Tadeusz Paczkowski „Czeremosz”
Tadeusz Paczkowski, urodzony w Płocku 29 lipca 1927 roku. Zgrupowanie „Gurt”, Śródmieście Północ, pseudonim „Czeremosz”, stopień wojskowy: kanonier, czyli odpowiednik strzelca, bo to była artyleria, więc artyleryjskie stopnie.
- Pan urodził się w Płocku, mieszkał pan w Płocku. Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Gdzie pan dokładnie mieszkał, czym zajmowali się pana rodzice, czy miał pan rodzeństwo?
Urodziłem się w Płocku, ale w początku lat trzydziestych rodzina mojej mamy zakupiła pod Płockiem (dwanaście kilometrów stąd w kierunku Włocławka) gospodarstwo rolne i młynarskie. Tam przeniosłem się wraz z najbliższą rodziną do miejscowości Radotki nad rzeką Skrwą. Parafia i szkoła, w której rozpocząłem w 1935 roku naukę, była w odległym o trzy kilometry Siecieniu; właśnie tam, w wiejskiej szkole do 1939 roku skończyłem pięć klas. Od września 1939 roku niestety do szóstej już nie poszedłem, bo wybuchła wojna.
Tak, siostrę, ale już niestety kilkadziesiąt lat temu w wieku dwudziestu jeden lat zmarła, w 1953 roku.
- Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Dowiedziałem się z komunikatu radiowego, że wojna wybuchła. Wtedy miałem lat dwanaście. Odczucia dwunastoletniego chłopaka, świadomość przyszłych losów czy niebezpieczeństw mających nastąpić z tego tytułu, nie trafiały do mojej świadomości. […]
- Pan był we wrześniu 1939 w Radotkach. Co się wydarzyło? Weszli Niemcy?
Za moment chcę do tego wrócić. Jeszcze tylko dodam, że kilka dni przed wybuchem wojny widziałem się po raz ostatni (na następnych siedem lat) z ojcem, który był oficerem rezerwy w stopniu porucznika i został powołany do odbycia dalszej służby wojskowej jako oficer rezerwy. Został skierowany z Warszawy do Wołkowyska, tam został powołany na komendanta transportu wojskowego. [Brał udział] w przewiezieniu z rejonu obecnej Białorusi (czyli z Wołkowyska) przez terytorium Polesia i Wołynia transportu urządzeń czy materiałów wojskowych do Gródka Jagiellońskiego pod Lwowem. Niestety na Wołyniu 17 września transport został zatrzymany przed stacją kolejową, tylko w tej chwili nie jestem pewien, czy to było w rejonie Łucka, czy Sarn, w każdym razie na Wołyniu. Ojciec wysłał gońca do dyżurnego ruchu w tej miejscowości, w której transport został zatrzymany. Goniec przyniósł wiadomości, że transport dalej nie pójdzie, ponieważ tereny za tą miejscowością są zajęte przez Armię Czerwoną. [Ojciec] wydał rozkaz zabrania najważniejszych rzeczy z transportu i wycofania się na zachód. W okresie wycofywania znalazł się w obrębie działania Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” generała Franciszka Kleeberga. W okresie od 18 czy 19 września do 5 października grupa generała Kleeberga na jego rozkaz skapitulowała i ojciec 5 października dostał się do niewoli. Niestety całą okupację był jeńcem Oflagu II D na Pomorzu Środkowym, w miejscowości ówcześnie Gross Born, a obecna nazwa Borne Sulinowo, w rejonie Szczecinka.
- To wszystko panu tata później opowiedział, jak wrócił z niewoli?
Nie, mimo że to były warunki wojenne, była korespondencja ze strony jeńców z rodziną i przede wszystkim mama i przede wszyskim ja miałem kontakt z ojcem. Korespondowałem w czasie od 1940 roku aż do okresu przedpowstaniowego… Wrócę do roku 1940 […], [do tego,] co [działo się] z dalszą rodziną: w 1940 roku Niemcy zajęli gospodarstwo rodziny mojej mamy. Przez rok czasu pozwolili nam łaskawie pozostać w części domu mieszkalnego. 11 stycznia 1941 roku byłem świadkiem dramatycznego dla mnie wydarzenia, jakim była tragiczna śmierć mojej chrzestnej – mamy siostry, która została zastrzelona przez żandarmów niemieckich, miejscowego gminnego posterunku. A dlaczego? Została zastrzelona, bo gdy wybuchła wojna, coś z umysłem było nie tak – dostała choroby umysłowej, a wiadomo, że Niemcy wszystkich ludzi starych, małych, upośledzonych, niszczyli od razu. Zapadł wyrok, o którym żeśmy nie wiedzieli. Weszli do pokoju, a mieliśmy dwa pokoje, w jednym właśnie moja ciocia przebywała, a ja byłem z mamą i drugą siostrą mojej mamy w sąsiednim pokoju. Coś zaszwargotali, zapytali widocznie, gdzie jest ciotka. Jeden z nich wszedł do sąsiedniego pomieszczenia, wyciągnął pistolet i zaczął strzelać. Po serii strzałów, upadła na podłogę, więc on wycofał się, ponieważ miał rozładowany pistolet. Wyszli na moment. Za chwilę mama i druga ciocia podniosły [chrzestną] z podłogi, przeniosły na kanapkę, na której w sąsiednim pokoju sypiała. Oni widocznie się zorientowali, że nie osiągnęli celu, bo mama czy ciocia, powiedziała: „Chodź, ona żyje” – i położyły ją na kanapce. Oni za chwilę wrócili. Jeden kazał wyjść, a drugi, ten który pierwotnie strzelał już do leżącej, jeszcze oddał serię strzałów, niestety śmiertelnych. Jak żeśmy potem obliczyli, dwa dni po śmierci, gdy była już ubierana do trumny, na całym ciele znalazło się piętnaście pocisków w różnych miejscach: w głowie, w tułowiu, w nogach, rękach. To było dla mnie przeżycie… To był 11 stycznia 1941 roku. Na przełomie lutego i marca wysiedlili nas całkowicie z gospodarstwa. Znaleźliśmy się we wsi u sąsiadów. Tam po kilku tygodniach pobytu, część mamy rodziny postanowiła, że trzeba przenieść się do Generalnej Guberni, konkretnie do Warszawy, z jednej strony w celu uchronienia na przykład mnie czy młodszego rodzeństwa ciotecznego przed wywózką na roboty, a z drugiej strony [była] możliwość kontynuowania dalszej nauki. Tak zwane szkoły powszechne (odpowiednik podstawowych) oraz szkoły zawodowe były na terenie Warszawy czynne, więc w okresie od marca do września 1941 na tak zwanych kompletach tajnego nauczania przerobiłem zakres klasy szóstej […], która umożliwiła dalszą naukę od września 1941 roku w szkole powszechnej. Wraz z mamy rodziną zamieszkałem w Warszawie na ulicy Nowy Zjazd 6 mieszkania 5. To była kamienica stojąca na rogu Nowego Zjazdu i Wybrzeża Kościuszkowskiego. Jedyny budynek z całego Nowego Zjazdu, jaki ocalał po Powstaniu, to był ten dom, który do tej pory istnieje, Nowy Zjazd 1. On był zajęty już przed Powstaniem jako szpital przejściowy dla rannych Niemców z frontu wschodniego. Pozostałe budynki zostały spalone. Między innymi ten, w którym [mieszkałem], dowiedziałem się po wojnie, że 3 sierpnia został podpalony i spalony. W tej chwili w tym miejscu stoi przy Wybrzeżu Kościuszkowskim stacja benzynowa. Skończyłem w roku szkolnym 1941/42 szkołę powszechną, do której chodziłem niedaleko, na Powiślu przy ulicy Sewerynów. Następnie zapisałem się po skończeniu i otrzymaniu świadectwa ukończenia szkoły powszechnej, do Prywatnej Szkoły Rolniczej inżyniera Stanisława Wiśniewskiego, która mieściła się w Śródmieściu Warszawy, na rogu ulicy Zielnej i Złotej, [w budynku] w tej chwili już nieistniejącym. Właśnie w tej szkole, którą rozpocząłem w roku szkolnym 1942/43 (to była trzyletnia szkoła) nawiązałem kontakty z kolegami. […] Tam też obserwowano mnie przez jakiś czas, już w drugiej klasie tej szkoły, tak że w końcu września 1943 roku zaproponowano mi wstąpienie do 21. drużyny harcerskiej, która działała na terenie śródmieścia Warszawy.
Tak. Przysięgę składałem 21 stycznia 1944 roku. […]
- To było w mieszkaniu prywatnym?
W prywatnym mieszkaniu na ulicy Marszałkowskiej, przy nieistniejącym też narożniku ulicy Śniadeckich i Marszałkowskiej. To był zbieg ulic: Koszykowa, Śniadeckich – ulica Śniadeckich przebiegała wówczas od Marszałkowskiej do placu Na Rozdrożu, przy politechnice. Tamtędy z Marszałkowskiej jeździł tramwaj do ulicy 6 Sierpnia, Filtrowej. W narożniku tego domu było mieszkanie kolegi – Andrzeja Landaua, w którym właśnie kolega, druh właściwie, Gromulski, przyjmował przysięgę 21 stycznia 1944 roku, czyli pół roku przed Powstaniem.
- Brał pan udział w jakichś akcjach, w czasie konspiracji?
W akcjach nie. Dlaczego: nasza drużyna nie działała w zakresie akcji doraźnych. W okresie od września 1943 roku, jak wstąpiłem do [harcerstwa], to brałem udział tylko w zbiórkach u kolegów w mieszkaniach. Następnie były zbiórki organizowane w terenie, więc w rejonie Czarnej Strugi, na wschód od Warszawy. To były już ćwiczenia praktyczne, jak na przykład rzucanie granatem, rozwijanie i porozumiewanie się przy pomocy telefonów polowych. Takie ćwiczenia odbywały się sporadycznie wprawdzie, w rejonie Czarnej Strugi, a drugie w rejonie Jaktorowa i Międzyborowa w lasach między Żyrardowem a Grodziskiem. Tam był kompleks lasów i tam też wyjeżdżaliśmy na ćwiczenia z terenoznawstwa, kierowania się przy pomocy kompasu i mapy w leśnym terenie, znajomości czytania mapy, kartografii i tak dalej.
- Rodzice wiedzieli, że pan działa w konspiracji?
Ojciec nie mógł wiedzieć, bo [go nie było]. Mama też nie wiedziała, bo z uwagi na bezpieczeństwo rodziny nie informowałem, że jestem członkiem konspiracyjnej organizacji harcerskiej. W razie wsypy, wiadome były ewentualne konsekwencje nie tylko dla osoby, która brała udział, ale i [dla] rodziny. Część mojej rodziny dowiedziała się już w Powstanie.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku, pierwszy dzień Powstania?
Dodam tylko do tego, że niezależnie od miejsca stałego zamieszkania (Nowy Zjazd 6) miałem wśród znajomych rodziny… rodzina nie wiedziała, ale miała w razie czego możliwość [przeprowadzki do] drugiego lokalu – w centrum Warszawy przy ulicy Moniuszki 3. [To był] rejon (z czasów okupacji) placu Napoleona, obecnie – Powstańców Warszawy. 1 sierpnia 1944, nie mówiąc nikomu, wyszedłem z domu przy ulicy Nowy Zjazd i pojechałem tramwajem w rejon placu Napoleona, właśnie do znajomych mojej rodziny – państwa Składanków, którzy mieszkali na ulicy Moniuszki 3 mieszkania 7. Jak wiadomo, w rejonie placu Napoleona (będę operował nazwą konspiracyjną) Powstanie zaczęło się wcześniej, przed godziną „W”, czyli gdzieś przed godziną szesnastą już [była] strzelanina, prawdopodobnie spowodowana koncentracjami oddziałów. Przyszli powstańcy musieli się nadziać na jakiś patrol – może niemiecki – i wywiązała się [strzelanina] przy gmachu dawnej Poczty Głównej, która się mieściła przy placu Napoleona (obecnie jest tam siedziba Narodowego Banku Polskiego). Oczywiście zainteresowało [to] nie tylko mnie, ale i okolicznych mieszkańców. Ludzie wyszli i zaczęli obserwować, co się dzieje, ale sytuacja w tym rejonie została opanowana stosunkowo szybko. Niemcy się ukryli w budynku Poczty Głównej oraz na krótko w Prudentialu czyli obecnym hotelu „Warszawa”, który został zresztą bardzo szybko zdobyty przez powstańców. Sytuacja się tam stosunkowo szybko unormowała, jeśli tak można się wyrazić – to znaczy pierwszego dnia, a w następnych dwóch dniach, czyli 2 i 3 sierpnia, nastąpił (po koncentracji oddziałów powstańczych) atak na Pocztę Główną.
- Co się wtedy z panem działo?
[Opisuję] moje zainteresowanie tym, co się działo. O tym mieszkaniu przy ulicy Moniuszki wiedział mój bezpośredni zwierzchnik z czasów [harcerstwa] – mój zastępowy, Piotrek Kurus – że ja tam mogę ewentualnie przebywać. Przyszedł tam i zabrał mnie do oddziału na ulicy Chmielnej 61, która w czasie Powstania była siedzibą naszej harcerskiej baterii przeciwlotniczej. Tam już zostałem przydzielony jako łącznik-obserwator do I plutonu. Pełniłem funkcje albo przenoszenia meldunków (to z resztą zależało od moich bezpośrednich zwierzchników), albo wysyłania na posterunki obserwacyjne, które miały za zadanie obserwowanie ruchu na linii średnicowej, która była w wykopie niedaleko. Z naszych placówek to było kilkadziesiąt metrów. Do Alei Jerozolimskich było nie dalej jak sto metrów, za wykopem i jezdnią Alei Jerozolimskich, która zresztą, jak wiadomo, do tej pory jest zabudowana tylko jednostronnie, czyli po tamtej stronie rejonu Dworca Głównego. Obserwacja terenu i przekazywanie ewentualnie meldunków – na tym polegała moja rola w okresie Powstania, bo jak mówię, byłem jeszcze za młody. Nie miałem osiemnastu lat, a w plutonach tak zwanych bojowych, to byli już chłopcy i koledzy powyżej lat osiemnastu. Służba sanitarna i służba łączności – no, to młodzież piętnasto-, szesnasto-, siedemnastoletnia.
- Obserwował pan też latające samoloty?
Jeśli chodzi o samoloty, to miałem możliwość obserwować bombardujące najbliższe otoczenie niemieckie sztukasy – nurkujące samoloty i na nieszczęście, dwukrotny tylko przylot samolotów w pierwszych dniach, w połowie sierpnia, ze zrzutami z zachodu. [Najczęściej] była tylko możliwość obserwowania przelatujących samolotów.
- Pan miał książeczkę o niemieckich samolotach.
Mam.
- Ma pan do tej pory. Kupił ją pan normalnie w kiosku?
Tak, w kiosku. Była możliwość nabycia [takiej książki] – nie wiem, czym się Niemcy kierowali, że coś takiego [było do kupienia], pod tytułem „Kriegsflugzeuge” czyli „Samoloty wojskowe” – nie tylko niemieckie ale i przeciwnej strony czyli: amerykańskie, angielskie, rosyjskie; a po stronie niemieckiej były niemieckie i włoskie. Ale to była tylko poglądowa [książeczka] a myśmy z takimi samolotami niestety nie mieli okazji się [spotkać].
- Tego typu książeczki, które można było kupić, były tylko o samolotach, czy też o innej broni?
W tym wypadku, ja byłem tym zainteresowany, co ewentualnie mogło mi się przydać w obserwacjach jako łącznika-obserwatora.
- A czy pan pamięta, czy były też do kupienia książki z inną bronią?
Jeśli chodzi o wydawnictwa niemieckie, to nie spotkałem się z tym. Zresztą myśmy mieli wydawnictwa konspiracyjne, powielane, dotyczące łączności, działania piechoty, obsługi działek przeciwlotniczych, szybkostrzelnych, [jakie] na przykład na Dworcu Głównym czy na mostach były zainstalowane przez Niemców. Ale to były tylko wydawnictwa konspiracyjne, taka prasa konspiracyjna jak „Biuletyn Informacyjny” – tego rodzaju to była lektura, z której można było korzystać. Niemieckich wydawnictw, poza tym jednym, nie spotkałem.
- Proszę opowiedzieć pana najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim. Może śmierć jakiegoś kolegi…
No właśnie. […]. Po przeciwnej stronie ulicy – bo myśmy zajmowali budynki po nieparzystej stronie ulicy Chmielnej od numeru 53 do 67 – uchowały się dwa czy trzy budynki parzyste, między innymi Chmielna 64, na których też były rozlokowane nasze pozycje obserwacyjne. Na pierwszym piętrze 4 września siedział kolega w otwartych drzwiach balkonu, a obok niego stało dwóch kolegów, którzy też tam z nim prowadzili rozmowy, na tematy związane z obserwacją terenu. W pewnym momencie wybuchł pocisk z granatnika niemieckiego, który upadł na jezdnię pomiędzy budynkami – jednym i drugim. Upadł na jezdnię, rozerwał się i odłamek, jak żeśmy potem stwierdzili, ugodził [kolegę]. Jak pocisk wybuchł, to on poderwał się i wstał. W tym momencie dostał w szyję, w szyjną tętnice maleńkim odłameczkiem – odłamkiem rozrywającego się pocisku. Tak się też stało, że w kilka minut po tym dostał wewnętrznego krwotoku, bo na zewnątrz nie było widać miejsca rany, tylko krew z rozerwanej tętnicy znalazła się w [środku]… i po kilku minutach było po nim. To był dramatyczny moment utraty jednego z naszych, a kilku niestety zginęło w różnych okolicznościach.
[…] Bartecki. Bolesny [to był] moment, jak się widziało [takie rzeczy], było się świadkiem ginącego kolegi.
- Czy były miłe chwile? Co pan dobrze wspomina?
Do miłych zawsze zaliczałem wieczorne apele, bo na terenie siedziby dowództwa, czyli w podwórku przy ulicy Chmielnej 61, [była] zbiórka naszego plutonu. Tam na wieczorne apele gromadzili się ci, którzy nie mieli służby. Dowódca prowadzący apel wieczorny wysyłał któregoś z nas na przykład takim rozkazem: „Czeremosz, zameldować panu porucznikowi, że raport gotów!”. Więc ja szedłem do pomieszczenia (w pomieszczeniu podziemnym mieściła się siedziba dowództwa), meldowałem, że raport gotów i wracałem na swoje miejsce w szeregu. Po zdaniu przez prowadzącego apel meldunku dowódcy, była krótka jeszcze nieraz odprawa ze strony dowództwa, a następnie odbywała się zbiórka wieczorna ze śpiewami piosenek powstańczych, harcerskich i tak dalej, zakończona ogólną modlitwą i odśpiewaniem pieśni: „Pod Twą obronę, Ojcze na niebie, grono twych dzieci, swój powierza los, Ty nam błogosław, ratuj w potrzebie…”. […] To były pozwalające oderwać się od rzeczywistości chwile przed snem. A ze snem było różnie. Czasem była możliwość spokojnego odpoczynku, czasem strzelanina czy inne rzeczy.
- Widział pan na przykład kukuruźniki, które latały nad Warszawą?
Tak. Z chwilą gdy Armia Czerwona opanowała w połowie września Pragę, w tym samym czasie (chyba 14 września) Niemcy wysadzili zaminowane wcześniej wszystkie warszawskie mosty w powietrze. Przylatywały tak zwane kukuruźniki i [latały] nad dachami, żeby uniknąć ostrzału z broni maszynowej przez Niemców, którzy tam mieli rozlokowane…w różnych punktach miasta, na terenach przez siebie zajętych. Loty nad samymi dachami, uniemożliwiały używanie nawet działek szybkostrzelnych, przeciwlotniczych. Oni zrzucali w workach, korzystając z przylotów albo środki żywnościowe, jak na przykład suchary, puszki, albo środki opatrunkowe czy środki uzbrojenia, jak na przykład słynne ruskie pepesze. Tylko że jak to poleciało z takim workiem, bezpośrednio nawet z kilkudziesięciu metrów, często bywało tak, że to się nie nadawało niestety do użytku. Chociaż rusznikarze, których było dwóch na terenie naszych baterii, próbowali doprowadzać to do porządku – czasem z dobrym skutkiem, czasem niestety nie.
- Gdzie się znajdowała rusznikarnia?
Rusznikarnia znajdowała się w podziemiach budynku, w którym mieściło się dowództwo naszego oddziału. To był ośmiopiętrowy, wysoki budynek drukarni Wierzbickiego. To była słynna oficyna wydawnicza braci Wierzbickich. Tam między innymi (jak słyszałem już po wojnie) drukowany był „Biuletyn Informacyjny”. W podziemiach mieściła się (bo to był żelbetowej konstrukcji budynek) rusznikarnia i dowództwo, radiostacja lokalna i tak dalej. Jeszcze taka ciekawa rzecz, że myśmy przez całe Powstanie mieli podciągnięty przez lokalnych mieszkańców [prąd]. Różni się tam znajdowali – między innymi elektrycy, [którzy] podłączyli się kablem do zasilania elektrowni pruszkowskiej, zajętego przez Niemców budynku Dworca Głównego i myśmy przez cały czas mieli możliwość korzystania z radia i oświetlenia wewnętrznego placówek zajętych przez nas.
- Kukuruźniki latały w dzień, czy w nocy?
W dzień albo tuż o zmierzchu, w każdym razie w ciągu dnia, bo latanie w nocy byłoby bezproduktywne, bo musieli przecież, latając na takich niskich wysokościach ze względów bezpieczeństwa, widzieć, gdzie lecą; czy lecą na tereny zajęte przez powstańców, bo tam wszędzie flagi były powywieszane, więc to były znaki rozpoznawcze dla nich. Tylko w dzień można było orientować się, gdzie zrzucać zrzuty z samolotów. Z tych względów kukuruźniki operowały tylko w ciągu dnia.
- Niemcy się nigdy nie zorientowali, ze Polacy, powstańcy kradną im prąd?
Chyba nie. Tego nigdy żeśmy się nie dowiedzieli. A poza tym, co… Nasi, znaczy z naszych plutonów bojowych, łącznie z kolejarzami, którzy mieszkali obok, na terenach kolejowych, dokonali rozmontowania linii średnicowej. Jeszcze w okresie sierpnia i początku września, byłaby możliwość kursowania pociągów z Dworca Wschodniego, przez most średnicowy na zachód. Nasi [to] uniemożliwili…Początkowo próbowali wysadzić [most] w powietrze, ale ładunki, jakimi dysponowali, były niewystarczające. Kolejarze, którzy w budynkach kolejowych, sąsiednich, dostarczyli i pomogli, mając odpowiedni sprzęt do rozmontowania szyn w nocy…
- Pan też tam chodził, pomagał przy tym?
Nie, ja nie miałem prawa…
- Miał pan może jakąś sympatię w czasie Powstania Warszawskiego?
Nie, jeśli chodzi o tego rodzaju rzeczy, w czasie Powstania, nie. Owszem, miałem koleżankę z okresu pobytu w szkole rolniczej, ale to był okres przed Powstaniem, a później los nas rozdzielił…
- Nie spotkał pan jej. Pamięta pan może, jak się nazywała?
Oj, w tej chwili, to już zbyt duża odległość w czasie, żeby sobie nazwisko przypomnieć…
Sześćdziesiąt trzy lata minęły… Chyba – to takie zdrobniałe – Asia, ale od jakiego to imienia?
Może Joasia, wiem teraz, że Asia, ale nazwiska niestety sobie nie przypomnę.
- Nie wie pan, czy ona przeżyła Powstanie?
Nie. Myśmy przecież, jak mówię, znali się w szkole, jeździliśmy na przykład na praktyki w czasie wakacji do Marcelina – to rejon: Płudy, Choszczówka, było [tam] sadownicze gospodarstwo, na które nasza dyrekcja zawarła umowę. Żeśmy odbywali tam praktykę, tośmy jeździli kolejką. Była taka kolejka z Jabłonny na Karczew ze stacją kolejową po przeciwnej stronie, tak zwana: Warszawa Most. Tą ciuchcią w kierunku Jabłonny żeśmy parę przystanków jeździli. Wysiadaliśmy na stacyjce o ciekawej nazwie – Piekiełko za Pelcowizną. I z Piekiełka żeśmy do Marcelina piechotką szli, do tego gospodarstwa. To takie wspominki z okresu przedpowstaniowego.
- Proszę powiedzieć, czy miał pan kontakt z rodziną w czasie Powstania Warszawskiego?
Mieszkałem z rodziną mamy w czasie Powstania.
- Ale z mamą miał pan jakiś kontakt?
Z mamą miałem kontakt tylko niestety listowny, ponieważ mama została z siostrą na wsi, w której żeśmy przed tym mieszkali. Tak było to uzgodnione. Wśród starszego pokolenia były zawarte układy, o których ja nie wiedziałem, bo byłem za młody i za mały na to, żeby [w nich] uczestniczyć. Tak że część rodziny mamy zabrała mnie ze sobą do Warszawy.
- Czy kiedy pan walczył, kontaktował się pan z rodziną?
Nie.
- Co się stało, gdy przyszedł upadek Powstania?
To było właśnie na wieczornym apelu, 2 października. Dowódca w czasie apelu zameldował, że został podpisany w Ożarowie pakt o kapitulacji, między siłami [Ericha] von dem Bacha i naszym dowództwem Armii Krajowej. 3 i 4 października, każdy już przygotowywał się i zastanawiał, co będzie dalej. Wreszcie [przyszedł] meldunek wieczorny 4 października, że rano o siódmej, 5 października, mamy się zebrać na ulicy Złotej wraz z całym 15. Pułkiem Piechoty, bo nasze Zgrupowanie „Gurt”, podlegało dowództwu 15. Pułku Piechoty. Tam zebrać się mamy i wymarsz w nieznane. Wymarsz nastąpił od Złotej, Marszałkowską, Królewską, Grzybowską, placem Kercelego. Tam żeśmy dla pozoru oddali resztki broni, bo reszta była albo zniszczona, albo ukryta. Po tym wszystkim [szliśmy] ulicą Chłodną, Wolską w kierunku Ożarowa. Opuszczaliśmy Warszawę gdzieś około godziny dziesiątej, a około siedemnastej czy osiemnastej znaleźliśmy się na terenie fabryki kabli w Ożarowie. To był pierwszy etap naszego jenieckiego żywota. Na terenie fabryki żeśmy przenocowali. Nawet nie wiem, czy tam były resztki słomy – albo na posadzce, albo na warsztatach porozrzucanych żeśmy się rozlokowali. Dostaliśmy tam pierwszy posiłek, jaki Niemcy nam zgotowali. 6 października, czyli następnego dnia wieczorem, do podstawionych wagonów towarowych nas załadowano i tego jeszcze wieczoru opuściliśmy Ożarów. Była to już noc, ale można było się orientować po kierunku jazdy, że jedziemy na zachód. No i po nazwach stacji takich jak: Koluszki, Piotrków, Częstochowa i innymi. Po dwóch dobach jazdy (8 października rano – niedziela) znaleźliśmy się na stacji, która nosiła nazwę Lamsdorf – obecnie Łambinowice na Śląsku Opolskim, między Nysą a Opolem.
- Pan był w grupie małoletnich?
Tak.
- Pamięta pan polskiego dowódcę obozu grupy małoletnich?
O, nie. Niestety nie. Znam z późniejszych przekazów, nie z tamtej chwili, że jeden z oficerów, z naszego dowództwa 15. Pułku był w stopniu oficerskim, ale pojechał, nie zdradzając się, że jest oficerem – zerwał sobie pagony i był opiekunem grupy, tych którzy zostali skierowani do małoletnich po prostu…
O, niestety już [nie].
- Jak Niemcy traktowali małoletnich?
Po pierwsze zabrali nam to, co ewentualnie uznali za stosowne, że nam nie będzie potrzebne. Dali nam przefarbowane ubrania wierzchnie z napisami na spodniach – na kolanie i na plecach był skrót KGF [od]
Kriegsgefangen. […]
- Pamięta pan, jakichś swoich kolegów z obozu, z kim pan tam był?
Tak. Byłem między innymi z kolegą – Tolkiem Janikowskim, z którym chodziłem do szkoły, ale myśmy się dopiero spotkali właśnie w Łambinowicach, już po wywiezieniu, bo on nie był w tym samym oddziale w czasie Powstania co ja. Spotkaliśmy się właśnie już w obozie jenieckim w Łambinowicach i cały czas, aż do powrotu w maju 1945 żeśmy razem byli, dzieliliśmy wspólne prycze.
- Pan później był w Stalagu IVB?
Tak. Po sześciotygodniowym pobycie, bo w Lamsdorfie byliśmy od 8 października do 18 listopada, a 18 listopada, właśnie grupę „250”… zostaliśmy przewiezieni. Jechaliśmy od 18 do 22 listopada, trasą, jak pamiętam z Łambinowic przez Nysę, Kamieniec Ząbkowicki, Świdnicę…
- Czy w Stalagu IVB pan musiał pracować?
Nie. Ja stosunkowo krótko tam byłem, bo 22 listopada żeśmy tam przybyli a już 8 grudnia była decyzja powoływania na tak zwane komanda pracy, grup z partii „250”. Ja się znalazłem jednym z czterdziestu, który został na komando pracy przekazany w rejon między Miśnią a Dreznem, miejscowość Neusörnewitz. To była fabryka fajansu, nazywało się to po niemiecku
Steingutfabrik, tam nas zakwaterowano, na terenie fabryki, w jednej, przystosowanej do tego hali fabrycznej, oczywiście okolonej drutem kolczastym i bez możliwości opuszczania [jej]. Od 9 grudnia do 21 kwietnia 1945 roku byłem w tej właśnie grupie, w tym komandzie. Następnie, ponieważ ruszył front – tak zwana ofensywa wiosenna na Odrę i Nysę – stosunkowo szybko została sforsowana Odra i oddziały Armii Czerwonej zbliżały się, parły na zachód. Nas ewakuowano już marszem pieszym na zachód, tak że po kilkunastu liniach pędzenia tylko nocami, pieszo, znaleźliśmy się 8 maja 1945 roku w miejscowości Marienberg, na południe od Kemnitz. Około 200 kilometrów przez kilkanaście dni żeśmy przeszli etapami. Z rejonu Drezna do rejonu Kemnitz. Następnego dnia, czyli 9 maja 1945 roku, przed południem – bo nas zakwaterowano w [budynku] rodzaju willi na nocleg – żeśmy się obudzili, wyszliśmy przed budynek i w pewnym momencie, zaczął się zbliżać motocykl, ale jakiś dziwny, nie niemiecki, mundury nie niemieckie. Nasi opiekunowie, widocznie, jak nas tam ulokowali wieczorem, to uciekli, nas zostawiając. Okazuje się, patrol radziecki przyjechał na teren tej miejscowości i nas poinformował, że właśnie w nocy, którąśmy spędzili pierwszą tutaj, został podpisany akt kapitulacji pomiędzy Niemcami a ówczesnym Związkiem Radzieckim.
- Wrócił pan wtedy do Polski.
Wojna się skończyła. Następnego dnia, czyli 10 maja ruszyłem przypadkowym pojazdem. To był ciągnik rolniczy z przyczepą, którą obsługiwał polski robotnik przymusowy – rzeczy Niemca wiózł na zachód. Ruski go dopadli, więc pozbył się wszystkich rzeczy, nazbierał grupę chętnych do jazdy na wschód. Na ten ciągnik żeśmy się załadowali 10 maja. Daleko żeśmy nie ujechali, bo ruscy uznali, że nam ciągnik nie jest potrzebny, dali nam wóz konny i parę koni. Po pewnym czasie uznali, że wóz parokonny jest nam niepotrzebny – wystarczy nam jeden wóz, jeden koń. Tak że dotarliśmy już piechotą [do] obecnych terenów polskich, przebywając po drodze Łabę, Odrę. W miejscowości Konotop – to jest już na obecnych terenach polskich, dowiedzieliśmy się, że tam pociągi są już uruchomione. Wsiedliśmy do pierwszego pociągu „byle jakiego” – jak to Maryla Rodowicz śpiewała – i przez Wolsztyn dotarliśmy do Poznania. Tam żeśmy się dowiedzieli, że najbliższą drogą w kierunku na wschód, do Warszawy, pociągiem się jechać nie da, dlatego że linia jest przekłuta z normalnego na szeroki tor, jako linia strategiczna. Wobec tego poradzono nam – kolejarze nam powiedzieli – żeby udać się normalnym [torem] przez Jarocin do Ostrowa Wielkopolskiego, stamtąd do Łodzi i z Łodzi do Kutna już normalną [linią]. 25 maja, po piętnastodniowej wędrówce – czym się dało, jak się dało – dotarłem do rodzinnego Płocka.
- Skąd wziął się pana pseudonim, „Czeremosz”?
Były, między innymi, brane pod uwagę jako pseudonimy nazwy kresowych rzek, które się w tej chwili znajdują poza granicami. Na przykład takie jak: Dniestr, San (San akurat jest na terenie Polski), Czeremosz, Prut, Niemen.
- Pan sam przyjął ten pseudonim?
Nie. Mnie po prostu dowódca, bezpośredni mój zwierzchnik, przydzielił właśnie pseudonim, „Czeremosza”.
- Mam ostatnie pytanie: czy jakby pan miał znowu siedemnaście lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Chyba bym się zdecydował jednak. Mimo tragicznych wydarzeń, jakie miały miejsce w czasie wojny, okupacji, pobytu w Warszawie, terroru, łapanek, następnie pobytu w szkole i konspiracji, jednak chyba bym się nie wahał. Jeszcze może dodam na zakończenie, [że] decyzja o podjęciu pracy w konspiracji, była między innymi wynikiem zamordowania przez Niemców mojej chrzestnej i pobytu mego ojca w obozie jenieckim – z którym, notabene, będąc już sam jeńcem, nawiązałem kontakt. Miałem nawet – mam jeszcze – pocztówki, tak zwane
Kriegsgiefangenenpost, czyli poczta jeńców wojennych z nadrukiem. To chyba zdecydowało. Oprócz tego inne rzeczy, jakie wynikały z nastrojów. Niemcy swoim postępowaniem, swoim terrorem powodowali, że człowiek się nie zastanawiał nad [konsekwencjami]. Była propozycja, to się ją przyjmowało jako coś normalnego i naturalnego na tamte czasy i na tamten rozum siedemnastolatka czy szesnastolatka […].
Płock, 16 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama