem później. Życzliwość była naprawdę bardzo duża. Myśmy przecież nie mieli bielizny, robiło się już chłodno, nie mieliśmy cieplejszych rzeczy, bo jak żeśmy wychodzili, to było jeszcze stosunkowo ciepło. Czym mogli, to się z nami dzielili. Także żywnością, chociaż nasza żywność była, ale się wyczerpywała. Lokatorzy domów chętnie ustępowali swoje niezniszczone lokale, dzielili się z nami tymi lokalami, sami gdzieś [siedzieli] w kąciku. Widzieli w nas swoich obrońców. Myśmy ich bronili. Natomiast rzeczywiście może był taki moment, że potrafili nam jednak złorzeczyć. Mianowicie to było chyba 30 sierpnia, sytuacja na Starówce robiła się zupełnie beznadziejna. Postanowiono przebić się do Śródmieścia przez Ogród Saski mimo tego, że komunikacja kanałowa była już uruchomiona i na Żoliborz (potem przerwana przy Dworcu Gdańskim), i do Śródmieścia. To wszystko było przygotowywane w nocy, żeby Niemcy nie widzieli. Z tym że wszystkie barykady były obsadzane w mniejszym stopniu, ale utrzymywane do końca. Dopiero w ostatniej chwili miały do nas dołączyć.
Jeżeli chodzi o „Gustawa”, to nasza pierwszą rola nie była bojowa, [to nie były] te pierwsze oddziały. Myśmy mieli wyznaczone swoje miejsce na końcu. Kazano nam na przykład spakować się i mało tego – postanowiono, że każda z sanitariuszek zaopiekuje się jednym rannym, który samodzielnie może iść podtrzymywany przez nas. Tak że myśmy w tej olbrzymiej kolumnie dołączyli dopiero gdzieś nad ranem. Niestety okazało się, że cała akcja się załamała, chociaż zdaje się, że niedużemu oddziałowi frontowemu udało się przedostać. Zdaje się, że dwa dni przesiedzieli gdzieś w piwnicy już przy ogrodzie i udało im się przedostać na Królewską. Natomiast nas o godzinie ósmej, dziewiątej rano odwołali z tej akcji. Myśmy wszyscy wrócili na swoje kwatery i w dalszym ciągu całość obstawiała… swoje miejsca bojowe. Wtedy osobiście widziałam niezadowolenie, po prostu rozpacz. Mało tego. Oni [cywile] widząc, że my odchodzimy, nie wiedzieli, czy to się uda. Niektórzy byli przygotowani i mieli w rękach białe chorągiewki na wypadek wkroczenia Niemców. Takie były sceny. To było potworne. Proszę sobie wyobrazić skupisko wojska i ludności na tym małym terenie, bo przecież już coraz bardziej ograniczonym, i to, że my, wojsko broniące ich, odchodzimy. To przecież było dla nich zupełnie tragiczne. Dla nas to było tragiczne, dlatego że nasza kompania miała oprócz „Morwy” swój szpital „Pod Krzywą Latarnią” i tam było mnóstwo rannych po czołgu-pułapce, którzy absolutnie nie mogli chodzić. Leżeli obłożnie poszkodowani.
- Jak pani zapamiętała ostatnie dni na Starówce?
To są dni, o których mówię – to przebicie. Tego dnia my, sanitariuszki, otrzymałyśmy rozkaz przejścia do Śródmieścia. Z tym że właz znajdował się na placu Krasińskich, już był wykryty przez Niemców, więc dojście do niego było niebezpieczne. Otrzymałyśmy rozkaz, że każda z nas przechodzi z jednym rannym. Żołnierzom nie wolno było mieć ze sobą żadnej broni. Chodziło o to, żeby nie zahamować, broń Boże, wąskiego przejścia w kanałach. My także [wzięłyśmy] najmniejsze tobołki, najpotrzebniejsze rzeczy. Trzeba było czekać na to przejście. Ponieważ był ostrzał, czekało się w pewnej odległości, aż się zwolniło miejsce. Wtedy dolatywało się do włazu i szybciutko schodziło. To było już 31 sierpnia. Wejście było po drabince. Jakoś przeszłam z moim chorym, który był ranny w ręce. Muszę powiedzieć, że od tej pory przestałam istnieć jako świadoma osoba. Po prostu szłam jak automat. Ze swojej natury jestem szalenie obrzydliwa jeżeli chodzi o robaki, o brudy. Proszę sobie wyobrazić wejście do kanału. To mnie chyba uchroniło, że zupełnie otumaniałam, nie byłam sobą. Szłam automatycznie, wiedziałam tylko, że muszę podtrzymywać mojego chorego. Mam iść i stosować się do tego, co każe przewodniczka.
Początkowo kanał był stosunkowo wysoki, tak że można było iść prawie wyprostowanym. Ale potem coraz bardziej się obniżał. Ściany były śliskie. Woda nieraz dochodziła prawie do pasa. To nie była woda, to może maź, tak można powiedzieć. To było coś, co się nam plątało pod nogami. Nie myślałam o tym, co to mogło być, nie myślałam o tym zupełnie. Szłam, szłam, szłam. Oczywiście miała być zachowana kompletna cisza. Kanał prowadził przez Miodową, Krakowskie Przedmieście do Wareckiej. Było wiadomo, że Niemcy zorientowali się, że kanałami przechodzą transporty, i co pewien czas wrzucali granaty. Trzeba było [zachować] absolutną ciszę, absolutną ciemność. Trzymało się za ręce, żeby nie przerwać tej ciągłości, bo można się było zaplątać w boczne korytarze kanałów. Nie wiem, podobno żeśmy szli cztery godziny, nie umiem powiedzieć. Dla mnie czas zupełnie nie istniał. Wiem tylko, że przy wyjściu na Wareckiej, tuż przy Nowym Świecie, było już bardzo ciężko. Kanał się zwężał, zniżał, ale wyszłam z moim rannym. Tam już na nas czekali. Wszystko było przygotowane, umówione. Naraz szok dla nas z innego powodu. Widzimy ludzi ubranych, uśmiechniętych, czystych, zupełnie innych naszych kolegów, ludzi. Normalnych ludzi.
Nie wiem, jak się znalazłam w szpitalu na Kopernika. Znalazłam się z moim rannym i innymi naszymi rannymi, ponieważ to był najbliższy szpital. Tam ich oczywiście wymyto, myśmy się chyba wymyły. Zastałam tam siostrę Andrzeja. Nie powiedziałam o śmierci Andrzeja. Powiedziałam, że nie będę w stanie o tym mówić, powiem tylko tyle, że przyszedł po mnie, żebym zeszła do piwnicy, bo był jeszcze ostrzał, bo jeszcze [latały] sztukasy i był ostrzał z Dworca Gdańskiego. W tym momencie jak przyszedł do mnie, stanął w drzwiach, a ja leżałam przy oknie. Nastąpił wybuch. Jak opadł kurz, to już tam Andrzeja nie zobaczyłam. Natomiast ja wstałam po gruzach, podeszłam, a on był przykryty cegłami. Mnie się nic nie stało, nic kompletnie, nie miałam żadnego zadraśnięcia, natomiast on był ranny w głowę. Wiem, że sprowadzili nas po schodach. Wtedy oprócz Andrzeja zginęło jeszcze parę osób. Na szczęście pluton, który był wezwany na pomoc do katedry, nie miał dużo ludzi, zostało tylko trochę rannych. Tak że ofiar było stosunkowo niedużo. Andrzeja zanieśli do doktora „Morwy”. Wiedziałam tylko tyle. Podniosłam jego głowę, widziałam, że jest ranny. Powiedzieli: „Nie martw się. On jest w rękach »Morwy«”. Wierzyłam „Morwie”, że go zoperuje, że wszystko będzie dobrze. Ale Andrzej po piętnastu minutach umarł, nie odzyskawszy na szczęście przytomności. Tak że jak przeszłam do Śródmieścia, to spotkałam jego siostrę, która była tam sanitariuszką cały czas. Pełniła wysoką funkcję na Kopernika. To była moja przyjaciółka.
- Jak się potoczyły pani losy na Śródmieściu?
