Teresa Stefańska „Ada”
Nazywam się Teresa Stefańska [z domu Pohl]. Urodziłam się w Poznaniu, mieszkałam do dziewiętnastego roku [życia]; wybuchła wojna, jako harcerka byłam skierowana do pani, która nie wiem, jak się nazywała.
- Córka: Pogotowie harcerskie.
Gdzie mieszkałam?
- Córka: Strzelecka mieszkałaś.
Mieszkałam na Strzeleckiej 17. Natomiast jeśli chodzi o moją pracę…
- Córka: Pan pytał o rodzinę, o rodzeństwo, byłaś najmłodsza z sześciorga rodzeństwa.
Było nas sześcioro, byłam najmłodsza. Między innymi właśnie mój brat rodzony, którego spotkałam ostatni raz, wtedy kiedy rozmawiałyśmy, nigdy już jeśli chodzi o nich… Wspominamy, bo on przepadł, nie wiemy, co się z nim stało. Poza tym jeśli chodzi o nas, to byłam najmłodsza, potem była…
- Córka: Halszka od dołu idąc, najstarsza była Janka. Mówmy od góry.
Tak, najstarsza była Janka, potem Adam. Zygmunt.
- Córka: Zygmunt, który właśnie zginął bez wieści, z armią „Poznań”.
Tak. Potem Zofia, Halszka i ja.
- Co robili państwa rodzice?
Mój ojciec był piekarzem, cukiernikiem. Oni to prowadzili we własnym domu w Poznaniu na ulicy Strzeleckiej 17.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Właśnie. Byłyśmy na spacerze, trzy koleżanki byłyśmy, jedna z nas zginęła, znaczy się wtedy już bardzo źle się czuła, zmarła, ale to już nawet nie [warto] tego wspominać. Byłam na takim placu w Poznaniu. Miałam wtedy skierowanie do harcerstwa, to znaczy była taka grupa specjalna, dostałam taki [przydział] do młodzieży. Pracowałyśmy dla opieki dla tych, którzy pracują i przychodzą do szpitala. Była straszna sprawa, bo wypadł samochód, to wszystko było rozbicie.
- Córka: Znaczy samolot spadł.
Nie pozwolili sobie nic zrobić, Niemcy nie chcieli, żeby Polacy robili coś, ale to już wszystko jedno, można powiedzieć, nie trzeba. Jeszcze mieszkaliśmy do momentu, kiedy w 1939 roku, 21 listopada w nocy o godzinie jedenastej wyrwaliśmy wszystkich z łóżka – „Wychodź” – dziesięć minut dla każdego. Oczywiście moi rodzice mieli dać pieniądze, w ogóle najróżniejsze rzeczy, ale wyszliśmy.
- Córka: Znaczy wypędzeni z mieszkania.
Wszystko zostało, całe mieszkanie, sklep. [Mieszkanie] zresztą wielki. Ten człowiek odszedł, mówię o moim mężu.
Nikt nie wiedział, co się stało, dopiero rano do nich zapukali czy coś, stwierdzili, że ich nie ma.
- Córka: Nikt z sąsiedztwa nie był o tym powiadomiony.
Nagła chwila, tak. Potem zawiozłyśmy, nie zaraz, natychmiast, ale zaczęliśmy rozmawiać, pojechaliśmy na Główną. Była straszna sprawa, bo to wszyscy, Niemcy, wszystkie rozróby, było okropnie. Każdy tylko [usiadł] na taki mały siennik, na dwie osoby. Wiało niesamowicie, bo już jednak był [koniec] jesieni. Mieszkałyśmy bez jedzenia, bez niczego, jakąś zupkę czy coś.
- Córka: Dwudziesty grudnia.
Już mówię o grudniu.
- Córka: Wywózka do Warszawy.
Tak. Przeszliśmy przez wielką historię, bo była paskudna, ale wszystko jedno, nie było przyjemnie.
- Córka: Z walizkami, co wynieśliście z domu.
Tak. Pojechaliśmy…
- Córka: Wysiedliśmy na Dworcu Gdańskim w Warszawie, bez pieniędzy…
Najpierw pojechaliśmy w jakimś kierunku, nikt nie wiedział gdzie. W końcu staliśmy po wielu takich przystankach, dołączył się pan.
- Córka: Mamo, ja powiem. Ponieważ brat mojej mamy, Adam mieszkał już w Warszawie. Z Poznania uciekał z uwagi na tę sytuację właśnie jesienią. Skierowała się ta rodzina, czyli trzy córki, rodzice, na ulicę Wilczą, bo mieli tam adres zatrzymania wujka, w sensie takim, że wynajmował pokój.
My czworo byliśmy, bo Janka była, potem wyszła.
- Córka: Potem jeszcze Janka była, ta pani oczywiście powiedziała, że nie może ich przyjąć, ale dała adres na ulicę Kopernika do państwa Krysków.
Nie, najpierw szukaliśmy na Wilczej.
- Córka: Na Wilczą, to już powiedziałam. Tam mieszkali do jakiegoś czasu do chwili, w tych relacjach to jest wszystko szczegółowo podane, kiedy przy pomocy jakichś osób zaprzyjaźnionych, pieniądze, które dziadzio mój zostawił w depozycie [komuś z] rodziny zaraz po wybuchu wojny, zostały przywiezione. Oni wtedy dopiero mieli pieniądze.
Na wiosnę dopiero.
- Córka: Dopiero w kwietniu, tak że do kwietnia [mieszkali] u państwa Krysków, którzy ich nie znali.
W bardzo złych warunkach.
Córka: To mieszkanie na Saskiej Kępie, tam mieszkali.
Bardzo wysoko to jest. Oni nie chcieli takich pieniędzy wziąć, bo przecież wiedzieli, że byliśmy z zewnątrz. Co dalej?
- Córka: Już była organizacja.
Cała organizacja. Najpierw pracowałam w opiece nad młodzieżą harcerską, to inaczej się nazywało.
- Córka: Nad dziećmi ofiarami wojny.
Ofiary dzieci, z koleżanką. Mnie jest bardzo trudno, bo miałam nawet kłopoty z sercem.
- Córka: Cytuję: „Pogotowie harcerskie do sekcji opieki nad dziećmi ofiarami wojny prowadzonej przez druhnę Łapińską. Nurt harcerski krzyżował się często w mojej działalności z »ojczyźnianym«, ponieważ starsze rodzeństwo było już w »Ojczyźnie« od 1939 roku.
- Wiemy już, w jaki sposób pani zetknęła się z tajną organizacją.
Rodzeństwo. Moja przyjaciółka, znaczy musiałam się przenosić do Halszki, do siostry mojej, Ewa.
- Czym pani zajmowała się w ramach działalności konspiracyjnej w „Ojczyźnie”?
Byłam łączniczką.
- Córka: Łączniczką na Delegaturę Rządu, kontakt między nim a Delegaturą Rządu.
Tak jest.
- Córka: Co robiłaś? Co nosiłaś?
Wszystko nosiłam, przede wszystkim albo pieniądze, ewentualnie miałam złotówkę, a myśmy nazywali to „młynarki”. Dosyć trudno powiedzieć, bo jestem taka rozbita.
- Czym się pani zajmowała, bo to było stanowisko łączniczki między Delegaturą?
Córka: [Mama] przejęła też Komórkę Dokumentacyjną AK w sensie łączności punkt przy ulicy Chmielnej, w rejonie Mazowieckiej. Oprócz noszenia paczek z pieniędzmi, nigdy zresztą dokładnie się nie wiedziało, co się niesie, załatwiało się też paczkę organizacyjną, część informacji przekazywało się ustnie, na przykład informację czy wiadomość o jakimś spotkaniu.
Brałyśmy też dowody osobiste.
- Córka: Lewe papiery, dokumenty, między innymi moja mama przyniosła dokumenty mojemu ojcu w Warszawie. Tak się poznali.
Myśmy tyle załatwili po tych wszystkich przejściach i jeszcze moje kłopoty potem, dla mnie już wszystko uciekło.
- Czym się pani zajmowała w ramach komórki dokumentacyjnej AK?
Właśnie kontakty między jedną, drugą, trzecią, czwartą, dziesiątą, dwudziestą, wszystko jedno. Każdy dom, każde mieszkanie, to nie było powiedziane, że dwadzieścia, osiemnaście i tak dalej, taka i taka ulica, w tym miejscu, ta osoba musi pukać w drzwi. Wtedy ta osoba wychodziła, pokazała się, ale nie wszyscy mieli takie możliwości, w każdym razie były inne jakieś umowy albo stukało, albo pukało, jak można było, tak się żyło.
- Córka: Mogę przeczytać. „Do Organizacji »Ojczyzna« zostałam zaprzysiężona przez Witolda Grotta w kwietniu 1940 roku, w lokalu przy ulicy Nowogrodzkiej. Zostałam przydzielona jako łączniczka do Delegatury, miałam pseudonim »Ada«. Do »Ojczyzny« wprowadziła mnie moja siostra, wtedy »Halina Pohl«. Pamiętam, że w lokalu przy Nowogrodzkiej mieszkały jakieś dwie panie, przy składaniu przysięgi był obecny jakiś mężczyzna, w tej chwili jestem pewna, że był to Kirył Sosnowski. Równocześnie pracowałam w sekcji PCK do jesieni 1941 roku. Jedną z moich funkcji było przenoszenie pieniędzy, były to pieniądze Delegatury. Pamiętam też, że jako łączniczka miałam kontakty ze Stanisławem Roskoszem, bardzo często w różnych punktach miasta, w jego miejscach zamieszkania, na »skrzynkach«, często u Kiryła. Bardzo częste były też kontakty z [Antkiem] Bocheńskim, wchodziło się do niego od ulicy Koziej. Na pierwszym piętrze był pokoik, można tam było też często spotkać Kiryła. Od strony Krakowskiego Przedmieścia była to księgarnia świętego Wojciecha, w której Antek pracował. Chodziłam również na Waszyngtona do niego i do Grotta. Natomiast z Tobaczyńskim bezpośrednio niezbyt często się kontaktowałam. O tym, że jestem łączniczką Delegatury, powiedział mi wyraźnie Witold Grott. Zresztą wyczułam z jego głosu, miny, że to było wyróżnienie czy duże zaufanie”.
„Powiedział to pani już w kwietniu 1940 rok?” – „Nie…” Chyba w końcu 1940 lub na początku [1941] roku, każdy z nas był zaprzysiężony w »Ojczyźnie«. W każdym razie moja działalność, i to już chyba w końcu 1940 roku, była związana z Delegaturą i pieniądze, które przenosiłam, były pieniędzmi Delegatury. Dostawałam je nie z banku, lecz od Grotta i zanosiłam tylko w jedno miejsce do Zbyszka Wejcherta (przez j albo i) na ulicę Słowackiego, gdzie chyba stryj jego miał sklep w czasie wojny i szklili okna”.
On też tam pracował – [Zbyszek Wejchert].
- Córka: W „Ojczyźnie”? Myślę, że na pewno tak. [Cytuję:] „Miałam też liczne kontakty z Franciszkiem Myszkowskim, pseudonim »Okulista«, już nieżyjący. Był zatrudniony jako fotograf początkowo w zakładzie fotograficznym pani Nagajowej przy placu Zbawiciela, tam zanosiłam materiały, a odbierałam mikrofilmy, które początkowo przekazywałam Grottowi, a później, gdy już przyjechał mój obecny mąż, zanosiłam do niego, skąd może po sprawdzeniu zanosiłam je na ulicę Targową, gdzie mieszkał jakiś kolejarz, który kursował między Poznaniem a Warszawą, może zresztą na innych trasach też. Pamiętam, że mikrofilmy do wspomnianego kolejarza przenosiłam w wiecznym piórze. Materiały, które mikrofilmował »Okulista«, otrzymywałam od Grotta. Tak było do przyjazdu mego męża, który potem był moim bezpośrednim szefem”.
- Kiedy państwo wzięli ślub?
26 grudnia 1942 roku
- Córka: W kościele Świętego Krzyża, ślubu udzielał kapelan „Ojczyzny”.
Mieliśmy księdza.
- Córka: Który potem zresztą został biskupem Polskiego Kościoła Narodowego.
- Jak się państwo poznali z mężem?
Poznaliśmy się właśnie w naszych pracach. Spotykaliśmy się, on był człowiekiem, do którego przywoziłam pewne sprawy, które potem szły dalej, natomiast inne sprawy wracały do mnie od osób innych. Nie zawsze musiałam wiedzieć, raczej nie, właściwie nie powinnam wiedzieć. Niektóre rzeczy można do nas przekazać, bo trzeba było wiedzieć, jakaś sprawa. Każdy musiał mieć, jeśli chodzi o siebie, o własną osobę, każdy wiedział, że musi powiedzieć, czy przyszłam, do kogo, z czym, do czego w ogóle. Nasza cała robota była właściwie taka cicha, bo każdy mówił to, co wiedział, ale nie wiedział dokładnie, o co chodzi. Były różne momenty, że na przykład trzeba było przewieźć… Musiałam z Piotra [??], nie wiem, czy to była taka ulica, co tu leci… Chodziłam tam po ludziach, zabierałam osobistą walizkę, która była po prostu zapakowana w jakimś, to była walizka, w której była część [powielacza]. Ale myśmy robili różne sprawy, na przykład takie fakty, o których człowiek się nie dowiedział w ogóle, a potem już, jak było małżeństwo, to więcej wiedziałam o tych ludziach, nie konkretnie, co przewozi, ale wtedy były dla mnie pewne rzeczy bliższe od wszystkiego, co było daleko.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
W Warszawie na Żoliborzu, na Kozietulskiego. Tam się bardzo wcześnie wszystko zaczęło, o trzeciej. Jeśli chodzi o nas, nie wiedzieliśmy w tym momencie, co to się stało − świst, świst. Człowiek wygląda, strzeli coś, patrzę, Jezu, harcerze nasi, przecież byli [znajomi] szkolni, młodzież, ale wtedy byli młodzi harcerze. Zostałam sama w małym mieszkaniu.
- Córka: Znaczy z małym dzieckiem, ze mną.
Tak, z panią, która na dole mieszkała tak samo sama, jeszcze pani na górze, wszyscy sami byliśmy.
W pewnym momencie patrzę, idzie tą ulicą…
- Córka: Aleja Wojska Polskiego.
Tak, wszystko zapomniałam. W pewnym momencie widzę, że zbiera się do mnie, patrzą, Matko Boska, on z parasolką.
Z parasolką, jakimś kuferkiem, myślę sobie, Boże, co tu się dzieje, przecież nikt nie przejdzie; przyszedł, [nikt] nikogo nie pytał. Ale to, co się działo obok mojego mieszkania, to była straszna historia, bo tam rozwalili… Przyjechała młoda, znaczy się młodzi ludzie w podziemiu już, zobaczyli, że jedzie samochód z jakimiś tam, nie wiem, nie umiem powiedzieć nawet, zrobiła się straszna [rzeź]. Jedni, drudzy, niesamowicie, pod domem moje siostry właśnie, [jedna] ciągle tylko wołała: „Mój Boże!”. Okropnie. Natomiast druga część osób się odłączyła. Jak się nazywała ta ulica… […] Moja mama parę lat temu, chyba może cztery, po raz pierwszy w życiu od tamtej pory tam była, dwa tygodnie po tym dostała udar mózgu. Opowiadała właśnie o tej historii, twierdzi nawet, że to nie byli Niemcy, tylko „własowcy” w jej pojęciu, powiedziała, że były takie mordy, ze mną się kłóciła, że to nie Niemcy, zdziwiona była, jak to odbudowali. Właśnie wtedy, ponieważ tam przy młodzieży to [zrobiłam] taki porządek troszkę, dlatego że wszyscy się przecież bili, kto złapie, ile to czasu można poczekać. Właśnie z tą młodzieżą, byli chłopcy tacy dwaj, ale to zupełnie młodzi ludzie, z nimi ustawiłam, żeby był porządek, żeby każdy po kolei [wychodził], wtedy było dużo dzieci. Nie wiem, czy tego dnia zobaczyłam harcerki [z torbami sanitarnymi]. Ona tylko chodziła z tym, pytam się, co ona tu robi. „Po prostu pilnuję kogoś, kto tutaj może porządek załatwić”. Natomiast sama powiedziałam przede wszystkim, że jestem organizator przez ten okres okupacyjny, chciałabym wobec tego, żebym jakimś sposobem dostała zaświadczenie. Nie wiem, czy Lela, Lala, Ola już nie umiem powiedzieć tego nazwiska, to znaczy wszystko wiedziałam, ale to wszystko uciekło. Kiedyś przyjechała do nas, na Zajączka, gdzieś w tym okresie spotkałam tą panią Lalę, Olę, nie umiem powiedzieć, ona mi przyniosła taką torbę, pewno kazała przyjechać, bo nie mogę tego powiedzieć, że po prostu wszystko miałam do jedzenia.
- Córka: Znaczy dokumenty, opatrunki.
Tak, oczywiście. Przeżywaliśmy w międzyczasie różne wyjścia… [Ktoś się] skaleczył, przecież to były drobne sprawy, nie było takich tragicznych [wydarzeń].
Tak. Natomiast jeśli chodzi o takie ważne sprawy, to był chyba dwunastoletni chłopiec, mój dom się kończył, zaraz była parkietka, znaczy się jakaś ulica, nie wiem, jak się nazywa. Już po przeciwnej stronie byli Niemcy, ja ci mówiłam, „kałmucy” czy jakieś, ohydne, tacy byli.
- Córka: Nie, [byli to] typowi Niemcy.
Okropni. Proszę sobie wyobrazić, on tylko strzelał, gdzie kto się pokazał to już. W pewnym momencie…
- Córka: To był ostatni okres Powstania.
Tak. Przecież wszystko myśmy mieli powycinane, to przejście czy coś… [Pewien chłopiec] chciał być pierwszy, nie wiem, chciał czy nie chciał. Na środek [jezdni wyszedł] – leży, jest ranny. Leci z niego wszystko, my nie możemy od niego [podejść] i ściągnąć… Potem braliśmy te drutki, pręty i jakoś jeden drugiego ściągnęliśmy tego młodego człowieka. Wzięłam go do siebie, wszystko robiłam, co było można, bo przecież trzeba było to ściskać.
- Córka: To było w piwnicy.
W tym samym momencie weszli do nas, naszej ulicy, my jesteśmy od podwórka, nie front, a my jesteśmy od tej części [ogródka]. Niemcy nadchodzili do nas, w pewnym momencie, jak walnął w nas piorun… Nic się nie stało, ale ten pył był straszny.
Tak. A my ratowaliśmy tego chłopaka. Koło mnie był akurat taki rozkładany fotel.
- Córka: Fotel do spania, bo [już] tam mieszkali.
Położyłyśmy tego chłopaka, w tym miejscu zabierają się do nas, ona mówi, że ona syna …
- Córka: Mama chłopca prosi [tak zwanego własowca].
Wiem. Ona prosiła na wszystko, żeby pozwolili „przejść” do domu – „Nie” – ale właśnie tacy byli ohydni ludzie. Nie mogę powiedzieć, czy on jeszcze żył, bo on przecież już był taki marny, ale wszystko, co miałam, zostawiłam, tą torbę utknęłam za wejściem, powiedziałam, że tam jest coś, moja osobista sprawa [też].
Bo ja szybko, przecież byłam z dzieckiem. Wiadomo, że jeden drugiemu pomagał. To była pierwsza wpadka tego dnia, wieczorem straszna była sytuacja: dziecko [miało] rozerwany brzuch, chyba miał dwanaście lat albo może nie. Znowu trzeba było zająć, znowu nie mam nic, bo przecież wszystko oddałam. Powiązaliśmy troszkę te dzieci, nie wiem potem, co się stało, bo potem mieliśmy straszną awanturę na przejeździe przez [ulicę] Wojska Polskiego.
- Córka: Po wyrzuceniu wymarsz w kierunku Pruszkowa, to był ostatni, ta dziewczynka, co na spokojnie ustaliłyśmy, to było już w trakcie dojścia tych kilkudziesięciu metrów w kierunku alei Wojska Polskiego, a potem już był dalszy ciąg.
Byliśmy w strasznej sytuacji, dlatego że w tym czasie, jak byłyśmy na [alei Wojska Polskiego], jak wybuchło takie świństwo, ktoś mówił, że z instytutu, że stamtąd oni strzelali do nas, coś niesamowitego. Ludzie czarni, krzyczeli, moja przyjaciółka taka obok ze mną, dziewczynka – rozwalona ręka, noga leży, nieżyjąca – okropne, to była tragedia straszna. Potem poszliśmy do kościoła Świętego Wojciecha, tam przetrzymaliśmy do dwóch dni, to znaczy się noc, następny dzień i jeszcze następny dzień. […]
- W otoczeniu jakich osób przebywała pani w czasie Powstania?
Tylko byłam tak, jak powiedziałam.
- Córka: Z kim się kontaktowałaś w czasie Powstania? Halszka, Maks.
Oni byli, to znaczy mój brat…
Mój szwagier. Ona była i żona. Ale potem nie mieliśmy żadnych naszych kontaktów, bo się wszystko poprzerywało. Z tym że jeden z tych moich [znajomych] pracował do końca, strasznie. Oni źle wychodzili, bo ostatnia godzina była straszna – mówię o Maksie Górnym z AL. Ale wtedy nie było gdzie iść, żeby zdziałać.
- Czy pani przez cale Powstanie przebywała w jednym miejscu na Żoliborzu?
Tak.
- Jak wyglądała sprawa zaopatrzenia w żywność, w wodę? Czy były z tym problemy?
To bieda straszna, nic nie mieliśmy absolutnie do jedzenia, każdy, kto coś dał. Muszę nawet powiedzieć, że nie wiem, co jedliśmy naprawdę, nawet nie umiałabym powiedzieć, co jadłam, co mogliśmy zjeść, kiedyś ktoś jakiegoś sucharka. Najpierw mieliśmy troszkę do zjedzenia, ale najpierw to jest pierwsze dwa, trzy tygodnie i koniec.
- Córka: Były zrzuty, przecież mówiłaś.
To na miejscu.
- Córka: Z torbami chodziłyście, to jadłaś.
W czasie okupacji?
Powstania, też mówię, że nic, powiedziałam, właściwie nie wiadomo – kto co dał, bo myśmy nie mieli absolutnie nic, to co miałam [dla] dziecka, chłopiec miał osiem lat.
- Córka: Znaczy osiem miesięcy dziewczynka.
Tak że ta dziewczynka, co gdzie ktoś wody troszkę zaciągnął – dzieci w ogóle nic nie chciały, naprawdę, wcale te dzieci nie żądały, w każdym razie wiem o wszystkich tych, że kłopotów nie ma, tym bardziej że koło nas była straszna historia z Marymontu. Była straszna awantura, ci Niemcy, ci ludzie, którzy tam pracowali [i mieszkali]. Jezus, [Niemcy] wszystkich wytruli, że ta moja sąsiadka z tym dzieckiem takie chyba miało dwanaście dni, leciała do nas, wszyscy w [piwnicy] powiedzieli: „Do domu!”. Powiedziałam: „Wszyscy zostają, było, jest, będzie”. Przecież gdzie ona ma iść do rodziny czy tam kogoś bliskiego, już nie pamiętam, teściowa. Ona potem bardzo mną się interesowała. A to jest mój mąż na dole. Chciałam wszystko powiedzieć.
- Córka: Mamo, pamiętasz, opowiadałaś kiedyś, że gdzieś chodziłaś jakimiś rowami po zrzuty mleka.
To już wtedy u nich.
- Córka: Na Marymoncie jakiegoś konia kawałek.
Żeby to wszystko powiedzieć… Była cała grupa i byli mężczyźni. Teraz każdy co dostanie do zjedzenia, ale za pieniądze, bo jedna osoba chciała to już nie wiem, kto był, czy młody, czy nie, to nie mogę powiedzieć, żeśmy wykopali kawałki takie, jeszcze Rybkowski [był], dostaliśmy tego młodego Zbyszka, też jej zapłaciłam, bo ona nie miała pieniędzy, ale to wszystko, co byliśmy [w stanie zdobyć]. W porównaniu z nami to [gdzie indziej] nie było tak pięknie, bo na Woli było trochę inaczej, aczkolwiek walka była w ostatnich dniach podobno. A w czasie [Powstania] to było cały czas, wiecznie jakieś rowy kopali, czekali. Mój mąż też chodził, bo nic dla niego nie wystarczało, chodził od domu do domu, każdą noc musieli pilnować, a potem, jak przyszedł do domu, to się z tym dzieckiem [witał], które spało zawsze. To była ta właśnie chwila poza domem.
- Jak wyglądała kwestia noclegów na Żoliborzu?
Córka: Gdzie nocowaliście, czy w sowich łóżkach, czy w piwnicach?
Nie, wszyscy mieli [nocleg] u siebie, nawet ci biedni ludzie, […]
- Córka: Jak było z noclegami, ze spaniem?
Powiedziałam, że kto jak miał. Nie było żadnej organizacji. Osobiście nie miałam nikogo, kto by miał jakieś jedzenie.
- Jaka atmosfera panowała w pani otoczeniu?
Bardzo zła, wszyscy, to znaczy nie mówiliśmy, że Polsce coś się stało, tylko to co przyszło i zrobiło z zewnątrz, z Niemcami i ze wszystkim. Zresztą wiedzieliśmy, co się działo za nami, bośmy to słyszeli, bo już po cichu do nas walili, przecież strasznie walili. Przez ostatnie dni to było okropnie. Jeszcze potem było przejście do tego…
- Córka: Atmosfera, to znaczy, że wyście [myślały], co teraz będzie, czy po prostu taka wola przeżycia.
U nas była fantastyczna, bo przecież wszyscy [robili], kto co mógł zrobić. Ciągle mówię, wszyscy ci, którzy przeżyli poza Żoliborzem mieli o wiele lżej, jak wszyscy inni, bo przecież tam nie było takiego piekła.
- Z kim się pani przyjaźniła w czasie Powstania?
To właśnie z tą Luizą [harcerką]. Przede wszystkim jedna rzecz, do apteki to chodziłam na [plac Inwalidów]. Tylko zaświadczenie miałam, na którym było napisane dzień i kto pisał i do kogo.
- Córka: Z kim byłaś blisko, z kim miałaś codzienne rozmowy, spotkania w czasie Powstania?
Mieliśmy tylko swoich, najbliżsi, rodzina.
- Córka: Miałaś kontakt z ciocią Halszką w czasie Powstania?
Oczywiście, bo blisko siebie mieszkałyśmy.
- Córka: Na Krasińskiego 18. To jest siostra rodzona.
- Jak często spotykała się pani z Powstańcami?
Parę razy.
- Córka: Dużo razy czy mało razy?
Często.
- Córka: Czy miałaś kontakt z Powstańcami?
Oczywiście. Szwagier mój jest bardzo odważny, więc było jego dziecko – jedno dziecko miało trzy lata i [drugie] takie paromiesięczne – to był kontakt i cała grupa, która była z nami, bo to przecież nikt nie pytał, kto jest kogo. Wszyscy przygotowani do pójścia, jak trzeba iść, to wiadomo o kogo chodzi. Czy jak ktoś wracał, do tych ciężkich spraw do nas nie doszło, przecież tych ludzi się organizowało bliżej, tu odpadł pies albo ktoś w głowę dostał, wszystkie kaleczki, które są, bo nie można o wielkich sprawach, ale wiem, że było to, co mówiłam…
- Jaki był państwa stosunek do Powstańców?
Stosunek był bardzo wspaniały, tak że można naprawdę być zachwyceniem, że tak było cudownie.
- Od kogo pani w czasie Powstania dowiadywała się, co się dzieje w innych częściach Warszawy?
Wszystko wiedzieliśmy, zawsze ktoś nam doniósł czy jakimś sposobem zawsze coś wiedzieliśmy o wszystkim, co było okropnie. Naprawdę to były straszne chwile, to cośmy widzieli, co się działo za nami, a jeszcze człowiek nie wiedział, do kogo to będzie, bo przecież nie wiadomo było samemu, do nas też padały przecież różne historie, bo do nas przecież wiedzieli co robić.
- Zdarzyło się pani w czasie Powstania słuchać radia albo czytać jakąś prasę?
Tak. Mieliśmy sąsiada, nazywał się Hors, która u mnie pracowała. To byli państwo, którzy mieszkali u brata, który miał inne nazwisko jak ona sama. Ona była w takiej sytuacji, że miała tak chorą nogę, że nie mogła wyjść, oni mogli odejść od siebie, nie umiem powiedzieć, co mieli. W każdym razie cały czas okupacji pracowałam.
- Córka: Czy słuchałaś radia, czy czytałaś gazety?
Mieliśmy, ale bardzo mało.
Nie. Był taki kolega, który przychodził od czasu do czasu. Informację miałyśmy. Jeszcze była straszna chwila, jak na Żoliborz przyjechała, nie wiem, kto to był, przyszli i wszystko zabierali. Moja siostra miała maleńkie dziecko, błagał, wszystko zabrali, bo musieli to zrobić, bo musieli iść dalej.
Harcerze. Nie umiem powiedzieć.
Nie, to byli ludzie normalnie zorganizowani, zorganizowana góra.
- Córka: Pierwszy raz słyszę.
Cały czas o tym mówię, tego nie opowiadam, nie wyglądałam, tylko Halszka, nie mogli nic nie mieć.
- Były jakieś teatrzyki na podwórkach albo jakieś koncerty?
Nie, nic nie było. Trochę dzieci się pobawiły, ale przez chwilę.
- Czy zetknęła się pani w jakiś sposób z aktami ludobójstwa dokonywanymi przez Niemców?
Nie.
- Jakie było pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Wszystkie dni, co opowiadałam. Tamci stali, walili na nas, inni aleją [Wojska] Polskiego szli do nas, natomiast to, co się tam działo, to było okropne, ludzie byli w strasznej sytuacji. To była taka straszna chwila, wszystkich mężczyzn zabrali, nie wiadomo gdzie, co się stało z nimi, w każdym razie poszliśmy. Jeszcze na ulicy rozwalali ludzi, którzy wychodzili do kościoła. Wszyscy strzelali do ciebie.
- Córka: Mamo, czy tobie chodzi o to, jak wychodziliście w kierunku Pruszkowa.
Ciągle jesteśmy w tym stanie. Myśmy szli grupą wszyscy razem.
- Córka: Najtragiczniejsze wspomnienie w czasie Powstania.
[Z tym] Tadeuszem – to było okropne i jeszcze przy pompach, też wszyscy się bili, ale to wszyscy, kto był silniejszy niestety.
- A jakie było pani najlepsze wspomnienie?
Nie miałam żadnych.
- Co się najbardziej pani utrwaliło w pamięci?
Nic nie pamiętam, żeby mieć jakieś uczucie, że coś miłego czułam, nie.
- Zostali państwo pod koniec września…
Córka: Października. Chyba mam zapisane, chyba 29 października…
- Jak przebiegało to wysiedlanie, co się dalej z państwem działo?
Straszne.
- Córka: Wyrzucili was, wszyscy wychodzili aleją Wojska Polskiego
Ale kawałek przechodzimy do następnego domu, doszliśmy do tych domów, część cmentarza.
Zawieźli nas do kolei, żeby tam dotrwać do końca. Najpierw poszliśmy do Świętego Wojciecha [na Woli]. Była straszna chwila, bo byli wszyscy ludzie, [którzy byli] chorzy. Jeśli chodzi o noc, mieszkałam właśnie w tym domu, [u mężczyzny], który był Żydem.
- Córka: Był lekarzem wyznaczonym przez Niemców, doktor Edek Kowalski, który był pochodzenia żydowskiego, [Niemcem] mówiącym głównie po niemiecku, taka dygresja, muszę to powiedzieć. W 1938 został wysłany na studia do Poznania.
To było wcześniej, w 1935 roku.
- Córka: Tak się zrobiło, że on się przemienił w odwrotną stronę, ale coś w tym liście było takiego, bo przecież jak z Bamberii przysłali dla zgermanizowania rolników, to oni potem w procesjach Bożego Ciała chodzili. Ten pan doktor Kowalski, lekarz medycyny, on był farmaceutą. Spotkał tam rodziców i ojcu mojemu dał zaświadczenie o chorobie, co ja nie wiem, jakiej [niezrozumiałe] i powiedział, że w Pruszkowie musi się zgłosić tylko do lekarza o konkretnym nazwisku.
Bo myśmy byli w strasznym stanie, byliśmy biedni ludzie. Potem przyszliśmy właśnie do Pruszkowa. Idziemy do [Kościoła Świętego Wojciecha], patrzę, stoi właśnie ten Edek Kowalski. Oczywiście myśmy wszystko wiedzieli, co jest z nimi, [ja] przecież wiedziałam. (Teraz wewnętrznie jest co innego, mówię co innego). Oczywiście nikt tego nie mówił o tym, że tak było, on był przede wszystkim do tego, że wszyscy ludzie myśleli, że to jest Polak mówiący normalnie.
- Córka: [Potem] był Polakiem, dyrektorem Instytutu [Hematologii].
Naturalnie. Jeśli chodzi o niego samego, to trzeba powiedzieć, że on nam pozwolił wyjść wcześniej, żeby nie siedzieć za długo w tym [kościele] i powiedział: „Ty pójdziesz do Niemiec, a ty pójdziesz gdzieś do domu, ale tak musi być”.
- Potem z kościoła zostali wypędzeni państwo do Pruszkowa?
Tak. Potem na dworzec i pojechaliśmy do Pruszkowa.
To co się potem działo… Weszliśmy i wtedy były pomidory zielone, wszystko ludzie [wzięli] do jedzenia, byli ludzie, którzy to jedli, my nie. Potem była taka okropna sala, nic nie było, puste hale, nie było gdzie przysiąść, okazało się, że [mamy iść] do lekarza, który może coś powiedzieć. Lekarz, który [tam] czekał, żeby on powiedział mojemu mężowi, że jest niebezpiecznie, jeśli chodzi o płuca, bo przecież bardzo źle wyglądaliśmy. Poszliśmy do swojego normalnego zajęcia, chciałam iść do domu, ale było tak słabo, że już nie miałyśmy siły. Jeszcze nocowałyśmy i [był] następny dzień, w którym nas wywozi, ale przecież, żeby mieć takie zaświadczenie, to trzeba było oddzielnie żyć z tymi normalnymi ludźmi. W pewnym momencie ja też jakiś kubeczek czy coś, bo ja wszystko załatwiałam do tych dzieci, które miały, może pani do kubeczka. I wrzeszczą, żeby wyjść, zabierają się ci ludzie do wyjechania. Jestem ja i mój mąż, wszyscy razem, niby chory i tak dalej. W ten sposób przyjechaliśmy, ale tak, [ja] przyszłam do tego żołnierza, że chciałabym [tu leżeć], gdzie jest taka [budeczka], a on powiedział: „Nie, tu oni będą nas pilnować”. Natomiast jak usiadłam po tej stronie…
- Córka: Mama, mówisz o wagonach?
Tak.
- Córka: To były odkryte węglarki.
Otwarta dziura i wszystkie dzieci siedziały tam. To co się działo w nocy, to było w ogóle nie do opowiedzenia, dlatego że lało niesamowicie, dostałam jakiś kubek, siadłam, to była reszka – [puszka od konserw], ale to taka maleńka. Przecież to dziecko całą noc się nie obudziło, siedziała skulona w okropny sposób. Dzieci były spokojne, żadnego krzyczenia nie było, a były [bardzo złe warunki].
To też racja. W każdym razie w pewnym momencie jak lunęło, to myślałam, że nas zabiją.
- Córka: Deszcz padał straszny.
Deszcz, ale już było ciemno, była straszna sprawa, nie będę opowiadać, bo przecież to przypadki i tak dalej, nawet nie chciałabym pominąć [już].
- Kiedy zostali państwo wywiezieni?
W pewnym momencie jechałyśmy, co chwila ktoś [coś] wrzucał do nas, kobiety rzucały w jakichś butelkach, żeby coś zrobić, [człowiek by się bał], bo przecież nie wiadomo co. Do Jędrzejowa zajechałyśmy, kawał przed wejściem na takiej wysokości, żeby załatwić swoje sprawy.
- Córka: Oni się mogli załatwić.
A myśmy uciekli. Ponieważ moja siostra, przyjaciółka, która zginęła potem w czasie okupacji, wiedziałam, że w tym Jędrzejowie [mieszkała, wiedziałam] po prostu o niej, wobec tego idziemy ulicą. Teraz myślę sobie tak: „Gdzie my jesteśmy, czy już jesteśmy na miejscu, czy jedziemy do drogi, nie mogę sama powiedzieć”. W każdym razie to, co się ze mną działo, żeby przejść ten kawał do domu, to jest okropne, bo widzimy oficerów, teraz co, cofnąć, zostać, zrezygnować, idziemy. Normalnie idziemy, byle jak, przecież to dzieci biedne i to dziecko też, ale idziemy. Stanęli za nami, ale nie patrzyłam, tylko tak bokiem i puścili nas, przecież [oni] nie wiedzieli, kto tam jest. W pewnym momencie stoi pani, pytam się: „Czy państwo Firlikowie tu mieszkają?”. − „Tak, niedaleko”. Tam już ludzie naprawdę fantastyczni, zrobili nam wszystko, to co było, dobrze i źle; byliśmy tak zmęczeni, że nie mogliśmy nawet wiele rozmawiać ze sobą. Posiedzieliśmy jakiś czas, już nie chcę mówić o Częstochowie, tylko w ogóle mówię. [Potem] pojechaliśmy do Krakowa. Jak przyjechałam do Krakowa, pojechaliśmy do domu, już nie umiem powiedzieć, jak to wyglądało, w każdym razie dotarliśmy do [państwa] Roskoszów. Była jego żona, starsza pani, mama i jedna córka, a on był z drugim synem, bo brali ślub.
- Córka: Na Spokojnej 7 [w Krakowie].
Czekaliśmy na jakieś ewentualnie przejścia, bo nie można było przecież na jednym miejscu siedzieć w trzy osoby. W każdym razie była to pani i pan Kolipiński, i w pewnym momencie ich złapali i wywieźli.
- Córka: Może ja powiem. W Krakowie była trudna sytuacja, [czyhali na] warszawiaków, i robili rewizje w mieszkaniach. Moi rodzice nie mieli tych dokumentów, bo dopiero przyjechali, ale w międzyczasie przyszedł Kolipiński, Świetlik… „Ojczyzna” już tam była, bo była po całej Polsce rozsiana. Oni byli już z Warszawy wcześniej i akurat było [to najście] na mieszkanie... Najpierw byliśmy jeszcze u nich, jeszcze jak byliśmy u Kolipińskich, to był pierwszy raz, a potem był drugi raz. Po paru dniach puścili nas, to mówię. Oni zwolnili, potem okazało się, że harcerki zorganizowały nam taki dom jeden, w którym były tylko dwie panie, które były w obozie. Jedna matka była w obozie, a druga [tam]. Była jedna dziewczyna, która miała szesnaście, druga miała osiemnaście lat, wszystko co było w tym domu. Z Katowic ktoś mieszkał, potem było jeszcze małżeństwo, znaczy pani i pan, i my byłyśmy.
- Córka: To było w Krakowie.
To już jest dalszy ciąg w tym następnym domu. Jeśli chodzi o mieszkanie, trzeba było dbać o dziecko, cały czas nosiłam na ręce, coraz byłam słabsza i ledwo przechodziłam. W pewnym momencie taką dziewuchę zostawili u siebie w [wózku], do sklepu poszli, tak patrzę, tego dzieciaka posadzę chyba. To była bardzo ciężka chwila, myślę sobie: „Boże, już nie mogę jej nosić”. Oczywiście poszłam bez dzieci, [bez wózka]. Potem muszę jeszcze powiedzieć jedną rzecz, że w pewnym momencie przyjechali do nas Kolipińscy, skąd przyjechali, to nie wiem. Ona przyszła i chciała się wyprać, mówię: „Słuchaj, przecież to jest okropne, to nie jest już szare, tylko brudne”. − „Do śmierci tak będę chodzić”. Za trzy godziny przyjechali Niemcy i zaczęła dopiero rozrabiać. Swoje mieszkanie mieliśmy, wszystko jedno, trzeba było zameldować. Już nie chcę mówić o tej koleżance, która była, bo pojechała, męża zabrali, to dziecko zawiązałam, nie pamiętam czym, czymś do nogi i ubikację, i poleciałam szukam [męża]. Co oni z tymi ludźmi zrobili… Dowiedziałam się od pani Kapłańskiej, powiedziała nam o tym, że [mąż i Kopiliński] pojechali [w kierunku obozu].
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Najpierw [przeżyłam] straszną rzecz, bo przecież myśmy pojechali, w pewnym memencie byliśmy u mojego znajomego w Nowym Sączu, jego przyjaciel jeszcze sprzed wojny. Przyjechałam z tym dzieckiem. Jechałam [tam] od szóstej godziny cały dzień do następnego dnia, chyba o czwartej czy piątej, po prostu wychodziliśmy wszyscy. Byłam tak wysoko, myślę sobie: „Boże” – miałam nogę sztywną, już nie wiem którą, dziecko na ręku, walizkę, torbę, wszystko miałyśmy.
[…] [Byłam raz u nich. Powiedziałam gdzie mieszkam, czego do dzisiaj się nie nauczyłam]. Doszłam z trudem, bardzo daleko ci Niemcy, bo oni przyszli do nas już bardzo grzecznie, bo przecież oni czekali tych Rosjan. Wobec tego oni już byli w Krakowie. Pół po polsku, pół po niemiecku trochę mówiłam, że spać i tak dalej, powiedziałam, że niech weźmie tę walizkę, torbę i pojechałyśmy do niego. Jak to daleko, jak my teraz idziemy, to [ja] widzę. Przyszliśmy i zastałam męża mojego i to nie był koniec, bo była ta sama noc, rano, bo to przecież ziąb, huk niesamowity. Okazuje się, że wszystkie bomby, zamek czy coś, to wszystko wyleciało po prostu. Wtedy kazali uciekać. Potem już bym nie chciała tego opowiadać.
- Kiedy ostatecznie państwo wrócili do Warszawy?
Myśmy nie mogli stamtąd wyjść. Jeszcze muszę powiedzieć. Przecież w Nowym Sączu weszłyśmy do mieszkania ich kolegów i okazało się, że to była żydowska rodzina. Nie pamiętam, jak nazywała się ta kobieta, przecież jest teraz w Gdańsku, profesor. To było coś fantastycznego, przez niego dostałyśmy się do Niemiec. Przecież myśmy leżeli na ziemi, okropnie, przecież najpierw byliśmy u nich w Warszawie.
- Córka: Jak w Warszawie? Co ty mówisz? Jesteś w Nowym Sączu.
Żeby od nich się wydostać. Oni po prostu wynajęli dla mnie mieszkanie prywatne w Nowym Sączu i tam właśnie poznałam tych państwa.
- Córka: Tą żydowską rodzinę.
Z tym że niebieska dziewczynka rzeczywiście. [On nam pomógł wyjechać]. Za dwa czy trzy dni, nie wiem skąd, powiedział, że jest gdzieś, jedzie do Poznania. To my lecimy gdziekolwiek, jak wchodzimy, to też niewiadomo, zajechałyśmy do Katowic, weszłyśmy do hotelu, [w] którym, matka jednej z pań, pamiętała [męża], bo oni prywatnie jakieś mieli sprawy. Zobaczyła tego dziadka.
To było niedaleko domu i ja z Jolą i jeszcze jakieś dziecko, wszystkie dzieci do wanny. Potem następny dzień znowu się dowiedzieliśmy, gdzie jedzie, już była w Poznaniu w międzyczasie. Już nie mogę rozmawiać…
Warszawa, 24 czerwca 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek