Józef Jerzy Karpiński „Jerzy”
Józef Jerzy Karpiński.
- Gdzie pan przebywał w czasie Powstania Warszawskiego, co pan robił?
Ukrywałem się przed gestapo, ponieważ w 1941 roku, w drugiej połowie, dokonałem zdjęć linii bombardowania torów głównych. Kiedy usłyszałem kanonadę pocisków lotniczych, przerwałem śniadanie, chwyciłem aparat, Rolleiflex’a wtedy miałem, pobiegłem na róg Miedzianej i Srebrnej, bo tam padły pociski. Samolot próbował zbombardować tory główne Dworca Głównego. Ponieważ nie leciał po linii, ściśle, te pociski padały obok. Jeden z pierwszych, do którego dobiegłem, na rogu Miedzianej i Srebrnej, [to był] rozwalony narożnik domu. Wtedy oczywiście w tłumie gapiów odsłoniłem płaszcz, Rolleiflex’a, i zrobiłem zdjęcie. W tym momencie, z tych cywilnych ludzi, którzy stali obok, wyszedł [jeden] kondycji takiej bardziej obfitej, do mnie i pyta:
Haben Sie Ausweis? Czy mam zezwolenie. Odpowiedziałem:
Ja. Ich habe. No, to:
Bitte. Proszę pokazać. Szukam, a nie miałem. Wtedy on bierze mnie za rękę i aresztuje. Granatowa policja, która miała dwa domy dalej, na Miedzianej, swój Komisariat VI, podchodzi do nas. Oni nas znali i myśmy ich znali. W pewnych, takich krytycznych momentach, jeżeli wiedzieli, to ostrzegali nas. Granatowa policja. Ale on musiał być wtedy w służbie Niemców, bo to był 1941 rok. Podchodzi do mnie i do tego Niemca mówi, że on mnie zabierze do komisariatu i dostanę takie baty, że na przyszłość nie będę chciał nawet spojrzeć na aparat, nie mówiąc o zdjęciach. Ten Niemiec się zawahał i po pewnym momencie mówi tak: „Dla mnie władzą odpowiednią jest władza niemiecka.” I za rękaw, jestem aresztowany. Wykręca się w stronę Towarowej, bo żandarmeria miała posterunek przy Dworcu Głównym i zaczyna mnie prowadzić w tym kierunku. Poczułem, że sytuacja jest poważna, bo wtedy były takie łatwe egzekucje już. Strzelali bez większych zastanowień. Wtedy postanowiłem się uwolnić. Uszliśmy dwadzieścia czy trzydzieści metrów, miałem prawą rękę wolną, tak sobie poprawiłem piąstkę i tak, mocnym prostym, w szczękę. Ten Niemiec, mimo, że nie był szczupły bardzo, puścił mnie i obydwie ręce tak jak wiatraki mu kręciły się. Ale z pięć metrów cofał się tak, nie przewrócił się. Liczyłem na to, że się przewróci. Ja wtedy pełnym pędem do przodu. Wronia ulica wtedy do Placu Kazimierza była pusta, miałem skręcić. Ale, ponieważ pusta, myślałem, że zacznie strzelać i mam małe szanse wydostania się. Wobec tego [pobiegłem] w kierunku Dworca Głównego, na Towarowej, tam może się dostanę między jakieś wagony. Wszystko było dobrze, biegłem do przodu. W pewnym momencie on krzyku narobił. Z Towarowej tramwaj wjeżdżał w Srebrną ulicę, bo wtedy tak chodził, tą linią. Zatrzymał się tramwaj, z pomostu wyskoczyli wojskowi nie wojskowi, nie wiem, Niemcy w każdym razie. Zaczęli mnie łapać. Ja, jak zając, między nimi przebiegałem, szukałem tylko wolnej dziury. Potem już, dość blisko Towarowej, kiedy w takim małym przelocie wpadam w tę lukę, a jakiś dorożkarz skoczył z kozła, wpadł na mnie. Ja go huknąłem w twarz, ale już ci byli obok. Za chwilę dobiegł ten, co dostał ode mnie na początku, pierwszy raz, oddał mi dwa razy i oczywiście, do żandarmerii, na Towarowej. Tam, ponieważ te wybuchy były bliskie i przy dworcu również, okna były powywalane, szyb nie było, papiery z tych urzędów żandarmeryjnych na korytarzu leżały, wszystkie, było takie ogólne zamieszanie. Nie mieli celi do zamknięcia mnie. Wobec tego w komórce na węgiel, pod schodami, na klatce schodowej, otworzyli taką skośną część. Na węglu zamknęli mnie, w tej komórce. Tam siedziałem i rozważałem, jaka jest sytuacja. Najpierw zacząłem oglądać haki od wewnątrz, jak są zamocowane, czy się da siłą, jakoś od wewnątrz, to otworzyć. Okazuje się, że haki pozamykane, pozakręcane i wbite z powrotem, czyli nie było mowy o tym. Przypomniałem sobie (wtedy chodziłem na prywatne lekcje angielskiego), czy nie mam przypadkowo jakichś małych notatek. Rzeczywiście, jakieś małe notatki znalazłem, więc pogryzłem mocno i zmieszałem z popiołem węglowym, żeby nie było przy mnie czegoś takiego. Przy tym miałem zdjęcia z Rolleiflex’a, ale z parku takie, ładne, widoczkowe. Lubiłem te dziedziny. Dostałem zezwolenie od dyrektora Ogrodu Botanicznego, profesora jakiegoś, żebym mógł zrobić takie, które mi odpowiadały, ciekawe zdjęcia. A wtedy nie wolno było wchodzić do tego Ogrodu Botanicznego. Tylko za zezwoleniem profesora. On, jak mu dałem te zdjęcia, już wykonane, tych kwiatów i roślin, które dla siebie robiłem, to bardzo mu się podobały. Powiedział mi, że jak wojna się skończy, żebym nawiązał z nim kontakt, to będziemy wydawnictwo z tej dziedziny robili. Po prostu odpowiadało mu wykonanie tych zdjęć. W każdym razie te zdjęcia miałem przy sobie. Teraz – oczekiwanie na zabranie mnie przez żandarmerię do właściwego miejsca. Oni nie mieli [miejsca], natomiast komisariat żandarmerii był przy VII Komisariacie na Krochmalnej. Frontowy budynek, wysoki, zajmowała żandarmeria niemiecka. W podwórzu był mały dom, jednopiętrowy, w którym na górze była policja granatowa, a w podziemiach mieli cele dla zamykania aresztowanych. Oni mnie przywieźli do żandarmerii, na górę. Ja oczywiście zrzekłem się aparatu, Rolleiflex’a. Myślałem, to był dobry aparat i dość drogi, że to może poskutkuje i zwolnią mnie. Ale oni aparat wzięli, a mnie do celi, do dyspozycji swojej. Ponieważ nie mieli jeszcze samochodu, którym mnie przewozili, powiedzieli, że będę czekał. Dyżurny, granatowy policjant, miał tylko polecenie, że jestem więźniem żandarmerii i oni po mnie przyjdą, a on ma tylko pilnować w celi. Tak było. Zamknęli mnie na dole. Po ich odejściu zwróciłem się do dyżurnego granatowego policjanta, że muszę zawiadomić brata. Że jeszcze dodatkowo mam klucze od mieszkania swego i żeby on się zgłosił do komisariatu, chcę mu przekazać klucz. Ten policjant granatowy zgodził się na to, pozwolił mi zadzwonić do domu. Zawiadomiłem brata i z powrotem, umówiliśmy się z tym dyżurnym, że jak brat przyjdzie to my sobie porozmawiamy. W końcowej części tego podziemia, tych cel była toaleta. Jeżeli on da nam sygnał, że po mnie idą już żandarmi, to wtedy mam wpaść do swojej celi, gdzie byłem zatrzymany, a brat do toalety. Rzeczywiście zadzwoniłem. Brat przyszedł. Dałem mu klucz od mieszkania, powiedziałem co i jak. „Sprawdź jeszcze, czy przypadkowo czegoś nie mam takiego, jak będą robili rewizję.” Żeby nie mieli żadnych dowodów. Na ogół miałem dość przyzwoicie pod tym kątem oczyszczone mieszkanie, ale należało się upewnić. Brat zabrał ten klucz. W pewnym momencie daje sygnał, ten granatowy dyżurny policjant. Ja do celi, brat do toalety. Zabrali mnie w wóz żandarmeryjny. Ale jeszcze humorystyczna sprawa była, kiedy mnie z dworca kolejowego na Towarowej przewozili na Krochmalną, do żandarmerii. Przyjechał odkryty samochód żandarmeryjny, nie było drzwi, tylko takie wycięcia w bokach, z tyłu ławka jedna, dwa siedzenia za oparciem kierowcy. Dwóch z automatami usiadło obok mnie z tyłu, dwóch naprzeciw z automatami do mnie skierowanymi, poza tym oficer z pistoletem i kierowca. Powiedzieli, żebym nie próbował uciekać, dlatego że nie mam żadnych szans. Wiedziałem, że mały ruch, przycisk, seria i mnie nie ma. Ale przejeżdżali wtedy Srebrną, do Wroniej i przy targu na Placu Kazimierza, jak była jakaś syrena wojskowa, czy w ogóle syrena samochodu, to wiedzieli, że albo łapanka albo jakaś inna sytuacja. Jak zające wszystko [uciekało]. W pewnym momencie śmiać mi się zachciało, bo z mojego powodu wszyscy pryskali, ci handlarze nie handlarze, na wszystkie strony. Nie wiedzieli, jaka sytuacja. Przywieźli mnie na Krochmalną. Tak jak powiedziałem, nie mieli tej swojej celi. Zamknęli mnie do swej dyspozycji w granatowej. Tam siedziałem dłuższy czas. Po pewnym czasie przychodzą, zabierają mnie i z powrotem, do tego samochodu i na Szucha. Na Szucha do gestapo. Tam mnie odstawiają. Już po godzinach urzędowych było, bo to dość długo trwało. Mnie tu trzymali, tam trzymali długo. Oficer dyżurny tylko sporządził protokół. Zostawili mnie. Zamknęli mnie na dole, gdzie są te cele zatrzymanych. Ja, nerwowo wyczerpany, od rana przecież tyle emocji, zsunąłem krzesełka, których nie należało ruszać, dwa, oparłem się i usnąłem. Usnąłem. I takie uczucie... trudno to określić. Człowiek we śnie nie wie co jest i co go otacza. Budzę się w paszczy tego potwora, bo przecież likwidowali tam, to było gniazdo likwidacji i do mnie po polsku mówi jeden z oficerów: „Jest godzina policyjna. Nie może pan się poruszać po mieście. Mamy zadanie odwieźć pana do domu.” Tak głową kiwnąłem. Nie wierzyłem w taką dobrą jego wolę. Ale prywatny mercedes 170, mały samochód, tylko było ich trzech, chyba. Ten oficer, kierowca i jeszcze jeden, obok mnie, z automatem. I Aleje Ujazdowskie, później Nowy Świat, później Krakowskie Przedmieście, więc kierunek się zgadzał, bo wtedy mieszkałem na Grzybowskiej 61. To było blisko Wroniej, drugi, trzeci dom od Wroniej, w stronę Żelaznej, i do Królewskiej, Królewską skręca w lewo. Jeszcze się zgadzał ten kierunek z moją trasą do domu. Ale kiedy przy grobie nieznanego żołnierza skręcił w prawo do Bielańskiej to już wiedziałem, że albo Daniłowiczowska albo Pawiak. Minął Daniłowiczowską, więc został Pawiak. Zawieźli. Zgrzytnęła ta potężna brama, stalowa, pewnie nie smarowana. Na dół. Pierwsze protokoły. Chyba Wanat był nawet przy tym, bo polski znał doskonale i niemiecki. Zresztą był pisarzem. Jako więzień był pisarzem na terenie Pawiaka. Zresztą doskonale się orientował. Piękny charakter pisma miał. Niemcy go wzięli na funkcję [pisarza]. Mnie wzięli na przejściówkę. To znaczy dwa tygodnie kwarantanny, bo się bali jakiejś choroby zakaźnej. Każdy aresztowany był zabrany na dół, w podziemia i dwa tygodnie nie było żadnej gimnastyki ani wizyt, nic takiego. Tam siedziałem. Tłok był straszny. Miałem celę wąską, szerokości metr osiemdziesiąt. A ja metr osiemdziesiąt pięć miałem wzrostu, więc nogi zawsze opierały się o zimną ścianę. A już zima się zaczynała. Tam, gdzie nas ośmiu mogło jakoś leżeć, to było dwunastu w pewnym momencie. W różnym stanie. Bo przywozili czasem z terenu, mocno pobitych już. Spod Mińska Mazowieckiego, magister farmacji, bodajże, któremu zarzucali, że produkuje środki dla otrucia armii niemieckiej. Tak był zbity, że leżał przy ścianie nie mogąc w ogóle się ruszać. Wlewaliśmy mu do ust trochę zupy, żeby nie zmarł z głodu. Ale to jest taka marginesowa sprawa. Natomiast siedział taki starszy trochę, niewiadoma była jego rola, podobno był wykładowcą w Akademii Sztabu Generalnego w Polsce jeszcze, tej przedwojennej. Osiem języków znał. Doktorat robił we Włoszech. Orientował się w tych wszystkich sprawach, bo siedział na Daniłowiczowskiej i go przewieźli na Pawiak, czyli był zorientowany świetnie w tych wydarzeniach gestapowsko-policyjnych. W pewnym momencie wiedział, że go zlikwidują. Czuł to. Obok mnie tuż (bo nie było miejsca, żeby gdzieś odszedł), klękał na podłodze, wyciągał ręce jak do modlitwy, patrzył w górę, płakał i prosił Boga o litość. To było tuż przy mnie. Patrzyłem na to i tak się zastanawiałem. Ludzie porządni, oderwani od zajęć, żaden przestępca, żaden morderca, po niemieckiej stronie też są tacy, przecież, nie każdemu pachnie leżenie gdzieś w polu, czy na śniegu, w błocie, z urwaną ręką. Jak ma pracę, to wolałby zostać. Ale jak jest rozkaz, to tych porządnych ludzi, wartościowych, zamieniają w baranów i my się musimy tłuc. Tak się zastanawiałem, bo wtedy umysł człowieka jest bardzo intensywnie myślący. Analizowałem te wszystkie sytuacje. Dlaczego my się mamy poddać tym paru, którzy siedzą w wygodnych bunkrach czy innych fotelach i my, na ich rozkaz, zamieniamy się w barany i się tłuczemy. Wtedy właśnie (to pozostało, kiedy się wydostało na zewnątrz, ale jeszcze o tym powiem) to zmieniło moje techniczne całe zainteresowania. Poszukiwanie odpowiedzi na to, jaką metodą nas ta dyplomacja i inni zamieniają w baranów. Że, niezależnie od studiów, od wiedzy, od moralności, my się tłuczemy a tamci nami kierują. Rezultat taki, że tego zabrali, nie wiem, co się z nim stało. Ja odsiedziałem jeszcze parę miesięcy. Ile przesłuchań przeszedłem, to... Po dwóch tygodniach wzięli mnie na oddział. Oddział był ciekawy o tyle, że chodziło o to, żeby dostać wiadomości z miasta. Część personelu na Pawiaku była dawna, więzienna. Więzienny personel. I łączność przez nich. Jakaś tam karteczka, zwinięta, maleńkimi słowami, żeby dotrzeć, [czy] żyje, czy jest zdrów. I mnie wezwano do dentystki. W pewnym momencie powiedziałem, że ja się [dobrze] czuję. Ale ten oddziałowy, Polak, twardo do mnie powiedział: „Nie, masz iść i koniec.” Zorientowałem się, że to jest jakaś sprawa nie „egzekucyjna” jeszcze. W gabinecie dentystycznym było fantastycznie [to] zorganizowane. Doktor Sipowicz, stomatolog, dentystka, zaczyna dłubać mi w zębach. Gestapowiec stoi i patrzy cały czas, przy tym. A ona kręci. Tu zmoczyła watę, każe mi to przyciskać i w tym momencie wsunęła mi grypsik za rękaw. Po zabiegu poszedłem na celę. Upływał czas, zaczynały się przesłuchania już. Ale różnie to bywało. Przywieźli mnie do gestapo. Pierwszy dzień. Z tyłu wprowadzali. Siedzi przy biurku dwóch. Wchodzę. Głowę pochyliłem: „Dzień dobry.” Miałem jakąś czapkę, czy kapelusz na głowie, nie pamiętam. Chyba jakąś czapkę. A tu od razu pejczem po rękach dostałem. Bez żadnych uprzedzeń. Wypadła mi ta czapka. Pochyliłem się, a oni wtedy dopiero, jak byłem pochylony, zaczęli okładać. Tak pierwszy „chrzest” przeszedłem. Później, obity odpowiednio – do celi. I następnych do „badania”. Kiedy już się kończyło urzędowanie, to oni wtedy zabierali wieczorem, z powrotem na Pawiak. Buda taka, samochód pod plandeką. Na brzegu siedzieli dwaj gestapowcy z automatami. Następnie na ławkach siedziały kobiety, a za kobietami dopiero mężczyźni. Miałem wyjątkowe powodzenie na przesłuchaniach, dlatego że bardzo często mnie jakoś wzywali. Zarzucali mi różne sprawy. Że jestem agentem angielskim i sowieckim. Pracuję dla Anglii i dla Sowietów. Bo dokumentacja, zdjęcia przy torach, oni o tym nie wiedzieli, ja się domyślałem, że to chodzi o zbombardowanie torów, ale nie trafił [pocisk]. To oni uważali, że na pewno interesuje się tym wywiad angielski albo rosyjski. No i te baty były różne. Czasem rozmawiali tak kulturalnie, w miarę, udawali, że to jest inny świat. Jak żeśmy przyjeżdżali z przesłuchania, to wszyscy szli do łaźni, rozebrani do naga. Z tą wodą [było tak, że] raz była zimna, raz była gorąca. A ubrania szły do kotła z parą. Wszystko, co kto miał na sobie, to szło do pary, bo oni się bali jakiejś infekcji czy czegoś. To były dziwne sytuacje. Dlatego że zwinięte wszystko i zaparowane, to w harmonijki to wyglądało. Najgorzej jak ktoś miał futro i to było przegrzane. Ta skóra mu się skurczyła od spodu, a wierzch był dłuższy. To było tak popodkręcane. Ale tym się nikt z Niemców nie interesował. Taka była metoda. A my patrzyliśmy tylko na siebie, pod tymi prysznicami, jak kto wyglądał. Albo miał pojedyncze pasy na plecach, fioletowe, albo miał taką szachownicę, albo był fioletowy cały. To znaczy, ten sposób przesłuchania jego, bez słów widzieliśmy, jak on wygląda po rozebraniu. Tak różnie bywało. Były też inne uszkodzenia. Komuś złamali tę czy inną część, albo zęby. Mnie troszkę też zredukowali. Ale, mimo, że jeszcze młody i zdrowy, to jednak usunęli trochę. Tak się odbywały te sceny. A ja miałem wyjątkowe szczęście do przesłuchań. Często mnie zapraszali.
- Jak w końcu doszło do tego, że pana wypuścili?
Zostałem zwolniony. Wiedziałem, że w domu się robi wszystko. Oni mi nie mogli udowodnić, że jestem amatorem, że szedłem sobie do parku zrobić zdjęcie, bo miałem przy sobie te zdjęcia – widoczki, takie ładne. Z tego Rolleiflex’a, stykowe. A był tutaj wybuch taki, no to mimo woli sfotografowałem. Miałem wytłumaczenie bardzo dobre. […] Później okazało się, że trzeba było znaleźć jakieś dojścia. To już siostra wszystko robiła. Była energiczna i rzeczowa. A w ogóle dowiedzieli się momentalnie, jak mnie wieźli ulicą. Siostra miała bar na Towarowej, tam było dużo znajomych, znali mnie. Od razu donieśli, że brat został aresztowany i tutaj przewieźli go. Momentalnie zaczęła szukać dojścia jakiegoś. Ale dojście dojściem, a czas badań i baty i egzekucje. Przez pewien czas, nie wiadomo było jak się skończy. Ale jak w nocy [było słychać] jakieś kroki na korytarzu, to wtedy pewnie kogoś zabierali. Albo do transportu, albo brali i w getcie dostawał w głowę czy nie w głowę. Jak już było za ciasno, to do transportu brali. Wtedy, przesłuchanie jedno, drugie, trzecie. Czas upływał. Drżałem tylko, żeby nie trafić do transportu w nocy czy w dzień. Czy być zamordowanym w gruzach. Oni wyprowadzali różnie. Albo w gruzy w getcie, albo wywozili do Palmir. Przede mną były duże transporty.
- Kiedy był pan aresztowany? W 1941 czy w 1942?
W 1941. W drugiej połowie. Na początku drugiej połowy.
- Czyli to już były gruzy w getcie?
Tak. Wywozili przede mną całe transporty do Palmir. Ale i w Magdalence były przecież, później. Tak upływał czas. Wieczorem były różne historie. Do mnie się zwrócili, żeby w celi, gdzie było nas koło dwudziestu już na tym pobycie po przejściówce, żeby coś wymyślić. Jakąś zabawę. Żeby nie myśleć o tym, co nas czeka. Bo to była najgorsza sytuacja, jeżeli człowiek skupiony był na tym, że go zabiorą, stracą, zamordują czy tak, czy inaczej. Nie miałem innych pomysłów. Patrzę, kultura różna. I tacy, i wojskowi, i cywilni. Oczywiście po cywilnemu wszyscy, ale są, przecież, o różnym poziomie. Mówię: „Zagramy w »salonowca«. To jest taka uniwersalna sprawa. Mamy trening. Jak dostaniemy, to już mamy trochę przećwiczenie.” Ale to była taka jednorazowa historia. Papierosy – nie wolno było palić. To była tragedia dla palaczy. Dlatego że jak się liczy żywot czasem na minuty, to palacz potrzebował jeszcze bardziej palić niż w jakimkolwiek innym czasie. A ja przez jakąś znajomość dostałem parę papierosów, a nie paliłem sam. Więc jak ktoś był palaczem normalnym to mu dałem parę, żeby wypalił. Jak to się odbywało? Nie wolno było mieć zapałek, zapalniczek, kamyków, nic. Dymu nie mogło być. Jeżeli złapali albo znaleźli albo poczuli, to całą celę [przez] długi korytarz [ganiali] tam i z powrotem żabkami. A oni tłukli. Nie patrzyli uszy czy głowa. Tłukli. Za jednego palacza cała cela obrywała. Ja na to wszystko patrzyłem i mówię: „Jak to dobrze, że ja nie palę.” Czasem mnie namawiali koledzy przy jakiejś dobrej zabawie, ale w ogóle nie paliłem. Jak zdobyłem te papierosy, dziesięć sztuk chyba, to ten co palił, widzę załamany taki, zmartwiony, to mówię: „Masz. Zapal sobie.” Wtedy trzeba było stanąć przy oknie, dmuchać tak, żeby twarzy w okienku nie zobaczyli z wieżyczek, bo te mury wokół, były wieżyczki kontrolne i jak zobaczył twarz w okienku, to strzelał z karabinu. Więc trzeba było tak dmuchać, żeby dym wychodził na zewnątrz a nie było twarzy widocznej. Drugi [otwierał] drzwi od korytarza [i nadstawiał] ucho czy nie idą korytarzem. Trzeci [stał] z kurtką przy oknie i machał tak, żeby dym wychodził na zewnątrz. A reszta palaczy, stała jak ćmy przy lampie: „Daj raz pociągnąć! Daj raz pociągnąć!” Patrzyłem, jak na sceny filmowe. Były takie różne [przypadki], że obrywało się za tych, co palili. Były dyżury, „tygle” tak zwane, na nocne potrzeby, i z rana zmiana musiała być, wynosić to do toalety. Był taki wśród nas aresztowany, który chciał żeby ojczyma aresztowali Niemcy (był za Warszawą chyba, jakaś prowincja) i podłożył mu karabin. Jak oskarżył tego ojczyma, to wzięli ojczyma i wzięli jego, więc taka działalność. Jemu już papierosa nigdy nie dałem. A też palił. Tylko: „Jak będziesz w moim czasie, mego dyżuru, jak przypadnie, to ty spełniasz tę rolę.” To był taki jedyny moment, kiedy bezinteresownie tego papierosa nie oddałem.Tak upływały godziny. Zbliża się Boże Narodzenie. Jest zarządzenie takie, że wolno wysłać kartę z życzeniami. Zresztą co pewien czas było pozwolenie na korespondencję. Ale były słowa takie:
Ich bin gesund. Alles in Ordnung. Jestem zdrów, wszystko w porządku. Innej treści nie przepuszczali. Tylko tak można było pisać. Był taki wśród nas, z marynarki wojskowej naszej przedwojennej, bosman czy inny nie pamiętam, jako więzień. I mówi: „Słuchajcie. Teraz Boże Narodzenie się zbliża i nie wolno zwykłej karty wysyłać. Każdy musi zrobić jakiś rysunek, żeby to była ilustrowana karta.” No Boże Narodzenie, trzeba jakąś choinkę. Ja się zastanawiałem co. I na tej pocztówce kreślę takie okno więzienne zakratowane, a za nim choinka w dali, ale nie przy nas tylko gdzieś dalej… jakieś gwiazdki. To żeśmy przygotowali. A jeszcze nie wspomniałem o pewnej zabawie Niemców, którzy nas odwozili w czasie wyjazdu na przesłuchania. Jeden z kierowców był taki figlarz, że w pewnym momencie jak przejeżdżał, bo część getta tam była, jeszcze Żydzi byli w tym momencie, on wyłączał silnik i po chwili włączał zapłon. Tam się nazbierało gazu i z tego tłumika padały takie huki jak z karabinu. To ci Żydzi, jak na chodniku któryś przechodził, to jak szczury czmychali wszyscy. Żeby uciec. Bo myśleli, że Niemcy strzelają. A ten się tylko śmiał. Było słychać w tej kabinie, z radością, że taki popłoch sieje. […]Udało [mi] się wyjść na samą gwiazdkę. Przyszło zwolnienie w nocy. Przysyłali [rozkaz, żeby] zebrać czy egzekucja czy coś, to przychodzili w nocy. Przyszło zwolnienie, ale komendant Pawiaka wyjechał na urlop i nikt nie miał prawa zwalniać wtedy. Ale jego zastępca podpity przez naszych, jak oni to zrobili? Wanat i inni funkcyjni, upili tego zastępcę i on podpisał zwolnienie. To, które miał prawo komendant po powrocie z urlopu podpisać. W nocy, późno – kroki na korytarzu. Myśmy gawędzili tak po cichu, półgłosem się rozmawiało, żeby nikt nie słyszał, bo nie wolno było rozmawiać. Jak było nas dwudziestu wokół to każdy, jeden między drugim, tak sobie szeptali. W pewnym momencie kroki na korytarzu. Skóra trochę ścierpła, bo to już na pewno idzie do egzekucji ktoś z naszych. Wtedy – loteria. Przy których drzwiach się zatrzymują. Wiadomo, jeżeli nie przy naszych, to biorą z innej celi. To już trochę lżej. Zatrzymują się przy naszych celach. Pada wtedy nazwisko. Moje. Idę jak na egzekucję. Mrówki po kręgosłupie biegają. Zbieram coś żeby się ubrać z przekonaniem, że idę na egzekucję. W pewnym momencie mówi: „Nie ubierać się. Za drzwi.” Kiedy już byłem przy drzwiach: „Nie ubieraj się.” Myślę, to na pewno gryps na lewo przyszedł, przez tych dyżurnych wiadomość. Odetchnąłem, lekko się zrobiło. I później jak usłyszeli ci, którzy obok w celi leżeli, to od razu tysiąc różnych zleceń. „Słuchaj! Rodzinę zawiadomisz.” Takie, inne, informacje. Nie wolno było. Bo wypuszczali często jako przynętę. Jak nie mogli kogoś związać z jakąś grupą, albo jakichś dowodów mieć poważnych, to go zwalniali. Zwalniali i on był pod obserwacją. Tydzień, dwa, jak mu nic się nie działo, to już mówił: „Wrócę do swoich chłopaków, spotkam się.” A oni za nim. Przychodzili i zamiast jednego zgarniali całą grupę. Powtarzały się takie historie. Nawet z nami był taki. Drugi raz siedział jakiś porucznik. Przed tym zwolniony, po dwóch tygodniach poszedł do grupy, a oni za nim. Całą grupę zgarnęli. Taka była sytuacja. I do mnie: „Słuchaj, tu zawiadomisz...” Mówię: „Nie wierzę. Jak wyjdę z Pawiaka, będę daleko, obejrzę się i nie będzie za mną żadnego, już będę za bramą, za terenem, to powiem, że jestem wolnym.” A w przeciwnym razie, to nigdy, bo różnie to bywało. I taka może tragiczna historia wśród więźniów, jak były takie duże mrozy już. Myśmy różnie wypełniali sobie czas. „Słuchajcie, gdyby was wypuścili teraz nago, kto by z was uciekł stąd przez te gruzy, śnieg, do domu na drugi koniec miasta albo dalej. Czy byście polecieli czy nie?” Wiadomo że mróz duży, człowiek goły, daleko by nie uciekł. Takie były rozważania. Czy bym poleciał, czy bym nie poleciał. To takie myśli w czasie różnych sytuacji na Pawiaku. W każdym razie mnie wypuszczono. Jeszcze kogoś wypuszczono. Wyszedłem. Ta brama stalowa się zatrzasnęła za mną. Szedłem do przejścia. Miałem przepustkę. W przejściu do getta też kontrolowali. Przeszedłem. Na Nowym Świecie wsiadłem w tramwaj, przyjechałem do domu. To była Wigilia Bożego Narodzenia. Matce się zjawiłem wtedy jakbym wracał z zaświatów. Ale same przejazdy na Pawiak, na przesłuchania, to trzeba przeżyć. Czasem na ulicach… na ogół dla nich otwierano trasę, wolne, nie było zamykania. Ale czasem zatrzymał się [jak był] tramwaj, gdzieś przy przystanku, ten samochód z nami. Człowiek patrzył z głębi tego samochodu na tych ludzi na przystanku. Dwa światy. Ten człowiek jest jeszcze wolny. On chodzi, on sobą dysponuje. A ja nie wiem, co ze mną zrobią. Czy taką, czy inną metodą likwidują. To trzeba przeżyć, żeby móc rozumieć te historie. Wtedy był, przede mną jeszcze, Kocjan, twórca naszych szybowców wspaniałych, Starzyński. Dużo w Palmirach zginęło. Bardzo dużo. Tak że był okres likwidacji prawie masowej. Tak że wydostałem się. Jako taki, nie mogłem się pokazywać. Byłem jakiś czas w domu, trochę. Ale później widziałem, że w nocy, dozorca był na tyle przyzwoity, że jak był dzwonek do dozorcy, w bramie był dzwonek, z zewnątrz jak ktoś [przychodził] to musiał dzwonić, żeby otworzył, to on powoli wstawał, powoli szedł. Za to dostał baty. A ci, którzy w domu byli, a czuli się niepewnie, to przez drugie podwórze mieli okazję uciec. Ja też. Ale mnie nie było już w domu, jak przyszli. Wtedy przestałem sypiać w domu. Ukrywałem się różnie. Na Towarowej siostra miała bar. Albo mnie zamykali w barze na noc, klamry, kłódki na zewnątrz, zamknięte wszystko. A tak skonstruowane, że można sobie te kłódki otworzyć i wyjść na podwórze, zobaczyć, co się dzieje, jak armia niemiecka zwiewa przed ostatnią likwidacją ze wschodu. Bo ostatnie dni przed Powstaniem, to całe noce na Towarowej nikt prawie nie mógł spać. Ruch był, ciężki sprzęt lotniczy, wojskowy. Nieogumione czasem koła. To dawało huk i drgania ogromne. A ja miałem łóżko polowe cztery metry od jezdni. Tak że czasem głowa skakała, nie mówiąc o hałasie. Ale jak miałem chwile odpowiednie, to sobie wychodziłem przez szczelinę w ogrodzeniu, zamknięciu, patrzyłem, jaki sprzęt wojskowy się wycofuje. Tak sobie liczyłem. Kiedyś wyszedłem na podwórze, właścicielka posesji znała mnie od dawna, i w pewnym momencie mówi: „Chodzicie młodzi, zdrowi, wszyscy Niemcy uciekną a wy nic nie robicie!” Do mnie tak, do młodego człowieka. Taki był duch mieszkanek. Taka pani w średnim wieku, ale „bojowa”. Ja jej tak po cichu powiedziałem: „Proszę pani. Lepiej godzinę później niż godzinę za wcześnie.” Bo się bałem dysproporcji sił niemieckich po tej stronie. Żeby stosunek naszych sił nie był bardzo odległy od tych wroga. Jeżeli tam będzie duża siła, to nas zmiotą. Zresztą, jeszcze inna sprawa. Obiekty wszystkie, tak jak bywa zawsze, nawet za Napoleona jeszcze Rosjanie palili wszystko, żeby on nie miał gdzie zatrzymać się. Ani wojska, ani oparcia, ani nic, ani dachu. Tutaj też. Ważne obiekty miejskie miały powiercone otwory. I – ładunki przed opuszczeniem wysadza się w powietrze. Nasze organizacje, specjalne grupki, miały za zadanie, żeby w krytycznym momencie unieruchomić te wysadzanie. Ten moment był bliski. No ale Powstanie... Powstanie na Towarowej, obok mnie okna pozasłaniane, nikt nie może się pokazać, bo egzekucja na ulicy, zaraz pięćdziesiąt metrów dalej, po drugiej stronie. Więc nikt się nie mógł pokazać. Seria. Krzyknęli „Jeszcze Polska nie zginęła!” Ci, przed egzekucją. Bo takie były momenty. To później im worki na głowę zakładali, żeby nie było tego. Wykonali egzekucję.
- To było jeszcze przed Powstaniem?
Przed Powstaniem. To się powtarzało. Wzywali mężczyzn na roboty fortyfikacyjne, umocnieniowe. Wiadomo, że z tych się, na ogół, nie wracało, z takich krytycznych, wojennych, tak że była bardzo krytyczna sytuacja. Odpowiednia już do wybuchu Powstania. Armia niemiecka już się wycofywała. Trasa wiodła z Pragi, Mostem Poniatowskiego, Alejami Jerozolimskimi, Towarową, do Wolskiej i na zachód. Tak przebiegał powrót tej armii. Ja to obserwowałem w nocy. W dzień było gorzej, bo łatwiej można było podpaść. Kiedy wybuchło Powstanie, miałem ważne dokumenty. Trzy komplety, trzy paczki. Jedną zachowałem, dwa domy dalej na jakimś poddaszu, drugi u mnie. W ścianie wewnętrznej wykuta taka wnęka, zamurowane. A trzeci miał wyjść poza Warszawę. Ten, kto miał przyjechać, nie przyjechał. Zbliża się Powstanie. Nie chciałem, żeby to zginęło. Mówię: „Pojadę sam, może wywiozę to.” To [było] sześćdziesiąt kilometrów mniej więcej. Tam był teren rodzinny, gdzie się urodziłem. Tam było takie gniazdo przechowania i w ogóle, zgromadzenia. Pojechałem na Franciszkańską. Tam była restauracja, której współwłaścicielką była żona oficera polskiego, który był w oflagu. Myśmy się znali. Do niej przyjeżdżałem od czasu do czasu, żeby się dowiedzieć, bo ona miała kontakt z organizacjami łatwiejszy, jaka jest sytuacja. Kiedy, co i jak? Ponieważ nie miała żadnej informacji a również znała na placu Muranowskim zawodowego sierżanta przedwojennego z Cytadeli (czasem go odwiedzałem, bo on też był zorientowany co, gdzie, jak się dzieje), to [wysłała mnie] do niego, żeby się dowiedzieć, jaka jest sytuacja. Przyjeżdżam 1 [sierpnia], godzina dwunasta czy któraś, na Bonifraterską. Wysiadam przy Bożym Janie (przystanek tramwajowy), Franciszkańska była z tyłu zaraz, Sapieżyńska i Franciszkańska, po drugiej stronie piwiarnia przy Muranowskiej, przed którą stoją dwa pojazdy niemieckie opancerzone. Oczy mi się zaświeciły. Jeżeli są na piwie, to ja tam wstąpię, zobaczę, jak oni wyglądają i z tym bufetowym porozmawiam. Patrzyłem, pojazdy nieznane mi zupełnie, z przodu dwa koła, tak jak w ciężarowych samochodach, a z tyłu gąsienice. Opancerzony cały. Nie znałem. Znałem pojazdy różne, ale tego nie. Wszedłem do tej piwiarni. Dwóch Niemców sobie popija. Wojskowych, żołnierzy, kierowców. Jeden z samochodów na chodniku był na holu, przywiązany do pierwszego. A trzeci był w bramie. Wjechał tyłem i nie stał na ulicy. I oni popijali. Więc do tego barmana mówię: „Panie, na mój rachunek jak najwięcej wzmocnionego piwa.” On wiedział, o co chodzi. Alkohol im dolewał. A ja pobiegłem na plac Muranowski do tego zawodowego [żołnierza]. „Słuchaj, jaka jest sytuacja?” „Nic nie wiem.” Chodziło o to, kiedy wybuchnie Powstanie. Czy jeszcze zdążę wyjechać za Warszawę czy nie. Rezultat taki, że on mówi: „Ja nic nie wiem.” Mówię: „Dawaj mi dwóch chłopaków, którzy prowadzą pojazdy.” „Co, zwariowałeś?! Z kieszeni wyjmę ich?!” Mówię: „Nic mnie nie obchodzi. Musisz zrobić. Sprawa jest taka, że biorę dwóch chłopaków.” Wpadłem na pomysł. Podpijemy tych dwóch kierowców. Pijanych po cichu ich załatwimy, zwiążemy, zawieziemy do piwnicy, czy gdzieś. Czy ich w nocy wypuścimy czy nie, to nie wiem, ale przejmiemy te pojazdy. To się przyda. Już wiedziałem, że Sapieżyńska, zakłady „Fiata”, to jak tam się wciśnie, to gdzieś zachowamy. Po dłuższym rozglądaniu się jakichś chłopaków dwóch mi dał. Jeden pojazd ja miałem prowadzić, a dwa pozostałe ci dołączeni. I myśmy w trójkę przyszli tutaj, do tej piwiarni. Mówię: „Wy tutaj udawajcie, że popijacie.” Jednego z tych Niemców prosiłem, żeby poszedł po kolegę, który był trzeci w bramie. Mówię: „Jak to, sami pijecie, a kolega? Zapomnieliście?” Poszedł. Przychodzi: „On nie chce przyjść.” Głupia sytuacja. Więc postanowiłem sam zobaczyć, jak wygląda sytuacja. Poszedłem tam. Klapa z tyłu otwarta. Nic nie widać, ciemno w środku, głębiej. Ale z boku jest na uchwycikach karabin. Taki jak u nas. Pomyślałem: „Przyda się.” Rękę wysuwam, a tam ze środka, z ciemnej dziury [pyta] co ja chcę. Po niemiecku. Ja się pytam:
Haben Sie Zigaretten? Czy on ma papierosy. A ręka po [broń]. No, teraz to sytuacja taka, że to się po cichu może nie odbyć. Trzeba by go jakoś zlikwidować. Czy się zacznie strzelanina, trudno powiedzieć. Może się zacząć. Pomyślałem, że jeżeli byłaby strzelanina, to dotrze to do żandarmerii niemieckiej. Bo, przecież na uniwersytecie stacjonowała żandarmeria do celów specjalnych, taka interwencyjna. Jak gdzieś draka to oni, „czterdziestu rozbójników” myśmy ich nazywali, mieli jeden maszynowy karabin ciężki, na statywie, zmontowany na stałe już i reszta z automatami, odpowiednio ubrani i na gazie, do miejsca wydarzeń. Bałem się, że jak tutaj się coś głośno dzieje, a teraz jest sytuacja przed Powstaniem, to oni są czujni, momentalnie przyjadą i wystrzelają. My zwiejemy, ale wystrzelają mieszkańców domu całego. Zawsze się liczyłem z tym, że z mego powodu. Ja mogę swoim życiem dysponować, ale nie innych. Zastanawiałem się, co mam zrobić. Przyszedłem do tego baru z powrotem. Ci koledzy, po cichu [pytają] jak sytuacja. Mówię, że on nie chce przyjść. I on za chwilę daje sygnały. Oni się zorientowali: „No, nie możemy dłużej.” Stoję zupełnie bezradny. Wsiadają do samochodu i ruszają z miejsca. I – jakbym był znieczulony. Bo przygotowanie było takie. Odjeżdżają już w stronę Placu Krasińskich. Upłynęło może dwadzieścia minut, oni dalej, jak do Krakowskiego [Przedmieścia] nie dojechali chyba i na Żoliborzu, wybuch Powstania. Właśnie ten patrol się natknął na żandarmerię, czy innych wojskowych. Strzelanina się zaczęła. Stałem jak ogłupiały. Dlatego że gdybym wiedział, że to się zacznie, to by nie było ryzyka. Już by były prawdopodobnie trzy pojazdy nasze. Żebyśmy nie wylecieli, bo domyślałem się, że może być coś niebezpiecznego w tym, który na holu jedzie. Tak rozumowałem. Ale mówię: „Będziemy się martwili, jak je weźmiemy.” Tak jak oni przyjechali, tak i my odjedziemy. Stałem z głupią miną. Trzy pojazdy, uzbrojenie. Kiedy oni odjechali, przyszedłem do tej restauracji, gdzie już zostałem. Zaczęło się Powstanie. Jestem tam właściwie sam. Mnie nie znali, ale taka fama głosiła, że jestem Cichociemnym skoczkiem. Ponieważ przed wojną kończyłem spadochroniarstwo i lotnictwo i ktoś przekazał. I obrona, zresztą, przeciwlotnicza, bo były takie szkolenia i ja do tego należałem. Na lotnisku spędzałem dużo czasu. Tak że ludność podchodziła do mnie, mieszkańcy, nie wszyscy tylko niektórzy, z takim pewnym poszanowaniem. W nocy przyjechał czołg, stanął po drugiej stronie chodnika przed wystawą restauracji. I ten czołg wstęgowymi pociskami strzela w kierunku Wisły. Nie wiem, do obiektów czy do domów. Widziałem srebrne wstęgi od tych pocisków. Lufa jego była na wysokości tej wystawy, gdzie stałem, po drugiej stronie. Później na drugi dzień, jak to się uciszyło, wychodzę na Chełmską, do Sapieżyńskiej. Do mnie wyskakuje jakaś młoda kobieta: „Proszę pana, jestem wdową po sierżancie. Chcę wam pomagać. Mąż zginął w czasie obrony Warszawy. I chcę wam pomagać.” Mówię: „Dla wszystkich jest dużo zajęć.” „Ale ja się nie znam! Nie wiem.” „Są tak proste roboty, że każdy to umie robić.” Ta moja nocna obserwacja. Pomyślałem, że jeżeli nie zamkniemy barykadami terenu, to nas od środka rozparcelują czołgi i koniec. Od wewnątrz nas wykończą. Chwyciłem ramę od podwozia samochodowego, pod zakładami „Fiata”, na Sapieżyńskiej leżała. Ona za drugą część. Ktoś nam pomógł. Wywlekliśmy na Bonifraterską, na wylocie Sapieżyńskiej i z lewej strony Sapieżyńskiej ułożyliśmy tę ramę. Cywilna ludność dołączyła się. Zaczęli znosić graty. Ja jeszcze poszedłem w kierunku Stawek. Wracam za godzinę czy dwie a tu już barykada jest zrobiona. Ona jeszcze nie była robiona fachowo, bo nie było kopania. Nie było czasu. Nie było narzędzi. Ale chodziło o to, żeby utrudnić wjazd do wewnątrz. Powstała ta barykada. To jest długa historia, te powstańcze wszystkie wydarzenia. Taki młody przy mnie chodził. Nie wiem, oni mnie znali. Oni się postarali o hełm dla mnie (ja hełmu nie miałem), jakieś spodnie wojskowe, ale narciarskie, których zresztą nie wkładałem. I jakieś inne rzeczy, coś mi przynosili. Urządzili meldunek całej grupy przede mną. Meldowali mi stan – tyle i tyle. Ja ich nie znałem, bo byłem przejściowy. A oni mnie widocznie traktowali jako Cichociemnego czy kogoś w tym rodzaju. W każdym razie wydarzeń dużo. Kręcił się przy mnie młody człowiek, ale widać, że „surowy” zupełnie. Pełen zapału. Nie wiem, ile miał [lat]. Dwadzieścia osiem, dwadzieścia cztery? [Miał] ducha bojowego. Przy mnie bez przerwy chodził jak adiutant. A ja sam jeszcze wtedy byłem „dziki”. Mówi, żeby mu dać paru chłopców, dlatego że w Pałacu Krasińskich są Niemcy i trzeba grupę wzmocnić miejscową, żeby nas było więcej, żeby łatwiej było ich zdobyć. Ja to odkładałem. Przecież na Zakroczymskiej jest trzech, chyba. Wezmę jednego. Bo tutaj po dwóch, po trzech było. Jak tutaj atakowali to, to tam się brało jednego, żeby wzmocnić. Bo nie było jeszcze „Radosława”. Wytwórnia miała trochę zorganizowane to lepiej. A tak, to było jeszcze takie bezkrólewie. I on się zwraca [do mnie]. Nie od razu poszedłem. Poszedłem sam później, jak tu się nic nie działo, tam, do nich, zobaczę, osobiście, jak się włączę. Włączyłem się w ostatniej chwili ataku na Pałac Krasińskich. Jeszcze trochę granatów i inna broń. Niemców wychodzi około czterdziestu. Poddają się. Idą gęsiego jeden za drugim z Pałacu Krasińskich do Świętojerskiej i Świętojerską w stronę Wisły. Tam jest ulica Ciasna przy końcu. Idą z opuszczonymi głowami gęsiego, tak beznadziejnie. Idę za nimi, razem idziemy. Fabryka koronek i firanek była taka. Dwu czy trzypiętrowy budynek na ulicy Ciasnej. Skręca się, od podwórza tam się wchodziło. Ja na takim podwyższeniu, schody takie, było parę stopni, wejście do tej hali, stanąłem tam. Oni, tak przy mnie, przechodzą wszyscy. Z głowami opuszczonymi. Coś się zatrzymało i ten ostatni stoi tuż przy mnie. Ten pomost był mały i on stał tuż przy mnie. Patrzyłem na tę twarz jego. Nie wiem ile miał lat. Trzydzieści lat, może czterdzieści. Nie wiedzieli czy ich stracimy. Ta beznadziejna twarz. Nie myślałem w ogóle. Poklepałem go po ramieniu i powiedziałem, niech się nie martwi, na urlop pojedzie do
Vaterlandu. Nie myślałem, co mówię. Bo wiedziałem, że jeżeli oni mieli lepsze uzbrojenie i te mury jeszcze, [to] mogli nas zdziesiątkować. Mogli nam duże straty zadać. Jeżeli oni skapitulowali, to znaczy, że nie mają tego ducha bojowego, że im się też nie chce, widocznie. Bo te formacje były różne. Był Wehrmacht, był SS i jakieś inne. Tam, gdzie było SS czy jakaś żandarmeria, to nie było żartów. Natomiast wśród tych, to byli różni ludzie odrywani od pracy. On tak głową kiwnął beznadziejnie, podziękował. On może w to nie wierzył, a ja nie myślałem nawet co mówię. Później nie bywałem tam. Bo byłem zawsze na odcinku Cytadela Stawki, po całym mieście zresztą. Bo jak mnie major Sienkiewicz nie mógł wsadzić do tego oddziału, bo bym kwaterę musiał zmienić, z chłopcami być, którzy miesiąc temu uczyli się składać broń a ja w podstawowej szkole już miałem dwa rewolwery, a karabinek to strzelałem jak mistrz. Moi kuzyni byli jeszcze w organizacji, w caracie. Jak carat się skończył, to później ta ich działalność też. Te rewolwery rdzewiały, to dostałem te rewolwery, oczyściłem porządnie i miałem dwa rewolwery. Do podstawowej szkoły przychodziłem z dwoma rewolwerami. To teraz po wojnie dopiero, któryś na cmentarzu miejscowym, gdzie leży ojciec i matka, podszedł, syn to słyszał, i mówi, że: „Ojciec do szkoły przychodził z dwoma rewolwerami.” Byłem wyszkolony. Przechodziłem… ile poligonów w Polsce, prawie wszystkie. Na niektórych parokrotnie [byłem]. Byłem na różnych odmianach ćwiczeń. I ostre strzelanie i takie i na punktach obserwacyjnych, artyleryjskie do celów widocznych i niewidocznych. Centrala, działalność głównie na centrali, całą organizację łączności, radiofonię i łączność miałem dobrze opanowaną.
- Wróćmy jeszcze do Powstania. Czy w okresie Powstania robił pan jakieś zdjęcia?
Po tym było jeszcze cicho, w miarę. Trzeciego dnia w garniturze, czyściutkim, ładnym, nowym byłem. Zaczęło padać. Postanowiłem przejść do domu na Grzybowską. Daniłowiczowską do Elektoralnej przy Hali Mirowskiej na Grzybowską. Wziąć sobie z domu Leicę, pistolet, filmy (miałem chyba tylko sześć filmów przy sobie), pożegnać się z matką i pójść z powrotem na to samo miejsce na Starówce. Wtedy już miałem Leicę, pistolet miałem. Nie był to Vis, ale można było strzelać. Karabinu nie miałem. Tak się zaczęła dalsza moja wojna, już w hełmie. Zdjęcia, które mam, są w hełmie podarowanym przez tych [chłopaków]. Lornetkę wojskową miałem u siebie. To też ją mam na zdjęciach. W pewnych momentach chłopcom pożyczałem na stanowiska, żeby sobie lepiej popatrzyli. Nawet jedno takie zdjęcie wśród moich jest. I ponieważ nie dołączyłem na kwatery, to mnie skierowali do dyspozycji dowództwa. Powiedzieli: „Dać mu wolną rękę.” Dostarczyli mi filmy. Takie puszki dziesięcioładunkowe Zeiss’a. One były już ponacinane. W nocy w piwnicy wyjmowałem taśmę, tę naświetloną i nawijałem filmy z puszki, które już miały prawie że ponacinane odległości. Nie było żadnego problemu z nawijaniem. Miałem zawsze sześć filmów w płaszczu i Leicę w drugiej kieszeni. Rewolwer, lornetkę wojskową. Jak miałem gdzieś okazję, to chwytałem za karabin, jakiemuś młodemu chłopcu [zabierałem], bo z karabinu świetnie strzelałem i normalnie walczyłem, jak każdy inny. Były takie momenty. Na Stawkach wycofuje się grupa Niemców, gestapo z Pawiaka. Załoga cała. Oni po wysadzeniu Pawiaka w powietrze, wycofywali się przez gruzy do Powązek. A myśmy byli wtedy w szkole na Stawkach, na pierwszym piętrze. Okien już właściwie nie było, bo było wszystko wystrzelane. My z okien [strzelaliśmy], a oni w gruzach [się chowali]. Wtedy człowiek na chwilę podnosił głowę, strzelał, coś widział i momentalnie się chował, bo momentalnie pociski padały z ich strony tak samo. Tynk w środku był poobijany cały. A młodzieniec, któremu wziąłem ten karabin z ręki, to się trząsł cały. Bo mieć broń, to jest satysfakcja dla takiego młodego. A mnie chodziło o to, że miałem dobre wyszkolenie. Przed wojną były takie zwyczaje, że jak były zawody jakieś międzypułkowe, czy jakieś inne, w ogóle poważne zawody w terenie, to zawsze wybierano trzech, czterech najlepszych strzelców i do znaków tarczy, jakichś główek czy czegoś ci czterej strzelali. Później sprawdzali, jakie jest odchylenie pocisku. Czy wiatr boczny znosi tyle, czy tyle. Mówiono: „W lewo dziesięć centymetrów od punktu.” I wtedy wszyscy poprawkę [brali] na warunki atmosferyczne i trafiali w cel. To się dobierało tych najlepszych strzelców. Ja to miałem poza sobą wszystko zawsze. A ponieważ miałem karabinek, z którym się nie rozstawałem... I jak była taka okazja, że mam rewolwer, z którym nic nie mogę zrobić, bo przecież nie ma obok nikogo, to chwytałem karabin. To chłopcy się trzęśli, że im nie oddam. Nie. Postrzelałem, oddałem i poszedłem dalej. Później po całym mieście, po różnych szlakach poruszałem się, włączałem się tylko do akcji. Te zdjęcia z różnych odcinków mam. Na przykład za Zamkiem na placyku, w bramach były barykady, ale w ogrodach Niemcy zrobili sobie zamaskowane w krzakach, drzewach, stanowiska maszynowych karabinów i działa. Ja, zza barykady, lornetkę trzymam, wojskową, w miarę dobrą, szukam, szukam: „Aha, tu jest stanowisko maszynowych karabinów...” Szukam dalej. „Aaa, drugie stanowisko. Tam jest działo ukryte.” I tak liczę. Nie wiem, do czterech czy pięciu doliczyłem, w pewnym momencie suchy trzask, coś mnie zapiekło po ręku. Jakiś dobry strzelec był. Strzelił i kamień z barykady pocisk odbił i mi przysmażył palec. Przy tej lornetce. Usiadłem oczywiście. Już głowy nie wychylałem więcej. Takie były różne momenty. Dość dużo było. Włączałem się w różnych sytuacjach. Przy Wytwórni Papierów Wartościowych, po odbiciu jej z rąk niemieckich, upojeni jeszcze, tam „Adam” miał swoją grupę, a dołączyłem do nich, atakujemy rozwidlenie dróg w kierunku Cytadeli, w kierunku dworca, torów. Tam jest takie rozwidlenie. Była budka kolejowego, jakiegoś zwrotniczego, jak przywozili węgiel. Tam był niemiecki posterunek. Mieli działko małe i karabiny maszynowe. A my, pod wrażeniem udanego tutaj działania, postanowiliśmy zaatakować to. Wyruszyliśmy do przodu, nie wiem na ilu metrach [byliśmy] jeszcze od nich, jak otworzyli ogień, to trawa zaczęła się ruszać od pocisków jak od wiatru. Mówię: „Słuchajcie, odwrót!” Odwracamy się, wszyscy biegiem. Wpadam za ciężarowy samochód niemiecki. Obok leży zastrzelony kierowca. Ale bliźniacze koła z tyłu, słyszę jak sto młoteczków dzwoni. To pociski po nadwoziu całym. Patrzę na ścianę wytwórni, bo tyłem siedziałem do tego. I tak, jakby parę osób igiełkami kłuło tynk. Takie małe ukłucia na ścianie tej wytwórni to była broń maszynowa. A duże ukłucia to było działko przeciwpancerne. Wiedziałem, że jak stamtąd nie wyskoczę zaraz, to jak skierują ogień na mnie jednego, nie na wszystkich, to nie umknę. W fali tych pocisków wyskoczyłem na drugą stronę, przebiegłem za ogrodzenie terenu sportowego naprzeciwko wytwórni. W fali pocisków wpadłem za mur. Szukam krwi, patrzę czego mi uje. Nogi mam i ręce. Krwi nie ma. Nie wierzyłem. To chyba bajka. Nie wierzyłem. To takie dziwne, bo brzęczy wszystko wokół. Tam zginął wtedy „Adam”, drużynowy. Nie pamiętam, jak się nazywał. Zaraz był pochowany przy kościele. To takie wędrówki na różnych odcinkach. Jak zdobyli w getcie grupę Żydów, to ja ich z getta (zaraz oni podprowadzili blisko, do Bonifraterskiej) lokowałem w pierwszej piwnicy, pod domem na rogu Bonifraterskiej i Sapieżyńskiej. Taka duża piwnica. Mówię: „Zmieścicie się tutaj, dadzą wam jeść.”. Ponieważ nie byłem związany z żadną grupą, to się włączałem to tu, to tu i wszędzie byłem. Na barykadach i w ratuszu na Placu Teatralnym. Przy mnie działo pancerne stało czy czołg pod Teatrem Narodowym, strzelali do ratusza. A ja tylko zszedłem na dół sprawdzić, czy wjazd jest dobrze zabarykadowany, żeby on nie wjechał do środka. Patrzyłem jak te alabastrowe poręcze przy schodach, przy lustrach kryształowych [spadają], jak to się sypie. Mam zdjęcie jeszcze na ścianie, rysy tych dzieł i tego wszystkiego. Byłem w dawnych czasach na zabawie, kiedy bal był i tak się kojarzyło te dawne wspaniałe przeżycia z tym, że to się wszystko [teraz] wali. Później mam zdjęcie z Kanonicznej z kościoła małego, z barykady. Strzelec wyborowy (To wszystko jest na moich zdjęciach, nie wszystko, ale dużo jest.), gdzie Niemcy narożnik na rogu Senatorskiej i Bielańskiej podpalali, żeby naszą barykadę tutaj unieruchomić, zaraz przy Daniłowiczowskiej, przysyłali [ludzi]. Przysłali jednego młodego, jak już był blisko nas, jak dał susa! Dawali film, prawdopodobnie taśmę celuloidową. A to, jak zapaliło się (dawniej kina miały pancerne kasy), to przepalało się w miejscu i ta taśma jak sprężyny się rozlatywała i paliła się jak węże ogniste. Oni taką taśmę dawali celuloidową, żeby podpalał to, wrzucał gdzieś. A wtedy się paliło, że hej. Jak był blisko, dał susa na barykadę, tutaj, gdzie [niezrozumiałe] miał swój teren, całował wszystkich, ściskał, bo umknął. Później zrobili [rzecz] mądrzejszą – księdza chyba wysłali. Jeszcze nie doszedł i go z tyłu kropnęli. Zrobili poprzecznie na Wierzbowej przy ulicy Niecałej zasłonę z cywilnej ludności. Bo oni w Teatrze Wielkim mieli cywilną ludność. Od jednej ściany teatru do domów mieszkalnych [zrobili] szpaler stojących ludzi, a na dole między nimi, maszynowy karabin z obsługą. Chodziło o to, żeby z naszej barykady trafić w tego Niemca, w tę szczelinę między ludźmi, a nie w naszego. Ja należałem do dobrych i wiedziałem, że jeżeli ma się karabin bez lunety, a odległość jest ponad dwieście pięćdziesiąt metrów czy ileś, to to nie jest prosta sprawa. Jeszcze nie wiadomo jaki to jest karabin a poza tym bez lunety. Takiego młodego strzelca wzięli na to. Wstrzymałem powietrze jak on celował, tak jakbym sam to robił. Patrzę, pada strzał i Niemiec leżący przy [karabinie maszynowym] chwyta się za głowę i na czworakach ucieka.Bywałem na tych różnych odcinkach, na których przeciętny [powstaniec] nie był, dlatego że miałem tę swobodę.
- Przepustkę, że można się poruszać?
Myśmy mieli legitymacje. Ale nawet tym nie posługiwałem się, bo nikt nie żądał tego. Wychodziłem w hełmie, w płaszczu, znali mnie prawdopodobnie już od pierwszych chwil. Tak, że to było wszystko bez przeszkód. Na barykadzie sierżant, który był komendantem straży potem mnie wziął na pierwsze piętro, do żyrardowskiego magazynu tkanin. Oni zdobyli mały szpitalik przy Placu Bankowym. Tam Niemcy mieli szampany. Jak zdobyli, to na swojej barykadzie tam mieli. Mnie potem ten sierżant wziął na górę, na pierwsze piętro. Nalał mi w kufel ponad półlitrowy tego szampana, żebym wypił. Ja w ogóle nie piłem nic w czasie Powstania. Tylko coś tam jeszcze na dole żeśmy załatwiali, wypiłem trochę, poszedłem jeszcze na dół. Później przyszedłem, chłopcy już tam sobie wypili trochę z mego. Ten jeszcze coś dał. Mówi: „Ręczników pewnie nie macie. To jest czyste, to weźcie.” Ale, mówię: „To jest za duże, za ciężkie.” Ten sierżant pożegnał się ze mną. Wychodzę na zewnątrz. A już mam w czubie trochę, po tym szampanie. Jedyny raz w czasie tego powstańczego okresu, ponad miesiąc i dwa dni, szedłem na rauszu. Tak nie wojskowo się zachowywałem, tak mi było beztrosko. Nie patrzyłem gdzie cień, skąd mogą strzelać. Tak sobie jakoś swobodnie szedłem. Patrzę się – coś mi ciąży z tyłu. A on mi w płaszcz wsunął całą butelkę tego szampana. Jeszcze zamkniętą. I ja go miałem. Schowałem go w gruzy. Po wojnie później go odnalazłem. Wywiozłem za Warszawę, zakopałem w domu. Mówię: „Jak się zbierzemy, rodzina cała, po wojnie, to sobie wypijemy.” Ale później różne zmiany były i nie wiem, czy on tam jeszcze jest gdzieś, czy go nie ma. Takie sceny różne. Byłem w ostatniej grupie, która wychodziła ze Starówki. To było chyba 2 września, zdaje się około godziny jedenastej, dwunastej. Byłem już tylko na siódmej pozycji od wejścia do kanału, kiedy [był] nalot. Odskoczyliśmy w cień. Padają bomby. Zasypują tych, co weszli i nie ma odwrotu. Teraz – szukanie miejsca ulokowania się, bo od dwóch czy trzech stron są Niemcy, wobec tego wychodzę na teren, gdzie jeszcze kiedyś było trochę naszego dowództwa, i chcę ukryć gdzieś walizeczkę. Przede wszystkim szukałem połączenia z naszymi resztkami oddziału – może jeszcze się uda... Wyszedłem Hipoteczną w stronę Daniłowiczowskiej, żeby znaleźć naszą grupę znajdującą się na terenie Starego Miasta, może wspólnie coś jeszcze wymyślimy. Okazuje się, że w naszą stronę idzie grupa młodych esesmanów, przy parkanie, gęsiego, jeden za drugim, przytuleni, z automatami w nasza stronę. Cofnąłem się. Do chłopców, którzy jeszcze nie dostali się kanałem na zewnątrz krzyknąłem: „Chłopcy! Już [są] Niemcy!” Kto miał cokolwiek wojskowego na sobie, zdejmował natychmiast i wyrzucali przez parkan do ogrodu Hipoteki, żeby nie mieć na sobie żadnych dokumentów bądź przedmiotów, które wskazywałyby, że jest powstańcem, bo wtedy Niemcy strzelali niezależnie od tego – nie miał oznak, ale wyglądał na powstańca, to strzelali bez żadnej dyskusji. Byliśmy traktowani jako bandyci. Potem ostrzeżono wszystkich kolegów. Nie było ich dużo. Sam wycofałem się na dalsze podwórza, żeby zachować gdzieś dokumenty, które chciałem dla dowództwa wynieść, cały materiał, który kręciłem przez ileś dni. Uważałem to za bardzo cenne. Miałem Laicę, miałem materiał nakręcony i poza tym nic, kurtkę, nic więcej. Znalazłem usypisko gruzów, na podwórzu na ulicy Długiej, gdzie cegły w odległości dziesięciu, piętnastu metrów od dużego domu na podwórzu nie były zagrożone pożarem. Odgrzebałem parę cegieł, schowałem swój neseser z filmami i z Laicą i po zasypaniu cegłami wychodzę dalej, a Niemcy już:
Hande hoch! – na swoją stronę przeciągają. Jeden z oficerów niemieckich (ich było chyba dwóch żołnierzy i jeden oficer) szuka drugiego z więźniów naszych, z powstańców, żeby wyciągać spod ziemi. Na tyłach dowództwa na Długiej, w tym rejonie, był podziemny szpital. Myśmy weszli przez otwór w jezdni do podziemi. Wyciągnęliśmy jednego, idziemy po drugiego, a drugi oficer niemiecki przychodzi i
Raus! – nie ma ratowania. „Wychodzić!” Nie byłem przy tym świadkiem, ale później dotarło do mnie, że oni podobno wleli tam benzynę, jeden czy dwa kanistry, wrzucili granaty i wszystkich spalili. Przechodząc przez bramę kina miejskiego natknąłem się na posterunek „Młodego” z automatem, który chwyta mnie za rękę i:
Haben Się Uhr? Szarpnąłem rękę, jeszcze duch bojowy we mnie jakiś istniał, on był chyba młodszy ode mnie, więc wyszarpnąłem rękę i mówię:
Nicht haben. – i przeszedłem przez bramę. Był oszołomiony moją reakcją. (W tej chwili mam ten sam zegarek, który kiedyś miałem na ręku, on zresztą przeszedł Pawiak, przeszedł Starówkę, 1939 rok, obronę Warszawy, marsz na wschód do Brześcia i z powrotem. Cudownie wychodziło, nawet na Pawiaku w depozycie cenniejszych przedmiotów, bo Niemcy przewożąc więźnia aresztowanego na Pawiak mieli dwa depozyty, jeden – tańsze rzeczy powiedzmy do polskiego depozytu, a droższe – zegarek, pióra złote, pieniądze – do niemieckiego. Kiedy po beznadziejnych oczekiwaniach udało się mnie załatwić, że wychodzę, otrzymałem z depozytu niemieckiego wszystko. Wypisywali z pieniędzy tylko paczki, które przez RGO były wysyłane, a z polskiego trochę zginęło, była perła ze złotą stalówką, był Pelikan. Uczucie, które nie da się powiedzieć, jak z Pawiaka wychodziłem, bierze się zegarek, rusza i on zaczyna chodzić i ma się wrażenie, że się zawraca z innego świata, z cmentarzyska, dlatego, że ileś tygodni człowiek czekał na śmierć. Nie wiedział czy w nocy, czy w dzień, czy go na przesłuchaniu zamordują, czy w gróz wyprowadzą i zastrzelą. Było i tak i tak, albo w nocy do lasu, do powiedzmy Sękocina czy do Palmir.)
- Wróćmy do sprawy Powstania. Jak wyglądało przejście do tej bramy, kiedy wyszarpnął się pan od Niemca?
Wychodzę dalej po przekroczeniu bramy. Tam już Niemcy wyłapują starych i do kolumny wyprowadzania ze starszymi ludźmi, bo młodych było mniej. Byłem żółto-zielony, zarośnięty, nie wiem na ile wyglądałem. Wody do mycia nie było. Nawet na jedzenia nie było. Ostanie dwa czy trzy dni nie jadłem, bo nie było co. Zresztą sceny bardzo filmowe były, dlatego że na Długiej, tuż przy włazie woda była blisko, przy wałach obronnych dawnych, historycznych, był lej po bombie lotniczej i na dnie leja wychodziło trochę wody. Myśmy przeskakiwali przez Długą, gdzie Niemcy z Podwala strzelali do przeskakujących do wody, tak co trzeci to trafili go mniej więcej. To była niesamowicie ryzykowna historia, ale woda była potrzebna, żeby zagotować trochę kaszy, po trzech czy czterech dniach coś zjeść. Nie mając naczyń, stawiam dwie cegiełki, przed kościołem garnizonowym na placu (gdzie teraz jest pomnik), odłamki drewna, dach zapala się i już zaczyna gotować się, ślinka płynie, człowiek pełen radości. Okazuje się, że nalot czy pocisk, nie wiadomo co. Odskakujemy w cień. Przychodzimy, śladu nie ma po tym. Garnczek wypożyczony od mieszkanki zginął, nie wiadomo gdzie. Za chwilę przybiega właścicielka, która pożyczyła, składa ręce do góry, wyciąga głowę, wygląda jak Matka Boska, mówi: „Mój Boże! Mój najlepszy garnczek mi zmarnowali!” Tak mi utkwiło to w głowie, giną ludzie, giną domy, ginie wszystko i wypożyczony garnczek zginął od pocisków. Od czasu do czasu się zastanawiam, gdybym ją spotkał, odkupiłbym jej taki. [...] Tworzą kolumny ze starców. Elektoralną, nawet przy Placu Żelaznej Bramy, na Chłodną ulicę. Na ulicy Chłodnej, przy parafii kościelnej, stoi drużyna, albo nawet pluton ukraiński, dwa karabiny maszynowe na statywach, oni z automatami w ręku i dwóch oficerów niemieckich. Patrzą na kolumnę różnych starców. Skurczyłem się, nieogolony, brudny, zagłodzony, nie wiadomo jak wyglądam. Nie widziałem siebie. W kolumnie idę, a oficerowie stojąc na wprost do wejścia, do kościoła na Chłodnej, jak ktoś im podpadał pod powstańca, ze starszych ludzi, to paluszkiem kiwali i na drugą stronę ulicy pod ścianę. Paluszkiem kiwnęli na mnie. Nie było rady. Dwa automaty ciężkie. Poszedłem. Było nas, no nie wiem, może dziesięciu, może jedenastu do egzekucji i zbieg okoliczności – wychodzi oddział z pierwszych dni Powstania. Jeszcze nie było „Radosława” i innych, myśmy tam byli i pierwszą grupę Niemców z Pałacu Krasińskich zdobyli, ja właściwie przyszedłem na koniec. Był nieznany mi młody człowiek, który przy mnie się ciągle trzymał jak adiutant, nikogo służbowo nie miałem przydzielonego, zresztą nie chodziło mi o to. Chodziło mi o to, żeby się orientować w całości – co, gdzie i jak. Trzymał się bez przerwy. Namawiał mnie, żeby wziąć paru chłopców od strony Dworca Gdańskiego, żeby wzmocnić grupę, która walczy z Niemcami w Pałacu Krasińskich, a ponieważ było dwóch chłopców na barykadzie, jak wezmę jednego, to jeden już w ogóle się nie liczy. Nie było nas po prostu. To były przypadkowo małe grupy, z Zakroczymskiej się pożyczało na Bonifraterską albo odwrotnie. Odkładałem to z opóźnieniem. Dołączyłem w końcu osobiście sam. Nie wiem, jeszcze dwa czy trzy strzały były i Niemcy się poddają. Wychodzą gęsiego z pałacu na Świętojerskiej ulicy, wchodzą jeden za drugim. Na czele idzie średniego wzrostu, starszy jakiś, siwawy przełożony całej grupy, w stronę fabryki koronek na ulicę Ciasną. Tam była zdaje się 104. Kompania Syndykalistów, która stanowiła główny człon walczącej grupy. Była [też] fabryka firanek i koronek. Wprowadzają, idę razem z nimi, za nimi z całą grupą, później wyprzedziłem ich trochę. Od podwórza było wejście do fabryki po paru schodkach, stanąłem na schodkach, oni przy mnie przechodzili, w końcu w środku się zatrzymali i ostatni stał przy mnie (mało było miejsca) z głową opuszczoną, beznadziejną. Patrzę przy nim, bo oni nie wiedzieli, co z nimi zrobimy. Szli jak na stracenie, było widać, że nie liczą na życie. Popatrzyłem na niego i nie myśląc nic, poklepałem go po ramieniu, a on stał tuż przy mnie i powiedziałem, żeby się nie martwił, że na urlop czy na święta pojedzie do
Vaterlandu. To nie było zaplanowane, odruch. Wiedziałem, że mieli uzbrojenie dużo lepsze od naszego, mogli jeszcze długo nam szkód niezłych zadać, nim by sami zginęli, ale widocznie to był Wehrmacht, który ducha bojowego nie miał w naturze i oni skapitulowali. I dobrze dla nich i dobrze dla nas – nas mniej zginęło, a oni byli później używani do noszenia rannych, do gaszenia pożaru, do wszystkiego. Jaki zbieg okoliczności! Tam się nie pokazywałem, nie wiem, czy oni na ten temat rozmawiali, że ostatniego poklepałem. Może rozmawiali między sobą, że on na urlop, czy na święta pojedzie do Faterlandu, żeby się nie martwił. Wychodzi grupa naszych więźniów, w ostatniej chwili nie wiadomo, co było z nimi zrobić, wystrzelać ich, kiedy Starówka padała już. Co z więźniami zrobić? W końcu wypuścili ich żywych. Kiedy stoję pod ścianą z grupą, wychodzi kolumna cywili – przerwała się na chwilę – i wychodzi grupa naszych jeńców. Na czele grupy od Hali Mirowskiej (bo oni szli po drugiej stronie, po stronie plebani, przy kościele) idzie ten sam ich stary przełożony, siwawy i na odległość, nie wiem, pięćdziesięciu czy iluś metrów, oficerowie niemieccy pytają się: „Wy kto, skąd, co i jak?” Oni się tłumaczą, bo wychodzą, umundurowanie niemieckie, ale bez broni. Więc rozmowa między oficerami, co i jak, tłumaczą się, że byli jeńcami u nas i ponieważ dzielnica upadła już, oni są wolni i wychodzą. Dyskusja między oficerami, między przełożonym i grupą naszych jeńców trwała i się zastanawiali. Popatrzyli w naszą stronę, pod ścianę, jak żeśmy byli do egzekucji. Nie wiem, któryś czy poznał kogoś, nie wiem, może rozmawiali na temat tego, co powiedziałem. Popatrzyli w naszą stronę i słowa, które pamiętam do tej chwili, ten przełożony ich mówi, po popatrzeniu w naszą stronę, na odległość, ale musieli poznać, apeluje do oficerów: „My wychodzimy cali i żywi dlatego, że oni z nami po ludzku się obchodzili i ich też trzeba żywych puścić.” Patrzyłem w twarze dwóch oficerów, od których zależało nasze życie. Każde drgnienie twarzy czułem, czy za czy przeciw, bo od tego zależy nasze życie, to są momenty bardzo naprężonego, powiedzmy, czuwania. Apeluje Niemiec. Oficer miał głupawą minę, bo tutaj egzekucja gotowa, a tutaj mówi, żeby nie strzelać, ich człowiek! Stąd te myśli po twarzy było widać, jak przebiegają. Patrzyłem na twarz z drugiej strony ulicy. Była pogoda wtedy, doskonale było widać. Zdawało mi się, że to trwało pół godziny, to mogło nie wiem, pół minuty trwać, nie dłużej chyba, jak on nie wiedział, co ma zrobić. W pewnym momencie ręką machnął, żeby włączyć do kolumny. Nawet nie wierzyłem, ruszymy się, posieją po nas i nie ma, ale krok, dwa, nie ma serii, włączyliśmy się w grupę starców i [poszliśmy] dalej na Wolę do kościoła. Przy Płockiej była szczęśliwa sytuacja: kolumna się zatrzymała, siostry ze szpitala pomidory wyniosły, każdemu jednego w rękę. Jak wziąłem, to nie wiem, czy mam skakać, płakać czy nic. To jedyna surowa rzecz, którą w czasie całego Powstania miałem w ustach, bo Wytwórnia Papierów Wartościowych miała magazyny, trochę konserwy powiedzmy, a ja miałem tylko kaszę, którą na Stawkach żeśmy zdobyli z niemieckich magazynów, cukru trochę do tego, woda jak była jeszcze, to było całe jedzenie, bez przerwy. W końcu się i to skończyło. Rezultat taki, w końcu po zjedzeniu pomidora dochodzimy do kościoła, przy kościele stoją już Niemcy. Każdy jest rewidowany oddzielnie, sprawdzają, wśród grupy jest jeden, który ma dużo pieniędzy, biorą go za kościół, słychać strzały i nie wraca. Przy innym znów znaleźli złota sporo, też biorą za kościół – słychać strzał i nie wraca. Mnie obmacali, a zegarek ciągle miałem, bransoleta stalowa rozciągała się, to właśnie dało to, że jeszcze podciągnąłem dalej, jeszcze jak miałem tylko koszulę na sobie, bez zapinania, bo mi by Niemiec odebrał to i przeniosłem go. Tam sprawdzali – też nie ma, później kolumna [ruszyła] do stacji na zachodniej, do pociągu do Pruszkowa, po drodze, kto próbował trochę umknąć, to go wykańczali. Jeszcze nie doszliśmy do samej stacji, jakieś... pięćdziesiąt metrów od stacji, wychodzi dwóch oficerów niemieckich, może to nie było wojsko, ale kolejowa władza, wysocy, dobrze ubrani, idą do nas, elegancko do nas i rozmowa czy zegarki mamy i czy coś w tym rodzaju. Nawet nie wyglądali na rabusiów. My oczywiście: „Nie mamy.” Później – dlaczego myśmy walczyli z nimi? Mówimy: „Nie, myśmy nie walczyli, to powstańcy!” „To nieprawda – mówi – wy jesteście wszyscy bandytami i was powinni...!” Odwołali trzech chyba z naszych, którzy dobrze po niemiecku mówili, rozumieli, myśmy byli tuż tuż, parę metrów dalej. Jak wywołali [mówiących po niemiecku], którzy podeszli do nich i jak im powiedział, że was powinni wszystkich wytruć gazami, to nasz, który był [wśród] trzech rozmawiających, mówi tak: „Tak, ale jeszcze wielki Bóg istnieje i on będzie te sprawy regulował, a nie wy.” Wykręcił się na pięcie i dołączył do kolumny. Niemcy, urzędnicy stali jak ogłupieli. Nie przewidywali takiej reakcji. Za chwilę był pociąg, trzeba było ruszyć do Pruszkowa do obozu. […]Teraz Pruszków. W nocy się tam dostaję. Chcę odnaleźć tą [osobę], która znała właścicielkę, bo my do ostatniej chwili byliśmy razem, miałem u niej kwaterę, do domu, który był odpowiedni na kwatery dla innych oddziałów, schodziła i „Zośka”, później chyba „Czata”, chyba „Parasol”. Pełen był wypełniony, to był właściwie pięciopiętrowy dom, zamknięty, duży, wysoki, mury porządne... Świetne [warunki], żeśmy tam wprowadzali samochody odebrane Niemcom. (Mam to zresztą na zdjęciach wnętrze tego [domu] jak to się chowało na skwerze zabitych, tak że cały czas tam byłem. Ludność brała udział w różnych akcjach, z różnymi grupami. Ale nie byłem wcielony, tak jak mnie chciano połączyć z Batalionem „Łukasińskiego”, zresztą oficjalnie tak, a ponieważ major „Sienkiewicz”, który rejestrował, dowiedział się, że ja na ich kwaterę nie chcę przejść. Nie miałem zamiaru się łączyć z chłopcami, którzy niedawno uczyli się składać karabiny, kiedy miałem od dziecka dwa prawdziwe pistolety jeszcze powstałe w szkole podstawowej, to były zresztą kogoś z rodziny, który w carskim czasie walczył z caratem. Wprawdzie jak się zmienił świat i wiek, to one trochę rdzewiały. Miałem to, z bronią byłem oswojony. ) Później w Warszawie, na ulicy Ciepłej były koszary, chyba pocarskie jeszcze, gdzie młodzież przed czasem wojskowego poboru przechodziła pełne szkolenie prawie, bogate szkolenia. Defilady były i broń z Cytadeli braliśmy, tak że miałem dobre wyszkolenie. Później jeszcze czynna służba, większość poligonów była mi znana z różnych ostrych strzelań i artylerii lotniczej. Naturę miałem taką, że tak powiem, nie znoszącą tresury, a wojsko miało to do [siebie], że było więcej tresury niż nauki, szkolenia. Jak brali z prowincji, to może czasem było skuteczne. W dawnych czasach, kiedy Polska miała jeszcze krótką niepodległość, to był zwyczaj taki, żeby brać z prowincji do jednostek i z miast, mieszać, żeby była wymiana informacji, pojęć, żeby się oswajać powiedzmy, żeby to wszystko było zrozumiałe dla jednych i dla drugich. Były rygory wojskowe. Ponieważ urodziłem się miesiąc po śmierci ojca, matka mi ani jednego klapsa nie dała, ani jednego słowa mnie nie powiedziała. Była cudowną kobietą, nie było takiej [drugiej]. Modliła się po cichu, bardzo dobra, bez rygorów żadnych. Chowałem się beztrosko zupełnie, czasem może i zasłużyłem trochę, szczególnie jak zastrzeliłem gęś z łuku, który sam zrobiłem, to matka musiała zapłacić, ale to nie było jeszcze najgroźniejsze. Tutaj każde podejście mniej kulturalne do mnie, wytrącało mnie z równowagi. […]
W nocy chodziłem w koło i nawoływałem. Odezwała się. Miała wyczucie, gdzie, co z kim załatwiać. Postanowiła z pielęgniarką nawiązać kontakt za [określoną] sumę załatwią mi, że będę zwolniony przez lekarzy. O godzinie którejś z rana miała przyjść pielęgniarka, żeby mnie zabrać na izbę chorych. Czas do transportu się zbliża, w hali, która była w zbieranych do Oświęcimia, do obozu, zdaje się, że do Oświęcimia mieli nas zabrać, już jest komenda: „Przygotować się do transportu!”, a nie mam żadnego wezwania. Tragiczna sytuacja, bo wiem, jak trudno wyjść z paszczy lwa. Wyszła na zewnątrz, chodzi, szuka, nie może znaleźć pielęgniarki, a ja do dozorcy, który był jeden Polakiem na całą halę, zwracam się, jak już niektórzy wychodzą. Mówię: „Panie, szukaj pan komórki dla mnie, bo ja muszę być tutaj schowany.” On popatrzył na mnie i mówi: „Niech pan popatrzy po hali. Tu nic nie ma, nawet dla mnie kącik, gdzie pilnuję wszystkich, to też nie ma żadnej kryjówki.” To apeluję jeszcze raz: „To niech pan sobie wyobrazi, że jestem pana synem, że pan chce mnie uratować.” Takimi słowami autentycznie, a on mówi nawet na to: „No niech pan sam sprawdzi.” Rzeczywiście. Za chwilę przychodzi znajoma. Mówi: „Chodź szybko, bo jest staruszka, którą trzeba przeprowadzić na izbę chorych, a [jej] ciężko się idzie, bardzo.” Oczywiście skorzystałem, ze staruszką z jednej strony, ja z drugiej, [podchodzimy] do wartownika, który wypuszcza z terenu zamkniętego. On mnie nie puszcza, ale wymiana słów: „Przecież ona sama nie dojdzie, tylko doprowadzę ją i wrócę tutaj.” Po długich dyskusjach uparciuch puścił nas. Dostałem się na halę, gdzie była izba lekarzy, do komisji lekarskiej. I teraz ułożyć się, trochę mat było, do remontów parowozów, niemieckich trzech lekarzy. Z hali przechodziło się przez mały pokój, stół, trzech lekarzy, trzy sanitariuszki, oficerowie, lekarze niemieccy. Każdy wchodzący, badają albo biorą nazwisko, kartę, jego dokumenty, patrzą, badań to tam prawie nie było, patrzą tak: albo obóz, albo szpital. Po mnie miała przyjść wiadomość, a tam ona czuwała nad tym, żebym się dostał do lekarza. Mija ileś godzin – nie ma. Zbliża się noc, a noc nie wolno, żeby ktoś pozostawał na hali, taki był porządek, że cała grupa z hali szła przez lekarski obóz, albo szpital. Ponieważ nie dało się nic załatwić, zostaję na noc, a stary Niemiec – wojskowy, jeszcze z pierwszej wojny światowej, który funkcję miał już prymitywną, do toalety wyprowadzał się z hali, na noc zostawał. Ona do niego operuje, że jestem chory, że lekarze nie zdążyli, a ja leżę i nie ruszam się, a jeszcze mogłem na półtora metra w górę wyskoczyć, jeżeli by chodziło o ratowanie życia, ale nie ruszam się, żeby nie podpaść tym, co chodzili po hali. Lekarze i Niemcy patrzyli co i jak. Na macie leżałem. Pierwsza noc – on się zgadza, ale już jest widno. Trzeba mnie w ciemny kąt zaciągnąć na macie. Biorą za rogi maty i ciągną, stękają, gryzę się w język, żeby nie wybuchnąć śmiechem, bo byłem gotów podskoczyć dobrze, ale nie mam prawa się ruszyć. Zaciągnęli w ciemny kąt. Została tam na noc, jako dyżurująca. Następny dzień ta sama historia, znów na noc, to są bajkowe sytuacje, ale autentyczne. Udało się ubłagać, czy on dostał w łapę czy nie, to za to nie ręczę, ale raczej coś musiał dyżurny Niemiec dostać. Na trzeci dzień, chyba parę godzin minęło, wzywają mnie do lekarza, prowadzą przy lekarzach, a lekarze mówią: „Stop, dokąd?” Pielęgniarka mówi, „A do naszego laboratorium, ja tylko mu tam opatrunek zmienię na ręku – bandaże jakieś miała – ja z tym opatrunkiem wrócę.” Lekarz się zastanawia, a one żyły w zgodzie z lekarzami, czasem sanitariuszki, tak się właściwie nazywały siostry szpitalne, czasem przynosiły z domu ciasto słodkie, żeby poczęstować lekarzy, wojskowych, żeby ich spokojnie ustawić. Po długiej sprzeczce mówi: „Ja tylko przeprowadzę, zrobię to i one wrócą.” Przeprowadziły mnie tam, a stamtąd było wyjście na małą halę do szpitala, do transportu. Już nie wróciłem. Siedziałem i później nie wiem, godzina dziesiąta czy jedenasta, do transportu wychodzimy, tych bardziej chorych to na wozach konnych, a zdrowsi szli. Mnie już usadzili na wozie konnym, za mną była nasza literatka, znana starsza pani siedziała. Jeszcze w bramie sprawdzali listę, którą miał od lekarzy podpisaną i jeszcze dokument, czy się zgadza. Przez ramię podaję dowód, na wozie już siedzę, podaję tak, żeby mu przypadkowo nie podpaść, temu który na bramie jeszcze sprawdzał. Przejechaliśmy do kolejki PKP, do szpitala do Milanówka. Wszystko było ukartowane, na skrzyżowaniu z szosą przed samym Milanówkiem maszynista zwalniał, a my w zwolnionym pociągu wyskakujemy. Tam miałem znajomych, starszych państwa, małżeństwo, które mieszkało w pobliżu w samotnym domku, do nich [poszedłem]. Sweterek kupiony w obozie w Pruszkowie, był zawszawiony. Poza koszulą nic nie miałem, [sweterek] kupiła mi ta pani. [Trzeba było] wyruszać po jednym dniu, jedzenie, wyruszać rano, na przełaj, przez pola, bo jak ktoś był z Warszawy, jakby na szosach łapali, to zależy skąd był. Jak był miejscowy, to go jeszcze mogli puścić, jak był z Warszawy, to już nie, więc myśmy wychodzili o świcie i nocą wędrowali. Trochę tereny znałem, minęliśmy Grójec i szedłem w kierunku, gdzie myśmy mieli rodowe gniazdo, jakieś pięćdziesiąt parę kilometrów. Ojciec jeszcze kiedyś, jak żył, wybudował murowany dom. Zmarło mu się wcześniej, zakażenie zlekceważył, a nie było penicyliny. Zmarł miesiąc przed moim narodzeniem. To było gniazdo, gdzie we wszystkich krytycznych momentach […], się wracało, ten który przeżył, to wiedział, że jak tam przyszedł, to wiadomo, że żyje. Ja wtedy też tak samo. Znajomy teren, tam odżyłem. W nocy szedłem, światło wszędzie były wygaszone, trudno. Do jakiegoś mająteczku zakradamy się, żeby dostać coś do napicia się, całą noc idzie [się], na przełaj, po zbożach, po ścieżkach, nie ma nic, w pewnym momencie światło, podchodzimy, ktoś tam się wychyla. „Czy można by herbaty czy wody dostać trochę?” „Nie, nie ma!” Okazało, że tam w mająteczku była banda sowieckich oficerów, była zabawa, muzyka i tańczyli sobie elegancko. Wypchnęli mnie z tego Polacy, którzy tam urzędowali, trzeba było iść dalej. Doszedłem do właściwego terenu, tam już powietrze lepsze, trochę wyżywienia lepszego, po tygodniu czułem się jak nowonarodzony, bo i owoce [jadłem]. W pewnym momencie przychodzę i głowa mętna. To był już chyba drugi tydzień, termometr pod pachę – trzydzieści dziewięć z kreskami! Do Grójca do szpitala. Zakaźna – tyfus, po sweterku kupionym! Całe Powstanie, nawet jak się nie myłem, nie było wody, nie miałem nic, co było ruchomego, nic. Szpital i teraz tak: lekarzy nie ma, żeby móc się opiekować prywatnie, to było tylko dla rodziny – zakaźny wydział w szpitalu, jeżeli ktoś chciałby to tylko z rodziny miał być. Ona załatwiła w naszej organizacji w Grójcu dowód, że jest żoną moją i cały czas przebywała, chodziła prywatnie, wydobywała lekarstwa, które były konieczne, a ich nie było w szpitalu. Nie wolno było nic jeść. Patrzyłem, jak obok jadł, to uszy zakrywałem, wykręcałem się do ściany. Kiedyś już pod koniec pierwszego tygodnia, zdawało mi się, że jestem zdrowszy, odchylam koc, żeby nogi [zobaczyć], a to są szkielety, skóra i kości same. Nie wiedziałem, że tak człowiek może schudnąć! Cały czas leżałem, jak innym przynosili, a nie wolno było jeść – ostrzegali, jak by ktoś przyniósł prywatnie. Który nie dotrzymał i zjadł, to tyfus powracał, on się kończył. Wytrzymywałem z trudem te dwa tygodnie. Pierwszy spacer – wychodzę do ogrodu, słońce było pogodne, wzrok nieprzyzwyczajony – zapalenie spojówek. Jeszcze to, ale wydostaję się ze szpitala. Za jakiś czas, na miejscu, w czasie okupacji miałem kryjówkę zrobioną, że pokoik od frontu, z ulicy głównej przejazdowej miał metr osiemdziesiąt szerokości, powiedzmy dwa i pół długości, wyjście było na zewnątrz, a właściwie wejście było od podwórza, stało łóżeczko, przy samych drzwiach, że nie można było wchodzić. Miałem wykopaną dziurę, ale to tylko na tyle, że mogłem wejść. Deska była w podłodze szeroka, przykryta dywanikiem, łóżeczko. Na skraju łóżeczka było odchylenie dywanika i wejście. Było siedzenie z kosza motocyklowego, położone na piachu, oparcie to samo, przez fundament był otwór zrobiony, rurki od masek gazowych gumowe, wyprowadzane w fundamencie na zewnątrz, żebym miał czym oddychać. Czerpałem powietrze z zewnątrz, z węża i wydmuchiwałem w swoim pomieszczeniu, w razie awarii, a tak to starałem się poruszać. Plakat ostrzegawczy, duży, w niemieckim i polskim języku, że zakaźna choroba, wejścia nie ma, to Niemcy już nawet jak byli, to nie wstępowali, bo się bali zakaźnych chorób i rezultat taki, że chowałem się i w miarę wyzdrowiałem. Później wymarsz, to wcześniej było. Jeszcze powrót do Warszawy zobaczyć, co ocalało. Rowerem przyjechałem pierwszy raz i po pewnym czasie zdobyłem Laicę jakąś kombinacją, bo aparat w czasie Powstania to już miałem ukryty, żeby się dostać do skarbów swoich. Przyjechałem na rowerze, śnieg jeszcze był, to było w lutym, chyba w 1945 roku. Szukam tego miejsca, śnieg, nie mogłem znaleźć. Za dwa tygodnie przyjeżdżam po raz drugi, na Starówkę, gdzie ukryłem, bo uważałem, że to jest cały majątek mojej działalności, wojskowa dokumentacja i nie ma możliwości odszukania. Kiedy stopniał śnieg, po raz trzeci jak przyjechałem, odkryłem to miejsce, cegły, odgrzebuję, wszystko zwęglone: filmy, Laica, lorneta polowa, miałem wojskową lornetkę. Nie miałem wezwania, bo nie należałem do organizacji po Pawiaku takiej by mnie naprowadzić, ale miałem lornetkę wojskową, pistolet, garnitur. Przyszedłem trzeciego dnia, bo jeszcze ze Starówki była możliwość przejścia na Grzybowską, gdzie mieszkałem, zmieniłem nowiutki garnitur na używany, żeby w tym piachu nie niszczyć, buty lepsze i jak poszedłem już z matką się pożegnałem, z Laicą, z lornetką, pistoletem, już później nie było odwrotu. Ruiny... Mieszkanie spalone. Dom trzypiętrowy, wszedłem, a to były dawniejsze belki drewniane, nie stalowe. Jak Niemcy wrzucali ładunki podpalające, to jak się zapalił parter, to wszystko poszło do góry. W ścianie kapitalnej była skrytka zrobiona specjalnie, na ważne dokumenty o charakterze wojskowym, ważnym, narodowo-wojskowym, wykuta w ścianie wnęka, włożony pakiet i zamurowane. U siostry, dwa domy dalej, tak samo zrobione, zabezpieczone odpowiednio, a trzeci ładunek, chciałem wywieść za Warszawę, łącznik miał do mnie przyjść parę dni wcześniej, żeby wywieść, żeby nie zginęło. Uważałem, że jak to mi zginie, to ocaleje, bo to było miejsce, gdzie się przechowywało różne rzeczy i dokumenty. Nie przyszedł. Nie wiem dlaczego, z jakiego powodu, wojna była, to przecież trudno było poruszać się swobodnie. […] Trzeba było zacząć gdzieś mieszkać, znów kłopoty, historie, tak że można by długo opowiadać. Jeździło się albo wozem konnym z dworca, jeżeli ktoś nie miał, bo była komunikacja – wozy konne chodziły, ale to niektórzy mieli pieniądze na to, a reszta to pieszo z Gdańskiego do Śródmieścia. To były normalne wędrówki ludzi, po kawałek chleba szło się po mostach pontonowych z Warszawy na Pragę. Czekało się dwie trzy godziny w błocie, na to żeby była możliwość przejazdu, przejścia, bo oni falami puszczali, kupowało się chleb i wracało z powrotem do Warszawy. Jakoś trzeba było sobie montować warunki życia, a poza tym po układaniu się wszystkiego, co robić dalej, jak odbudowywać. Ojciec pani, z którą razem żeśmy byli był farmaceutą. […] Jeździłem rowerem albo pieszo do Włoch, bo w Warszawie nie było światła. Nie było żadnych maszyn do napędu. Mechanik czy tokarz dorabiał mi rzeczy z blachy, trochę z samolotów, aluminiowe, to inne formy się dobierało i to laboratorium odbudowywałem. Poza tym trzeba było przywozić zza Warszawy surowce. Więc z jednej strony na studia się zapisałem, bo już odbudowywali. Pawiak był czymś, co zmieniło zupełnie moje pojęcia o zainteresowaniach. Siedziałem od małego w technice, zresztą później się uczyłem i praktykowałem, w firmie, radiotechnika, elektrotechnika, mechanika, samoloty nawet, wszystko, motocykle, ale jak patrzyłem w celi przejściowej na Pawiaku, kiedy obok mnie starszy człowiek, który nie wiadomo kim był dokładanie, ale tak po cichu [mówiono], że był wykładowcą w Wyższej Szkole Wojskowej, w Akademii Wojskowej przed wojną. Był wykładowcą, zresztą wojskowe studia kończył we Włoszech, znał osiem języków. W pewnych momentach on nerwowo nie wytrzymywał, wiedział jaka jest sytuacja, bo jeszcze wcześniej siedział, udało mu się uwolnić, a tymczasem go znów zamknęli i wiedział, że jego zlikwidują. Był przekonany. W pewnych momentach klęka przy mnie, ciasno było, składa ręce, płacze, prosi Boga o litość. Siedziałem obok, patrzyłem. Wartościowy człowiek, kulturalny, po tamtej stronie też są tacy, którzy nie wszyscy chcą wojny. Tak się zastanawiałem: jaką metodą oni nas zamieniają w baranów, ci co siedzą w gabinetach, my często przewyższamy ich moralnością, wiedzą, bo są przecież różni naukowcy i porządni, jak dajemy się zamienić w baranów i się wzajemne tłuczemy, a oni sobie wygodnie siedzą i tak dalej. Gdzie jest odpowiedź, gdzie mogę znaleźć odpowiedź? Uruchomili pierwszą, zniszczoną, Akademię Nauk Politycznych, Reymana, to była prywatna uczelnia przed wojną. Miała dwa, trzy wydziały, zdaje się. Zapisałem się na wydział dyplomatyczno-konsularny, bo przecież dyplomacja, w tym przypadku, manipuluje wszystkimi zmianami. [...] Jakie były historie, to cała gehenna, możnaby powiedzieć. Gmach na Wawelskiej na nowo wybudowany przed wojną, nie miał szyb, nie miał światła ani ogrzewania, nie miał nic. Pierwsze lekcje były w szkołach prywatnych między Wilczą a Hożą, gdzie cześć się dostała do ławek, ale ławki były małe, bo były dla dzieci. Jak człowiek wszedł w ławkę, to później z ławką chodził po korytarzu, bo nie mógł wyjść z tego. Część stała na zewnątrz. To były takie warunki, ale w końcu zaczęliśmy się we własnym gmachu zbierać, więc rezultat taki był, że okien nie było, światła nie było, wody nie było, nic. Wszyscy w płaszczach. Jeden jak był zamożny, to miał świeczkę na stole, a mniej zamożni wokół świeczkę obsunęli. Profesor z kołnierzem stojącym wykład prowadził, a myśmy notowali wszyscy zacierając ręce. […]Poza Warszawą, nie mając już żadnej łączności, zresztą w Warszawie to też praktykowałem: zbudowałem aparat z posiadanych różnych części, który by pozwalał na słuchanie zagranicy, którą orientacje, co, gdzie i jak się dzieje, ze swych drobiazgów, które często tam miałem również do letnich zabaw, urządziłem radio, które w danych warunkach było idealne. Kondensatory odpowiednie, lampa dwusiarkowa, bateria jedna płaska, jako zasilenie do żarzenia, a dwie baterie szeregowo jako anodowe i kondensator do regulacji zakresu, jeszcze gniazdo do wkładania cewek dodatkowych, żeby zmieniać zakresy, był jeszcze potencjomet żarzenia do tego i głośności. Wszystkie dane, pełna regulacja. Aparacik mały, łatwy, ze źródłami zasilania, które było. To było wykonane na potrzeby okupacyjne, a dziedzinę tą to przed wojną jeszcze jako mody chłopak, który musiał zaczął pracować i z dziennej szkoły musiałem przejść na wieczorową, a pracowałem w firmie Inżynier Kin i S-ka, Warszawa, Marszałkowska 71, gdzie były dwa działy: elektryczny i radiowy, poza tym prowadzili instalacje domowe i laboratoria, urządzenia różnego rodzaju. […]
Warszawa, 14 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Paweł Leszczyński