Właśnie z Janeczką… zostałam w szpitalu, opiekując się rannymi z naszej kompanii. Po dwóch dniach niestety się okazało, że to już jest niebezpieczne miejsce i trzeba było się ewakuować. W końcu żeśmy wylądowały na Śniadeckich, gdzie też był punkt sanitarny. Tymczasem nasz oddział też zmieniał swoje MP. W końcu wylądował na Jasnej 19. Myśmy gdzieś tydzień przed końcem Powstania postanowiły z Janeczką wrócić do naszego oddziału. Rzeczywiście wróciłyśmy. Tak że wyjście po kapitulacji 2 października było już z Jasnej. Muszę powiedzieć coś przyjemniejszego. Na Jasnej po raz pierwszy zobaczyłam mojego obecnego męża, Witolda Kieżuna. Tam po raz pierwszy. Był jednym z [wielu], ale ponieważ był wysoki, wspaniały, prezentował się, więc go zapamiętałam. On z kolei zapamiętał mnie, ponieważ wyróżniałam się, bo byłam bardzo jasną blondynką i to się rzucało w oczy. Potem spotkaliśmy się przypadkowo w 1949 roku w Krynicy Morskiej, kiedy on wrócił z gułagu radzieckiego, a ja wróciłam z Francji i tak to już zostało. Jesteśmy prawie sześćdziesiąt lat razem. To jest ten szczęśliwszy finał.
- Trafiła pani do Pruszkowa?
Tak, do Pruszkowa. Tam żeśmy chyba ze dwie doby koczowali w hali fabrycznej i wywieźli nas. W wagonach bydlęcych jechaliśmy chyba z tydzień. Pierwszy obóz był w Fallingbostel, Stalag XI B. Był to obóz żołnierzy z 1939 roku, tak że byli tam Polacy. Obóz kompletnie nieprzygotowany na przyjęcie takiej ilości nowych jeńców wojennych. Oczywiście myśmy podlegali konwencji genewskiej. My, kobiety byłyśmy normalnie jako jeńcy wojenni. Po raz pierwszy kobiety jako jeńcy wojenni. Opowiem o takim wypadku. Można było wysłać pocztę, ale na specjalnych druczkach. Oczywiście druczków nie było wystarczająco, więc było losowanie. Proszę sobie wyobrazić, że wylosowałam taki druczek. Miałam paczkę, między innymi Wanda i Heniuta – było nas pięć. Ja jedna wylosowałam. W pierwszej chwili szczęśliwa, a potem: „Boże święty, ale gdzie ja mam napisać? Gdzie? Warszawa już nie istnieje przecież”. Przypomniało mi się [miejsce], gdzie moja siostra była pod Tarnowem. Tam wysłałam i okazało się, że tam spotkali się moi rodzice. To też cała historia.
Po dwóch, trzech tygodniach przewieźli nas znowu, wożąc parę dni w wagonach bydlęcych, do Bergen-Belsen. Był to nasz obóz jeniecki, ale przy obozie koncentracyjnym. Myśmy widzieli szubienice na terenie obozu koncentracyjnego, myśmy słyszeli szczekanie psów. Stamtąd przychodzili do nas jeńcy radzieccy, którzy od nas za żywność kupowali wodę kolońską. Wychodząc z Warszawy my, kobiety byłyśmy w dalszym ciągu jednak kobietami. Można było z opuszczonych mieszkań brać wszystko – ciepłe płaszcze, ciepłe rzeczy, ale także takie rzeczy jak kosmetyki. Byłyśmy jednak kobietami, między innymi miałyśmy perfumy. To kupowali jeńcy radzieccy za żywność, bo mieli dostęp do kartofli. Zastanawialiśmy się, po co im te perfumy. Okazało się, że oni to pili. Ponieważ to stwarzało kłopoty, trzeba było oddzielić nas od mężczyzn.
Myśmy chodziły pięć kilometrów do pracy na stację, gdzie przywozili brukiew dla obozu. Miałyśmy za zadanie rozładowanie tej brukwi. Można było przynieść do obozu po jednej brukwi. Ponieważ nasz obóz był bardzo blisko obozu męskiego, naszych kolegów z Powstania, oficerów, przerzucałyśmy brukiew na ich stronę. Oni byli tam w gorszej sytuacji, jeżeli chodzi o jedzenie. Po miesiącu postanowili stworzyć jeden, żeński obóz. Przewieźli nas do Oberlangen. Straszne było pożegnanie z naszymi chłopcami, zdawałyśmy sobie sprawę, że od tej pory już nikt nas nie broni, nikt nie jest z nami. Ciężkie to było pożegnanie. Przyjechaliśmy do Oberlangen, to jest obóz tuż przy granicy z Holandią. To był już 22 albo 23 grudnia. Zima była bardzo sroga, bardzo śnieżna. Obóz był opuszczony, podobno po jeńcach włoskich. Kompletnie nieprzygotowany, pryczom owało desek. Myśmy były jednymi z pierwszych w tym obozie, kuchnia nie była zorganizowana.
Od dworca do tego obozu trzeba było iść pięć kilometrów. Po drodze oczywiście pilnowali nas wachmani, ale jeden wachman pozwolił nam zerwać choinkę. Ponieważ zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, myśmy sobie zerwały malutką choineczkę. Nie muszę dodawać, że święta były bardzo, bardzo ciężkie. Przede wszystkim bardzo głodne, bo karmili nas tylko zupą grochową z czymś, co uważałyśmy za skwarki, a jak się okazuje, to były pływające karaluchy. Jak się ściemniało, nie wolno nam było wychodzić z baraku. W Wigilię, gdy zabłysła pierwsza gwiazda, wyszłyśmy z Janeczką przed drzwi, przed barak i żeśmy patrzyły w kierunku wschodu, w kierunku Polski. W tym momencie za drutami przechodził wachman z nastawioną bronią i zaczął na nas krzyczeć, żeby wejść do baraku. Ten jego krzyk tak nam pomógł, że myśmy zrozumiały, że musimy być silne, że nie możemy płakać, nie możemy myśleć o tym, że jesteśmy tak daleko od ojczyzny. My musimy przeżyć ten okres. Ten jego krzyk… Myśmy zrozumiały, że on, taki bandzior, taki wachman krzyczy na nas, które żeśmy tyle przeszły... Nie, my musimy być silne – i to nam pomogło.
Oczywiście dowozili dziewczęta z innych obozów. To były poszczególne grupy z Żoliborza, z Woli. Spotykały się koleżanki, to były wzruszające momenty. Każdego dnia inny barak wystawiał komando. Myśmy nie były zmuszane do pracy, ale komando dla obozu. To było zbieranie chrustu, torfu – tego rodzaju prace. Ale też musiałyśmy sprzątać u naszych wachmanów ich kasyno. Miałam szczęście. Doszło komando do naszego baraku i zapowiedziano: „Komando Erika”. Nikt nie wiedział, co to jest komando Erika, bo nigdy przedtem go nie było. Nikt się nie chciał zgłosić, bo się bano [nie wiedząc], na czym polega praca. Zgłosiłam się. Okazało się, że to było coś cudownego. Mianowicie praca w ciepłej kuchni w baraku przed ogrodzoną częścią obozu u Holendra, który był jakimś pracownikiem dla obozu. Praca polegała na łuskaniu fasoli. Nas było sześć dziewcząt. Myśmy codziennie szły do ciepłej kuchni odprowadzane przez wachmana. Mało tego, w południe Holender przynosił nam cały gar gorących, parujących kartofli. Można sobie wyobrazić, jakie to było dla nas szczęście. Oczywiście żeśmy strasznie kradły tą fasolę. W międzyczasie dostałyśmy mundury alianckie. Wszystkie kieszenie munduru były wypełnione fasolą. Oczywiście dzieliłam się z moją pięcioosobową rodzinką.
Niestety fasola się skończyła i nie było potrzeba chodzić. Ale Holender, który był dla nas niezwykle serdeczny, załatwił jakoś z komendantem obozu, że mają przychodzić dwie dziewczyny. Wybrał mnie i drugą koleżankę, która mówiła po niemiecku, bo ja nie znałam niemieckiego. W ten sposób do końca, do oswobodzenia obozu myśmy do niego przychodziły. On nam dawał wiadomości, co się dzieje na zewnątrz. Już po inwazji we Francji myśmy się dowiedziały, że tutaj w okolicy są wojska polskie. Mówimy: „Wojska polskie?”. Myśmy mu nie wierzyły. Mówił: „Tak, są wojska polskie”. Proszę sobie wyobrazić, że już słychać było jakieś działania wojenne, wszystkie komanda były wstrzymane, ale chyba on spowodował, że myśmy na to komando chodziły. Potem już nawet chodziłyśmy bez wachmanów. To już był kwiecień, dokładnie 12 kwietnia, myśmy tam pracowały w ogródku. Tego dnia myśmy wyszły, już bardzo blisko było słychać strzały. On się schował gdzieś ze swoją żoną i dzieckiem, a myśmy wyszły na zewnątrz baraku. Zaraz była droga. Wzięłyśmy jakąś białą płachtę i wyszłyśmy na drogę.
W pewnym momencie widzimy, że w odległości jakichś może pięćdziesięciu metrów był lasek i wyłaniają się postacie w wojskowych mundurach. Oczywiście nie wiedziałyśmy, co to są za mundury. Zbliżają się w naszym kierunku na motocyklach, więc dla pewności podnosimy nasze białe płachty i krzyczymy:
Wir sind Polen! Wir sind Polen! – jesteśmy Polki! Proszę sobie wyobrazić, że to była pierwsza czata naszych, Polaków z dywizji Maczka. Od miejscowej ludności dowiedzieli się, że tu jest jakiś obóz, podobno z Polkami. Oczywiście nie wiedzieli dokładnie skąd. Nie pytając się swojego dowódcy, nie otrzymawszy pozwolenia, postanowili sprawdzić, kto to jest. Było ich tylko siedmiu czy iluś… Doleciało do nas dwóch żołnierzy i mówili: „Czołem, rodaczki!”. Można sobie wyobrazić naszą radość, zdumienie. To w ogóle nie do opisania. Byłyśmy tymi pierwszymi Polkami. Od razu oczywiście: „Gdzie są Niemcy?”. Myśmy wiedziały, że oni się schowali w swojej kantynie, że nie mają zamiaru bronić obozu. Od razu powiedziałyśmy, gdzie jest kantyna, oczywiście od razu się tam udali, cały mały oddziałek. Tak się zaczęło oswobodzenie obozu. Muszę powiedzieć, że w momencie kiedy sforsowali bramę obozową, to nas nie było w obozie, myśmy stale były poza obozem.
Chcę jeszcze jedną rzecz powiedzieć. Tej wiadomości nie ma nigdzie, w żadnych opracowaniach, także dywizji Maczka. Na nieszczęście, kiedy przeprowadzali wywiad z koleżankami na temat naszego oddziału, to ani męża, ani mnie nie było w Polsce, mieszkaliśmy zagranicą. Dlatego konkretnie ta wiadomość nie mogła być uwzględniona. Ale przysięgam, że tak było, że ja z tą koleżanką (niestety nie wiem, jak się nazywała, wydaje się, że Krauze, bo była z pochodzenia Niemką, świetnie mówiła po niemiecku) byłyśmy pierwszymi Polkami, które spotkały [wojsko polskie] w Oberlangen i przekazałyśmy im, co się dzieje w obozie.
- Co chciałaby pani przekazać młodemu pokoleniu Polaków? Jakąś mądrość, wiedzę, przekaz?
Żeby się cieszyli, że mają Polskę, żeby ją kochali, tak jak ja kocham niezależnie od wszystkich historii, jakie się dzieją – złe i dobre. Żeby kochali Polskę, żeby się czuli Polakami, żeby czuli, że my walczyliśmy dla nich, z myślą o przyszłości, nie tylko o sobie. To, że kocham wszystkich Polaków, kocham Warszawę, że kocham Polskę. Mimo że mam córkę w Paryżu, a syna w San Diego w Kalifornii, to oboje z mężem – my, Polacy z Powstania, z okupacji – postanowiliśmy wrócić tu, do Polski. Nie [zostaliśmy] przy dzieciach, ale [chcieliśmy], żeby tu zostały nasze szczątki i żeby przekazać tutaj świadectwo naszych przeżyć. Dziękuję.
Warszawa, 26 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon