Stefania Paszkowska, urodzona 16 grudnia 1926 roku, Warszawa.Pseudonim „Nina”, wówczas sanitariuszka i łączniczka, Pułk „Baszta”, Batalion „Karpaty”, kompania „K2”.
Przed wybuchem wojny byłam smarkata. W 1938 roku zaczęłam chodzić do gimnazjum. Do 1940 roku mieszkałam z mamą u ciotki w Gostynie koło Kutna, więc września 1939 roku nie przeżywałam w Warszawie. W 1940 roku Niemcy nas stamtąd wyrzucili, więc przyjechałyśmy do Warszawy. Zaczęłam chodzić do gimnazjum kupieckiego na Królewską 16. Nie było przecież gimnazjów ogólnokształcących, ale konspiracyjnie uczyliśmy się wszystkich przedmiotów.
W 1942 roku zaczęłam działać w konspiracji jako łączniczka. Najpierw po prostu roznosiłam gazetki, potem przeszłam przeszkolenie sanitarne.
Mama była krawcową, ojciec pracował jako urzędnik miejski. Ojciec został rozstrzelany przez Niemców drugiego dnia Powstania na Marymoncie - mieszkaliśmy na pobrzeżu Marymontu z Żoliborzem. Ojciec chyba nigdzie nie działał. Wybuchło Powstanie, on się dostał z powrotem do domu, bo się denerwował o mnie, o mamę, z którą był zresztą rozwiedziony. Niemcy wszystkich mieszkańców domu, w którym mieszkałam, rozstrzelali.
Nie, miałam wyznaczone punkty, z których zabierałam gazetki i roznosiłam pod adresy, które dostawałam w sposób konspiracyjny.
Przez starszą koleżankę, która była w harcerstwie. Koleżanka, niestety już nie żyje, ale też brała udział w Powstaniu, tylko nie na Mokotowie, a na Żoliborzu.
Zapamiętałam to w ten sposób, że na punkcie, gdzie była zbiórka, ja i inni, dostaliśmy rozkaz, żeby pojechać na Mokotów na ulicę Pilicką, bo to tam miał być punkt zborny kompani. Tam się dostałam, ale mojej kompanii już tam nie było. Dlatego, że w międzyczasie oni dostali rozkaz wymarszu na Wyścigi, gdzie zaczęły się walki mojej kompani, batalionu właściwie. Przeczekałam noc, jeszcze były dwie łączniczki z innych oddziałów. To było w willi na rogu Pilickiej i Krasickiego. W sąsiedniej willi zakwaterował się pluton łączności, chyba z kompanii „K3”. Przez radiostację dostałyśmy polecenie, żeby dostać się w rejon Wyścigów - tam gdzie była nasza kompania. W nocy, parę nas było, nie pamiętam trzy albo cztery, przedzierałyśmy się na Wyścigi. Tam jest teraz park i zabudowa, ale kiedyś to był park ciągnący się od Woronicza w stronę kolejki służewieckiej, bo tam dochodziła kolejka. Powiem wam, że była to straszna noc, że na polu był ostrzał - z lewej flanki, Niemcy w dworku się umiejscowili i ostrzeliwali pole, jak tylko zauważali jakikolwiek ruch. Zaczął lać deszcz, więc czołgałyśmy się przez pole. Pierwszy raz w życiu się wtedy czołgałam, nie byłam na takich ćwiczeniach, żeby trzeba się było gdzieś czołgać. Przechodziłam przez płoty, przez druty, chyba nigdy w życiu więcej bym nie przeszła tej drogi, ale wtedy tak się szło. Doszłam do placówki, gdzie mnie zatrzymali i pytają o hasło - nie znałam hasła, ale tam był ktoś, kto mnie rozpoznał.
Dotarłam do Puławskiej 262. To był prywatny domek, nie ma go już, nawet jechałam tamtędy i patrzyłam - bloki są pobudowane w tej chwili. Tam byli już znoszeni ranni z Wyścigów: z mojej kompanii i z sąsiednich. Nasza łączniczka, która nami dowodziła - Kama Bajsert, była kuzynką „Bora” Komorowskiego - poleciła mi zająć się rannymi nie w domku Puławska 262, tylko w głębi, tam też byli ranni. Niestety, ponieważ Niemcy zaczęli nacierać, to wojsko się stamtąd wycofało. Nikt mnie nie powiadomił, ani nie zabrał rannych, zostałam więc z nimi. Niemcy rano o świcie zaczęli chodzić po domach i wyganiać wszystkich. Wygonili i nas. Chłopców rozdzielili. W Alei Lotników ich rozstrzelali. Kazali iść. Najpierw wpędzili nas do piwnicy willi przy Alei Lotników, tuż przy Puławskiej, gdzie ludzie cywilni odsuwali się ode mnie jak od trędowatej. Bali się. Potem nas wygonili z piwnicy i kazali iść w stronę Piaseczna. Ludzie poszli, ja nie. Rzuciłam się w krzaki, schowałam się. Jak już Niemcy odeszli to wróciłam się na Puławską 262 zobaczyć co się tam dzieje. Tam byli ranni, może z dziesięciu bardzo ciężko rannych. Niemcy do domu nie weszli, oni ocaleli. Właścicielką domu była pani doktor. Kazała mi się zająć rannymi, tam była jeszcze druga łączniczka. Doczekaliśmy wieczora. Pomyślałam sobie, że należy rannych stamtąd ewakuować. Nie było to rzeczą prostą, bo na plecy ich nie wezmę. W podwórzu przypadkowo stał wóz, koń i woźnica. Mówię do niego, żeby zaprzągł swój pojazd, załadujemy rannych i pojedziemy nocą na Mokotów. Bardzo go na to namawiałam, a on za żadne skarby świata nie chciał się na to zgodzić. W końcu wściekł się i powiedział: „Jak chcesz, ja ci zaprzęgnę, jedź sobie sama.” Mówię: „Dobrze.” Nie miałam pojęcia jak prowadzić konia. Załadowano mi pięciu najciężej rannych. Wyjechałam z nimi na Puławską. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że płonęły domy na Puławskiej i koń strasznie się wystraszył, zaczął się niesamowicie rzucać. Wisiałam mu przy pysku. W końcu wjechaliśmy do rowu, darłam się na woźnicę, żeby przyszedł i pomógł mi opanować konia, ale on się nie mógł na to zdecydować, prawdopodobnie bał się. W końcu przyszedł. Rozładowaliśmy wóz, wyprzągł konia. Okazało się, że z jazdy nic nie będzie. W związku z tym postanowiłam, że pójdę na Mokotów po pomoc, chociaż wcale nie znałam tamtych stron, bo szkolenia miałam główne na Żoliborzu - dlatego, że mieszkałam na Żoliborzu. Poszłam w nocy.
To było drugiego dnia. Bałam się potwornie. Nigdy w życiu potem już się tak nie bałam, ale wtedy bałam się potwornie, bo płonęły domy, trupy leżały w rowach, nie bardzo znałam drogę, wiedziałam tylko kierunek. Udało mi się dojść do pierwszych posterunków - oczywiście nie znałam hasła, ale dogadałam się. Przepuścili mnie, poszłam do komendy, wskazali mi gdzie to jest na placu Krasickiego. Powiedziałam, że są tam ciężko ranni. Ponieważ Niemcy podchodzą zupełnie swobodnie po kolei do wszystkich domów - tam jeszcze nie byli - trzeba ludzi ewakuować. Przysięgli mi: „Tak, nad ranem oczywiście przyjdzie pomoc.” Mam wracać z powrotem. Wróciłam, ale nikt nie przyszedł. Przeczekaliśmy znowu cały dzień, jeszcze szczęśliwie udawało się, że Niemcy nie weszli do domu. Następnej nocy poszłam drugi raz, tym razem znałam drogę i szłam bardziej pewnie. Dostałam się do komendy i tam zrobiłam straszliwą awanturę. Powiedziałam, że jeżeli nikt nie przyjdzie, to niech mi chociaż dadzą pistolet, to sama powystrzelam chłopaków, po co mają to zrobić Niemcy? „Nie, na pewno tym razem przyjdziemy, wracaj z powrotem.” Wróciłam z powrotem. Za dwie godziny, już się szaro robiło na dworze, zobaczyłam cały oddział chłopaków z noszami, którzy przybiegli. Załadowaliśmy rannych na wóz, który tam w dalszym ciągu był i wywieźliśmy ich do centrum Mokotowa, do Szpitala Elżbietanek. Tam też z awanturą byli przyjęci do szpitala. Dlaczego? Dlatego, że szpital miał obsadę sióstr Elżbietanek, ale to wszystko były Niemki. One były, owszem, bardzo życzliwe, ale formalistki. Chciały, żeby każdy chłopak powiedział im, jak się nazywa, gdzie mieszka, ile ma lat. Zrobiłam im straszną awanturę, że tu nie ma czasu na tego rodzaju pytania, będą mogły zadać pytania, jak już zaopiekują się rannymi. I na tym się skończyło. Powiem, że nigdy w życiu tak się nie bałam jak wtedy. Razem z rannymi zostałam w szpitalu, opiekowałam się nimi. Mojego oddziału nie było, bo się wycofał do Lasów Kabackich. Za dwa, trzy dni szłam chyba na komendę placu i spotkałam mojego dowódcę. On myślał, że nie żyję, bardzo się ucieszył i powiedział: „Gdzie jesteś?” Mówię, że w Szpitalu Elżbietanek. On mówi: „To załatw, żebyś już stamtąd mogła odejść i wracaj do kompanii.”
Dowódcą był kapitan „Pawłowicz” - to jego pseudonim. Jak on się nazywa? Zapomniałam. On zginął z 13 na 14 sierpnia w ataku na szkołę na Różanej. Odeszłam ze szpitala ku żalowi tych, których ocaliłam. Wróciłam do kompanii. Kwaterowaliśmy w szkole na Woronicza i w sąsiednich willach koło szkoły. Chciałam powiedzieć, że mój wysiłek ocalenia rannych został doceniony, bo zostałam odznaczona Krzyżem Walecznych. Natomiast ze szkołą na Woronicza mam jeszcze bardzo tragiczne wspomnienie. Jeden z kolegów mojej kompanii - ale nie z plutonu, w którym byłam - nazywał się Jerzy Biernat, pseudonim „Sum”. To było chyba 18 sierpnia. Miałam pójść z patrolem na Królikarnię, bo tam zawsze był ktoś był ranny. Niemcy ostrzeliwali z klasztoru poniżej skarpy. Tenże właśnie „Sum” wrócił z innego patrolu i w jednej z sal na Woronicza – gdzie były prycze - położył się, bo był bardzo zmęczony. Zobaczył, że szykuję sobie torbę, zapytał: „Gdzie ty idziesz?” Mówię, że idę na Królikarnię. On mówi do mnie: „Słuchaj, proszę cię nie chodź, zostań przy mnie.” Mówię: „Nie zawracaj mi głowy, idę. Pierwszy raz mi komendant, dowódca, pozwolił tam pójść, więc pójdę.” On powiedział do mnie: „Pocałuj mnie.” Pocałowałam go, wybiegłam i w tym momencie rąbnął pocisk w podwórze, odłamek go zabił. Nie wiem, co jeszcze interesującego można powiedzieć.
Nie, bo musiałam się zająć pogrzebem chłopca. Nie byłam ani razu na posterunku na Królikarni.
Pod Królikarnią. Tam kilku naszych pochowaliśmy, potem była ich ekshumacja.
Do 27 września.
Tak.
Nie, bardziej służba w łączności. Poza tym najpierw mieliśmy centralną kuchnię, z której dostarczali gorące posiłki raz dziennie, a potem to już trzeba było we własnym zakresie.
Do garów też musiałam się wziąć, chociaż nie miałam o tym najmniejszego pojęcia. Pamiętam, że chłopcy dostarczyli kawał wołowiny, coś tam z tego upitrasiłam. Powiedzieli, że krowa to była świetna, ale kucharka zupełnie do kitu. Ale niestety taka była prawda, nie umiałam gotować.
Przede wszystkim sztuczny miód. Tam gdzieś Niemcy mieli składy sztucznego miodu. Miód nosem nam wychodził, ale jednak to było coś. Poza tym pamiętam jak w szkole na Woronicza dostarczyli nam już ugotowaną kaszę. Jedliśmy w podziemiach, nie na zewnątrz dlatego, że był ostrzał. Wszyscy jedli z dużym apetytem. Zaczęłam się przyglądać, coraz wolniej łyżką mieszałam aż przestałam jeść. Chłopcy powiedzieli: „Co, nie masz apetytu?” Mówię: „Nie, nie mam.” A tam takie duże robale były. Oni się też w końcu zorientowali, że to coś nie tak.
Żaden, mieliśmy granatowe kombinezony mechaników lotnictwa. To były nasze mundury. Był jeden kłopot bardzo prozaiczny, bo jak trzeba było gdzieś za potrzebą, to trzeba było ściągać kombinezon z ramion, bo to było w całości.
Była woda, więc można było się umyć. Była woda i na Woronicza, potem żeśmy dalej się przenieśli na Puławską - bardziej w stronę tak zwanej kolejki Grójeckiej. To była duża kamienica, ślad po niej nie pozostał, bo tam wybudowali komendę policji, coś w tej chwili jest na tym miejscu. Tam też w piwnicy była woda, można było jako tako higienę utrzymać. Stamtąd nas Niemcy w końcowej fazie pogonili.
Żadnego, wiedziałam, nie wiedziałam... Wiedziałam „odruchowo”, że ojciec nie żyje i że mamie nic się nie stało, ale żadnych wiadomości nie miałam na ten temat. Byłam przekonana, że mnie się nic nie stanie, miałam najgłębsze przekonanie, że nic mi się nie stanie. Wtedy kiedy już Niemcy nacierali w końcowych dniach września, wycofywaliśmy się stamtąd, to byłam kontuzjowana, ale to nie było nic bardzo poważnego, więc dałam sobie radę.
Nie.
Zapamiętałam przede wszystkim najpierw Węgrów. Dlatego, że tam Węgrzy prawie chcieli przejść na stronę powstańców. Nawet żeśmy paru delikwentów zahaczyli. Wypuściliśmy ich, bo to byli Węgrzy, nie Niemcy. Oni się nie zdecydowali przyłączyć, chcieli ale nie zdecydowali się.
Jeżeli chodzi o Niemców z daleka ich widziałam. Największe zdziwienie u Niemca było jak była kapitulacja i nas zaczęli pędzić w jedną stronę i broń oddawać. Miałam malutki pistolecik „Waltera”,„piątkę”, myślałam, że Niemiec mnie zabije, jak zobaczył, że rzucam broń, a to muchę można było zabić.
Nie.
Prasę podziemną tak - „Biuletyn Informacyjny.” Radia nie mieliśmy.
Miałam od czasu do czasu, wtedy biegłam do Elżbietanek – do tych, których wyciągnęłam ze Służewca. Nie wszyscy przeżyli.
W moim oddziale czterdzieści procent.
Nie, nie zmieściliśmy się wszyscy, bo z Mokotowa wejście do kanałów było na Szustra, część poszła. Niestety, na Dolnej musieli wyjść z kanału prosto w ręce Niemców. Niemcy ich wszystkich rozstrzelali. Mój oddział już nie zdążył tam wejść. Może i dobrze.
Bo ja wiem, na sto metrów.
Dowiedzieliśmy się, że została podpisana kapitulacja. Wyprowadzili nas. Najpierw było oddawanie broni, potem wyprowadzili nas na fort mokotowski. Tam nawet przemówił do nas generał von dem Bach gwarantując nam, że będziemy traktowani jako jeńcy wojenni. Potem przemaszerowaliśmy do Pruszkowa. Pojechałam na wozie dlatego, że byłam kontuzjowana w nogi i w głowę. W Pruszkowie było już bardzo dużo powstańców z Mokotowa. Tam zaczęli chodzić Niemcy – ci, którzy dostali się do niewoli, byli na Mokotowie jako jeńcy - wśród powstańców i wyciągać tych, którzy mieli z nimi styczność. Jeden wskazał na mnie. Nie miałam żadnej styczności z jeńcami. Oddzielili mnie od razu od całej grupy i przesłuchiwali w zielonym wagonie, na szynach wagon stał. Znałam niemiecki, ale powiedziałam - poproszę tłumacza, bo nie wiem, o co im chodzi. Wzięli tłumacza i mnie wypytywali o różne rzeczy - jak to było w Powstaniu na Mokotowie. Jak mi kazali podpisać protokół, to powiedziałam, że muszę to najpierw przeczytać. Oczywiście awantura się zrobiła, że żądałam tłumacza, a teraz chcę to przeczytać. Mówię, że znam niemiecki na tyle, że mogę to przeczytać i zrozumieć, ale mówić po prostu nie umiem. Dali mi to przeczytać. Podpisałam. Potem była konfrontacja z innymi żołnierzami niemieckimi. Tylko jeden wskazywał, że byłam w oddziale, który miał nadzór nad jeńcami. Pozostali powiedzieli, że mnie nigdy nie widzieli. To mnie pewnie ocaliło, bo chłopców, których ze mną wyciągnięto, a mieli nadzór nad jeńcami, rozstrzelali w Pruszkowie. Mnie wyprowadzali i wsadzili do wagonu, gdzie były dziewczęta z Mokotowa, z Powstania. Cały transport to była ludność cywilna, a nas czterdzieści w oddzielny bydlęcy wagon załadowali.
Była eskorta wagonu przez Wehrmacht. Ze dwa dni jechałyśmy, nie wiedziałyśmy, gdzie. Wyładowali nas i tam żeśmy się dowiedziały, że to jest Stutthof na cyplu koło Gdańska. Co było ciekawe, że wermachtowcy - dwóch ich było, którzy nas eskortowali - jak zobaczyli, że to jest obóz koncentracyjny, to nie chcieli nas tam zostawić. Powiedzieli, że my jesteśmy jeńcami wojennymi, oni nas tutaj nie mogą zostawić. Stąd wynikła korespondencja komendantury obozu do Berlina, co z nami zrobić. Przez dwa dni trzymali nas na dworze. Po dwóch dniach dostali wiadomość, że mają nas zostawić na zasadach jeńców wojennych. Miałyśmy opaski na jednym ramieniu Kriegsgefangene ,a na drugim „Armia Krajowa”, co było ewenementem w tym obozie. To był przecież obóz śmierci. Obóz liczył koło stu tysięcy ludzi, zginęło sześćdziesiąt tysięcy. Mam odbitki z mikrofilmów, to co żeśmy złożyły zresztą w Muzeum. Tam jest pełna lista naszych czterdziestu nazwisk, które tam byłyśmy.
Straszne, trzymali nas czterdzieści miesiąc w pomieszczeniu jak ten pokój. Proszę sobie wyobrazić, jak można było w czterdzieści spać. Spałyśmy na podłodze, jedna drugiej trzymała nogi na piersiach, bo nie było innych możliwości. Był to normalny obóz śmierci. Była tam komora gazowa. Przez miesiąc, kiedy nas trzymano w jednym pomieszczeniu w baraku widziałyśmy jak przywieziono cały oddział żołnierzy kobiet rosyjskich. One tylko przeszły pod naszymi oknami prosto do komory gazowej, więcej już nikt ich nie widział. Było mnóstwo Żydówek węgierskich, po miesiącu nas przeniesiono na inną cześć obozu. Byłyśmy tam z kobietami z Warszawy w baraku z tym, że miałyśmy oddzielną tak zwaną sztubę, a sąsiednie baraki były kobiet żydowskich, węgierskich, różnych nacji - ale Żydówek. Tam wybuchł tyfus plamisty. One umierały, zresztą wszystkie wymarły. Obsługa nie nadążyła wywozić nieboszczyków, wokół baraków rosły stosy trupów, które śnią mi się do dzisiaj.
Była ewakuacja obozu, ponieważ Rosjanie zaczęli nadciągać. Nie wszystkie wyszły, bo nie wszystkie były w stanie. Wyszłam z ewakuacją i na drugim etapie ewakuacji uciekałam.
Prowadzili nas na piechotę w śniegu, bo to był koniec stycznia, zima, strasznie duży śnieg, duży mróz. Prowadzili nas kolumną, te które wyszły z obozu, bo nie wszystkie z koleżanek wyszły. Wieźli nas najpierw promem przez odnogi Wisły, pierwszy nocleg był w majątku w stodole. Popytałam, gdzie jesteśmy, ale doszłam do wniosku, że to jeszcze jest bardzo zaniemczony teren. Jeszcze chciałam powiedzieć, że na ostatnim apelu w obozie przed wymarszem podeszła do mnie kobieta, której nigdy wcześniej nie widziałam na oczy, wcisnęła mi kartkę w rękę i powiedziała: „Słuchaj, może ci się uda uciec, to masz tu adres mojej matki w Gdyni.” Naprawdę kobiety nigdy wcześniej nie widziałam, ale adres skrzętnie schowałam. Potem był drugi etap marszu przez pola, przez polowe lotniska. Pamiętam, że zatrzymali nas lotnicy niemieccy, w którymś etapie marszu i dali nam jeść. Zrzekli się chyba swojego obiadu, bo dostałyśmy gorącą zupę. W tym czasie, dla mnie to był straszny widok, jak młody niemiecki lotnik, nie wytrzymał napięcia, porwał samolot, wzbił się w powietrze i popełnił samobójstwo. Myśmy to widziały. Potem zatrzymałyśmy się na nocleg w obozie pracy na lotnisku, obóz pracy ogrodzony. Zaczęłam się tam dopytywać, gdzie właściwie, gdzie my jesteśmy. To było parę kilometrów od Pruszcza Gdańskiego. Postanowiłam, już nadszedł moment, że muszę się stąd wyrywać. Rano Niemcy znowu wyganiają wszystkich na pole, żeby maszerować dalej, a ja zostałam w baraku i zostało jeszcze parę kobiet, które nie mogły iść, bo były ciężko chore. Mogłam iść, ale nie chciałam, bo już postanowiłam, że stąd muszę wiać. Niemcy zaczęli chodzić po barakach, pytali się, dlaczego nie wychodzę? Mówię, że nie mogę, bo mam buty zupełnie mokre i mnie jest wszystko jedno czy zdechnę na drodze czy tutaj, wolę tutaj, nie pójdę. Machnęli ręką i zostawili pewną grupę, może nas było ze dwadzieścia. Zostawili nam do pilnowania starego z landszturmu. Cała kolumna poszła, a Niemiec mówi: „Chcecie coś żreć, to trzeba iść do lotników po kartofle.” Byłam pierwsza, poszły jeszcze ze trzy koleżanki. Każda wzięła sanki i jedziemy po kartofle. Jak żeśmy szli, on ze mną rozmawia i mówi - on ma karabin, ale nie ma żadnego naboju w karabinie. To było bardzo znaczące. On marzył o tym, żebyśmy się rozpłynęły i on by sobie poszedł swoją drogą. Mówię: „Dziewczyny, przy pierwszej okazji stąd uciekam.” One mówią: „My też.” Przez pole doszliśmy bliżej szosy. Zobaczyłam, że na szosie coś się strasznie kotłuje. To byli uciekinierzy niemieccy, wozy, ludzie, bydło. Mówię: „To jest okazja, żeby wmieszać się w dziki tłum i odmaszerować.” Moje koleżanki, nie wiem, przestraszyły się w ostatniej chwili, a ja powiedziałam: „To cześć!” Przeskoczyłam przez rów, Niemiec trząchał karabinem, co on mi nie zrobi. Pomachałam mu bo zapowiedział mi, że nie ma żadnego naboju. Przysiadłam się na wóz z tyłu, na dyszel i odjechałam z całym transportem.
Pewnie bym sobie dała radę i ewakuowała się dalej z Niemcami, tylko, że przy wyjściu z obozu na ubraniu, które miałyśmy na sobie, Niemcy nam malowali czerwoną farbą koła, żebyśmy były znaczne. Ponieważ cała kolumna zatrzymała się w Pruszczu i mieli tam pewnie nocować, z pieczątką na plecach nie mogłam zostać. Gdyby nie to, to bym tam została. Zeskoczyłam z wozu, pomaszerowałam przed siebie. Tak się zastanawiam co tu zrobić, do Gdyni z Pruszcza jest dość daleko. Przypomniałam sobie, że jak przechodziliśmy całym transportem przez niedaleką wieś, to na końcu wsi była nieduża chatka i stały dwie młode kobiety i jedna stara. Młode kobiety krzyknęły po polsku: „Skąd idziecie?” Myślę sobie: „To muszę odnaleźć dziewczyny, bo to były Polki, może mi pomogą.” Dobrnęłam tam, patrzę chatka jest, nikogo nie widzę. Weszłam do sionki - drzwi na lewo, drzwi na prawo. Zapukałam w drzwi na lewo. To był błąd, bo otworzyła mi stara kobieta, to była Niemka. Mówię do niej po niemiecku, że uciekłam z transportu i szukam pomocy. Ona nie, nie, Pokazuje mi na sąsiednie drzwi. Dziewczyny słyszały jak rozmawiałam z nią. Otworzyły drzwi i powiedziały: „Wchodź, rozbieraj się.” W tym momencie dostałam czterdzieści stopni gorączki z wrażenia. One zaopiekowały się mną. Jedna poleciała do wsi, ukradła kurę, urżnęła jej łeb, ugotowała rosołku. Przetrzymały mnie tam dwa, trzy dni i pytają, co zamierzam dalej. Mówię, że mam adres do Gdyni, chciałbym tam się dostać. One sprowadziły swojego znajomego, który był na robotach w sąsiedniej wsi. Oni mi się postarał o lewy dokument i odwiózł mnie pociągiem do Gdańska. Powiedział: „Dalej musisz radzić sobie sama, bo nie mam przepustki, nie mogę dalej jechać, a ty jesteś młoda dziewczyna, to sobie dasz radę.” Dałam sobie radę, pojechałam do Gdyni, tylko nie znałam Gdyni. Adres miałam napisany po polsku ulica Świętojańska, a przecież Niemcy pozmieniali nazwy ulic. Myślę: „Jak tu się dowiedzieć, gdzie jest ta ulica?” Usiadłam na dworcu i poszłam nie w stronę miasta, tylko w druga stronę. Tam stały domy. Wlazłam do długiej sieni i słucham, jakie odgłosy są z poszczególnych mieszkań. Z jednego mieszkania usłyszałam tylko dziecinne głosy, więc zastukałam tam. Otworzył mi gówniarz w mundurku Hitlerjugend . Wzięłam go za krawacik i mówię: „Po polsku umiesz?” Umiał. Mówię: „To jak się teraz nazywa ulica Świętojańska?” On był strasznie przestraszony, ale powiedział mi Adolf Hitler Straße. Trzasnęłam drzwiami i uciekłam stamtąd, już wiedziałam jak się ta ulica nazywa, to jest przecież główna ulica, ale nie znałam Gdyni w ogóle. Wróciłam się w stronę dworca. Idzie staruszka, już ją po niemiecku pytam: „Gdzie jest Adolf Hitler Straße?” Ona mi bardzo dokładnie wytłumaczyła. Powędrowałam tam i zastałam również kobietę, która mi dała adres. Ona zupełnie z własnej nieprzymuszonej woli mi dała, bo naprawdę nigdy jej przedtem nie widziałam. Tam już było oprócz mnie i jej, jej matki, starej kobiety, pewnie z sześć osób, uciekinierów z różnych obozów. Tam się zatrzymałam. Przyszła wieczorem pani, która mieszkała w tym domu i pomagała babci, przynosiła żywność, to była Niemka. Zapytała ją - kto ja jestem? Babcia jej powiedziała, że jestem z Warszawy, z Powstania, że byłam w obozie i uciekłam. Pani powiedziała, żebym przyszła do niej wieczorem. Mieszkała od frontu, babcia mieszkała w oficynie. Poszłam. Okazuje się, że to była Niemka tak zwanej trzeciej listy narodowościowej, to byli tak zwani Eingedeutsche , której dwóch synów zabrali do wojska niemieckiego. Jeden zginął we Francji, a o drugim nie wiedziała, gdzie jest. Powiedziała mi: „Słuchaj wiem, jaka jest twoja sytuacja. Przenieś się tu do nas, bo tam jest tyle ludzi, że już wystarczy. Wiesz, robię to, bo myślę, że ktoś również pomoże mojemu synowi.” Przeniosłam się tam, byłam traktowana bardzo dobrze, jak córka. Dwa tygodnie później okazuje się, że syn tych ludzi, był już ze swoim niemieckim oddziałem pod Kartuzami. Blisko domu postanowił wycofać się z wojny. Zresztą całą wojnę w czasie pobytu w wojsku niemieckim wstrzykiwał sobie w nogę naftę, co dawało objawy choroby róży. Co go trochę podleczyli - to było trudno wykrywalne - to on sobie dalej naftę wstrzykiwał. Pod Kartuzami wziął kominiarkę, namoczył, przyłożył do ręki, strzelił sobie z karabinu w rękę, był ranny. Mógł chodzić, przyczepili mu do munduru kartkę, że jest ranny, ale rana jest podejrzana i kazali mu się zgłosić do wojskowego, niemieckiego szpitala do Sopotu. Stamtąd dał znać rodzicom, że jest. Kobieta pojechała do Sopotu, wyciągnęła go stamtąd. Wytłumaczyła, że to nie ma sensu, żeby on zajmował miejsce w szpitalu, kiedy może leczyć się domu. Niemcy na to poszli i go wypuścili. Tym sposobem jej dobry uczynek w stosunku do mnie, wrócił do niej. Bardzo żeśmy się zaprzyjaźnili, całe życie się przyjaźniliśmy. Oni zostali w Polsce, nie wyjechali. Dzisiaj już nie żyją - ani ona, ani żołnierz, ale żyją jego dzieci, z którymi w dalszym ciągu jestem zaprzyjaźniona. Jego syn był moim chrześniakiem, mieszka pod Gdynią i utrzymujemy bardzo bliskie kontakty do dzisiaj.
Zostałam w Gdyni do października. Do Warszawy wróciła moja mama. W międzyczasie raz byłam w Warszawie i gdzie się tylko dało porozwieszałam kartki, gdzie jestem i mama mnie znalazła. Wróciłam z mamą do Warszawy ku rozpaczy tamtych ludzi, którzy wcale mnie nie chcieli puścić, bardzo żeśmy się ze sobą zżyli.
Przede wszystkim poszłam do szkoły, bo mi owało jednej klasy do matury i do pracy. Pracowałam w urzędzie telekomunikacji jako radiotelegrafistka, dzisiaj już tego zawodu nie ma, ale wtedy był. Pracowałam piętnaście lat. Potem już nie wytrzymywałam tego, bo to jest trudny zawód: dyżury dzienne i nocne, na łączności zagranicznej ciągle pod obserwacją UB. Łączność zagraniczna - zaraz człowiek jest o wszystko podejrzewany. Potem już pracowałam w biurze w tym samym przedsiębiorstwie do emerytury.
Nie, w tym domu ocalało to mieszkanie, ale niestety zamieszkali tam ludzie z wiadomego urzędu i już się nie dali stamtąd wyrzucić. Najpierw mieszkałam z mamą na Targówku, w międzyczasie wyszłam za mąż, urodziłam dziecko, rozwiodłam się, bo to nie było udane małżeństwo. Mieszkałam w Wawrze, potem tutaj dostałam mieszkanie.
Owszem, miałam dwa razy rewizje w domu, jeszcze w Wawrze. Bardzo mnie to rozśmieszyło, bo mieszkałam w domu, gdzie były piece, była piwnica. Akurat na świeżo przywieźli mi półtorej tony węgla. Jak przyjechali do mnie przewracać dom do góry nogami, to przewrócili dokładnie, niczego nie znaleźli. Zapytali mnie - czy mam piwnicę? Mówię: „Naturalnie.” „To idziemy do piwnicy.” Mówię: „Proszę bardzo.” Otworzyłam piwnicę. Jak zobaczyli kupę węgla, to mówię: „Oj radziłabym przerzucić węgiel, bo tam jest karabin maszynowy.” „Niech pani nie żartuje.” Mówię: „Czy żartuję, czy nie, to trzeba się przekonać.” Byłam wściekła. Niestety nie zdecydowali się przerzucić węgla, a szkoda. Już bym się poświęciła i z powrotem go wrzucała, ale nie chcieli.
Była radosna chwila, mniej więcej w połowie września - był olbrzymi nalot ze zrzutami samolotów alianckich nad Warszawą. Myśmy szaleli z radości. Niestety, większość zrzutów spadła nie tam gdzie trzeba, ale bardzo nas to podniosło na duchu.
Nie, myśmy nie dostali, myśmy byli na obrzeżach. Może to i dobrze, nie było tak najgorzej z zaopatrzeniem. Dlatego, że chłopaki latali na wypady pod Zagościniec - teraz już nie istnieje, tam wszystko jest zabudowane. Tam można było warzywa, ziemniaki i świnkę czasem zdobyć więc na naszej placówce nie było tak najgorzej.