Tadeusz Pośpiech „Bóbr”, „Tadeusz”
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie, o swojej rodzinie. Gdzie pan mieszkał?
Jak się urodziłem, to mieszkaliśmy na Żytniej. Tam mieszkaliśmy przy cmentarzu kalwińskim, bo jestem protestantem. Właściwie [mieszkaliśmy] na cmentarzu. Tam mieszkaliśmy do 1937 roku i w styczniu 1937 roku przeprowadziliśmy się na Leszno 20, mniej więcej kilka domów od placu Bankowego. Tam zacząłem chodzić do szkoły, najpierw przy zajezdni tramwajowej, a później, jak się przeprowadziliśmy na Leszno, do budynku, gdzie dzisiaj się mieści Dzielnicowa Rada Narodowa Wola. To jest dawny budynek szkolny, róg obecnej Solidarności, bo to była dawna [ulica] Leszna... Jak ta ulica się nazywa? Żelazna, tam gdzie jest teraz Rada Narodowa, tylko że ona jest po prostu trochę rozbudowana. Tam właściwie chodziłem do wybuchu wojny, bo szkołę zajęli Niemcy i zaczęliśmy chodzić na Żabią do prywatnej szkoły, skąd nas bardzo szybko usunięto, gdzieś w początkach 1940 roku, dlatego że Żabia miała być włączona w teren getta. Później nie została włączona, ale nas wyrzucono stamtąd i zostałem przez swoją nauczycielkę, wychowawczynię, przeniesiony do dawnej prywatnej szkoły Świeżyńskiej-Słojewskiej na Marszałkowską 31. Szkoła w czasie okupacji nazywała się 13. szkoła handlowa czy coś takiego i tam już chodziłem do Powstania.
W tamtej szkole przed Powstaniem w 1944 roku w czerwcu skończyłem trzecią klasę gimnazjalną i tam wstąpiłem [do harcerstwa]. W 1942 roku w lutym zaczęliśmy organizować na terenie szkoły drużynę. Zaczęliśmy organizować, to znaczy uaktualnialiśmy, wskrzeszaliśmy dawną 46. WDH, która funkcjonowała na terenie szkoły. Później zawierucha wojenna wszystko przytłumiła. Przysięgę szeregową składaliśmy już jak się mniej więcej zarysował stan osobowy, o którym można było powiedzieć, że już tworzył drużynę, niepełną jeszcze. W każdym razie składał się z trzech (nie zastępów, bośmy nie nazywali się w czasie okupacji zastępami, tylko patrolami) patroli, ale jeszcze w niepełnym składzie, bo było po pięć, sześć osób. Przysięgę składało się w maju, a później były... Po pewnym przeszkoleniu zostałem patrolowym w „Zawiszy” i dostałem normalny zastęp w drużynie. Tu już nie pamiętam dokładnie, ale chyba gdzieś w grudniu poinformowano mnie, że muszę zdać patrol, bo mnie przenoszą do BS-ów, to znaczy do „Bojowych Szkół”. W czasie okupacji to nie jest dzisiejszy sposób zdania, że robi się zbiórkę, przychodzi ten, który przejmuje, ja zdaję, elegancko, w ciągu jednego dnia, w ciągu godziny czy coś można było załatwić. Trochę dłużej trwało, bo trzeba było zrobić zbiórki. Zbiórki robiło się raczej rzadko i nie zawsze w pełnym składzie. Wykorzystywało się lokal szkolny, bo to było najłatwiejsze, najbezpieczniejsze. Wprawdzie w zastępie byli koledzy młodsi (z młodszych klas), ale gdyby ktoś wpadł, to można powiedzieć, że udzielało się korepetycji czy coś takiego. W BS-ach przechodziliśmy normalne szkolenie podstawowe, takie jakie przechodzi normalny piechur wojskowy, plus jeszcze (już wiedzieliśmy, że do łączności mieliśmy przydział) szkolenie łącznościowe, w miarę możliwości zapoznanie się... Też ograniczone możliwości były, bo łącznicę polową, nawet tą najmniejszą – sześcionumerową, to też owało, i przewieść to gdzieś na szkolenie, to nie było takie łatwe. My nie mieliśmy tych najmniejszych [łącznic]. Mieliśmy trzy łącznice, bo się okazało, bo na dobrą sprawę nie bardzo wiedzieliśmy, dopiero się w momencie Powstania okazało się, że dysponujemy trzema łącznicami, z tym że już nie pamiętam w tej chwili, czy dwie niemieckie były, jedna polska, czy dwie polskie z 1939 roku, a jedna niemiecka.
- Proszę szerzej opowiedzieć o tych łącznicach.
To były normalne polowe łącznice, takie jakie używało wojsko. Normalne polowe łącznice z tymi... Kable wiszą, dzwoni, przełącza. Łącznice były od sześciu do dwudziestu numerów. Już nie pamiętam, jaka była gradacja, czy sześć, czy dwanaście, jakiej były wielkości. Myśmy dysponowali trzema dwudziestkami. To były duże kolubryny. [Było] szkolenie. W międzyczasie było nam potrzebne trochę kabla. Myśmy wobec tego podłączyli się do kabla telefonicznego, który prowadził do... Już nie pamiętam. To było na wiosnę w 1944 roku, miesiąca nie pamiętam. Było nas trzech czy czterech. Nie, było nas więcej, bo dwóch było na... Dwóch kolegów, którzy znali niemiecki, podłączyli się do kabla. Na Polu Mokotowskim stała bateria przeciwlotnicza mniej więcej przy Rakowieckiej, nie tyle przy Rakowieckiej, ale przy ulicy przed Rakowiecką jak się jedzie aleją Batorego. Mniej więcej w okolicach Batorego podłączyliśmy się telefonem, że o ile ktoś będzie dzwonił, to będzie odpowiadał i myśmy zaczęli wzdłuż alei Niepodległości zwijać i dojechaliśmy prawie do... Nie wiem, co tam było, bo było za ogrodzeniem i nie chcieliśmy za blisko podchodzić. Zresztą najpierw było robione rozpoznanie. Jakieś dwieście, trzysta metrów od tego ucięliśmy, ale w międzyczasie był kolega, który co ileś tam metrów przepinał się, że gdyby był moment telefonów z tamtej strony, mógł odpowiadać. Tu było dwóch [kolegów], dlatego że jeden... Były potrzebne dwa aparaty, bo jeden był, a drugi dopinał i dopiero to likwidowano. Dosyć sprawnie to szło. Już nie pamiętam, ale żeśmy dobre kilkaset metrów tego kabla zwinęli. Różnie się kombinowało z kablem, gdzie można było.
Byliśmy używani do różnych... Przychodził rozkaz czy polecenie, na przykład rozklejanie takich jak gdyby plakatów (ale to było mini, niewielkie), pisanie kotwicy. Na przykład na placu Bankowym na kolumnadzie obecnej Stołecznej Rady Narodowej (jak jest główne wejście, to po lewej stronie). Całe szczęście, że po lewej stronie, bo gdybym robił to po prawej, to byśmy już dzisiaj nie rozmawiali. Kompleks budynków Rady Narodowej był wypalony. Malowałem kotwicę i zza rogu z Leszna wyszedł patrol żandarmerii i ja przez ten wypalony [mur] dałem drapaka. Tam były dziury w zamurowanych, bo to było kiedyś w getcie, więc było pozamurowywane i przez cały zespół tych budynków można było przejść na Orlą. To też było trochę głupie z mojej strony, ale człowiek był młody, bo ja, tak się składa (zbieg okoliczności), że 9 sierpnia 1944 roku skończyłem siedemnaście lat. Nie powinno się takich rzeczy robić blisko miejsca zamieszkania. Miałem zresztą dokumenty przy sobie, bo jak w czasie okupacji dostawało się polecenie przeniesienia czegokolwiek... Na przykład przenosiłem na plac Inwalidów, gdzie oddałem pewną paczkę (nie wiem, co było w tej paczce), to musiałem oddać swoje dokumenty i dostałem bardzo ładnie podrobioną tylko legitymację szkolną, bo kenkarty mi nie dali, na zupełnie inne nazwisko, którego musiałem się nauczyć. To do innych celów też wykorzystywano.
- Czy brał pan udział jeszcze w jakichś akcjach poza plakatowaniem, malowaniem kotwic?
Podobno – nie wiem, bo to nie zostało potwierdzone – w pewnym momencie byliśmy włączeni do pomocy dla „Wachlarza”, bo coś im nawaliło, i między innymi mieliśmy za zadanie dostarczanie materiałów na dworzec. Tam była wymiana dwóch jednakowych teczek: stawiało się... Na ogół były to kobiety – dziewczyny, wsiadały w pociąg i jechały dalej. Trwało to chyba około trzech miesięcy i podobno to była jakaś pomoc... Po prostu zwrócono się do „Szarych Szeregów” o pomoc w dostarczaniu materiałów.
- Gdy reaktywowali państwo swoją drużynę harcerską w szkole podstawowej, to reaktywowali państwo spośród ludzi, którzy już wcześniej byli w harcerstwie?
Nie bardzo, dlatego że jak wybuchła wojna, myśmy mieli wszyscy po dziesięć, jedenaście, dwanaście lat, więc nie wszyscy już zdążyli... Ja na przykład miałem wstąpić do harcerstwa w 1939 roku i nic z tego nie wyszło. [Reaktywowaliśmy] wśród kolegów, którzy po prostu... Trwało to trochę długo, od lutego mniej więcej do przysięgi, bo nie wszystkich się chciało. Po prostu do tych, komu się proponowało wstąpienie, trzeba było mieć zaufanie. [Drużynę] kompletowało się na terenie szkoły po prostu z różnych klas. Część później przeszła – ci starsi – do GS-ów jak utworzono „Grupy Szturmowe”, które były później... Wszystkie komendy obwodów miały oddziały osłonowe, prawie wszystkie były geesowskie. Uzupełniało się, to znaczy myśmy dostali jako instruktora do GS-ów kolegę z „Zośki”, a później odwrotnie: jak my to pod szkołę to przekazaliśmy... Okazało się, że przekazał kilku [chłopaków] – dwóch czy trzech – do „Zośki”. To była grupa osłonowa.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Z Powstaniem to było tak, że jak nastąpiła pierwsza koncentracja – to znaczy my to nazywamy koncentracja, ale w wykazie akowskim to jest inaczej nazwane, 25 lipca – zostałem ściągnięty. Byłem u kolegi ojca (jeszcze z wojska z 1920 roku, zmarł w 1920 roku) w Józefosławiu, to jest zaraz za lasem kabackim. Stamtąd przyjechał kolega i ściągnął mnie do Warszawy na pierwszą koncentrację. Koncentracja została odwołana i później już nie wiem, już nie pamiętam dokładnie. W każdym bądź razie wiem, że minęły dwa albo trzy dni. Albo 28 lipca, albo 27 lipca zostałem oddelegowany na punkt alarmowy na Filtrowej przy placu Narutowicza. Dosłownie przez ściany, tam gdzie siedział „Monter”. Oni później stamtąd wyszli i przeszli... Tam siedziałem do 1 sierpnia, do godziny czternastej.
Pierwszego sierpnia byłem na tym punkcie. Rano przyjeżdżałem, jak tylko godzina policyjna się skończyła, i siedziałem tak długo, dopóki mogłem wrócić do domu, a tam zostawały osoby, które były na miejscu. (Były już chyba wtedy [od] 28 lipca, bo to już wtedy był stan gotowości). Chyba koło ósmej czy dziewiątej dostaliśmy informację, że godzina „W” to jest siedemnasta tego dnia. Zaczęło się. Telefony. O tyle było dobrze, że lokal jakimś cudem był wyposażony w dwa telefony, co się w czasie okupacji rzadko zdarzało. Prawdopodobnie jeden był oficjalny, a jeden chyba był połączony po prostu nieoficjalnie na ten okres alarmowy, bo tam niedaleko tego budynku... Zresztą ten budynek stoi, taka secesyjna chałupa po lewej stronie, jak się stoi frontem od bramy, takie bardzo ładne okno. Zaczęli przychodzić. Po telefonach zaczęli się zgłaszać łącznicy. Dostawali... To nie ja załatwiałem. Dostałem polecenie, że jak ktoś się nie zgłosił, bo nie można było przez telefon [wszystkich zawiadomić, jak] po telefonie ktoś się nie zgłosił z Barskiej (tutaj mniej więcej naprzeciwko szpitala) i z Białobrzeskiej tam, gdzie obecnie jest szkoła (te budynki nie istnieją), to dostałem po prostu kopertę i wyszedłem. Po prostu doręczyłem w umówione miejsce po odpowiednim haśle. W każdym razie w tych dwóch miejscach dostarczyłem tą informację. Jak wróciłem... Nie pamiętam kolejności, czy najpierw była Białobrzeska, a potem była Barska, czy odwrotnie. Wiadomo było, że już coś się zacznie.
O czternastej zostałem zwolniony z tego punktu i jednocześnie poinformowano mnie, że mam się zgłosić przed piątą, najdalej za piętnaście piąta (siedemnasta) na skrzyżowaniu Rakowieckiej i Puławskiej. Wróciłem do domu na Leszno, zjadłem obiad, wziąłem swoje przygotowane manatki, a miałem... Zazdroszczono mi, bo miałem hełm z 1939 roku, bo tak się złożyło, że na naszym, nie w samym, ale wokół pałacu Działyńskiego i kościoła w 1939 roku stała kolumna samochodów, a w parku za pałacem Działyńskim były trzy działa przeciwlotnicze, które obsługiwali... Później... Karabinów można było nabrać, ile się chciało, tylko gdzie to pochować. Z pistoletami było gorzej, ale hełmy się walały i wszystkie inne oporządzenia się walały, tak że miałem plecak – normalny żołnierski plecak, hełm i manierkę, i różnego typu wyposażenie. To wszystko było zapakowane. Dosłownie o piętnastej z minutami (nie pamiętam, czy piętnasta dziesięć, czy piętnasta piętnaście) wyszedłem z domu, żeby dojechać. Zdążyłem wtedy na skrzyżowaniu, bo tramwaje chodziły Rakowiecką do pętli przy SGGW, więc na tym skrzyżowaniu była metalowa budka tworząca poczekalnię i jednocześnie siedział wajchowy, który przekładał, bo te [tramwaje], które zjechały z Marszałkowskiej od placu Unii skręcały w Rakowiecką i te, które wracały z Mokotowa, też skręcały. Część z nich skręcała w Rakowiecką, później w aleję Niepodległości. Tam się zgłosiłem. Tam mnie któryś z kolegów odebrał, przeprowadził mnie przez targowisko, które było... Później w tym miejscu wszystko było zburzone włącznie z [zajezdnią tramwajową], bo była zajezdnia tramwajowa na rogu od Skolimowskiej do [miejsca], gdzie dzisiaj jest duży budynek stojący w poprzek. Zostałem przeprowadzony do kamienicy (tych kamienic już nie ma, tam było kino „Moskwa”) do bramy naprzeciwko Państwowego Zakładu Higieny. Tam okazało się, że koledzy już są, bo ja dosłownie za piętnaście czy za dwadzieścia minut piąta się tam zameldowałem. Tam już wszyscy byli, jeszcze chwilę czekaliśmy. Nikt się więcej nie zjawił. Dwóch nie dojechało, bo nasz pluton został podzielony na dwie części, jak gdyby dwie drużyny. To nie był jednoznaczny przydział. Dwie trzecie dostały przydział do Państwowego Zakładu Higieny, a jedna trzecia, jak gdyby drużyna, sześciu czy siedmiu (ilu ich się tam zgłosiło, to nie wiem), było punktem kontaktowym – miało spełniać rolę punktu kontaktowego i miało punkt zborny w naszej szkole na roku Marszałkowskiej i Piłsudskiego. Ulica Piłsudskiego była tam, gdzie dzisiaj przechodzi północna jezdnia Trasy Łazienkowskiej, w tym miejscu mniej więcej. Po tamtej stronie jest Armii Ludowej. Tam była już wytyczona... Kawałek od Marszałkowskiej do Polnej już był rozebrany, nie urządzony jeszcze, ale to była Piłsudskiego. Niestety wszyscy zginęli, bo Niemcy wygarnęli ich niewiadomo kiedy, 3 czy 4 sierpnia wszystkich. W tych budynkach, które były bliżej kościoła Zbawiciela, uratowało się kilkanaście osób, bo już plac Zbawiciela był w rękach Powstańców, więc zdążyli przebiec, a reszta... po prostu wszyscy zginęli. Myśmy właściwie wchodzili do Państwowego Zakłady Higieny przez główną bramę już w czasie, gdy zaczęła się strzelanina. Tam nas normalnie zakwaterowano.
Okazało się, że jesteśmy plutonem łączności. Wtedy dowiedziałem się, że mamy trzy łącznice i chyba sześć czy siedem (już nie pamiętam) telefonów polowych – normalnych telefonów polowych. Zresztą one wszystkie później zostały w Państwowym Zakładzie Higieny, bośmy nie mogli ich zabrać. W Państwowym Zakładzie Higieny byliśmy... I tu jest różnica w zdaniach pomiędzy nami: czy myśmy opuszczali Państwowy Zakład Higieny w nocy z 3 na 4 sierpnia, czy z 4 na 5 sierpnia. Ja jestem zdania, że z 4 na 5 sierpnia, biorąc pod uwagę to, co robiłem. Właśnie pierwszy dzień to nie bardzo można brać pod uwagę. Później były pełne trzy dni, czyli 2, 3, 4 sierpnia i w nocy z 3 na 4 sierpnia zapadła decyzja o wyprowadzeniu. Było nas około dziewięćdziesięciu z czymś ludzi. To wszystko po prostu, schodząc ze skarpy (tam chyba uliczka nazywa się Kaszubska) na Kaszubską po skarpie i później Parkową aż na Chełmską do tak zwanego
priutu, ten cały oddział się wycofał. Były podjęte próby... Przenocowaliśmy.
W następnej nocy była podjęta pierwsza próba wyjścia całego oddziału z Warszawy. Podobno gdzieś na wysokości pomiędzy, w tej chwili to jest Sadyba i Wilanów, to jest właściwie jeden ciąg zabudowy, ale wtedy Sadyba była osobno, była spora przerwa i mniej więcej od Goplańskiej zaczynał się Wilanów. Gdzieś na tej wysokości podobno nasz oddział został ostrzelany. Wyszli po prostu z... Sobieskiego w rowie ostrzelani wróciliśmy na Chełmską z powrotem do klasztoru. Wtedy zapadła decyzja. Przesiedzieliśmy całą noc na polu różnie rozlokowani. Myśmy byli zakwaterowani na strychu budynku gospodarczego, reszta to nawet nie wiem gdzie. Później zapadła decyzja, że część zostaje, a część wychodzi – [wychodzi] tylko pułkownik ze sztabem i z bezpośrednią osłoną, to znaczy też z niepełnym plutonem geesowskim, a reszta towarzystwa, między innymi nasz oddział zostaje w Warszawie. Następnego dnia oni rzeczywiście wyszli z Warszawy, a myśmy siedzieli jeszcze ten dzień i następny, i później zaczęliśmy po prostu trochę się błąkać. Jak ona się nazywała: [ulica] Stępińska, Siedlecka? W jednej z kamienic przesiedzieliśmy dwa dni i w końcu udało nam się przedostać na górę w okolice parku Dreszera. Tam byliśmy przez pewien czas. Dostaliśmy przydział do Komendy Placu i tam właściwie wszystko, jakiekolwiek było polecenie, to się wszystko robiło. Trudno jest po prostu jakoś [to w pamięci] rozdzielić.
- Pamięta pan mniej więcej, jakie rzeczy pan wykonywał w ramach podlegania Komendzie Placu?
Naprawdę trudno mi powiedzieć. Przenosiło się jakieś paczki, jakieś skrzynie, wysyłano nas na przykład gdzieś i stamtąd brało się inne rzeczy i przenosiło w inne miejsce. Tego typu rzeczy [robiliśmy], bośmy nie mieli broni. Pewien oddział pełnił tam przecież służbę wartowniczą, ale myśmy po prostu nie mieli [borni]. Traktowano nas jak piąte koło u wozu. Później „Witold” – nasz plutonowy – w końcu nawiązał kontakt z „Basztą” i tu już nie pamiętam jednej rzeczy: czy to było po tym kontrataku „Baszty” czy przed. Zaczęto nas włączać do kompanii K-4, łącznościowej, i tam normalnie... Mieliśmy kwaterę na Pilickiej i w międzyczasie... To wszystko trwało... W międzyczasie część OS-V wróciła z pułkownikiem Drzymałą i zażądali, żeby część z nas, bo potrzebowali też łączników i obsługi łącznościowej, wobec tego żebyśmy po prostu do nich [przeszli]. Trafiło na mnie. Wtedy „Witold” oddelegował nas pięciu czy sześciu do OS-V z powrotem.
Zaczęło się normalne... Tam, gdzie był oddział, tam i myśmy byli: i Królikarnia, i... Najbardziej utkwił mi w pamięci [moment], jak była próba zdobycia, bo w czasie próby zdobycia koszar dla podchorążych nie byłem. Nie pamiętam, czy któryś z naszych kolegów był tam, czy nie. Ja nie byłem, ale jak próbowano później zdobyć klasztor i kościół, który jest na rogu Podchorążych i Czerniakowskiej... Tam jest jakaś szkoła (nie pamiętam w tej chwili, co tam dokładnie jest). Tam w każdym razie było to obsadzone przez Niemców, to nam się... Tam były oddziały. Nasza grupa dostała, bo OS-V brało w tym udział, rozkaz zapewnienia łączności. Do tego wykorzystywało się częściowo tak zwane szafki i częściowo przeprowadziliśmy szafkami łączność spod centrali, która się mieściła na Piaseczyńskiej, bo w ogóle Warszawa dysponowała czterema centralami, to znaczy główną centralą była PAST-a (dzisiejszy nasz budynek), druga to była PAST-a duża [inna niż na Zielnej? – red.], „mała PAST-a” na Piusa, Kazimierzowska, Mierosławskiego i na Pradze... Nie pamiętam w tej chwili na jakiej ulicy na Pradze. To były główne centrale, a później były podcentrale. Jedna z podcentral była na Piaseczyńskiej na dole przy Dolnej. Tam był trójkąt: Piaseczyńska, Dolna, Belwederska. Piaseczyńska wpadała w Belwederską. Później został skasowany. Myśmy tam szafkami (po prostu ja tego nie robiłem, robił to ktoś inny) doprowadzili [kable] do [uliczki, który była] dwie przecznice przed klasztorem. Okazało się, że już dalej nie możemy w ten sposób ciągnąć, dlatego że następna skrzynka już była w zasięgu ognia i usytuowana tak widocznie, że była widoczna z obsadzanego przez Niemców klasztoru. Z ostatniej skrzynki sprzed Kaszubskiej pociągnęliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów normalnie linią telefoniczną do jakiegoś... Z tym że cała trudność polegała na tym, że ten teren na Sielcach był, poza zabudową wzdłuż ulicy Belwederskiej i częściowo Chełmskiej, właściwie bardzo luźno zabudowany. To wszystko, co dzisiaj jest, to tego w ogóle nie było. Tam były domki jednorodzinne i w większości drewniane, tak że jak poruszaliśmy się między tymi [domkami], tośmy po prostu byli bardzo dobrze widoczni z klasztoru. Nie jest wykluczone, że wgląd w to miała też i żandarmeria z Dworkowej, bo oni byli na górze i mniej więcej... Łączność była normalna telefoniczna, przekazywanie meldunków na linie. Większość czasu spędziłem przy telefonie. Było nas tam trzech czy czterech (nie pamiętam). W każdym bądź razie jak przyszedł jakiś rozkaz z linii z oddziału i trzeba było dalej przekazać, to moim zadaniem było przekazywanie tego do nas właśnie na Piaseczyńską, a Piaseczyńska już przekazywała dalej.
Nie, niestety nie udało się. Tam częściowo się udało, zdobyto i później zostali koledzy wyparci, i niestety atak się nie powiódł. Po prostu to było w ramach chyba (też nie pamiętam) próby przebicia się dołem, połączenia ze Śródmieściem. Chyba trzeba było to zdobyć, bo to była po prostu najważniejsza i najpoważniejsza przeszkoda. W ogóle ten cały atak wzdłuż Podchorążych nie powiódł się. Jak byliśmy w Państwowym Instytucie Higieny na Chocimskiej, to pierwsze, to próbowaliśmy pójść po rannego na Flory, zostaliśmy ostrzelani z placu Unii. Cofnęliśmy się. To było trochę naiwne – przecież po tylu latach okupacji, po zachowaniu Niemców sądzić, że dlatego że idzie ktoś z czerwonym krzyżem, że oni to będą honorować. Ale w nocy podobno tego kogoś udało się stamtąd zabrać. Ja dostałem polecenie i byłem w narożniku... Tutaj przy Flory był wykuty otwór i po prostu [byłem] na punkcie obserwacyjnym od strony Belwederskiej i stacji kolejki wąskotorowej, bo były założone, a poza tym w klapach w dachu były założone trzy punkty obserwacyjne: od strony placu Unii jeden, od strony Dworkowej i w okienku od strony Puławskiej. Żeśmy widzieli to, co działo się na terenie
Flak-Kaserne. Nie wiedzieliśmy, jaki był skutek tego wszystkiego. Tam podobno około trzech dni trwała strzelanina. Oni zdobyli częściowo, wdarli się w teren, później zostali odcięci. Tam wszyscy zginęli.
Zresztą skutek był taki, że moja mama i siostra były przekonane, że ja nie żyję. Moja mama z siostrą trafiły do Ravensbrück – obozu koncentracyjnego – i tam spotkały się z panią, która mieszkała w tym domu na rogu Puławskiej i Rakowieckiej. Ona wiedziała, że ci, którzy... a ja się miałem zgłosić na tym skrzyżowaniu. Powiedziałem mamie, że jadę w to miejsce, więc mama była przekonana, że brałem udział w tej grupie. Nie wiedziała, że byłem dosłownie pięćdziesiąt metrów, bo tyle jest mniej więcej od Puławskiej do Chocimskiej, może troszeczkę dalej, i siedziałem. I ta bezsilność. Wiedzieliśmy, że tam się coś dzieje, a nie byliśmy w stanie, bo na cały oddział ochrony dowództwa V Obwodu to było, o ile pamiętam, trzy czy cztery pistolety typu „Błyskawica”, z tym że dwa nie przestrzelone. Dopiero koledzy przestrzeliwali na strychu już w czasie działań. [Były jeszcze] dwa czy trzy karabiny i kilkanaście czy kilkadziesiąt [sztuk] broni krótkiej, to znaczy parabellum, visy, tego typu [broń] dla oficerów. To była cała broń ochrony sztabu. W naszym przekonaniu nawet teraz, jak ostatnio 1 sierpnia się spotkaliśmy, bo się zawsze spotykamy na kwaterze „Baszty”, bo to jest jedyna kwatera mokotowska, która istnieje, jeden z kolegów poruszył sprawę, że punkt na Chocimskiej nie był fortunnie wybrany, bo właśnie w centrum dzielnicy niemieckiej. Tak że myśmy stamtąd wyszli i nie padł ani jeden strzał.
Gdzieś na Belwederskiej, prawdopodobnie jak Belwederska zakręca w górę, było stanowisko, ilu to nie wiem, jakichś karabinów maszynowych. Wiemy, bo oni w nocy (w dzień też było widać, ale mniej), jak się patrzyło mniej więcej z punktu obserwacyjnego, to oni na wszelki wypadek wzdłuż Belwederskiej puszczali serie pocisków świetlnych, to znaczy nie wszystkie były świetlne, tylko co piąty czy co dziesiąty był świetlny, ale ani jeden strzał, a myśmy wszyscy przecież przechodzili przez teren dzisiejszej ambasady rosyjskiej, pod murami. Tam wprawdzie były jeszcze resztki rowów przeciwlotniczych z 1939 roku i tymi rowami przechodziliśmy; później część [szła] w Parkową, część w [niezrozumiałe]. Później tam przez Lądowa [?] (już nie pamiętam w tej chwili dokładnie którędy). Nie pamiętam którędy, Nabielaka gdzieś nas przeprowadzono, czy myśmy szli kolumną jedną czy wężykiem, też nie pamiętam. To wszystko było w nocy, więc trudno było zorientować się, ale raczej wszyscy szliśmy jako jeden oddział na Chełmską.
- Jakie były następne działania po próbie zdobycia klasztoru, która się nie udała?
Następna historia była taka, że wtedy się to wszystko załamało i zostałem właściwie na dole na Sielcach, przy Piaseczyńskiej dosłownie, jako łącznik. Naprawdę trudno jest mi w tej chwili coś konkretnego [powiedzieć]. Skończyło się to w ten sposób, że zostałem w końcu odcięty, ponieważ trzeba było zlikwidować punkt łączności pod klasztorem, bo on tam przez pewien czas był. Nasi nie zdobyli, ale trzymywali to. Jak Niemcy uderzyli, zajęli Sielce na dole (od strony Czerniakowskiej szły przecież czołgi), to ja zostałem tam, żeby zniszczyć to urządzenie, bo nie było możliwości przeniesienia tego i już się nie przedostałem. Może gdybym poczekał do nocy, to [bym się przedostał], bo na dobrą sprawę była już wtedy sytuacja, że czołgi wjeżdżały w Chełmską, dochodziły do połowy, od strony Wilanowa już prawie dochodziły do Dolnej i tutaj od strony w Nabielaka wjeżdżały w Belwederską, tak że Turecka, tylko ten kawałeczek, została jeszcze wolna i to był cały czas pod obstrzałem, tak że o tym, aby przeskoczyć ten moment, bo czołgi stały, to nie było można. Gdybym poczekał do nocy, to może... Tam zresztą były ruiny spalone później, z willi generała Sikorskiego na rogu Tureckiej. Tam jest zresztą w tej chwili... Myśmy chcieli z inżynier Zawadzką, jak pracowałem w wydziale architektury dzielnicy Wilanów, chcieliśmy tą willę uratować, ale nie dało się. Nie wyrazili zgody, a mury były jeszcze w dobrym stanie, tak że można było ją odbudować. Niestety później na tym miejscu postawili dwa bloki, a później, jak już można było, to postawiono w tym miejscu właśnie popiersie generała Sikorskiego. Może gdybym poczekał do nocy, to może, ale człowiek był już tak zmęczony, tak zestresowany, że wycofałem się. Nie wiem, nie pamiętam, święty Michał, nie, to nie święty Michał ten kościół na Chełmskiej, tam się zaopiekowały mną dwie sanitariuszki. Kazały mi ciuchy, które miałem, bośmy mieli kombinezony, zdjąć. Wykombinowały dla mnie ubranie cywilne: marynarkę, spodnie, koszulę, buty miałem jeszcze swoje, tylko musiałem podkówki i wszystkie gwoździe powyrywać z butów, żeby nie było przypuszczenia...
Później nas stamtąd wygarnęli i gdzieś 20 czy 21 września wszystkich popędzili prosto do placu Bernardyńskiego przez Wiertniczą w kierunku poza Warszawę: Powsin, Powsinek. W pewnym momencie za Powsinem szosa, a wzdłuż szosy powsińskiej (nie było tego objazdu, który w tej chwili tam jest) były urządzone stanowiska artylerii niemieckiej. Zaczął się obstrzał zza Wisły. Zrobił się galimatias, bałagan wśród pędzonych ludzi. Wykorzystałem ten moment i prysnąłem. Dlaczego mogłem prysnąć? Dlatego że wiedziałem, że mam zaplecze w Klarysewie. W Klarysewie była filia Domu Małego Dziecka księdza Baudouina, którego centrala do dziś dnia jest na Nowogrodzkiej, a którego mój ojciec był kierownikiem administracyjnym. Wiedziałem, że mogę prysnąć. Zresztą prysnąłem i tam się zgłosiłem. Później okazało się, że w Powsinie mają budynek przy kościele, który był też zajęty właśnie przez ten dom dziecka, dopóki Niemcy nas stąd nie wysiedlili do Złotokłosu, bo to stało się normalną strefą przyfrontową.
- Przez cały okres Powstania pan nie był właściwie uzbrojony?
Od czasu do czasu zdarzało się, że miałem krótką broń, ale jak była komuś potrzebna, to się pożyczało, oddawało czy coś. Broni nie było. Co człowiekowi po broni, jak do niej nie ma amunicji? Z amunicją było bardzo ciężko, szczególnie do „dziewiątek” było bardzo ciężko.
- Czy zapamiętał pan nieprzyjacielskich żołnierzy? Czy miał pan okazję się z nimi zetknąć w czasie walki albo jeżeli oni byli wzięci do niewoli?
Nas wcześniej wypędzono. Jak Mokotów Górny kapitulował, to znaczy nie było oficjalnej kapitulacji, ale walki z małymi oddziałami, bo duża część przeszła kanałami do Śródmieścia 27 września, a nas wypędzono około 20 września, tak że ja później do niewoli się nie dostałem, chociaż znalazłem się w Niemczech, ale w zupełnie innych okolicznościach.
- Czy był pan świadkiem zbrodni wojennych dokonywanych przez Niemców?
Jakichś formalnych, normalnych egzekucji, to nie widziałem. To znaczy widziałem dwie egzekucje, ale te, które działy się na ulicach Warszawy: jedną na Lesznie i jedną na Piusa (miałem możliwość oglądania). Na Piusa to jeszcze wtedy oni specjalnie nawet kazali [oglądać], później zrezygnowali z tego, ale tutaj to przyznam szczerze, nie widziałem strzelania do ludzi na placu Unii, bo inaczej nie można było. Widać [było], jak tych ludzi jak owieczki wyprowadzali z tamtych domów przez plac Unii chyba, w aleję Szucha, nagle w pewnym momencie widzi człowiek, patrząc z Państwowego Zakładu Higieny, że nagle ktoś się przewraca. Strzelanina cały czas, więc trudno powiedzieć, kto strzelał czy nie strzelał. Przewraca się, wyciągają go. Jakichś takich egzekucji, to nawet tych egzekucji, które podobno były, podobno były właśnie w okolicach skrzyżowania Rakowieckiej z Puławską, to nie było widać, bo te budynki, które były po drugiej stronie Chełmskiej (i jeszcze zajezdnia) zasłaniały, tak że myśmy dopiero widzieli mniej więcej... To jak dzisiaj jest mniej więcej to ogrodzenie koszar, tak że części Puławskiej w ogóle nie było widać z tego punktu obserwacyjnego w dachu, więc trudno powiedzieć. Widać, że ludzie... Jak to określić? Ludzie padali. Był ktoś i w pewnym momencie [padał] nawet od zabłąkanych kul czy trafiało się, na przykład dostało się rozkaz... Jeszcze na początku dostałem rozkaz zaniesienia [meldunku] do budynku na Woronicza po zdobyciu tej szkoły. Trafiłem na moment wzmożonej strzelaniny, wręcz... Między innymi nie wiem skąd i jak, w pewnym momencie tam się wzięły jakieś cywilne osoby. Nie wiem. Nie wiem, czy dwie, czy trzy osoby z tej grupy czy one skądś uciekały te osoby przez pola, nie wiem. Po prostu w pewnym momencie zobaczyłem to. Dwie czy trzy osoby zginęły, to znaczy upadły, a czy zginęły, to nie wiem, bo mogli być ranni na przykład. Jak mi później opowiadali ci koledzy, którzy brali udział na Woli, ale tam była zupełnie inna sytuacja, mniej więcej do Płockiej.
- Proszę powiedzieć, jak ludność cywilna przyjmowała państwa walkę?
W początkach bardzo entuzjastycznie. Dlaczego? Dlatego że dopóki Niemcy próbowali się przebić przez Wolę i byli zajęci Starym Miastem, to myśmy mieli względny spokój. Tak zresztą jak i Żoliborz, Śródmieście, Mokotów, poza lokalnymi w pewnym sensie, nie było jakichś skoncentrowanych ataków czy... Później, jak sytuacja stawała się coraz bardziej krytyczna, to były wypadki bardzo nieprzyjemnej reakcji, nawet od bandytów się słyszało, że jesteśmy winni temu czy tamtemu, już nie mówiąc, że współczuję tym, którzy musieli, bo były takie wypadki, że musieli pójść zawiadomić rodzinę, że ktoś zginął.
- Jak wyglądało pańskie codzienne życie w czasie Powstania? Czy utrzymywał pan kontakt z najbliższymi?
Jakim cudem, jak ja byłem na Mokotowie, a mieszkałem przy placu Bankowym, gdzie zresztą rodziców wygarnięto, wyrzucono 12 sierpnia, bo dopiero od Tłomackiego, od placu zaczęła się obrona na Tłomackie w tej centrali telefonicznej. Dwunastego sierpnia wszystko wygarnęli i spalili całą chałupę, wszystko, tak że w ogóle... Ja odwrotnie, jak pierwsze informacje do mnie dotarły o rzezi na Woli, to byłem przekonany, że rodzice mogli zginąć. Informacje, które dotarły... Poczta pantoflowa miała to do siebie, że bardzo rozdmuchuje pewne rzeczy. Dopiero później, jak już wyszedłem z Warszawy i był kontakt z ludźmi, nim mnie złapali w Podkowie Leśnej i wywieźli, to się zorientowałem, że właściwie pogrom, rzeź na Woli to trwały do Płockiej, mniej więcej do Młynarskiej, a później już... Tam zresztą zginął mój dziadek i mój wujek, bo oni mieszkali na Karolkowej. Ich wygarnęli, ale ciotki i babci już nie rozstrzelali. Wujka i dziadka spędzili do Franaszka, do słynnej fabryki Franaszka. Miejmy nadzieję, że najpierw ich rozstrzelali, a później spalili. Zresztą tam ich prochy leżą na Woli. To było mniej więcej koło 6–7 sierpnia.
- Jak wyglądała kwestia zaopatrzenia w żywność?
To, co się skombinowało, to się jadło, a poza tym jak się przyszło na kwaterę, to się od czasu do czasu trafiło coś dostać. Z początku to nawet nie było tak źle, a później było coraz gorzej.
- Jaka atmosfera panowała w pana grupie?
To jest trudne pytanie, bo to różnie wyglądało w różnych okresach. Pierwsze dni to była euforia, nawet pomimo tego, żeśmy sobie zdawali sprawę, nawet ja – zwykły szeregowiec, młody chłopak przecież – zdawaliśmy sobie sprawę, żeśmy po pierwsze może dlatego, że żeśmy tak blisko byli, nie zdobyliśmy Dworkowej, nie zdobyliśmy domu Wedla na rogu Puławskiej i Madalińskiego, nie mówiąc z Rakowieckiej. Udało się tylko zdobyć budynki SGGW. Zresztą to są rzeczy, o których dowiedziałem się później. To nie są rzeczy, które wiedziałem wtedy, tylko się później dowiedziałem. I nic więcej, ani
Flak-Kaserne – koszary lotników, które są na rogu, ani
Stauferkaserne, węzeł łączności, który jest dalej, ani dzisiejsze SGH, to wszystko przecież, ani więzienia, nic nie udało się zdobyć. Szkoły na Narbutta też nie udało się zdobyć, tak że właściwie na dobrą sprawę z ważniejszych obiektów na Mokotowie, poza szkołą na Woronicza obsadzoną przez lotników, nie udało się nic zdobyć. Tak że nastroje były różne. Myśmy się specjalnie może nad tym nie zastanawiali, bo byliśmy młodzi. Nie analizowało się tego tak, jak analizuje się teraz, to znaczy teraz nie my, ale [inni]. Był rozkaz, trzeba było się przecież... Jest taka sprawa, że w pewnym momencie przed wyjściem przychodzi [rozkaz], zresztą dla pewnej grupy to było może uzasadnione. Zresztą tak mówili koledzy, którzy uderzali na
Flak-Kaserne z zajezdni tramwajowej, że powiedzieli im, że ci, którzy nie mają broni, jak chcą, to mogą się wycofać. Zrobiło to zaledwie kilka osób, reszta... Nikt nie zmuszał do tego, tak że jak człowiek już podjął się czegoś... Sześć lat okupacji, napatrzenie się tego wszystkiego, na to wszystko, a ja szczególnie byłem uczulony, bo widziałem dużo więcej rzeczy niż przeciętny warszawiak, dużo więcej. Dlaczego? Bo mieszkałem w getcie – nie będąc Żydem, mieszkałem w getcie i widziałem, co tam się działo.
- Czy podczas Powstania zaprzyjaźnił się pan szczególnie z kimś ze swojej grupy?
Nie. To znaczy te przyjaźnie, które były przed Powstaniem, ponieważ myśmy byli w tej samej grupie, to później były, ale rozrzuciło nas prawie po całym świecie. [Poza tym] czasy nie były odpowiednie. W 1945 roku na jesieni ci, którzy byli w Warszawie, zostali w Warszawie, ci, którzy przeżyli Powstanie, zostali w Warszawie, zrobiliśmy spotkanie. Spotkaliśmy się u jednego z kolegów. Wtedy jedna z koleżanek, która tam była, powiedziała – to taka dygresja humorystyczna ¬– że rok 2000 tośmy już wszyscy zasnęli w „wielkim gorze”. kto dożyje roku 2000? Jest jedna sprawa: na drugim takim spotkaniu, bo były dwa takie spotkania, gospodarz domu został uprzedzony, żeby więcej tego nie robić, bo się Urząd Bezpieczeństwa zaczyna nami interesować. Na tym się skończyły kontakty.
- Czy w pańskim otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym? Były jakieś msze?
Były grupowe modlitwy, ale ja sobie nie przypominam. Wiem, że odbywały się, ale po prostu nie miałem możliwości trafienia na to.
- Czy zdarzyło się panu podczas Powstania czytać na przykład prasę powstańczą czy słuchać radia?
Tak. Wpadały człowiekowi w ręce, dawano jakąś informację przeczytać, ale oddawało się od razu, ponieważ to wszystko było raczej wydawane w bardzo małych nakładach. Już nawet nie pamiętam, jak... Były dwa czy trzy wydawnictwa. Te wydawnictwa nic więcej... Więcej się dowiadywaliśmy z nasłuchu radiowego, bo przecież niektórzy koledzy z łączności siedzieli na nasłuchu. Ograniczono nam możliwość korzystania z radiostacji, bo podobno okazało się, że radiostacje czołgów niemieckich pracują na tych samych falach i była obawa... Ja nie miałem, ale koledzy, którzy mieli, którzy się specjalizowali w tym, narzekali strasznie, że nie mogą korzystać z radiostacji, które mieli do dyspozycji, a były i rzutowe, i takie.
- Zdarzało się panu dyskutować na temat tego, coście państwo wyczytali czy usłyszeli?
Przyznam się szczerze, że nie pamiętam. Wiem tylko jedno: żeśmy sobie w pewnym momencie zdali sprawę i to chyba dosyć wcześnie – tak w pierwszej połowie chyba już sierpnia, że właściwie o ile nie nadejdzie jakaś pomoc z zewnątrz, to sprawa jest raczej przegrana.
- Jakie były pańskie najlepsze i najgorsze wspomnienie z Powstania? Czy coś utrwaliło się panu szczególnie w pamięci?
Najbardziej mi się utrwaliło, jak w nocy (tylko nie pamiętam, czy to było z drugiego na trzeciego, czy z trzeciego na czwartego [sierpnia]) miałem dyżur obserwacyjny w klapie dachowej od strony placu Unii. Wtedy zaczynały się [pojawiać] (to chyba jednak było z drugiego na trzeciego) pierwsze łuny nad Warszawą, daleko, w kierunku właśnie jak jest Wola. Może to jest właśnie taki pierwszy bezpośredni... Przed tym żeśmy siedzieli, zresztą cały pobyt tam siedzieliśmy jak mysz pod miotłą, ale pierwszy widok czegoś takiego, skala tego, bo dosłownie na całym horyzoncie widać było łunę, a przecież przeżyłem oblężenie w Warszawie w 1939 roku i przeżyłem walki w getcie, które też widziałem bezpośrednio, i później palenie, tak że dla mnie ten widok nie był obcy. I to zostało w pamięci pierwsze. Później było... Najprzyjemniejszy to może był moment, kiedy siedząc na murku, odpoczywając w okolicach Dolna, Piaseczyńska umorusany zresztą, bośmy się przez pewien czas nie mogli [myć], w tym kombinezonie i w pewnym momencie podeszła do mnie jakaś pani, popatrzyła na mnie i spytała się: „Pan Pośpiech?”. Mówię: „Tak”. Co się okazało? Później tą samą osobę spotkałem w Klarysewie. To była osoba, która pracowała razem z ojcem, a ja byłem bardzo podobny do ojca. Wtedy to się jeszcze wiązało z tym, że ona właśnie w tych okolicach mieszkała i wtedy już od dłuższego czasu zjadłem porządny posiłek. To już wtedy był właściwie koniec sierpnia, początek września, tak, początek września, bo już było po upadku Sadyby, a Sadyba padła 2 września. Tak że to było potem. […]
Notatki, które miałem, byłem na tyle nieostrożny... Będąc w Niemczech już robiłem notatki. Później, jak wróciłem do kraju w czerwcu i zorientowałem się, co się święci, a operowałem nazwiskami na tyle, na ile znałem, bo nie wszystkie znałem przecież nazwiska, chociaż tych, z którymi byliśmy najbliżej, tośmy znali; później po ujawnieniu, po przyznaniu nam [praw] kombatanckich, to zniszczyłem niepotrzebnie. Przez pewien czas, dopóki nie wyjechałem na studia do Wrocławia w 1949 roku, to mnie co pewien czas, na początku prawie co kwartał, później co pół roku, proszono do pewnej instytucji, żebym pisał życiorysy. Jak się spytałem tego porucznika – komendanta, że do [Urzędu] Bezpieczeństwa w Konstancie (mojego imiennika zresztą – Tadeusza), powiedziałem: „Panie poruczniku, ale dlaczego ja tak muszę pisać?”. On mi szczerze powiedział: „Nie wiem. Jest pan na liście i muszę pana co pewien czas poprosić o wpisanie. Ale niech pan się nie martwi. Pan jest w dobrym towarzystwie. Na początku jest hrabina Potulicka”. Ja się na to pytam: „Ale czy ona chce wiedzieć, czy ja jestem”. On mówi: „Za dużo pan chce wiedzieć”.
- Co się działo z panem w momencie, kiedy został pan wyprowadzony z cywilami?
Dostałem się do Klarysewa. Byłem tam. Nawiązałem kontakt z komórką AK w fabryce mirkowskiej. Tam trochę robiłem jako łącznik z lasem kabackim, bo mogłem... Od maja załatwiono mi meldunek w Klarysewie. Później nas wszystkich stamtąd wyrzucono, bo to się stała strefa przyfrontowa i cały ten dom wszystkie dzieciaki zostały przeniesione do Złotokłosu. W pewnym momencie dowiedziałem się, że centrala z Nowogrodzkiej została ewakuowana do Milanówka, a wychodząc z domu, wiedziałem, że ojciec jest jeszcze w pracy, więc nie byłem pewien, czy ojciec zdążył wrócić z pracy, czy nie zdążył. Pojechałem do Milanówka. Okazało się, że ojciec wyszedł z pracy. Też nie wiedzieli jeszcze wtedy. W każdym bądź razie wyszedł z pracy, nie było go w Milanówku. Nie złapałem doktor Wierzbowskiej, dyrektorki, więc nie wiedziałem, co robić, a ponieważ w międzyczasie okazało się, że Niemcy w Milanówku robili niezłe obławy i wyciągali młodych ludzi... Jednej nocy przeżyłem taką humorystyczną historię, bo wszyscy spaliśmy w hali fabrycznej pokotem i w pewnym momencie do mojego łóżka (byłem tam zresztą tylko dwie noce) ktoś się pcha. Patrzę, dwie pielęgniarki. Co się okazuje? Wzięły mnie przykryły, zakryły. Później widzę światło i przechodził Niemiec, i patrzył, kto leży. One tam pod dwie spały, więc dwie podskoczyły, wzięły mnie wdusiły. Okazało się, że takich obław jest więcej. Później tam koleżankę ze szkoły spotkałem.
Trzeba wracać. Jak zaczęliśmy wracać kolejką EKD (dochodziła wtedy do Brwinowa, a później piechotą), w Podkowie Leśnej wygarnęli nas z kolejki. Nie wiem, czym się kierowali, bo ze sporej ilości ludzi, która w tej kolejce była, wzięli nas tylko czterech młodych ludzi na bok i wywieźli do więzienia do Grodziska. Tam mnie wsadzili w więzieniu w Grodzisku na trzy dni do samotnej celi. Później mnie przenieśli do głównego budynku i po tygodniowym pobycie – nawet więcej, chyba dziesięć dni [byłem] – w więzieniu, gdzie dostałem trochę baty po nerkach, bo się do mojego nazwiska przychrzanili, bo moje nazwisko w pierwotnej formie brzmiało Pospiszyn (moi pradziadowie byli Czechami), później zostało spolszczone. Chcieli to zrobić, bo to były protektorat, i wtedy mogli mnie włączyć do armii. Wywieźli do Pruszkowa i w Pruszkowie też chyba jeden raz próbowałem uciekać. Udało mi się nawet wyjść. Jeden kolejarz mi powiedział, żebym wykorzystał bramę, którą wjeżdżają i wyjeżdżają parowozy, ale trafiłem na... i poproszono mnie z powrotem. Później wsadzono w wagony i wywieźli. Trafiłem do Berlina. Przeżyłem, normalnie pracowałem w Berlinie w Erkner. Żeby to zobrazować, to tak: pracowałem jak gdyby w Otwocku, a mieszkałem jak gdyby w Pruszkowie, bo mieszkałem na linii Gesundbrunnen – Oranienburg, a Erkner był na południowy wschód – ostatnia stacja
S-Bahn na południowy wschód od Berlina, tak że trzeba było przez cały Berlin przejechać do pracy w [niezrozumiałe] fabryce syntetycznej. Już nie pamiętam którego, 26 czy 25 kwietnia, bo już ostatnie dwa dni nie jeździliśmy...
- Tam państwa była większa grupa?
Cały obóz był w Wittenau Nord. Były normalne baraki. Było nas tam kilkaset osób: kobiety, dzieci. Myśmy byli zakwaterowani w byłej stołówce, bo nas przenieśli... Najpierw byliśmy... […] Berlin ma taki układ: jest tak zwany
Ringbahn, jest układ krzyżowy
S-Bahnu i do tego później jeszcze
U-Bahn – kolej podziemna. Myśmy najpierw byli zakwaterowani w [niezrozumiałe] w dzielnicy, która była na północnym skraju, ale jeszcze w granicach tego
Ringbahnu. Później Niemcy już się przygotowywali, bo wiedzieli, że... W grudniu przenieśli nas poza
Ringbahn, jak gdyby na peryferie, po prostu na peryferie Berlina, bo to jeszcze był Berlin. Granica Berlina to była chyba następna stacja
S-Bahnu czy dwie stacje dalej. Oranienburg Sachsenhausen, gdzie zresztą mój ojciec siedział do końca, to już był poza granicami. Byłem tam. Myślałem, że może uda mi się zobaczyć z ojcem. Później jeździło się, pracowało, przeżyło się dwa naloty dywanowe, bo się trafiło na nieodpowiedni... Znalazłem się w nieodpowiednim czasie, w nieodpowiednim momencie, ale przeżyłem. Niemcy podali, później po wojnie się dowiedziałem, że brało ich wtedy tylko około tysiąca dwustu, a sami Niemcy [wówczas] podali, że trzy tysiące bombowców. Leciało tego rzeczywiście piętnastkami trójkątami, malutkie, niebieskie... Największy nalot, ale to już obserwowałem z baraków, to było w urodziny Hitlera w kwietniu – na początku kwietnia urządzili im takie [urodziny].
- Jak przebiegło pańskie wyzwolenie?
Po prostu w pewnym momencie nagle okazało się, że cała obsługa, administracja obozu w Nord Wittenau uciekła z baraku i za kilka godzin pokazali się pierwsi rosyjscy żołnierze, którzy pytali się: „Gdzie germańcy? Gdzie germańcy?”. Doszli do kolei, bo tam na nasypie szła kolej. Tam była barykada. Chcieli przejść przez barykadę, zostali ostrzelani i zostali. Z tym że trzeba było trochę uważać, nie można było... Jedno, co mnie zaskoczyło: Niemcy wszyscy siedzieli w niemieckich bunkrach przeciwlotniczych. Wszyscy Niemcy z tej dzielnicy – z osiedla [niezrozumiałe], byli w bunkrach i Rosjanie postawili tam warty i pilnowali. Nie wolno było żadnemu żołnierzowi, nikomu tam wejść. Byłem świadkiem, jak złapali jednego żołnierza, [który] zgwałcił Niemkę, postawili go pod mur i rozstrzelali, ale to już nie pierwszy rzut, jak przyszedł, tylko później, jak już przyszło NKWD z czerwonymi wiatrakami. Byłem zaskoczony, bo myśmy mieli ochotę ich dorwać i... ale tak się obchodzono. Włóczyłem się trochę.
Matka i siostry zostały w lutym zwolnione z Ravensbrück. Ten obóz koncentracyjny kobiecy pękał w szwach, w związku z czym od czasu do czasu oni zwalniali na tak zwane półwolne roboty. I siostrę, i matkę zwolnili na półwolne roboty do Reinickendorf – dwie stacje obok. Myśmy się spotkali w Berlinie. Myśmy się umówili, że gdyby nas warunki rozdzieliły, to później się wszyscy spotykamy u ciotki w Łodzi. Zdecydowałem się w pewnym momencie, jak dotarłem w końcu do Reinickendorf i dowiedziałem się, że one wyjechały i pojechały, bo tam jeszcze kilka kobiet było, to jeszcze tam się pokręciłem trochę, tak po prostu szczenięca młodzieńcza ochota. W międzyczasie nasze Ludowe Wojsko Polskie przyszło, z nimi się rozmawiało, trochę pojeździłem sobie po Niemczech i w pewnym momencie doszedłem do przekonania, że trzeba wracać.
Zaczął się powrót. Najbardziej rozśmieszyła mnie pani w
Arbeitskreis. [Pytała], dlaczego tak późno wróciłem, bo [wróciłem] pod koniec czerwca, a wojna skończyła się 9 maja. Powiedziałem jej: „Kochana, wtedy pociągi pospieszne pomiędzy Warszawą a Berlinem nie chodziły”. Były pewne perypetie z powrotem, ale też dzięki temu, że miałem za pasem i walthera, i „belgijkę”, to wyszedłem, tylko za radą oficera radzieckiego, który zauważył u mnie to, wyrzuciłem to do Odry, przekraczając Odrę, bo później udało mi się załapać na samochód – na ciężarówkę. Właściwie rozpięło mi się to i on zauważył. Mówi: „Jak będziesz tu, to wyrzuć”. Wyrzuciłem.
Tak, byłem w Poznaniu. Transportem kolejnym, bo od Odry były już koleje (wagony towarowe z amunicją, z skrzynkami z łuskami amunicji artyleryjskiej), dojechaliśmy do Poznania. W Poznaniu kazali nam wszystkim opuścić [pociąg]. W Poznaniu się zatrzymałem. Byłem dwa czy trzy dni w Poznaniu – około trzech dni [byłem] u znajomych. Później, trudno powiedzieć, że [była] normalna [podróż], po prostu już chodziły pociągi. Załapałem się na pociąg, udało mi się dostać do pociągu i tym pociągiem (już nie pamiętam podróży, ale wlókł się strasznie) dojechałem do Łodzi, z Łodzi do Łodzi Kaliskiej i z Łodzi Kaliskiej już później tam... Znałem adres ciotki, wszystko powiedziałem i doszedłem do... Moi rodzice byli już w Łodzi.
Okazuje się, że jak moja matka z siostrą jechały ciężarówką, to po drodze spotkały się z ojcem, który w pasiaku jechał bryczką. Ich czterech skombinowało bryczkę i w pasiakach jechali we czterech. Zabrały go na ten samochód i dojechali za Odrę. Tam kilka dni ojciec odpoczywał, bo był [wycieńczony]. Jak wyszedł z obozu, ważył czterdzieści pięć kilo, a był mniej więcej mojego wzrostu, więc musiał trochę odpocząć. Później metodą etapową stopniowo przemieścili się do Łodzi, a później do Warszawy – warszawiaków ciągnie do Warszawy. Ponieważ w Warszawie już nie można było wtedy znaleźć jakiegoś kąta, a nasi znajomi ulokowali się w Konstancinie... W tej chwili już nie pamiętam dlaczego, jakim cudem się tam spotkaliśmy i dowiedzieliśmy się o tym, że oni są w Konstancinie. Później znaleźli dla nas lokum w Konstancinie i żeśmy z Łodzi przenieśli się do Konstancina.
- Czy był pan w jakikolwiek sposób represjonowany?
Represjonowany o tyle, że do 1949 roku do swojego wyjazdu do Wrocławia na studia... W 1948 roku zrobiłem maturę, pierwszy raz zdawałem na architekturę, na którą się nie dostałem, to znaczy zdałem egzamin, ale nie dostałem się, zresztą później dowiedziałem się dlaczego. Profesor Kuratowski przechował mnie przez rok na wydziale matematyczno-przyrodniczym. Myśmy mieszkali w Konstancinie na tej samej ulicy, więc znałem profesora. Zresztą poszedłem do niego i powiedziałem jasno, i wyraźnie przedstawiłem sprawę, bo groziła mi trzyletnia służba wojskowa, więc po tylu latach, ja miałem dwadzieścia lat już wtedy. Za drugim podejściem... Okazuje się, że wiceministrem oświaty była wtedy koleżanka ojca jeszcze z przedwojennego PPS-u. Zresztą niedługo potem ją wyrzucili. Ona załatwiła mi wyjazd. Do dyspozycji dała mi Gdańsk, Kraków i Wrocław. Gdańsk odpadał ze względu na to, że miałem zmiany w płucach, a więc kwestia jodu i nadmorskiego klimatu nie odpowiadała, Kraków – okazało się, że były trudności, a we Wrocławiu okazało się, że niby nie ma kłopotu z zakwaterowaniem, bo dysponowaliśmy tam domem studenckim naszym wewnętrznym i został [Wrocław]. Później pomyślałem w ten sposób, że pierwszy rok [będę we Wrocławiu] i później na drugi rok się przeniosę, ale jak po pierwszym roku studiów przyjechałam i zapoznałem się z harmonogramem zajęć na uczelni warszawskiej, a musiałbym mieszkać w Konstancinie, a we Wrocławiu miałem całkiem niezłe warunki, bo miałem osobny pokój, łazienkę do dyspozycji, kuchnię, wszystko w eleganckim mieszkaniu. Zresztą byli zadowoleni ci państwo, [od których wynajmowałem to mieszkanie]. Za wszystko płaciłem siedem i pół złotego, bo mi chcieli dokwaterować [kogoś] inaczej. Byłem protegowanym w pewnym sensie. Doszedłem do przekonania, że nie ma sensu wobec tego się przenosić, bo w Warszawie był układ, że wykłady czy ćwiczenia zaczynały się o ósmej, trzy, cztery godziny i później dwie, trzy godziny przerwy i znów wykłady, nieraz do ósmej, dziewiątej wieczorem. Co miałem zrobić w tym wypadku, nie mając nikogo w Warszawie? Doszedłem do przekonania, że lepiej zostać i zostałem. Skończyłem studia zarówno inżynierskie, jak i magisterskie już we Wrocławiu i na przydział pracy dopiero przyjechałem do Warszawy.
- Czy chciałby pan powiedzieć o Powstaniu coś, czego pańskim zdaniem jeszcze nikt nie powiedział?
Musiałbym wiedzieć, co było mówione. Mam jedno wrażenie, że dzięki Powstaniu Warszawskiemu nie zostaliśmy prawie od razu siedemnastą czy osiemnastą republiką radziecką, tak, jak chciała Wasilewska, Kon i Wasilewski, żeby od razu przekształcić nas. Podobno, bo takie plotki do mnie dotarły, ale już nie wiem od kogo to mogło być, że podobno sam Stalin powiedział, że nie, że kogo jak kogo... On się jednak musiał liczyć, byłoby to pociągnięcie dosyć drastyczne i ordynarne, i zrobienie to, co zrobiono z Litwą, Łotwą czy Estonią, czy z naszymi ziemiami wschodnimi – musiał się jeszcze jednak liczyć z opinią zachodnich sojuszników. Poza tym wiedział, że nie przyjmiemy tego na pewno z entuzjazmem, że nie będzie tu spokoju, a chciał mieć w pierwszym okresie, dopóki się nie usadowił tutaj porządnie i na stałe, szczególnie w Niemczech, to chciał mieć po prostu spokój. Nie wiem, czy takie coś ktoś kiedyś powiedział. Takie jest moje przekonanie, że zapłaciliśmy za to bardzo wysoką cenę, ale że namiastkę tej pseudosuwerenności mieliśmy, bo nie wykreślono jednak [Polski z mapy]. Była to jednak Polska Ludowa, z początku nawet Rzeczypospolita Polska, do 1950 czy któregoś roku, później Polska Ludowa, ale była, ale w 1952 roku zaczęto robić przygotowania do aneksji, bo nie bez powodu na Barbórce 4 grudnia wysokiej rangi przedstawiciel władz powiedział na wiecu: „Niech żyje ojciec narodu polskiego towarzysz Stalin”. Przysłali nam w międzyczasie Rokossowskiego, a z nim w pierwszym rzucie ośmiuset, a później dobiło do tysiąca dwustu oficerów, pułkowników i generałów rosyjskich razem z nim przyjechało i gdyby Stalin nie zmarł w marcu w 1953 roku, to nie wiem, jak by się to potoczyło, a na pewno byłoby później dużo trudniej zrobić to, co stało się w latach osiemdziesiątych i zachować jakąś... […] Myśmy byli jedynym krajem, w którym nie było pokazowych procesów naczelnych władz. Prawie wsadzili Spychalskiego, Gomułkę i [niezrozumiałe], ale do procesu nie doszło. Wszędzie: w Czechosłowacji, na Węgrzech i Rumunii były [procesy] i wyroki śmierci, a myśmy byli jedynym krajem, gdzie udało się jednak w jakiś sposób tego [uniknąć]. Nie wiem, czy historia da odpowiedź, komu to zawdzięczamy. Tak samo z siebie to nie wyszło, ale byliśmy jedynym krajem... Miałem o tyle szczęście, że przeprojektowywałem później ten deptak, który miał Gomułka i Spychalski na dachu X pawilonu. Normalne pomieszczenia się robiło, bo tam część dachu została przeszklona całkowicie, było otwierane i tam zrobili dla nich... Oni mogli wychodzić na spacery, nie wypuszczali ich na teren.
Warszawa, 9 grudnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek