Nazywam się Tadeusz Miszczak, urodzony w 1925 roku.
W czasie Powstania [przebywałem] w Śródmieściu Północnym. Mieszkaliśmy wówczas przy ulicy Sosnowej 10 mieszkanie 17.
Rodzice pochodzili z Polski centralnej, jak mówiłem, z rejonu miasta Koło. Ojciec urodził się w 1890 roku i nie miał żadnego majątku, nie miał mieszkania, tak że wynajmował się do prac różnych i zmieniał miejsce zamieszkania. Moja matka też urodziła się w rejonie miasta Koło, w miejscowości Grzegorzew i kiedy się pobrali, urodziło im się pierwsze dziecko, dziewczynka. Dostała na imię Sabina. Z tym dzieckiem, kiedy powstał Korpus Ochrony Pogranicza na terenach wschodnich, kiedy były tam kłopoty z sąsiadem ze wschodu, wtedy ojciec zdecydował się zaangażować do działalności w Korpusie i wówczas z córeczką pojechali na tereny wschodnie. Po roku czasu pobytu tam ja się urodziłem, w Rubieżewiczach. To jest teren Nowogródczyzny, w rejonie Nowogródka. No i stamtąd, kiedy właśnie już urodziła się tam druga siostra Janina, w roku 1929, od tego momentu zaczął się nasz powrót do Polski centralnej. Były tam takie miejscowości po kolei, jak na przykład miasto Stołpce, Baranowicze, miejscowość Iwacewicze, rejon Brześcia, no i potem była Warszawa.
Do Warszawy przyjechaliśmy w roku 1943, na wiosnę.
Do szkoły chodziłem właśnie w Iwacewiczach, w takim małym miasteczku między linią kolejową a szosą. Tam, pamiętam, w szkole… Akurat w roku 1939 skończyłem siedmioklasową szkołę powszechną.
Właśnie o nim chciałem powiedzieć. Tak, pamiętam nauczyciela, Zygmunta Kubiaka, który był podchorążym. Został powołany do armii i przyjechał do nas do szkoły w odwiedziny. Wówczas miałem w ręku jego broń, pistolet, którym się posługiwał, i to było bardzo miłe wspomnienie z tego czasu.
W szkole to było patriotycznie. Jeżeli chodzi o moich rodziców, to oni się urodzili w czasie zaboru rosyjskiego i uczyli się w szkole w języku rosyjskim, ale potajemnie również uczyli się języka polskiego i wychowywali później nas też w duchu patriotyzmu i polskości.
Właśnie tam, w Iwacewiczach.
Pamiętam ten dzień, bo akurat był nalot samolotów niemieckich. Byłem wtedy przy szosie, a samoloty strzelały z karabinów maszynowych po wszystkim, co się ruszało. Po prostu wtedy się rzuciłem z tej szosy do rowu, żeby się ukryć przed samolotami, no więc to było takie przeżycie strachu, że to już jest wojna.
Nie, nie był zmobilizowany do wojny. Przecież już był dorosły.
A, to w Korpusie Ochrony Pogranicza to było w roku 1924 i ja się tam właśnie w dwudziestym piątym urodziłem, w czasie właśnie tego pobytu, jego służby w KOP-ie.
Nie, nie, później nie.
Różnie. Nie miał wykształcenia, bo zaledwie pięć klas szkoły powszechnej, to samo i mama, a zajmował się dorywczo pracą, gdzie się dało coś zarobić na utrzymanie rodziny.
Ucierpiała, bo przecież Niemcy wywozili Polaków na roboty przymusowe do Niemiec. Również i naszą rodzinę załadowali do wagonów towarowych i właśnie jechaliśmy do Niemiec. Jechaliśmy przez Warszawę i tam na stacji Pelcowizna na Targówku pociąg musiał czekać na wolną drogę i wówczas rodzice wykorzystali znajomość rodziny w Warszawie, bo mieliśmy rodzinę i na Ludnej, i na Grochowie, i na Targówku, tak że rodzina od razu przyjechała na dworzec wykupić nas od tej straży, która była w pociągu, i to się udało. Myśmy zostawili to wszystko, co mieliśmy ze sobą – pościel czy domowe jakieś sprzęty, to właśnie wszystko to zostało, a myśmy uciekli i wówczas rodzina zabrała nas, jednych tu, drugich tu. Ja akurat na Targówku przenocowałem, a moi rodzice zostali zaproszeni przez kuzyna Józefa Ostrowskiego na ulicę Ogrodową pod numerem 28. I tam właśnie pierwsze dni żeśmy spędzili.
Tak, to był czterdziesty trzeci rok.
Tak, tak. Jedna tylko była siostra, czyli było nas czworo – rodzice i moja siostra młodsza. Siostra starsza była już mężatką i mieszkała obok Iwacewicz, w miejscowości Kosowo.
Po kolei. Cały pociąg był towarowy, w wagonach po czterdzieści osób, różne rodziny i chyba ze dwadzieścia wagonów był długi taki pociąg, i ten właśnie pociąg był skierowany do Niemiec na roboty.
Tam chodziłem do szkoły przede wszystkim, a…
Siedmioklasowa szkoła powszechna.
Aha, w czasie okupacji nie chodziłem do szkoły. W czasie okupacji nie dało się chodzić do szkoły.
Ojciec pracował na kolei, był tragarzem, a ja byłem uczniem w kolejowych warsztatach drezynowych. Właśnie tam poznawałem tajniki motoryzacji.
Nie, nie, tego nie było. Ale w rejonie Iwacewicz byli osadnicy Piłsudskiego, którzy tam założyli w tej osadzie mleczarnię i oni tam gospodarowali, i byli jedynymi Polakami w otoczeniu tego miasteczka, bo w całym otoczeniu tego miasteczka byli Białorusini, tak że Polaków było tam niewielu.
Ta miejscowość była między Baranowiczami a Brześciem.
Tak, tak.
Nie, nie. Konspiracji nie było.
Partyzanci, owszem, byli, u siostry mojej, tej mężatki, która mieszkała niedaleko Iwacewicz, w Kosowie. Ona opowiadała, że tam przychodzili właśnie Niemcy na kontrole ruchu partyzanckiego.
No, różne transporty się widziało, ale tak przy przejeżdżającym pociągu.
Nie, w tym czasie jakoś to się nie udawało.
Tak, ojciec właśnie założył hodowlę królików, tak że mieliśmy mięsa, że tak powiem, pod dostatkiem. Nie było specjalnych kłopotów.
Tak, byli tacy. Było ich czterech, którzy mieszkali na stacji kolejowej, w budynku stacyjnym, i oni właśnie przechodzili tam i pilnowali całych tych terenów. Również był jeden dowódca niemiecki, który mieszkał przy torze kolejowym, ale przy torze kolejowym po wysiedleniu Polaków z tego właśnie budynku. I tam mnie zmuszono do pracy przy pompowaniu pompą wody do zbiorników tego mieszkania, wieczorem zamykania okiennic, a rano otwierania okiennic, tak że byłem zatrudniony u tego właśnie naczelnika, Niemca.
Uważali nas za niewolników, no więc rządzili nami tak jak…
Raczej nie było jakichś wyraźnych scysji czy jakichś zatargów, nie.
Bardzo krótki termin był na przygotowanie się do zabrania jakiegoś sprzętu czy ubrań, bo to tylko chyba było kilka godzin. Rano właśnie zapowiedziano, a w południe już przyjechali i ładowaliśmy się na wozy, a wozami do stacji kolejowej.
No, raczej trzymali się rodzinami, tak że nie rozdzielały się rodziny.
Nie, tylko ten pociąg.
No, jak mówię, po czterdzieści osób w wagonie i ze dwadzieścia wagonów, no to osiemset osób.
Spora część ludności, tak.
Tak.
Rodzina pomogła wykupić od straży.
Tak.
Nie, nie. Najpierw właśnie po przenocowaniu pierwszej nocy ja dojechałem na ulicę Ogrodową do Ostrowskich i tam żeśmy zamieszkali [przez] jakieś kilka tygodni, a później rodzina się postarała, że przydzielono nam mieszkanie na ulicy Sosnowej, i mieszkaliśmy na Sosnowej w pierwszym podwórku po lewej stronie, na pierwszym piętrze. Jeden pokój i cztery osoby.
To było Śródmieście Północne. Ulica Sosnowa to była, patrząc od skrzyżowania Marszałkowskiej i Jerozolimskiej, trzecia ulica: [najpierw] Zielna, Wielka i Sosnowa, w kierunku zachodnim. I tam właśnie mieszkaliśmy. Ja pracowałem w warsztatach samochodowych, które remontowały samochody, przeważnie jednak dla Niemców.
To było na ulicy Świętokrzyskiej. Pamiętam, że jeździłem z ulicy Złotej tramwajem numer 15, kawałek Złotą, potem Alejami Jerozolimskimi do Nowego Światu, Książęcą na Czerniaków i przy Łazienkowskiej wysiadałem i szedłem właśnie do tych warsztatów, które były zaraz za kościołem.
Przy Łazienkowskiej.
Na Świętokrzyskiej, tak powiedziałem?
To, chyba pomyliłem wobec tego. Na Łazienkowskiej ten warsztat był.
Na Łazienkowskiej były te warsztaty.
A reszta rodziny… Ojciec pracował w gazowni, był tam robotnikiem, mama była w domu, a siostra pracowała w szwalni u Szulca. To była taka szwalnia odzieży dziecięcej i tam była szwaczką. A do tego właśnie później dojechała do nas rodzina, która pozostała tam w swojej miejscowości, z Kosowa. Przyjechał szwagier, siostra z małą córeczką, dwuletnią, tak że w tym mieszkaniu na Sosnowej to mieliśmy właśnie siedem osób na jeden pokój z kuchnią.
Tak.
No, chyba tak, ale dostaliśmy mieszkanie z kwaterunku. Tak było załatwione, że z tej strony mieliśmy spokój.
Prawdopodobnie tak było, tylko ja przy tym nie byłem, ale tak było.
Owszem, tak. Ja pracowałem na silnikowni, na hamowni i z kolegami tośmy tak silniki, które były po remoncie, były przez nas właśnie obsługiwane na godziny pracy… Ale z kolegami tak żeśmy się umawiali, żeby się za bardzo nie przykładać do tej solidności, żeby po zamontowaniu silnika do podwozia, żeby tylko wyjechał z warsztatów, a dalej żeby się psuł.
Tak, tak. To było tylko indywidualnie.
Słyszeliśmy o tym, tak, bo nawet podczas łapanki to niektórzy się u nas w tych warsztatach kryli, to żeśmy im dawali taką odzież, chałaty brudne, żeby udawali, że są pracownikami, ale uciekali z łapanki.
Nie, nie.
Do pewnego momentu to spokojniej było w tym małym miasteczku, ale przecież w Warszawie to były częste łapanki, były przecież rozstrzeliwania, to to było groźne, to to było zagrożenie życia, więc tu trzeba było właśnie bardzo uważać. Mnie się też zdarzyło, jak raz jechałem tramwajem, a tramwaj przyhamował i krzyknęli: „Łapanka!”, to wszyscy się rzucili do wyjścia, to ja musiałem przez okno wyskoczyć.
Świadkiem nie byłem, ale było dużo miejsc właśnie męczeńskiej śmierci, rozstrzeliwania. Ale świadkiem nie byłem.
Owszem, tak, to słyszałem, tylko że kiedy myśmy przyjechali do Warszawy, to było już po powstaniu w getcie, było po likwidacji.
To był chyba czerwiec. Tak że jeździłem właśnie tramwajem, oglądając ruiny tego getta po likwidacji.
Tak, tego nie było, ale tu już mama była trochę obrotna i właśnie wyjeżdżała na wieś przywozić produkty żywnościowe, tak że przywoziła trochę różności do jedzenia.
Nie, to jej się udawało.
To właśnie się czuło, bo była taka atmosfera, że coś musiało nastąpić. I kiedy właśnie wybuchło Powstanie, to ja już nie pojechałem do pracy, zostałem w domu i wtedy już od razu latały samoloty niemieckie i ostrzeliwały mieszkania, domy, na naszej ulicy też. Ale na drugi dzień próbowałem właśnie się skontaktować, bo nie byłem w konspiracji, nie miałem kontaktów, ale [poszedłem] z kolegą z podwórka i on mnie zaprowadził właśnie na ulicę Świętokrzyską, do tego budynku PKO, to obecna Poczta Główna. I ten budynek był moją placówką powstańczą, tam się zgłosiłem i zostałem przyjęty. Dostałem opaskę biało-czerwoną, dostałem legitymację, taką na kartoniku, różową, że jestem żołnierzem Armii Krajowej.
Byłem bardzo dumny z tego. Zaprzysiężenia nie było, nie było czasu. Nie wiem.
Nie, to było 3 sierpnia.
Ja zostałem przydzielony do oddziału kapitana Pobóg-Kolberga. To był oddział, który składał się z dwudziestu pięciu żołnierzy. Byli to przeważnie żołnierze z września, to byli właśnie kombatanci z tej kampanii wrześniowej. Niektórzy mieli nawet ubrania swoje, kurtki czy furażerki, czy jakieś spodnie, buty wojskowe z tamtych czasów, a ja byłem chłopaczkiem, który był w krótkich spodenkach.
Wtedy miałem dopiero osiemnaście lat. Dziewiętnaście lat wypadło mi, kiedy właśnie przyszedł dzień 21 sierpnia, moje urodziny.
To byli starsi właśnie koledzy, żołnierze, tak. I oni dostawali, pamiętam, był apel poranny, jak przyszedł nasz dowódca, kapitan Pobóg-Kolberg, to był w mundurze, w pełnej gali. Piękny był. A my wszyscy to byliśmy cywile, prawda? Tak że to była wyraźna różnica, prawda, że dowódca to jest prawdziwy oficer.
Tak, to był oddział osłony. Najpierw to było tak, że trzeba było urządzić kwaterę. Przywieziono akurat samochodami łóżka wojskowe składane, materace i to wnosiliśmy na pierwsze piętro. Dano nam, to znaczy ktoś tam wybrał tę kwaterę, że akurat okna wychodziły na szklany dach holu operacyjnego w tym budynku, bo tam na piętrach stały szafy z kartotekami osób oszczędzających i składających tam swoje finanse, oszczędności. No i te szafy musiały być odsunięte od okien, zarządzono, że okna muszą być otwarte dla ochrony szyb przed wybuchami pocisków i bomb. I wtedy te szafy też trzeba było przesuwać, odsuwać od okna, przesuwać w głąb pokoju. Naszą kwaterę dostaliśmy, te łóżka i na tej kwaterze były łóżka piętrowe i tam ja dostałem akurat piętro nad kolegą, który spał na dole. No, a jeżeli chodzi o zadania, które mieli moi koledzy, to trudno [powiedzieć], nie byłem przy tym bezpośrednio, bo dowódca wybierał zawsze – ten, ten, ten, ten – mieli oni tam swoje, prawda, pseudonimy – wystąpić i pójdziecie tu i tu. Dawał już im takie zadania, a mnie to przeważnie dawano zadania na posterunek obserwacyjny, który się mieścił na dachu budynku PKO. Budynek PKO był właśnie potężnym budynkiem, sześciopiętrowym, z kopułą na dachu i pod tą kopułą był posterunek obserwacyjny.
Z tego miejsca, z tego dachu, było dobrze widać otoczenie tego naszego budynku PKO, bo tam były wtedy akurat trzy czteropiętrowe budynki, ale z tego budynku było dobrze widać na przykład hotel Bristol na Krakowskim Przedmieściu, było dobrze widać PAST-ę na ulicy Zielnej, było dobrze widać lotnisko Okęcie, było dobrze widać również „małą PAST-ę” na ulicy Pańskiej, tak że orientowałem się w tym. Koledzy mnie tam wprowadzali, gdzie jakie właśnie są obiekty i ja wtedy miałem podczas takich obserwacji składać telefonicznie meldunki do dowództwa Powstania. Pod kopułą był telefon bez tarczy numerowej, tylko za podniesieniem słuchawki od razu było połączenie z dowództwem i ja wówczas właśnie meldowałem, jeżeli zauważyłem, że z lotniska Okęcie wystartowały samoloty, które leciały najpierw na dzielnicę Wola, a potem była dzielnica Stare Miasto, tak że… Nie, najpierw była Ochota, potem była Wola, a potem Stare Miasto. Stopniowo samoloty wylatywały, więc ja jak tylko zauważyłem start, to od razu meldowałem, że z lotniska Okęcie wystartowało sześć czy cztery samoloty, które się kierują na dzielnicę Ochota i tam właśnie zrzucają bomby, więc to zgłaszałem i potem znowuż czekałem. Jak one wracają, to znowuż składałem meldunek, że samoloty po zrzuceniu bomb zaczynają wracać z powrotem na Okęcie. Tak że później się okazało, że rzadziej te samoloty mogły wylatywać, to znaczy w mniejszych ilościach, bo się usytuowało tak, że po dwa samoloty wylatywały z Okęcia, leciały na dzielnice, zrzucały bomby i wracały z powrotem. Po dwa samoloty, ale zdarzało się też, że pewnego razu podczas takiej ładnej, słonecznej pogody wyleciało więcej samolotów, ale leciały sznureczkiem, jeden za drugim. To mnie trochę zaskoczyło. Ten sznureczek się kierował na wschód, nad Wisłę, a później zauważyłem i oczywiście jak to zauważyłem, pierwsze, to od razu złożyłem meldunek do sztabu, że taka rzecz się dzieje nad nami. Więc zauważyłem, że pierwszy samolot raptownie – a wyleciało wtedy dwanaście samolotów – pierwszy samolot raptownie w tył na lewo wrócił i widzę, że zaczyna wracać, a inne jadą za nim i tak samo wracają. I potem patrzę, że ten pierwszy zatrzymał się w powietrzu. Jak to możliwe? Okazało się, że one pikowały na nas i wtedy obrzuciły nas bombami. Ja zdążyłem ledwo wskoczyć do windy i dojechałem między czwarte a trzecie piętro, winda stanęła i wtedy całe bombardowanie przesiedziałem w windzie. Oczywiście bardzo się wtedy bałem, bo bomby mogły trafić też i w windę.
Sam byłem i dopiero po pół godziny, jak wrócił prąd, to winda wróciła. Zjechałem wtedy na dół. Tak że było takie właśnie też zdarzenie z tymi…
No, tego nie pamiętam, którego to było sierpnia, ale… No nie pamiętam. Robiłem sobie notatki, które niestety po Powstaniu zostały w piwnicy zachowane.
Tak.
Nie, nie, to było raczej w sierpniu.
Tak.
Tak, mówiono, że to jest dowódca Powstania.
Chruściel, tak. „Monter”.
Tak. Kiedyś się zdarzyło, że właśnie miałem okazję zobaczyć dowódcę, tak jak widzę teraz panią, ale to było już we wrześniu. Było to chyba w pierwszych dniach września, kiedy właśnie byłem na dole, na parterze, i było tam już bardzo dużo ludzi. Bo na początku w naszym budynku była załoga niewielka, ale stopniowo, kiedy ludzie uciekali z zagrożonych dzielnic, szczególnie ze Starówki, to coraz więcej ludzi przybywało do naszego budynku i tam założono nawet szpital na dole, ale była ciżba ludzi i usłyszałem, będąc tam w pobliżu, komendę: „Baczność! Przejście dla dowódcy!”. Stanąłem w szpalerze i przechodził właśnie dowódca, w cywilu, niski pan, z dwoma lotnikami w kombinezonach sznurowanych, tak że później koledzy mówili mi, że to prawdopodobnie byli piloci rosyjscy i dowódca przechodził przez hol główny, przechodził w kierunku ulicy Jasnej.
Z radiostacją to mam takie wspomnienia, że nie… Wiedzieliśmy, że radiostacja działa, bo się zdarzyło tak, że do nas na kwaterę ktoś przyniósł mały odbiorniczek radiowy, kryształkowy, na słuchawki i właśnie myśmy słuchali, kto był przy tym, to przy jednej słuchawce było dwóch, trzech, przy drugiej słuchawce też było kilku. Słuchaliśmy tych właśnie komunikatów z walk powstańczych.
Nie, nie, tego nie wiedziałem, skąd nadają. Tego nie wiedziałem.
Były też również i w nocy, ale mnie jakoś usytuowano w dzień. W nocy był zmiennik, ale w dzień na przykład było nawet tak, że w budynku, który jest dwuskrzydłowy, jedno skrzydło budynku przy ulicy Świętokrzyskiej, z bramą wjazdową, a drugie skrzydło było przy ulicy Jasnej i tam był numer 9, ale tamto skrzydło było krótsze i mniej uczęszczane. Natomiast z dziedzińca naszego przy ulicy Świętokrzyskiej było w murze wykonane przejście do zaplecza lokalu nocnego Adria i to przejście nam służyło. Kilka razy tam dostaliśmy możliwość posiłku, zupę na gorąco. Tam wtedy za okazaniem właśnie takiej legitymacji można było dostać zupę, na gorąco zjeść, ale to niestety nie trwało długo. Po kilku takich posiłkach, po kilku dniach bomba zupełnie zniszczyła ten lokal.
No to niestety to były przydzielane takie porcje już wtedy suche. To był tylko chleb i kawa, tak że raczej było chłodno i głodno. Ale à propos jeszcze właśnie: zdarzyło mi się dostać przepustkę do domu jeszcze w czasie Powstania. Bo mój szwagier, który właśnie z nami mieszkał, pracował w piekarni powstańczej i zawsze po pracy przynosił do domu dwa bochenki chleba, i zdarzyło mi się, kiedy byłem właśnie w domu zobaczyć, co się u nich dzieje, jak się oni tam czują i co się tam w ogóle dzieje, to dostawałem nawet więcej chleba, że mogłem przynieść na kwaterę powstańczą.
Rodzina spędzała cały czas w piwnicach. Tam w podwórku stała figurka Matki Boskiej, tak się [kobiety] modliły, zawodziły, bo przy każdym przelocie samolotów to myślały, że to już na nas padają te bomby.
Ten dom został zburzony. Jeszcze może muszę wrócić do takiego momentu, kiedy właśnie nasz budynek PKO został obrzucony bombami zapalającymi, właściwie bombkami zapalającymi, bo to były takie bombki mniej więcej walec średnicy czterech centymetrów i jakieś piętnaście, dwadzieścia centymetrów długości. Takie bombki zapalające wpadały przez okna do pomieszczenia i tu właśnie fosfor się palił i zapalał wszystko, co było obok. Ale my wcześniej musieliśmy przygotować sprzęt gaśniczy, tak że przy oknach był sprzęt gaśniczy i mieliśmy możliwość taką bombkę wziąć na szpadel i zasypać piaskiem, i szpadlem wyrzucić przez okno na ulicę. Ale mnie się zdarzyło, że niechcąco wdepnąłem butem w taki fosfor, który się palił, i wypalił mi zelówkę, więc na drugi dzień musiałem jechać do domu po buty nowe. No więc taką miałem przygodę z bombką, że musiałem ją właśnie wyrzucić, zagasić, ale też miałem buta zniszczonego.
Nie, w naszym terenie nie. W Śródmieściu Północnym, jak szedłem ulicami do domu na przykład, to aż serce się radowało, flagi biało-czerwone z okien wisiały, tak że pięknie to wyglądało i radośnie, że jesteśmy w Polsce i tutaj nie mamy Niemców. I Niemcy w późniejszym okresie Powstania obsadzali tylko niektóre punkty, na przykład w Paście. PAST-a była od nas dobrze widoczna i jeżeli wybuchały gdzieś jakieś pociski dookoła, to ja od razu meldowałem do sztabu, że tam właśnie się pali, tam jest pożar, tam jest to. A również właśnie na Paście jak już było, PAST-ę próbowano zdobyć kilkakrotnie, ale się nie udawało, często Powstańcy ponosili straty i nie mogli Niemców wykurzyć z PAST-y. Okazało się, że tam był garnizon, obsługa niemiecka. Było ich ponad sto osób i czternaście osób obsługa Polaków, obsługa techniczna. Ale to się dopiero później okazało, bo wcześniej, kiedy były ataki na PAST-ę, to dookoła tej PAST-y nie można się było poruszać, bo strzelcy wyborowi z PAST-y strzelali do każdego, kto tam przechodził. Można było przejść tylko za osłoną barykady, bo przy barykadzie był wykopany jeszcze rów, żeby głębiej można było przejść pod osłoną barykady właśnie przed ostrzałem. Ale raz się zdarzyło, że Niemcom już widocznie zabrakło żywności, zabrakło amunicji. Oni byli zaopatrywani z Ogrodu Saskiego, tam stał garnizon niemiecki i stamtąd oni mieli właśnie zaopatrzenie. Ale się zdarzyło, że i to [zawiodło], już nie mogli, bo Powstańcy już nie dopuszczali do zasilania tej obsługi PAST-y, więc już na budynku PAST-y widziałem, jak żółta flaga kołysze się z lewa na prawo. Oczywiście natychmiast złożyłem meldunek o tym fakcie. Okazało się, że właśnie Niemcy wołają o pomoc do swoich oddziałów. PAST-a została zdobyta 20 sierpnia, akurat właśnie wtedy miałem, że tak powiem, prezent na urodziny. Ale jeżeli chodzi właśnie jeszcze o zdobycie tej PAST-y, to później, kiedy się Powstańcom udało wzniecić tam ogień z motopompy strażackiej do okien PAST-y, to Niemcy uciekali do góry i potem musieli uciekać na dół, do schronów, i kiedy już wreszcie Powstańcy dostali się do wnętrza, tych Niemców stamtąd wyprowadzili. I tych Niemców wyprowadzili, jak mówiłem, ponad sto osób. Było tam również czternastu Polaków z obsługi technicznej, to ci zostali zwolnieni do domu, a tych Niemców przyprowadzono właśnie do naszego budynku PKO. I kiedy właśnie myśmy się dowiedzieli, że niewolników prowadzą, Niemców prowadzą, to ja też poleciałem zobaczyć. Bo ten budynek PKO miał dwa poziomy pod ziemią, dwa piętra pod ziemią i tam było bardzo dużo różnych pomieszczeń i właśnie do tych pomieszczeń przyprowadzono tych niewolników niemieckich i mnie się udało też stanąć w szpalerze i przechodzili koło mnie z rękoma na karku. Wychodzili brudni tacy, osmoleni, przechodzili gęsiego, a za mną stał jakiś Powstaniec, nerwowy chyba, mówi: „Przepuście mnie! Przepuście mnie! Niech chociaż w mordę strzelę tego chama, tego szwaba!”, ale drugi się odezwał: „Konwencja genewska nie zezwala bić jeńców”. No więc nie został dopuszczony. Ale przechodzili ci niewolnicy niemieccy tak, jak właśnie teraz pani przede mną [siedzi], jeszcze bliżej, prawda?
Jeńcy, tak.
Tak i zostali tam osadzeni w podziemiach tego budynku PKO.
A tak, tak, oczywiście, ale ja bardziej pamiętam flagę na Prudentialu, bo zaraz przecież sto metrów od nas na placu Napoleona. Prudential to był najwyższy budynek w okolicy, tak że to było bardzo dobrze widoczne, ale niestety ta biało-czerwona flaga stała się obiektem ataków niemieckich. Strzelali z dużego kalibru armat pociskami na ten Prudential i właśnie go wtedy burzyli, pocisk za pociskiem. I zdarzyło się raz, że widziałem pocisk w locie. Dziwna rzecz. Jak to, widzieć pocisk armatni lecący nad głową? Ale widziałem to. Mówiłem później kolegom, to mówili, że to się może zdarzyć, bo głos leci wcześniej niż pocisk i ja kiedy właśnie głos usłyszałem, spojrzałem – rzeczywiście, widziałem i wtedy pocisk upadł w fundamenty Prudentialu. Później po Powstaniu chodziłem tam oglądać te fundamenty, bo akurat właśnie jeden narożnik fundamentów był zupełnie zburzony. Ale cały budynek był silnej konstrukcji, tak że się utrzymywał, natomiast na szczycie tego budynku, jak była jeszcze metalowa wieżyczka kratownicowa, na której właśnie wisiała biało-czerwona flaga, Niemcy to zestrzelili i ta wieżyczka później wisiała po prostu na jednym pręcie na boku budynku.
Na to nie było czasu niestety, ale muszę jeszcze powiedzieć właśnie pierwsze dni. To było chyba 4 sierpnia, jak się pokazały samoloty alianckie nad Warszawą, które przyleciały z pomocą.
Tak, ze zrzutami. I właśnie to obserwowałem z parteru przez okno i widziałem ze strachem, że Niemcy mogą zestrzelić [te samoloty], bo reflektorów dużo się wtedy niemieckich pojawiło i prowadziły właśnie w świetle tych reflektorów te samoloty przelatujące. No, to było straszne, ale jako widowisko to było coś pięknego, jak właśnie Niemcy z pocisków świetlnych strzelali do tych samolotów.
Nie, nie, wtedy byłem na parterze, na dole i przez okno właśnie widziałem fragment tylko nieba i widziałem właśnie te pociski świetlne i reflektory, jak Niemcy strzelali do tych samolotów.
Nie, to mi się nie zdarzyło. Ale słyszałem o tym, że właśnie wiele niestety z tych zrzutów trafiało w ręce niemieckie. No bo tylko chyba, jak później oceniano, dwadzieścia pięć procent tych zrzutów dostało się do rąk Powstańców. To mówili też właśnie u nas na kwaterze, że widzieli, jak takie zrzuty rozpakowywano, to były – w tym czasie akurat, kiedy to widzieli – angielskie piaty, te miotacze, owinięte w swetry. W takim pojemniku blaszanym właśnie takie spadochronowe zrzuty były zrzucane.
Do domu jak szedłem właśnie wtedy z butem wypalonym, to pamiętam tylko, [jak] sanitariusze nieśli rannego, chyba do była Pańska. Tam w suterenach był szpital i tam dwóch niosło, jeden z przodu, drugi z tyłu, to ja mogłem im pomóc nieść tego rannego do szpitala.
Tak, bardzo duży szpital.
Bardzo duży szpital powstańczy. Coraz więcej tych ludzi przybywało, ale to byli porozkładani, takie były materace porozkładane przy ścianach przeważnie i jeden przy drugim gęsiego tak leżeli ci ranni i lekarze tam się opiekowali, to jak przechodziłem, to widziałem. Zresztą też zdarzenie takie miłe było, kiedy na przykład widziałem i słyszałem „Sto lat, sto lat, niech żyje nam!” – para małżeńska zawierała ślub i to właśnie słyszałem też w tym holu ogólnym, akurat widziałem, jak tam się bawili i śpiewano „Sto lat”.
Ja nie byłem, nie, nie.
Nie, nie. To trzeba już powiedzieć chyba o końcu Powstania.
Raczej nie. Ale przypomniało mi się właśnie jedno takie zdarzenie i to straszne zdarzenie, że podczas alarmu przeciwlotniczego ludność, wszyscy nasi właśnie Powstańcy i nawet chorzy też uciekali do schronów niżej, bo tam były dwa poziomy właśnie tych schronów. Raz się zdarzyło, że ja też tam byłem, uciekłem przed tym nalotem, ale w tym momencie, kiedy tam siedzieliśmy, były bardzo szerokie schody, które prowadziły w dół, i te schody i pomieszczenia tam poniżej były wypełnione ludźmi, uciekinierami przed nalotem, i okazało się raptownie wielkie uderzenie i wybuch wielki. W tej klatce schodowej było okienko do ulicy zasłonięte takimi metalowymi okiennicami, to z wielkim hukiem się otworzyło. Wtedy się rozległ ogromny wrzask, wszyscy [drżeli] ze strachu, że to już jest bomba, że to już jest koniec z nami. I wtedy wszyscy się strasznie bali, ale okazało się, że to była bomba, ale niewybuch. Ta bomba rozwaliła tylko kawałek fundamentu i chodnika, wbiła się w chodnik. Jak później żeśmy ją oglądali, to właśnie przy tym okienku spadła ta bomba i okazuje się, że był to niewybuch. No więc otarliśmy się o śmierć najwyraźniej, prawda?
Ale później się dowiedziałem, że zdarzają się takie bomby niewybuchy, bo takie bomby rozbierali Powstańcy od razu. Jak ja tam stałem też przy tych schodach, stałem oparty tyłem do ściany, patrząc na to okienko przy ulicy, to za ścianą była zbrojownia i tam właśnie produkowano powstańcze granaty, tak zwane sidolówki. Taką bombę, która była właśnie [do nas wrzucona], ten niewypał, który nas uderzył, też ta bomba została później rozebrana przez Powstańców i ten materiał wybuchowy z bomby posłużył do produkcji tych właśnie sidolówek. Ale właśnie jeżeli chodzi jeszcze o tę bombę, która była niewybuchem, później dowiedziałem się, nawet czytałem, że w takich bombach znajdowano kartki w języku polskim „Czym możemy, tym pomożemy”. Okazuje się, że to robotnicy, Polacy pracujący w fabrykach niemieckich, właśnie celowo bombę uszkadzali, żeby nie wybuchła, i pisali takie kartki.
Z prasą to ja się zetknąłem jeszcze wcześniej. Biuletyn powstańczy, „Biuletyn Informacyjny” to się nazywało – jeszcze przed Powstaniem, tak że to czytałem i chowałem. Na klatce schodowej mieliśmy taką szafkę, schowek na węgiel, to trzeba było właśnie taką prasę chować pod węgiel, żeby Niemcy tego nie znaleźli. Ale w czasie samego Powstania to nie było takiej prasy, przynajmniej u nas nie było.
No, rozmaicie było. W każdym razie niektórzy mówili, że już za dużo jest nieszczęść, jakie na nas spadły, że po prostu już się nie da wygrać z Niemcami, że niestety… Nawet w tym czasie chyba akurat była mowa, kiedy z samolotów niemieckich zrzucano ulotki o zawieszeniu broni z walkami powstańczymi, że ludność cywilna ma opuścić miasto, bo jak wiemy, najpierw w dzielnicy między Ochotą a Starym Miastem.
W dzielnicy Wola, tam przecież Niemcy zrobili masakrę z ludności cywilnej, prawda? Spalili na stosie kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Nam to właśnie mówili koledzy, że teraz jest okazja, żeby wyjść z miasta z ludnością. Nawet nasz dowódca powiedział do kolegów, chociaż mnie przy tym nie było, koledzy mi później powtórzyli, że dowódca powiedział: „Niestety, nic już tu po nas. Zwalniam was z przysięgi. Ratujcie życie, jeszcze się przydacie Polsce. Ratujcie życie na własną rękę”.
To było jeszcze w czasie trwania Powstania.
Niezupełnie opuszczono budynek po zbombardowaniu, bo tylko zbombardowano to skrzydło od ulicy Jasnej. Nawet mam takie zdjęcie wykonane tutaj, mogę nawet pokazać. Takie zdjęcie wykonane w czterdziestym szóstym roku, z lotu ptaka, właśnie jak jest zburzony nasz budynek PKO, przede wszystkim było zburzone skrzydło przy ulicy Jasnej.
Ano tak, wtedy się już ludzie wyewakuowali, no ale my, skoro się dowiedzieliśmy, że możemy z ludnością cywilną wyjść, no to ja się udałem do domu i tam też już właśnie się szykowali do wyjścia, bo tam też były ulotki u nich, i co tylko mogliśmy, załadowaliśmy do naszej piwnicy i zamurowaliśmy. Tak że ja tam też schowałem swoją opaskę, swoją legitymację do tej piwnicy i wszystko, co można było jeszcze, co zostało jeszcze całe. Bo tam u nas, w naszym budynku, w tym skrzydle, zniszczono drugie i trzecie piętro, a pierwsze piętro było zniszczone, ale coś można było tam jeszcze z niego znieść. To było przez nas zniesione do piwnicy i zamurowane.
No, niestety nie. Niestety nie, bo po powrocie, jak wyszliśmy z ludnością cywilną, tośmy mieli tylko tyle, co można było unieść w ręku. Popędzili nas Niemcy do Pruszkowa. Najpierw jeszcze do Dworca Zachodniego, tam były podstawione wagony i zawozili nas do Pruszkowa. W Pruszkowie byliśmy dwie noce.
Tak. No, widziałem, oczywiście.
Przekonało mnie to w tym, że tam jest bardzo gorąco, jak samoloty latały tam bezkarnie i zrzucały bomby na Stare Miasto, no więc co mogłem [zrobić]? Nie mogłem nic poradzić przecież.
Owszem, tak, bo nawet do naszego gmachu PKO też przychodzili Powstańcy, którzy właśnie ze Starówki się przedostawali kanałami.
Tak, do szpitala. Wychodzili, przy ulicy Czackiego było takie wyjście z kanałów.
Nie, nie. Nie miałem kontaktu.
8 września to chyba ulotki się pokazały, a wyjście…
No, największe bombardowanie to było właśnie to skrzydło ulicy Jasnej.
Po tym, tak, była decyzja, żeby już opuścić miasto.
Rozeszliśmy się. Już się nie spotkałem z żadnym.
Dwudziestu pięciu nas było.
Owszem, ale musiałbym powiedzieć o tym, że byłem wywieziony z Pruszkowa. Byłem wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec z całą rodziną, bo okazało się, że przyjechali Austriacy, którzy potrzebowali kolejarzy, tramwajarzy, którzy są obeznani z torami kolejowymi, i oni potrzebowali robotników do naprawy zbombardowanych u siebie torów kolejowych, więc zabierali całe rodziny. Tak że moja rodzina właśnie, wtedy już siedem osób, byliśmy w Pruszkowie i wszystkich nas wtedy załadowano do pociągu. Jeżeli chodzi o siostrę z dwuletnią córeczką, to z tego pochodu do wagonów Niemiec wycofał, mówi: „Na bok, na bok”. Ona została dalej w Pruszkowie, a nas czwórka – rodzice moi i młodsza siostra – we czwórkę nas wywieziono do Austrii.
Jemu właśnie się udało z pociągu uciec i on wrócił nawet, bo w Pruszkowie miał rodzinę i z pociągu wyrzucał też kartkę, że trafiło to do rodziny i rodzina przyszła do obozu w Pruszkowie szukać właśnie nas. Wtedy nas już nie znaleziono, ale siostrę z córką tak. Tam udawano, że jest choroba na tyfus, to Niemcy właśnie tyfusu się bali i od razu zwalniali, tak że siostrę z córką zabrała rodzina z Pruszkowa.
A my w czwórkę jechaliśmy najpierw na terenie Słowacji. To był taki okres trochę niepokoju, bo była miejscowość „kwarantanna”. Wtedy nam kazano rozebrać się do naga i pod prysznic, a całe ubranie nasze do odwszalni, no bo niestety bardzo dużo wszy było w Pruszkowie, tak że po nas łaziły wszy. Ale ta kwarantanna się udała, oddano nam z powrotem naszą odzież i wtedy pojechaliśmy do miejscowości Hainfeld, to jest za Wiedniem, taka boczna linia kolejowa, która prowadzi do dużej stacji w Sankt Pölten bodajże, no i nas zlokalizowano w takich warsztatach przy stacji kolejowej. Był tam też obóz polski i obóz był francuski, tak że my zamieszkaliśmy w tym obozie dla Polaków. Były tam drewniane łóżka składane, piętrowe i tam mieszkaliśmy i stamtąd nas Austriak prowadził na tory kolejowe naprawiać zbombardowane tory. Ciężko żeśmy tam pracowali, i to kobiety i mężczyźni, bo szyny kolejowe były zbombardowane bardzo mocno przez alianckie samoloty i trzeba było te uszkodzone rozbierać, roznosić, a na to miejsce przynosić w takich specjalnych nosidłach szczypcowych, po dwie osoby z jednej strony, dwie osoby z drugiej strony i takich szczypiec na długość szyny było po cztery osoby, to szesnaście osób. Przenosiliśmy taką szynę na miejsce, tam gdzie miały być ułożone. Tam były też najpierw uzupełniane podkłady drewniane, uzupełniany był kamień i potem trzeba było te szyny umocować do podkładów, takimi ciężkimi kilofami trzeba było podbijać te kamienie pod podkłady, żeby się szyna dobrze trzymała. Po kilku dniach po naprawieniu takiego odcinka zburzonego zaczęły jeździć pociągi, ale też na krótko, bo znów samoloty przyleciały, zbombardowały. Nawet były takie, że tor kolejowy dalej przebiegał, był tunel pod górą, bo to były Alpy, i nawet mówiono tam, że alianci zrzucają bomby łańcuchowe, to znaczy kilka bomb związanych łańcuchem i one przebijały nawet strop nad torem kolejowym, no więc też zasypywali. To taka też była ciężka praca, żeby to najpierw oczyścić, a potem dopiero budować tam tor kolejowy.
A tak, jeżeli chodzi o kuchnię, to kobiety były tam wyznaczane po dwie, trzy na obieranie ziemniaków, a jadłospis to był taki szczególny, bo w jednym tygodniu była kapusta, to stale była kapusta, cały czas, a w drugim tygodniu była rzepa, to jadłospis był kapuściany i rzepowy. Ale po jakimś czasie nawet mnie wzięto do innej roboty. Jeździłem wtedy pociągiem, drezyną do Sankt Pölten, do tej dużej stacji kolejowej, która rozprowadzała tory w trzech kierunkach. To była bardzo węzłowa stacja i ona była mocno bombardowana, a mnie wtedy zatrudniono przy parowozach, przy utrzymywaniu ogniska parowozów, które przyjeżdżały z trasy na nocleg na stację. Te parowozy były rozstawiane co jakieś kilkadziesiąt metrów i trzeba było chodzić od jednego do drugiego i taką długą łopatą wrzucać węgiel do paleniska, żeby utrzymać ogień, jak rano przyjdą maszyniści, żeby mogli jechać. Byłem na tych robotach już do końca, nazywali mnie Heizerem. Ale zdarzało się, że były tam naloty na ten właśnie węzeł kolejowy. Przylatywały samoloty, to już z daleka było nawet widać lecące samoloty, bo pozostawiały za sobą smugę białej pary, więc wtedy się rozlegały syreny i wszyscy uciekali ze stacji na teren poza stacją. Tam skarpa była, a w skarpie były piwnice winne, przechowywano tam wino, więc w tych piwnicach można było się skryć, ale ja wtedy jak mogłem, to bałem się tych piwnic, bo zdarzało się też, że te bomby trafiały również i w takie piwnice i zasypywały. Byli tam też uciekinierzy z obozu francuskiego, byli Rosjanie też. Ja na przykład uciekałem na zewnątrz, na wierzchu tej skarpy. Kiedyś właśnie podczas takiego nalotu leżałem w rowie pod małym drzewkiem i właśnie widziałem, jak te samoloty nadlatują i rzeczywiście, okazuje się, że widziałem, jak rzuciły serię bomb na stację kolejową, a potem również rzuciły serię bomb na winnice i tam też bomby przebijały do środka. Dużo było tam trupów, a mnie się udało, bo jedna bomba upadła kilka metrów ode mnie, tak że mnie przysypało ziemią i musiałem się dopiero wygrzebać z tej ziemi, bo miałem wszędzie pełno ziemi w ustach i przysypany byłem. No więc to było takie bliskie śmierci.
Wyzwolenie tego obozu to było wcześniej, to znaczy myśmy przestali już jeździć do tej pracy przymusowej, bo właśnie zbliżał się front ze wschodu i przy szosie, przy drogach widzieliśmy, jak Niemcy pędzili niewolników, Polaków i innych Ausländerów przy drogach, uciekali przed frontem dalej w głąb na zachód. Nam się udało uciec przed taką właśnie wędrówką. W kilka osób z naszego baraku przedostaliśmy się na górę, do gospodarstwa pewnego bauera, który właśnie załadował na cztery traktory i przyczepy swój dobytek i uciekał przed frontem, to już go nie było. Tak że był tylko jeden zarządca, który nas przyjął i tam na sianie nas karmił mlekiem i chlebem. Widzieliśmy z góry, jak właśnie samochód niemiecki próbował do nas też dojechać, ale jednak widocznie coś chyba za słaby był czy coś, że się jednak wycofał i do nas Niemcy nie dojechali. Tak że widzieliśmy, jak pędzą tymi szosami na dole tych ludzi, Niemcy niewolników, na zachód, no a myśmy zostali u tego gospodarza. I tutaj przyszedł front, przyleciało do naszej zagrody dwóch ruskich z automatami i wołali: Germaniec jest? , no to my mówiliśmy i inni, którzy tam byli, słyszeli to, mówili, że nie ma, że wyjechali. A były tam też i Rosjanki, Ukrainki były, byli Francuzi, byli Polacy właśnie u tego gospodarza. I kiedy front przyszedł i ci właśnie Rosjanie szukali Niemców, to pokazywaliśmy, że tam właśnie w innym gospodarstwie, bo tam było Niemców, to polecieli właśnie tam, no a do nas powiedzieli: Ujezżajtie damoj.
Nie tak prosto, oczywiście. W drogę powrotną oczywiście żeśmy od razu wyruszyli. Co mieliśmy, co mogliśmy, załadowaliśmy na taki mały wózeczek nawet. Po drodze pasły się koniki jakieś i jednego konika małego takiego żeśmy zaprzęgli do wózka i wiózł nam te ciężary, które na wózku były, nasz dobytek, do miejscowości pod Wiedniem. Miejscowość się nazywała Wiener Neustadt, bo nam powiedzieli, że tam jest obóz zbiorczy wszystkich Ausländerów, skąd pociągi rozwożą ich do kraju. Właśnie w takim obozie też, zanim dojechaliśmy, trafiliśmy na zawieszenie broni. Pamiętam, mało nie oberwałem rakietą. Rosjanie, którzy byli w tym obozie, na wiwat strzelali z rakiet i zza narożnika przeleciała mi taka rakieta przed nosem. No, ale to by było też takie przykre zdarzenie, niemniej dostaliśmy tam zaprowiantowanie i czekaliśmy na transport kolejowy.
Kiedy przyszła nasza kolej na transport kolejowy, to załadowaliśmy się z tym naszym dobytkiem do wagonów i pociąg wyruszył do kraju. Jechaliśmy przez Budapeszt. Most na Dunaju był zniszczony i naprawiony przy pomocy belek drewnianych, tak że ten most się kołysał, więc nam przed wjazdem na ten most zapowiedziano, że kto się boi, to proszę, może iść pieszo przez most, a pociąg będzie jechał powoli później. Ja nie poszedłem, tylko siedziałem właśnie na brzegu wagonu towarowego i patrzyłem na ten most. Rzeczywiście się chwiał. Trochę strachu się najadłem, ale przejechaliśmy dobrze. I potem dopiero dalej pociąg ruszył, a trzeba powiedzieć, że kierował się gdzieś właśnie na Czechosłowację. Okazało się, że tory kolejowe przez te góry były zniszczone i naprawiane, tak że przez przełęcz pociąg był podzielony na cztery części, po kilka wagonów i dwie lokomotywy pchały – jedna z przodu, druga z tyłu – przez tę przełęcz. Po przejechaniu wszystkich części na drugą stronę znowuż był połączony i dalej jechaliśmy już przez granicę. Pamiętam, nazywała się Medzilaborce.
Tym transportem oczywiście myśmy przyjechali, jakżeby inaczej, do Warszawy. Ale to już był maj. Przyjechaliśmy do Warszawy.
No niestety, swojego domu żeśmy już nie znaleźli, to już była całkowita ruina. A to miejsce, gdzie była przypuszczalnie nasza piwnica, chcieliśmy…
Niestety nic, do tego żeśmy się nie dostali, bo już był lej do tego wybrany przez wcześniejszych, którzy tam byli od stycznia przecież, bo front już w styczniu ruszył. Do maja to już było parę miesięcy.
No to myśmy się zaczęli właśnie starać o mieszkanie. Próbowaliśmy coś znaleźć, ale to było wszystko zrujnowane, wypalone. Przy ulicy Gibalskiego, pamiętam, pod piątką, bo tam się zachowała tabliczka przy bramie takiego domu, żeśmy przy tym domu próbowali zamieszkać, ale to była kamienica czteropiętrowa, wypalona zupełnie, były gołe ściany, goły sufit, bez podłogi. No ale cóż, szukaliśmy po ruinach jakieś deski, kawałki, no i cośmy wynaleźli, tośmy tam próbowali zrobić jakieś drzwi czy jakieś okno i przez parę tygodni żeśmy tam właśnie przebywali. Ale jak przyszły jesienne opady, to niestety nam na łóżko kapała woda z góry, tak że trzeba było parasol rozwijać i wtedy postanowiliśmy właśnie się jednak gdzieś udać o jakąś pomoc, żeby dostać jakieś mieszkanie. Wtedy ja się udałem do administracji, do kwaterunku, a w tym czasie były nawoływania, żeby Polacy jechali na ziemie zachodnie, na Ziemie Odzyskane. No więc my już przestaliśmy dalej urządzać to mieszkanie i ja jako pierwszy wziąłem z urzędu taką kartę repatriacyjną i skierowali mnie do miejscowości Landsberg na Ziemiach Odzyskanych, to jest po polsku Gorzów Wielkopolski. No więc przyjechałem tam, pociągi były bezpłatne, ludzie jeździli okazyjnie, czym się dało i jak się dało. Dostałem się tam właśnie do tego Gorzowa i szukałem jakiegoś mieszkania. No niestety, tu już też dawno było wszystko pozajmowane. Wiele bram, wiele drzwi były już opisane: „zajęte”, „zajęte”, „zajęte”, a nawet niektórzy, jak widać było, ładowali dobytek, który tam był w tych mieszkaniach na samochody, i wywozili. No ale znalazłem takie jedno mieszkanie przy ulicy nazwanej Mickiewicza, na parterze. Tam były dwa pokoje z kuchnią, to wobec tego już się mogłem tutaj zatrzymać, był dach nad głową i wtedy sprowadziłem rodzinę do Gorzowa i tu żeśmy zamieszkali. Niestety w tym miejscu długo się też nie dało mieszkać, bo kiedy mama zrobiła pranie, to w jednym pokoju na sznurkach wywiesiła [ubrania] do suszenia, a rano okno było otwarte i puste sznurki. Byliśmy okradzeni. Trzeba było szukać nowego mieszkania gdzieś wyżej. Po drugiej stronie ulicy chodziłem tam, dopytywałem się. Może jednak? Może jednak? Może tu, może tu. I rzeczywiście, udało się znaleźć naprzeciwko drugie mieszkanie na drugim piętrze. To już było tam przez kogoś udostępnione nam i tam żeśmy zamieszkali.
W Gorzowie to najpierw musiałem zacząć pracować. Żeby mieć utrzymanie, to zacząłem pracować. Za Wartą były takie zakłady mechaniczne, nazwano je Ursusem. Zakłady mechaniczne, które remontowały traktory Ursus. No i tam pracowałem już jako czeladnik, jako pracownik, no i myślałem o uzupełnieniu wykształcenia. Poszedłem do gimnazjum. Szukałem właśnie, znalazłem gimnazjum, przyjęto mnie i zacząłem uczyć się i uzupełniać wykształcenie i po dwóch, trzech latach dostałem maturę. Jak dostałem maturę, to wówczas pomyślałem, żeby się dostać gdzieś na studia wyższe, ale nigdzie nie można było dostać wolnego miejsca. Chciałem na Politechnikę Warszawską, ale się nie dało, chciałem w innych, ale się udało dostać, [to znaczy] okazja była, w Krakowie AGH przyjmowało na studia.
Przyjechałem na studia, tak, i tu już [zostałem]. Polubiłem to miasto i zostałem tutaj.
No, przyjemne było to wspomnienie pierwszych dni Powstania, jak się szło ulicą udekorowaną biało-czerwonymi flagami, że jesteśmy wolni, jesteśmy Polską. To była ta radość.
A, zrobiłem takie właśnie starania, ale to już później, kiedy skończyłem studia. Po pięciu latach studiów dostałem tytuł magistra inżyniera i zacząłem pracować, chociaż najpierw były nakazy pracy.
Do tego zmierzam, że właśnie dostałem nakaz pracy pod Wrocławiem, do elektrowni, ale zrezygnowałem z tego i zostałem w Krakowie, w zakładach elektronicznych, one się nazywały wcześniej jeszcze teletechniczne. W tym zakładzie zacząłem pracę po studiach. Ten zakład był w branży elektronicznej. W Warszawie było Zjednoczenie UNITRA, więc nasze zakłady Telpod były właśnie częścią składową, więc ja często służbowo jeździłem do Warszawy i tutaj próbowałem właśnie wtedy znaleźć kogoś przy okazji tych wyjazdów służbowych. Próbowałem znaleźć kogoś ze swoich kolegów, bo przede wszystkim [chciałem się dowiedzieć], czy ktoś przeżył, jak przeżył, gdzie przeżył, żeby właśnie się coś dowiedzieć i spotkać, ale były to duże trudności. Trafiłem najpierw na Bibliotekę Narodową, tam się chciałem zorientować, co Biblioteka Narodowa posiada z czasów Powstania. Okazało się, że nic się nie zachowało, ale dostali nagrania z Londynu, bo Londyn odbierał też te komunikaty powstańcze i bibliotece udzielił, i też właśnie mnie umożliwiono usłyszenie takich komunikatów. Dostałem słuchawki i usłyszałem takie komunikaty powstańcze, które tam były i które zapowiadały walki tu i tam. No ale to mi nie wystarczało. Postanowiłem szukać kolegów własnymi siłami.
Niestety, nie skończyło powodzeniem. Nie mogłem właśnie trafić i mimo że chodziłem na Boduena, tam było takie gniazdo, siedzisko, Zjednoczenie i tam próbowałem. Nie dało się, więc wpadłem na pomysł dać ogłoszenie do gazety. Do gazety nadałem właśnie, że Powstańcy tacy, tacy są poszukiwani i proszę o kontakt. Okazało się, że zgłosiło się czterech.
Tych nazwisk nie pamiętam wszystkich, tylko dwóch, którzy właśnie byli ze mną w tym oddziale, ale krótko żeśmy mogli rozmawiać, bo jakoś tak się złożyło, że kiedy się umówiliśmy, to trzeba było odbyć spotkanie, ale krótkie i dwóch tylko było potrzeba, żeby mogli zaświadczyć, bo ja nie posiadałem przecież żadnych dokumentów, że byłem w Powstaniu. Nie miałem przecież ani opaski, ani legitymacji swojej, więc oni mi poświadczyli, że byliśmy w tym oddziale w budynku PKO. Tak że dwóch takich. Jeden był z Żoliborza, a drugi był akurat nie z Warszawy, tylko spod Warszawy i oni mi właśnie poręczyli, i to wystarczyło, że zostałem przyjęty jako Powstaniec.
Niestety, niestety… Tak, tak, początkowo się nie przyznawałem w ogóle do tego, ale kiedyś już zdecydowałem wśród znajomych, takich bardziej bliskich, no to się zdecydowałem powiedzieć. I właśnie kiedyś na takim walnym ogólnym zebraniu załogi, a załoga była bardzo, bardzo liczna, bo ten zakład z małego warsztaciku rozrósł się aż do trzech tysięcy zatrudnionych… No ale na takim jednym zebraniu to się przyznałem, że byłem w Powstaniu Warszawskim.
Różnie, ale nie było jakiegoś złego nastawienia przeciwko mnie ani specjalnie dobrego nastawienia. Przyjęli jakoś tak do wiadomości.
Nie, nie miałem nieprzyjemności, nie.
No, wspominam dumnie, że byłem żołnierzem Armii Krajowej, że mogłem chociaż cząstkę pomóc w walkach z Niemcami. Dumny jestem z tego.
Kraków, 14 września 2018 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska