Bohdan Ring „Sobol”
Bohdan Ring, urodzony w Warszawie 18 lutego 1926 roku. Pseudonim „Sobol”, starszy strzelec. Walczyłem w Pułku „Baszta” na Mokotowie, w Lasach Kabackich i Chojnowskich, bo żeśmy przechodzili do tych lasów.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Czym zajmowali się pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo, gdzie pan mieszkał?
Mieszkałem w Warszawie. Tuż przed wojną moi rodzice kupili działkę w Wawrze i wybudowali domek, z tym że nawet nie był jeszcze wykończony, jak wybuchła wojna.
- Gdzie pan mieszkał wcześniej w Warszawie?
Chmielna 104. Moja matka pracowała w telefonach warszawskich, a ojciec był mechanikiem. Pracował w różnych... instytucjach. Nawet trudno mi powiedzieć w jakich. W każdym razie przeważnie związanych z lotnictwem. W wojnie z bolszewikami był w lotnictwie jako mechanik i nawet był z pilotem zestrzelony po stronie rosyjskiej. Z tym że gdzieś wylądowali, samolot spalili i lasami z powrotem przeszli do Polaków.
Władysław Ring.
Tak. Miałem brata i siostrę. W czasie okupacji brat był w „Szarych Szeregach” i w ewidencji istnieje do dziś dnia.
Jerzy. Pseudonimu już nie pamiętam.
- Został gdzieś złapany i wywieziony?
Został złapany podczas łapanki na ulicy. Była wtedy afera, bo [ludzie] z „Szarych Szeregów” mieli go wykupić i niestety z pieniędzmi złapali [ich] w kościele. Był ślub, Niemcy przypadkiem obstawili wyjścia i złapali tego, który niósł pieniądze. On (nazwiska nie pamiętam) zginął, nikt już nigdy o nim nie słyszał. Brat został wywieziony. Później był w obozie w Stutthof.
Tak, przeżył wojnę i wrócił. Pracował, też był inżynierem.
- Jak pan wspomina przedwojenną Warszawę?
Wtedy nie miałem dużo lat, ale jak to się mówi, było dosyć przyjemnie. Wtedy były otwierane kina, zaczęły „chodzić” filmy. Pamiętam, że prawie w każdą sobotę chodziliśmy do kina albo do „Domu Żołnierza” na Pradze (kino za dwadzieścia groszy), albo było jeszcze kino... gdzieś na Woli z jakiejś parafii. Tam też za jakieś dwadzieścia groszy można było obejrzeć filmy. Wtedy już widziałem kolorowe filmy, bo pokazały się pierwsze.
- Dlaczego jeździł pan aż na Pragę, by oglądać filmy?
Z pieniędzmi nigdy nie było za dobrze, więc te dwadzieścia groszy trzeba było mieć. Później już jeździłem z Wawra, więc czy na Pragę, czy dalej, to mi było wszystko jedno. Jak mieszkałem w Warszawie Chmielna 104, to z bratem przeważnie chodziliśmy chyba do parafii Świętego Andrzeja. Brat był starszy.
- Gdzie pan jeszcze chodził?
[Naprzeciwko obecnego domu] był cyrk Staniewskich. Jak pamiętam, przychodziliśmy dwa czy trzy razy na pokazy, bo co ileś miesięcy zmieniał się cyrk i pokazywali co innego.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny, wrzesień1939 roku?
Wtedy byłem już w Wawrze. Jak zapamiętałem... Ludzie byli nastawieni bardzo entuzjastycznie: „My pokażemy Niemcom! Czołgi to oni mają takie papierowe! My im pokażemy!”. To było tuż przed samą wojną. Ponieważ z bratem zawsze czytaliśmy pisma „Skrzydlata Polska” i jeszcze coś [innego], to nawet swoim krewnym mówiłem: „No tak, ale przecież Niemcy mają lepsze samoloty, znacznie większą flotę. W ogóle nie ma porównania”. Tyle że na mnie krzyczeli: „Co?! Ty smarkacz jesteś! Nie mądrz się, my wiemy lepiej!”.
Później wybuchła wojna i od razu były bombardowania. Z Wawra wychodziliśmy (przeważnie z bratem) w kierunku szosy lubelskiej, na której chodziło pełno ludzi, pojazdów. Albo w jedną stronę, albo w drugą. Samoloty nadlatywały, ostrzeliwały ludzi – niestety, przeważnie nie umieli się zachować. Uciekali, stojąc, i przez to było znacznie więcej ofiar, niż mogło być. Myśmy przycupnęli w jakimś rowie i nic nam nie było. Później różne walki. Co pamiętam, to w końcu Niemcy przyszli do Wawra. Jeździła tam jeszcze kolejka wąskotorowa, cały pociąg był pełen ludzi. Ostrzelali pociąg z karabinu. Wszystko zaczęło wyskakiwać, uciekać i rozproszyło się. Przy wchodzeniu do [Wawra] zabili paru polskich żołnierzy, a reszta się wycofała. W Wawrze ustawili baterię średnich dział i ostrzeliwali Warszawę. Z Warszawy odpowiedzieli im ze dwa razy, nawet poraniło paru Niemców, ale żadnej z armat nie zniszczyły nasze pociski z Warszawy. Nic się dalej nie działo, jak to się mówi. Warszawa się jeszcze broniła. Później bombardowanie i wtedy wszystko już się właściwie przesiedziało w domu w Wawrze, bo wszędzie było niemieckie wojsko. Z domu nas wyrzucili.
Niemcy zajęli i już.
- Przyszli i powiedzieli: „Wynocha!”?
„Wynocha!”, naturalnie.
- Mogliście zabrać rzeczy, meble?
Nic nie wzięliśmy. Byli jakiś czas i później wyszli. W zasadzie, powiem prawdę, nic z domu nie zginęło. Moja ciotka miała w Wawrze sklep monopolowy i miała trochę wódki. Tuż przed wojną powiedziała, żeby schować parę butelek. Tylko ten alkohol zginął.
- Gdzie pan mieszkał w Wawrze, przy jakiej ulicy?
Już nie powiem, jak to się nazywało, już nie pamiętam ulicy. W każdym razie całą okupację mieszkałem w Wawrze. Przed wojną chodziłem do Górskiego. Po wojnie [obronnej] też zacząłem chodzić, ale już do gimnazjum. Przeszedłem jeden semestr, a później Niemcy wszystko zwinęli, zajęli zresztą całą szkołę. Później chodziłem do I Miejskiego Gimnazjum na Młynarskiej, tam gdzie remizy tramwajowe. Tam skończyłem cztery klasy gimnazjum.
- Codziennie musiał pan dojeżdżać do Warszawy?
Tak, codziennie.
Wtedy chodziły pociągi elektryczne na Dworzec Główny, tak że nie było problemu. Zresztą na Ulrichowie miałem ciotkę, tak że często u niej byłem.
- Gdzie pan był, kiedy Niemcy rozstrzelali w Wawrze Polaków?
Byliśmy wtedy w Wawrze, z tym że ten dom nie był, jak mówiłem, całkowicie wykończony. Z przodu od ulicy było widać, że jest niewykończony, a druga połowa domu była już wykończona i myśmy tam mieszkali. Akurat do nas do domu nie weszli w ogóle. Obudziło nas dopiero rozstrzeliwanie tych ludzi. Zresztą w Aninie rozstrzelali dwóch kolegów, którzy chodzili do Górskiego, i ich ojca.
- Niemcy chodzili i wyciągali ludzi z domów?
Tak. Walili kolbami: „Otwierać!”. I wyciągali wszystkich. Który się akurat spodobał, to zabierali i koniec. Jeśli chodzi o kolegów, to było tak, że wyciągnęli ich ojca, a ci chłopcy (mieli po trzynaście, czternaście lat) [powiedzieli], że ojca samego nie [puszczą] i że oni pójdą. Wzięli ich i rozstrzelali i ojca, i synów.
- Pamięta pan, jak się nazywali?
Nie pamiętam.
- Pana zdaniem uratowało was to, że dom był niewykończony i Niemcy myśleli, że tam nikt nie mieszka?
Mnie i brata pewnie by nie wzięli, miałem trzynaście, a brat czternaście lat, chyba że by się powtórzyła sytuacja, o której mówiłem.
- Ale do was Niemcy nie zapukali?
Nie. Sądzę, że po prostu myśleli, że jest niezamieszkałe. Albo furtka była zamknięta i trzeba było mieć małą rękę, żeby otworzyć z haczyka. Może im się nie chciało, trudno powiedzieć.
- Obudziły was strzały, krzyki?
Strzały w nocy. Rano było już po wszystkim i dowiedzieliśmy się, że tylu jest rozstrzelanych. Cało wyszedł z tego jeden fryzjer, a drugi pan Jankowski. Wtedy go nie znałem, ale później poznałem jego żonę i jakieś dzieci.
- Jak im się udało z tego wyjść?
Fryzjer zemdlał ze strachu. Ktoś się na niego przewrócił i całego go oblał krwią. Nie ruszał się i Niemcy go nie dobili, bo gdyby się poruszył, to by go dobili. Tak to pomyśleli, że zabity, i wyszedł cało. Jankowski był poraniony, ale też jakoś zemdlał czy coś. W każdym razie uznali, że nie żyje. Wiem, że jeszcze nawet trzecia osoba z tego wyszła, ale kto to był, tego nie wiem.
- Należał pan do konspiracji?
Tak.
Już dobrze nie pamiętam... Wprowadził mnie kolega mojego brata, oni już byli razem w konspiracji. Jako że to mój brat, to nie chciał, żebym był razem z nim. Ten drugi miał znajomych na Woli, nawiązali kontakt i tam poszedłem. Trafiłem do Pułku „Baszta”, do kompanii K-3.
- Pamięta pan, jak pan składał przysięgę?
Pamiętam, ale jakie słowa [wypowiadałem, tego nie pamiętam].
- Czy to było w mieszkaniu?
Tak, w mieszkaniu na Ogrodowej. Mieszkało tam dwóch braci Radwańskich, rodziców mieli w Częstochowie. Z jakiegoś powodu musieli się z Częstochowy ulotnić i mieszkali w Warszawie na Ogrodowej. Przeważnie tam się spotykaliśmy i tam była przysięga. Jeden z nich był zresztą ze mną w Powstaniu. Miał pseudonim „Rokita”. Po Powstaniu umarł w obozie w Skierniewicach. Był przy karabinie maszynowym, który miałem. Pocisk z czołgu wpadł do szkoły na Woronicza i poraniło go.
- Jak pan zapamiętał wybuch Powstania? Czy przyszedł do pana łącznik i powiadomił, gdzie pan ma się zgłosić?
Tak, zawiadomiła nas nasza sanitariuszka „Irka”. [Powiedziała], że mamy się spotkać tu i tu na cmentarzu.
Na Mokotowie. Był tam mały cmentarz, ale jaki, już nie powiem. To był cmentarz, z którego cała nasza kompania ruszała do ataku na Wyścigi. W mieszkaniu było nas chyba pięciu, jak nas sanitariuszka zawiadamiała o Powstaniu. Wszyscy pojechali pojedynczo, nie miałem specjalnie znajomych, którzy by jechali ze mną. Każdy wrócił się jeszcze do domu i wziął, co uważał, że powinien wziąć. Sam jechałem. Przyjechałem tramwajem, nic specjalnie się nie działo.
- Pojechał pan do domu coś zabrać?
Tak, [zabrałem] coś do jedzenia, jakieś drobiazgi. Żadnej broni nie miałem.
- Mówił pan rodzicom, że idzie do Powstania?
Byłem u ciotki. Do Wawra było za daleko i nikt by mnie nie zawiadomił. Nie mówiłem, [gdzie idę,] tylko powiedziałem ciotce, żeby siedziała w domu i nigdzie nie wychodziła. Koniec, pojechałem. Tak jak mówię, przyjechałem na cmentarz, tam siedziałem tuż za murem cmentarza z „Teddym”, to też był kolega z Powstania. Wtedy widziałem go zresztą pierwszy raz. Dostaliśmy rozkaz, żeby atakować.
Nic nie dostałem. Szedłem z gołymi rękoma, bo nasza broń jakoś nie dojechała. Po drodze dostałem od kogoś dwie „sidolówki” i szedłem dalej. Akurat gdzieś zgubiłem swój oddział i poszedłem z innymi. Doszliśmy do Wyścigów i murów, bo wszędzie były mury. Strzelanina była duża. Jak mówię, bez broni, miałem tylko dwie „sidolówki”. Polacy atakowali, a był ostrzał z karabinów maszynowych. Przede mną kogoś zabiło, to od niego wziąłem broń i poszedłem dalej. To był ruski karabin, więc nie bardzo byłem zadowolony z takiej broni. Przyłączyłem się do jakiegoś oddziału, też z „Baszty”, ale nie wiem nawet z jakiej kompanii. Mieli karabin maszynowy, niemieckiego „drejsera”. Chcieli się zamienić, to się zamieniłem. Wziąłem ten karabin, był jakiś zacięty, nie strzelał. Siedzieliśmy przy bramie. Niemcy byli już tylko na trybunach, ale ostrzeliwali się i trudno było podejść. Myśmy z kolei byli za murem. Sporo ludzi zginęło jeszcze przedtem, jak zdobywali budynki. Były tam stajnie, stały jakieś niemieckie oddziały z końmi. Wszystkie budynki były zajęte, Niemcy powycofywali się na trybuny.
Siedzieliśmy przy bramie. Akurat (jeszcze dzisiaj sobie przypominam) Niemcy przyjechali samochodami. Najpierw mały samochodzik z oficerami, a później szereg ciężarówek. To, co widziałem z bramy, to jakieś cztery, pięć ciężarówek, później gdzieś dalej była jeszcze kolumna. To już było za jakimś murem, więc nie widziałem, ile [ich było]. Zaczęli nas atakować. Od razu wysypali się z samochodów. Okazało się, że mój karabin jest zacięty, nie strzela. Tych dwóch miało pistolety maszynowe i nic więcej. Nic nie pozostało, tylko uciekać stamtąd. Wyścigi odgrodzone były dużym murem, później był drugi mur. W każdym razie pod obstrzałem uciekałem z karabinem maszynowym z kilometr albo nawet więcej. To było dosyć ciężkie, więc jakiemuś chłopaczkowi (mniej więcej w moim wieku), który nic nie miał, mówię: „To weź za lufę i lecimy”. Wziął za lufę, ja z tyłu za karabin maszynowy i lecieliśmy. Raptem on dostał w rękę, przestrzeliło mu dłoń. Każdy z nas dostał opatrunek osobisty, więc owinąłem mu rękę i mówię: „Bierz drugą ręką i lecimy dalej”. Jak teraz patrzę, to mi się aż śmiać chce, ale taka była rzeczywiście prawda. Dolecieliśmy, wycofaliśmy się z murów, wyszliśmy na zewnątrz i tam były już oddziały w większej ilości. Przyszła noc i z karabinem maszynowym przeszedłem do swojego oddziału.
Nie wiem. Doszedł do swojego oddziału i został u siebie, a ja już sam wziąłem karabin i poszedłem do swoich. Powiem prawdę, że nawet nie wiem, jak się nazywał. Wróciłem do swojej kompanii, znalazłem ich. Nasz dowódca kompanii, porucznik „Tosiek” zobaczył, że [idę] z tym karabinem maszynowym, i mówi: „To tutaj na tej ścieżce pilnować, jak Niemcy będą”. Obok było jakieś żyto skoszone, część była nieskoszona. Mówię: „No dobrze, ale on jest zacięty”. – „To nic, tutaj chodzi o to, żeby w tej chwili poprawić morale powstańców, a będziemy się martwić za dnia”. Rzeczywiście tak było, że położyłem się na ścieżce, obok mnie położył się jeden amunicyjny i tak siedzieliśmy we dwójkę. Deszcz padał, woda ściekała, tak że z góry mokro, w brzuch mokro. Przesiedzieliśmy tak całą noc. Był zresztą incydent. Szła jakaś grupa ludzi, nie wiadomo kto. „Stój! Kto idzie?!”. Tamci sobie żartowali i idą [dalej]. Porucznik „Tosiek” wyskoczył i nawet, jak to się mówi, spoliczkował jednego i doprowadził ich do porządku. Strzelać i tak bym nie strzelał, bo jak mówiłem, ten karabin maszynowy jeszcze był zacięty. Ale chodziło o to, żeby był jakiś porządek.
Rzeczywiście następnego dnia przeszedłem do jakiejś chałupy, żeby obejrzeć karabin. Nie miałem zielonego pojęcia o karabinach maszynowych, a nasi wojskowi też się wtedy jeszcze nie bardzo znali na tej broni. Przychodził jeden porucznik: „A nie, nie znam tego typu”. Drugi: „A też nie znam tego typu”. Popatrzyłem, rozebrałem ten karabin maszynowy i jakoś doprowadziłem go do porządku. Może niezupełnie, ale w każdym razie można już było z niego strzelać, tyle że nie całe serie, a pojedynczo. Ale coś już działało. Niewiele można było zrobić, bo broń była mocno zanieczyszczona, a w tym budynku nic nie było, nawet dobrej szmaty. Powinna być jakaś szmata, jakiś olej czy coś takiego, żeby tą broń naprawdę doprowadzić do porządku.
Jak rozebrałem jeden karabin maszynowy, to już zaczęli [znosić kolejne]. Przynieśli drugi, trzeci. Na tym jednym rozpoznałem, jak oni to zrobili. W pewnym momencie pod kolbą trzeba było przycisnąć, skręcić kolbę i cały się błyskawicznie rozbierał. Póki były niemieckie, to było mniej więcej w ten sam sposób. Gorsze były polskie karabiny maszynowe, bo to było bardziej skomplikowane, przynajmniej dla mnie. Jak mówiłem, nie znałem się na tej broni i nie bardzo się do tego wszystkiego rwałem. Jednemu czy drugiemu pomogłem, ale w końcu przynieśli mi broń zagwożdżoną, czyli nie wyszła łuska. Nawet nie miałem czym odetkać. Powiedziałem, niech sobie idą gdzie chcą, zabrałem karabin i poszedłem do naszych. Wtedy, pamiętam, myśmy się cofnęli do Fortu [Czerniakowskiego]. Deszcz dalej padał. Pamiętam nawet, że dość dobrze mnie tam już znali, bo miałem farbujący granatowy beret i ściekało mi po twarzy. Tak jak mówiłem, mogłem strzelać tylko pojedynczo, jakby ze zwykłego karabinu. W forcie byliśmy prawie okrążeni, więc zaczęliśmy się wycofywać. Szedłem jako jeden z ostatnich, bośmy dawali osłonę, gdyż Niemcy atakowali tyralierą.
Póki można było, siedzieliśmy prawie do końca, żeby ludzie się powycofywali. W ostatnim momencie wycofaliśmy się za nimi. Sam niosłem ten karabin maszynowy aż do błot, jezior. Wpadłem w jezioro, zostawiłem karabin w wodzie i poszedłem dalej. Wobec tego, że znowu byłem bez broni, myślę sobie: „No, nie ma szansy. Jak chcę mieć broń, to muszę iść na sam początek”. Rzeczywiście powymijałem wszystkich i poszedłem na początek. Tam było starcie z Niemcami, był jakiś niemiecki samochód i wpadliśmy na niego. Wtedy uzbroiłem się w zwykły karabin i uzbrojony poszedłem dalej. Przeszliśmy przez Las Kabacki aż do Chojnowa. W Chojnowie porucznik „Tosiek” rozstawił warty. Niestety miałem karabin, to mnie wystawił. Znowu – jak to się mówi – nie śpiąc, nic nie jedząc, siedziałem całą noc i pilnowałem (nie sam, było nas paru), żeby przypadkiem Niemcy nas nie zaatakowali.
- Później znowu wróciliście do Warszawy?
Tak. W Chojnowie siedzieliśmy, dozbrajając się, chodząc na patrole. Przykładowo, wyszliśmy w pięciu czy w sześciu ludzi pod wodzą porucznika „Antka”, zastępcy „Tośka”, i w lesie pokazali się jacyś ludzie. Ja ze swoim karabinem i podchorąży „Gryf” z pistoletem maszynowym położyliśmy się z boku w lasku, [obok] był dukt. Czekamy, jak ci ludzie podejdą. Rzeczywiście doczekaliśmy się. Okazuje się, że idzie patrol niemiecki; widziałem trzech ludzi. Pierwszy był z pistoletem maszynowym, dwóch ze zwykłymi karabinami. Niemiec z pistoletem maszynowym nas dojrzał, złapał za pistolet, ale zaczęliśmy strzelać. Niemcy od razy wskoczyli w las; jeden upadł, drugi był ranny, ale poleciał. Wzięliśmy broń, pistolet maszynowy szmajser; miał tylko trzy magazynki. Raptem koło nas wybuchł granat. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Wobec tego nie obejrzeliśmy nawet, czy zabity Niemiec ma więcej amunicji i musieliśmy się wycofać. Nie wiadomo, co się dzieje, czy to Niemcy, czy ktoś. Okazuje się, że reszta grupy była pewna, że to nie są Niemcy, siedzieli sobie i gadali. Jak się zaczęła strzelanina, to wycofali się. Wycofując się, jeden rzucił jeszcze granat, który wybuchł. Prawdopodobnie to była „sidolka”. Wybuchł, ale tyle tylko, że nas wystraszył. Tak że w końcu i myśmy się wycofali, zostawiając zabitego Niemca na drodze.
Wróciliśmy do naszego oddziału. Okazało się, że porucznik „Antek” przyszedł do „Tośka” i powiedział, że myśmy zginęli. Myśmy nie zginęli, tylko zabiliśmy Niemca, a drugi padł już w lesie. Mieszkańcy w końcu poszli, znaleźli ich i zagrzebali.
- Wrócił pan do Warszawy...
Po dozbrojeniu wróciliśmy do Warszawy przez Wolicę. Zaatakowaliśmy tam wojska niemieckie, zdobyliśmy nawet jakieś samochody w garażu. Z tym że nie mogliśmy ich zabrać, więc postrzelało się w silniki i koniec. W Wolicy znalazł się podchorąży Pilecki, który zaoferował się, że zaprowadzi nas na Sadybę czerniakowską, bo zna okolicę. Szedł pierwszy, szedłem razem z nim na samym początku. Za nami reszta wojska. Ludzi było sporo. Miałem nawet wypadek. Był rów, przeskoczyłem na drugą stronę w ostatnim momencie, ale pistoletem maszynowym dźgnąłem w ziemię. Później sobie myślę: „Cholera, jak Niemcy będą, to nie jestem pewny, czy przypadkiem nie rozleci się ta broń”. Akurat Niemców już nie było. Przeszliśmy do Sadyby i tam już nas przywitali jacyś ludzie. Niemców nie było i zajęliśmy Sadybę.
Następnego dnia po rozmieszczeniu ludzi byłem z naszym plutonem, z podchorążym „Gryfem” osobiście koło mostu nad Jeziorkiem Czerniakowskim. Rano przyszedł patrol niemiecki, sporo ludzi. Część przeszła przez most, część była jeszcze po drugiej stronie. Ostrzelaliśmy tych Niemców. Zdaje się, że jeden uciekł, a tak wszystkich wybiliśmy. Z tym że dwóch schowało się pod mostem (nawet nie wiedziałem, że się tam schowali) i podchorąży „Masur” mówi: „Tam jest dwóch Niemców”. Mówię: „To weźmiemy ich”. Zszedłem na dół z pistoletem maszynowym. Jak szedłem, to jeszcze mnie jeden przeleciał z budyneczku, była tam jakby kabina. Już miałem go zastrzelić, ale za mocno pociągnąłem za magazynek i się zakleszczył, pocisk nie poleciał. Poprawiłem, szedłem, a ci Niemcy już trzymali karabiny za lufy i podawali mi. Zabrałem karabiny, kazałem im wyjść i już się nimi inni zajęli.
Tych dwóch tak. Jak już karabiny wzięli za lufy i mi podawali, to już wiadomo było, że się poddali. Wtedy znowu zamieniłem broń. Oddałem pistolet maszynowy i wziąłem czeską „zbrojówkę”, lekki karabin maszynowy czeskiej produkcji. [Był] z magazynkami, było ze dwieście kul, może i więcej. Ciągle już byłem przy karabinie maszynowym i nie miałem już tych dwóch amunicyjnych. Na Sadybie Niemcy troszkę atakowali, więc jeszcze się dozbroiliśmy. Wiem, że zdobyli tam taki sam karabin maszynowy, jaki zgubiłem w wodzie. Poszedłem już jako ekspert i rzeczywiście uruchomiłem ten karabin, pokazałem „Spoinie” (bo to on był przy tym karabinie), jak to się rozbiera. Oczyścił, bo w środku była krew; jakiś Niemiec dostał i krew ściekała do karabinu.
- Czy po upadku Sadyby przeszedł pan na Górny Mokotów?
Nie, nie po upadku. Później nas wymienili. Przyszedł inny oddział, a myśmy poszli na Górny Mokotów. Ponieważ byłem z tym karabinem maszynowym, to wypożyczali mnie do różnych kompanii, które nie miały broni maszynowej. Ciągle byłem na pierwszym... styku z Niemcami, na pierwszej linii. Z dowódcami z różnych kompanii miałem nieprzyjemne scysje. W końcu w jakiejś willi zrobiliśmy posterunek. Było nas trzech: ja, „Rokita” i „Olsza”. „Olsza” był drugim amunicyjnym. Któregoś dnia akurat piliśmy kawę i Niemcy nas ostrzelali z wyższego budynku. Myśmy byli na pierwszym piętrze w willi. Siedzieliśmy, a oni przestrzelili nam garnek z kawą. Dobrze, że nikogo nie trafiło. To musiał być jakiś snajper i później śledziliśmy, gdzie jest.
W końcu rzeczywiście wypatrzyliśmy go przez lornetkę. Siedział przy kominie w odległym budynku, pewnie z kilometr. Ustawiłem karabin maszynowy i wystrzeliliśmy go. Nie wiem, czy dostał, ale zginął, nie było go parę dni. Zrobiliśmy błąd, że nie przenieśliśmy się do innego budynku, tylko dalej siedzieliśmy. Oglądałem przez lornetkę przedpole, snajper strzelił, przestrzelił mi rękę i kość . Zostałem ranny.
To już było prawie przed końcem Powstania, we wrześniu. Za trzy dni Niemcy już tam atakowali na dobre.
- Znalazł się pan w jakimś powstańczym szpitalu?
Na miejscu trochę mnie opatrzyła sanitariuszka. Poszedłem do szpitala. Były trudności, jakoś mi szynę podłożyli, przywiązali i tak ją trzymałem. W szpitalu nie zostałem. Miałem tam nawet kolegów z naszej kompanii, [między innymi] Leszek Kołodziejczyk, którzy mówili, żeby zostać, będziemy razem. Ale w szpitalu był taki smród z ropy, z opatrunków, że doszedłem do wniosku, że nie mogę tam być, że nie wytrzymam. Wtedy poszedłem do szkoły Woronicza. Niemcy zaczęli atakować karabin maszynowy. „Rokita” przyszedł do szkoły Woronicza z dwoma moimi, że tak powiem, amunicyjnymi. Strzelał z niego. „Olsza” był amunicyjnym, a ja stałem z sierżantem „Klonem”. Do środka wpadł pocisk niemiecki z czołgu, rozerwał się i zabił „Klona”. Mnie rzucił na ścianę, rozbiłem sobie tylko głowę. Nawet zemdlałem, ale na krótko. Poraniło jeszcze kogoś i tych dwóch z karabinu maszynowego. Ranny był „Rokita” i „Olsza”.
W tym czasie przyszła część jakiejś kompanii, bo z obrońców, którzy byli z K-3, już wielu nie zostało. Byli poranieni, pozabijani i zostało tylko parę osób. Przyszło ze trzydziestu ludzi z jakimś porucznikiem, nawet nie wiem dobrze z jakim, i on zaczął rządzić. Poprosiłem go, żeby dał tych ludzi, żeby wnieść rannych. Rzeczywiście wynieśli jednego rannego „Rokitę”, tylko ja szedłem. Dwóch ludzi bez broni zaniosło go do szpitala. Poszedłem razem z nimi. Jak on już był w szpitalu, to wróciłem do porucznika „Tośka” i powiedziałem, co się dzieje. Po dalszym ataku Niemcy prawie przepołowili Mokotów. Tak że w nocy trzeba było uciekać z tego odciętego odcinka, gdzie myśmy byli. Przeważnie kompania K-3, ale inne też były, przeważnie wszystko z Pułku „Baszta”. W nocy przeprowadzono rannych i przeszliśmy w stronę parku Dreszera. Pamiętam, że przeszedłem wzdłuż kamienic pod ostrzałem niemieckim. W pewnym momencie nawet się wywróciłem, bo jak człowiek ma złamaną kość, to robi się trochę niemrawy. Wstałem i poleciałem dalej. Z odciętej części Mokotowa wychodziłem przez przypadek prawie ostatni. Znowu dołączyliśmy do porucznika „Tośka”. Były jeszcze walki, bo Niemcy bardzo mocno atakowali i w końcu okazało się, że się poddajemy.
- Najpierw było zejście do kanałów...
Tak, nawet miałem wchodzić do kanału. Jak mówiłem, byłem ranny i jeśli chodzi o obronę, to niewiele mogłem tam pomóc. „Tosiek” mówi, żeby iść do kanału. Poszedłem. Wtedy jeszcze nie była zarządzona ewakuacja. Jak podszedłem, to prawie nie było ludzi. Patrzę, nie mam nikogo znajomego. Myślę sobie: „Gdzie ja będę chodził z tą ręką po jakimś błocie w kanale?”. Cofnąłem się i z powrotem przyszedłem do oddziału. Nie poszedłem kanałami. Zdaje się, że dobrze zrobiłem. Wprawdzie podobno przeszło ośmiuset ludzi, ale część kompanii przecież Niemcy wybili, bo źle wyszli. Ale wracając [do poprzedniego wątku] – w końcu się poddaliśmy. Broń trzeba było oddać. Niemcy zapędzili nas do jakiegoś dołu, to były fundamenty domu, który miał być budowany. Po drodze pozabierali nam zegarki, różne rzeczy. Przed nami ustawili karabiny maszynowe. Sporo ludzi tam było, pewnie więcej niż tysiąc. To była żandarmeria. Później przyszli Niemcy z normalnych wojsk i zrobili selekcję. Oddzielili rannych od zdrowych. Ranni zostali umieszczeni na furmankach. Później przedostali się aż do Skierniewic.
- Pan był razem z „Rokitą”, bo on był ranny?
Tak, ale oni zostali w szpitalu, a ja byłem ranny, ale chodzący. Najpierw poszedłem z wojskiem, później siadłem na furmankę i pojechałem. Okazało się, że zrobiliśmy grupkę, że tak powiem, z tej samej kompanii. Było nas czterech. Dwóch było obandażowanych, ale w ogóle nie byli ranni.
Tak. Byli obandażowani, chcieli po drodze uciec. Byłem ja i jeszcze kolega „Wilk”, który miał taką samą czeską „zbrojówkę” jak ja. Był lekko ranny w brzuch, ale chodził, miał tylko skórę rozdartą czy coś takiego.
- Gdzie się pan dowiedział, że „Rokita” zmarł w Skierniewicach?
Już po wojnie spotkałem jego brata. Było ich dwóch, jeden starszy, drugi młodszy, ale właściwie identyczni. Tak że jeden drugiego mógł zastępować. Mówię do niego: „Rokita!”, a to był ten drugi. Też miał jakiś pseudonim, ale go nie pamiętam. Mówi: „To jestem ja, »Rokita« zmarł – tego i tego dnia – w Skierniewicach”. Wracając jeszcze... Poszliśmy z transportem rannych; furmanek było sporo, bo i rannych było dużo. W Piastowie postanowiliśmy uciekać z transportu. Niemcy nie za bardzo pilnowali, udało nam się wyskoczyć. Co jakiś czas szedł przy furmankach Niemiec, ale po cichutku udało nam się uciec do chałupy w Piastowie. Było tam dużo bzów. Wskoczyliśmy w bez i czekaliśmy, aż wszystko przejdzie. Rzeczywiście transport rannych przeszedł, nikt nas nie zaczepił. Okazało się, że w Piastowie pełno wojska. Były tam chodniki i słyszę, że idzie patrol niemiecki, gwoździami walą po [chodniku]. Nas czterech siedzi pod parkanem z drugiej strony chodniczka. Któryś (do dziś dnia nie wiem, który) niestety miał za słabe nerwy, skoczył i narobił szumu.
Jak narobił szumu, to nie było wyjścia, tylko trzeba było stamtąd uciekać. Przeskoczyliśmy przez szosę z powrotem na drugą stronę i znowu trafiliśmy na jakiś chodnik. Idziemy. Okazuje się, że z drugiej strony idzie drugi patrol niemiecki. Nas było już wtedy tylko trzech, a uciekło nas pięciu. Jeden mieszkał w Piastowie, drugi miał rodzinę. Tych dwóch się ulotniło. Zostało nas trzech, którzy w ogóle Piastowa nie znaliśmy. Z naprzeciwka idą Niemcy, więc my w nogi. Jeden niestety stracił odwagę i stanął. Uciekliśmy we dwójkę. Przede mną szedł kolega, który był całkiem zdrowy. Wpadł w dół z nieczystościami. Nie było wyjścia, trzeba było wejść do jakiejś chałupy. Wleźliśmy do jakiegoś budynku na pierwsze piętro i zapukaliśmy do drzwi. Na początku nikt nie chciał nam otworzyć. Później Polacy otworzyli i wpuścili nas. Przesiedzieliśmy w mieszkaniu do rana.
- Gdzie zastał pana koniec wojny?
Jeden, który uciekł ze mną – „Mermon”, zapukał do swojego mieszkania w okno. Okazuje się, że jego rodziców wyrzucili z domku i mieszkali obok, a cały domek zajęli Niemcy. Zabili go na progu. Ten, który stanął, też zginął. Trzech, czyli ja, jeden ranny i dwóch zdrowych jakoś się znaleźliśmy i przeszliśmy do mieszkania jednego [z nich]. Chorowałem. Pomogła trochę organizacja, która była w Piastowie, z tym że jeszcze musiałem jechać do szpitala. W szpitalu lekarze opatrzyli mnie błyskawicznie i wyrzucili. Zawieziono mnie furmanką, ale zostałem sam. W każdej chwili groziło mi pojawienie się Niemców. Ci, którzy mnie przywieźli, ulotnili się. Zabrali mnie z powrotem dopiero, jak wyszedłem. Tak ocalałem. Później znalazłem jakąś rodzinę i przesiedziałem aż do wejścia ruskich.
- Dlaczego przyjął pan pseudonim „Sobol”?
Taki mi akurat przyszedł do głowy, nie inny.
- Jak wybuchło Powstanie, miał pan osiemnaście lat. Gdyby pan miał znowu osiemnaście lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Poszedłbym.
Warszawa, 5 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama