Tadeusz Jaegermann „Klimek”, „Walec XIX”
Tadeusz Jaegermann pseudonim „Klimek”, drugi pseudonim „Walec XIX”.W czasie Powstania Warszawskiego byłem zastępcą dowódcy oddziału o kryptonimie OS V, to znaczy Oddział Osłonowy dowódcy Mokotowa, w stopniu kapitana rezerwy.
- Proszę coś opowiedzieć o swoim dzieciństwie, o rodzinie. Skąd pan pochodzi?
[Pochodzę] z tak zwanej inteligencji. Mój ojciec był prawnikiem, sędzią Najwyższego Trybunału Administracyjnego. Matka była po Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu. Dziadek mój był sędzią Sądu Najwyższego w Warszawie, Prezesem Izby Karnej Sądu Najwyższego. Zmarł jeszcze przed wojną. Babcia pochodziła z rodziny francusko-niemieckiej, urodzona w Czerniowcach. Dziadek mój, ze strony ojca, był wysokim urzędnikiem austriackim we Lwowie, jednocześnie [był] właścicielem dużego majątku nad Dniestrem. Rodzina mojego ojca jest w dużej części ormiańska. Na przykład ojciec, tak się szacowało, że miał siedemdziesiąt pięć procent krwi ormiańskiej.
- Pan się urodził w Wiedniu?
Ja się urodziłem pod Wiedniem – Gainfarn. To jest tak jakby podwarszawskie Międzylesie. Urodziłem się w 1918 roku, w sierpniu. Jak miałem kilka miesięcy, rodzice zapakowali mnie do pociągu i przywieźli do Polski. Tak, że właściwie się urodziłem w Wiedniu, ale już jak miałem pół roku byłem w Bielsku-Białej.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Szkołę podstawową zacząłem w Tarnowie. Mój ojciec był tam przed wojną zastępcą starosty. Potem jak go przeniesiono do Warszawy to ja też przeniosłem się do Warszawy i tutaj ukończyłem gimnazjum imienia Staszica na Placu Politechniki. W 1936 roku zrobiłem maturę.
- Później poszedł pan na uczelnię?
Potem, po maturze zdałem egzamin na Politechnikę Warszawską, ale za radą ojca, zresztą niezbyt fortunną, poszedłem do wojska jako ochotnik i skończyłem Szkołę Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim. Potem w Warszawie. Po skończeniu tej szkoły kontynuowałem studia. Pół dyplomu miałem w roku 1939. Wojna przerwała mi studia.
- Czy należał pan w okresie międzywojennym do jakichś organizacji, na przykład harcerstwa?
Owszem, należałem. Przede wszystkim do harcerstwa. Byłem w 16. Warszawskiej Drużynie Harcerzy. Byłem na wielu obozach. Ja i mój brat żeśmy bardzo angażowali się w harcerstwie.
- Jak pan zapamiętał początek wojny, jako żołnierz?
Na cztery dni przed wybuchem wojny zostałem zmobilizowany jako artylerzysta przeciwlotniczy. 26 albo 27 sierpnia 1939 roku stałem w Kazuniu, koło przeprawy na Wiśle i Narwi w Modlinie. Potem całą kampanię wrześniową odbyłem w Modlinie. Broniłem tam głównie mostów.
- Jak pan zapamiętał sam początek wojny?
Zapamiętałem bardzo dziwnie, dlatego że w czasie tej wojny, która była nierówna, mój oddział to była wówczas najwyższa klasa w ogóle. Niemcy nie mieli lepszych oddziałów przeciwlotniczych niż my. Tak że w pewnym sensie tę wojnę widziałem tak, jakbym był w prawdziwym wojsku, w prawdziwej nowoczesnej armii. Tak że bardzo dziwnie. Nasza bateria, którą dowodził mój późniejszy wielki przyjaciel – Józef Płodowski (zmarł jako pułkownik), zestrzeliła ponad dwadzieścia samolotów niemieckich. Naprawdę nie zmarnowaliśmy tej amunicji.
- W Modlinie był pan do kapitulacji?
Tak.
- Opowiadał mi pan, że udało się panu nie pójść do niewoli niemieckiej?
Nie. Poszedłem do niewoli, niestety. Tak by się to nie udało, w żadnym wypadku. Własnym samochodem, służbowym łazikiem, pojechałem do Działdowa i tam mnie internowali. Ponieważ zgodnie z umową kapitulacyjną z Niemcami musieli nas zwolnić, więc po miesiącu pobytu w obozie w Działdowie zostałem zwolniony. Przyjechałem, częściowo na piechotę [dotarłem], do Warszawy. Tutaj zameldowałem się jako podporucznik w niemieckim [niezrozumiałe – 09:45]. Po pewnym czasie zorientowałem się, że będę musiał się wybrać do oflagu. Wobec tego zarówno ten mój dowódca jak i ja, zmieniliśmy nazwiska i z marszu niemal weszliśmy do konspiracji. Już w listopadzie byliśmy w konspiracji. Pierwsze zadanie moje wtedy, razem z nim, bo wtedy trzymałem się tego dowódcy, to była bardzo ciekawa sprawa. Z nim razem przeszedłem przez dwie granice do Wilna. W grudniu 1939 roku. Zadanie nasze było takie, żeby zorganizować przerzut polskich oficerów lotnictwa na Zachód. W tym celu kapitan Płodowski miał się skontaktować z poselstwem czy ambasadą francuską w Wilnie. Nic z tego nie wyszło, bo Niemcy wcześniej zablokowali to. Tak, że myśmy stamtąd wrócili. Ale sprawa wyglądała dosyć dramatycznie, bo wpadliśmy do niewoli, najpierw szaulisów litewskich, ponieważ nie wiedzieliśmy gdzie jest granica. Szliśmy przez zieloną granicę. Potem oni nas oddali Rosjanom. Tak, że byłem nawet z nim aresztowany przez NKWD. Ale nas w wyniku różnych kombinacji potem puścili, ponieważ nie mieli żadnych dowodów. A mieliśmy w butach złote dolary! Dotarliśmy na miejsce do Wilna i wróciliśmy z powrotem do Warszawy. Tą samą drogą. Tym razem już bez aresztowania. Tak że to było ciekawe. Tę sprawę opisałem w zeszycie, który został zdeponowany w Bibliotece Narodowej.
- A co później pan robił w konspiracji?
Potem w konspiracji zacząłem organizować głównie swoich kolegów szkolnych, z harcerstwa, taki oddział zrobiliśmy, szkoliliśmy się. W końcu 1942 roku wezwał mnie do siebie dowódca Rejonu AK Mokotów, pułkownik Hrynkiewicz, pseudonim „Przegonia” i zaproponował mi, żebym zorganizował oddział Kedywu, który byłby podwójnie podporządkowany: jemu i Kedywowi. Operacyjnie Kedywowi. Tak, że zorganizowałem ten oddział.
- Może opowie pan, jaka dla pana była najważniejsza akcja w czasie pana udziału w Kedywie?
Mogę opowiedzieć jedną z akcji. To było uderzenie na niemieckie samochody ciężarowe na rogu Rakowieckiej i Puławskiej. To jest jedna z takich znanych akcji. Tam zresztą, na rogu, jest taka wielka tablica. W wyniku tej akcji rozstrzelali ponad sto osób. Po tej akcji zresztą, Kedyw wydał polecenie, żeby tego rodzaju akcji nie robić.
- A jaki miała cel ta akcja?
Terrorystyczny. Chodziło o to, żeby Niemców trochę ostudzić. Drugą, taką poważniejszą, akcją było zastrzelenie jednego z szefów Abwehry niemieckiej, doktora Eitnera. Na Prudentialu, na Placu Trzech Krzyży. Potem, ponieważ podlegałem pułkownikowi Hrynkiewiczowi, dowódcy Mokotowa, to w czasie Powstania nasz oddział Kedywu DB19 stał się trzonem Oddziału Osłonowego OS V, który walczył w czasie Powstania Warszawskiego. Dowódcą tego oddziału był, też późniejszy mój wielki przyjaciel, Michał Bylina. Profesor Akademii Sztuk Pięknych. On był dowódcą, a ja byłem jego zastępcą, z całym swoim oddziałem.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądały przygotowania do Powstania z pańskim oddziałem?
Mniej więcej na dwa miesiące przed Powstaniem skontaktowano mnie z tym nowym dowódcą. Ja z nim się kilka razy spotykałem. Chodziło o to, żeby się wspólnie zorientować, jakimi on może dysponować siłami. On też ze swoich kół konspiracyjnych wprowadził kilku ludzi, bardzo zresztą dobrych. Tak, że wspólnie żeśmy się spotkali dopiero w miejscu, o godzinie „W”. Z tym, że nie miałem pojęcia, gdzie było to miejsce. To było tajne, nikt mnie o tym nie informował. [Na] to miejsce wybrano Instytut Higieny na ulicy Chocimskiej. Tam spotkaliśmy się. Tak, że mój cały oddział zajął ulicę Chocimską. Tam nie było żadnego wielkiego problemu. Był wartownik, który miał broń, ale jego można było bez trudu załatwić.
- Jak liczny był pański oddział?
Około trzydzieści osób. Z tym, że oddział OS V, to było około stu osób. Z tym, że jak żeśmy się spotkali na Chocimskiej, to okazało się, że jest sto osób, ale przynajmniej połowa nie ma w ogóle broni. Tak, że prawdę mówiąc to była taka...
Tak. Organizacyjnie niezbyt poważnie to wyglądało.
- Jakie były wasze pierwsze zadania w Powstaniu?
Pierwsze zadanie to było skonsolidowanie całego towarzystwa. Ten pułkownik ze swoim sztabem się oczywiście zjawił. Natychmiast całą łączność szlag trafił. Ponieważ połowa tych ludzi nie miała broni, więc rozdano granaty, które przed godziną „W” przywieziono na rikszy oraz nalewano w butelki benzynę. To trochę sytuację poprawiło, że przynajmniej ci ludzie mieli taką quasi-broń. Ale prawdę mówiąc wybór tego miejsca, miejsca postoju dowódcy Mokotowa w takiej lokalizacji był bezsensowny. Dowódca Mokotowa nie miał zielonego pojęcia, co się dzieje z resztą całego Mokotowa. Główne siły, to znaczy Pułk „Baszta” i szereg oddziałów, które z tym pułkiem były związane, zajęły obszar Mokotowa na południe od ulicy Madalińskiego. Taka gęstsza zabudowa była. Oni tam potrafili się opanować. Natomiast ten dowódca, niemalże pod ręką niemiecką, bo to przecież było koło Placu Unii Lubelskiej, zaczął rozsyłać swoje łączniczki. One wychodziły, żeby się dowiedzieć, co się dzieje i nie wracały. Stamtąd było ciężko się wydostać, w ogóle.
- Czyli dowódca nie miał żadnego wpływu na te jednostki.
3 albo 4 sierpnia pułkownik Hrynkiewicz polecił nam, mojemu dowódcy „Bylinie”, żeby wyprowadzić go z Warszawy. Tak zrobiliśmy. Całe towarzystwo w nocy przeprowadziliśmy pod skarpą, w kierunku na południe do Lasów Chojnowskich. Oczywiście to się nie odbyło tak łatwo. Po pierwsze, te sto osób bez broni, to była strasznie ciężka operacja. Jak weszliśmy na skarpę pod Służew, to bardzo silnie nas ostrzelali. Oświetlili rakietami w ten sposób, że zdecydowano się wycofać. Dopiero następnej nocy, już w zmniejszonym składzie, około pięćdziesięciu ludzi, którzy już byli jako tako uzbrojeni, przeszliśmy. Dotarliśmy bez strat do Lasów Kabackich. Pana pułkownika z całą świtą, z tym sztabem, odprowadziliśmy do Zalesinka, jak chciał, a sami zaczęliśmy działać jako oddział partyzancki, w pewnym sensie.
- Czy byliście atakowani przez Niemców w Lasach Chojnowskich?
Staraliśmy się, żeby nas nie atakowali. Kluczyliśmy po tych lasach. Ale nie było możliwości. To był w końcu obszar leśny, luźny. To nie były lasy głębokie, tylko podwarszawskie laski. Całe szczęście, że tam było Niemców stosunkowo niedużo. Natomiast zamiast Niemców byli Węgrzy, którzy nie bardzo kwapili się, żeby z nami zadzierać. Tak, że sytuacja nie była taka najtrudniejsza. Niemniej w jednym wypadku wyglądało to nawet dość niebezpiecznie. 8 sierpnia w nocy, przeszliśmy w kierunku wsi Runów. Tam przechodziliśmy, to mi się tak wydawało, obok placówki niemieckiej, która w nocy nigdy nie wysadzała nosa. Ale podejrzewałem, że tam może być ewentualnie posterunek niemiecki. I to się sprawdziło. My się w tym lesie zatrzymaliśmy w leśniczówce, koło której był ładny staw. Tam można się było umyć nareszcie, wykąpać. Ale postawiliśmy specjalną czujkę na drodze ewentualnej możliwej penetracji ze strony nieprzyjaciela. Czujka wspaniale się sprawdziła. Grupa żandarmów niemieckich tą drogą właśnie zaczęła [iść]. Doskonale ta zasadzka zadziałała. Niemcy zostali obrzuceni filipinkami. Zarobiliśmy na tym erkaem z dwoma dużymi pojemnikami amunicji, plus jeszcze broń tych Niemców. Był tam jeden człowiek, którego zostawiliśmy na wysokim drzewie, żeby też obserwował, żeby nas nikt nie zaskoczył. On został ranny, ale przeżył. Trzeba się było stamtąd niestety wycofać. Tę biedną leśniczówkę Niemcy spalili, a myśmy się wycofali.
- Długo przebywaliście w Lasach Chojnowskich?
To było bardzo ważne zadanie. Nasz pułkownik, ten dowódca, którego myśmy przeprowadzili, w ogóle wycofał się i znikł. Uznał, że nie ma sensu walczyć o Warszawę. Może miał rację. W każdym razie tak to wyglądało. Natomiast dowódcą wszystkich oddziałów, które tam się znajdowały był pułkownik „Grzymała”. Polecił nam, żeby przez pewien czas być osłoną ekipy, która przyjmowała zrzuty. To było między 18 a 23 sierpnia. Byliśmy osłoną grupy, gdzie jednym z dowódców był porucznik „Wróbel”, który zresztą po wojnie się do mnie zgłosił i ja go ratowałem, bo on w ogóle nie miał żadnych dokumentów. On miał radiostację, wszystkie szyfry związane ze zrzutami. Myśmy razem z nim wędrowali. Ponieważ tam była radiostacja, więc co noc zmienialiśmy miejsce. Jeżeli jednej nocy byliśmy w jakimś miejscu, to następnej nocy przesuwaliśmy się dziesięć kilometrów dalej.
- On informował przez tę radiostację?
Tak. W końcu, 23 sierpnia myśmy te zrzuty dostali. Z tym się wiąże szereg [spraw].
To było około dziesięciu pojemników. W nich była broń, mundury, panterki. Najcenniejszą rzeczą, poza pistoletami maszynowymi, były PIAT-y. To było bardzo istotne. Potem się bardzo przydały w walkach na Mokotowie.
- I wyście się w tę broń wyposażyli?
Jeden z tych pojemników ktoś ukradł, ale resztę żeśmy złapali. Przeładowaliśmy to wszystko na wozy i z 24 na 25 w nocy, pięćdziesięciu ludzi razem ze sprzętem, który ważył około tony, przenieśliśmy z powrotem na Mokotów. Wróciliśmy. Naszym miejscem postoju była Królikarnia. Zaraz następnego dnia weszliśmy do akcji na Sielcach.
- Jak wyglądały wasze walki w Warszawie, już na terenie miasta?
Na Sielcach próbowaliśmy się przebić przez koszary daku na ulicę Podchorążych w kierunku Solca. To się absolutnie nie udało. Raczej broniliśmy się, niż mogliśmy atakować. Zaatakowały nas czołgi niemieckie. To był praktycznie szereg oddziałów. Nasz oddział to był jeden z wielu. To się okazało niemożliwe. Oczywiście bardzo się tam przydały PIAT-y, dlatego, że Niemcy, jeżeli usłyszeli huk PIAT-a, to na ogół wycofywali czołgi. Tak, że to była bardzo istotna sprawa. Tam byli pierwsi ranni, zabici. Jeszcze dodatkowo mieliśmy kłopot i nieszczęście, że naszych rannych umieszczonych w szpitalu na Chełmskiej,[który] Niemcy zbombardowali. Tak, że wielu naszych ludzi się spaliło. Jeden tylko potrafił wyskoczyć z pierwszego piętra. Ranny, ale miał siłę. Mógł stać w ogóle. Tak, że to była dość niedobra sprawa. Zasadniczo nasz oddział potem stał się tak zwanym oddziałem odwodowym dowódcy Mokotowa.
- Byliście rzucani w różne miejsca, tam, gdzie było potrzeba?
Tak. To oznaczało, że poszczególne plutony albo poszczególne grupy nawet, do różnych innych oddziałów żeśmy przesuwali. Tak, że nasi ludzie walczyli na wielu frontach, w wielu punktach.
- Może jakąś charakterystyczną walkę pan opowie z tego okresu?
Nie było nic specjalnie. W tych czasach nie było problemu żadnego. Dopóki Niemcy nie zaatakowali frontalnie, to w zasadzie była taka walka pozycyjna głównie. Moi żołnierze walczyli w okolicy Woronicza. Szkołę [zdobywali]. Tam było kilku ludzi, którzy dostali potem krzyże Virtuti Militari za to. Ale to były walki...
- O utrzymanie tych terenów, które zdobyto na początku.
Tak.
- Na początku września było już trochę gorzej?
Na początku września. Tam walczyliśmy do końca.
- Utrzymywaliście te pozycje do końca Powstania?
Tak. Po Powstaniu, po kapitulacji, część żołnierzy poszła do niewoli. Ja z jednym swoim dobrym żołnierzem, z bronią, żeśmy wyszli i przeszliśmy przez linie niemieckie z powrotem do lasu, na Kabaty. Tak, że nie poszedłem do [niewoli]. Zresztą, dlatego między innymi udało mi się przenieść moje notatki. Dzięki tym notatkom mogła powstać książka.
- Czy tam nadal były jakieś oddziały leśne, w tych lasach? Nawiązał pan kontakt?
W zasadzie było trochę oddziałów leśnych. Część to byli po prostu bandyci nawet. To nieciekawe towarzystwo było.
- Jak wyglądały dalsze pana losy?
Nie poszedłem do niewoli, bo zostawiłem żonę z małym dzieckiem w Świdrze. Oni byli na wakacjach w Świdrze. Cała moja myśl była taka, żeby dostać się do Świdra, ale to nie było takie proste. Skontaktowałem się z moim dowódcą, z Józefem Rybickim, dowódcą z Kedywu. On z kolei wysłał mnie do Częstochowy. W czasie, jak byłem w Częstochowie, przeszła ofensywa. Armia Czerwona przeszła. Wróciłem do Warszawy. Potem udało mi się przejść na tamtą stronę. Później się dowiedziałem, że moja rodzina jest gdzie indziej, pod Lublinem. Dotarłem do tej rodziny.
- Czy po wojnie działał pan jeszcze w strukturach podziemia niepodległościowego?
Po wojnie działałem w pewnym zakresie, ponieważ miałem kontakt z dowódcą, Józefem Rybickim.
- Czy należał pan do WiN-u, czy czegoś takiego?
W pewnym sensie tak, bo on to organizował.
- Ale później pan się ujawnił?
Ujawniłem się i skończyłem.
- A czy był pan w jakiś sposób represjonowany po wojnie? Wzywany na jakieś rozmowy?
W zasadzie nie.
- Nie miał pan żadnych trudności? W pracy, na przykład, nie miał pan żadnych problemów z pana przeszłością?
Zacząłem pracować. Musiałem rodzinę utrzymać. Musiałem pracować jeszcze w Lublinie. Żeby nie pójść do wojska, bo tam mogła mnie bardzo łatwo armia ludowa złapać, to przez znajomości, przypadkowe zresztą, dostałem się [do pracy] jako asystent Politechniki Warszawskiej w Lublinie. Na Politechnice Warszawskiej w Lublinie, uczyłem architektów matematyki i geometrii wykreślnej. Ponieważ byłem bardzo dobry w matematyce, to potem jak wróciłem do Warszawy, też przez jakiś czas pracowałem na Politechnice Warszawskiej jako asystent. [...] Z Komisji Planowania mnie oczywiście wyrzucili, ponieważ miałem papiery akowskie. Zacząłem pracować w jakimś wydawnictwie... Polgosie tak zwanym, wydawałem książki ekonomiczne. A potem poprosili, z powrotem, żeby zorganizować ośrodek obliczeniowy. Wróciłem do Komisji Planowania, Instytutu Planowania i tym ośrodkiem się zajmowałem. W końcu, jak w komisji planowania zaczęły się paskudne czasy, to się przeniosłem do Głównego Urzędu Statystycznego. Tutaj dotrwałem do emerytury. Byłem zastępcą dyrektora ośrodka elektronicznego.
- Co pan uważa, że coś ważnego na temat Powstania nie zostało jeszcze powiedziane? Na przykład, jakieś pana przemyślenia na temat Powstania Warszawskiego.
Z moich przemyśleń to jest tylko to, że Powstanie było wielkim nieszczęściem i tragedią polską. Nie powinno w ogóle się było decydować na to. Ale teraz człowiek jest mądry, po czasie. Wtedy też nic z tego nie rozumiałem.
- Też był pan negatywnie nastawiony?
Te straty, jakie poniosła Polska, w wyniku Powstania Warszawskiego, są tak duże, że zostawmy to historii.
Warszawa, 18 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadził Paweł Leszczyński