Ryszard Władysław Jakubowski „Boruta”
Nazwisko moje Ryszard Władysław Jakubowski. Urodziłem się w Warszawie [przy ulicy] Nowolipki 92. Później żeśmy się przeprowadzili na Smoczą, gdzie zrobili getto, [to znaczy] zamieniliśmy się na mieszkania z rodziną żydowską na Miedzianej 14 i przeprowadziliśmy się ze Smoczej na Miedzianą 14. Na Miedzianej 14 mieszkała również moja obecna żona. I tak się zaczęło. Dwie były takie panny – Krysia i Jadzia, siostry – i Krysia została moją żoną.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny, 1 września?
Dwie rzeczy – doświadczenia, że poszedłem na pierwszą linię, na przedmieścia Warszawy, żeby przynieść kartofli do domu. I razem gospodarz obok mnie wykopywał dla siebie. Ja mówię: „A czyje to kartofle?”, on mówi: „Moje”. – „Oj, to może ja nie powinienem brać?” – „Nie, bierz, człowieku! Ile możesz, to zabieraj i nie ma problemu”. I tak było. Później po węgiel poszedłem. Jak się węgiel palił, to poszedłem z workiem, tak że byłem bardzo obrotny młody chłopak. I ewentualnie mój starszy kolega, brat mojej żony, wciągnął mnie do Armii Krajowej wtedy.
Miałem szesnaście lat.
- Kiedy dokładnie to było, w którym roku?
W czterdziestym roku. 1940 – 1941 rok.
- A jak nazywał się ten kolega?
„Stepa” Sosiński, „Stepa” miał pseudonim. Zginał podczas Powstania Warszawskiego, u Haberbuscha zginął.
- Czy to pan zgłosił się do niego?
Proszę?
- Czy to pan zgłosił się do niego?
Nie, to on się do mnie zgłosił.
Aaa! Przyszedł i powiedział: „Słuchaj, Ryszard, ty już jesteś tak wyrobiony życiowo, że ty się nadajesz już na żołnierza Armii Krajowej. Tak że jak chcesz, to ja cię wezmę na listę i zamelduję cię do naszego dowódcy”. I tak się zaczęło.
Nie pamiętam. Jako „ten dowódca” się nazywał.
Jeden był Jurek, to wiem, ale czy to był ten dowódca, czy to był [inny, to] nie pamiętam już. Byli ode mnie starsi dwa, trzy lata najwyżej.
- A czym zajmował się pan w konspiracji? Do Powstania?
Do Powstania? Właśnie to robiłem wszystko, co mi kazali.
No więc przede wszystkim żeśmy walczyli z wywiadem niemieckim, więc jeśli wywiad niemiecki wykończył jakiegoś akowca, to później myśmy szpiegowali ich i wykańczali ich. Takie było zajęcie. Chodziliśmy bez broni, a broń przynosiły nam dziewczęta (takie szesnasto-, siedemnasto- i osiemnastolatki), w dużych torbach, bo były modne te duże torby podczas [okupacji]. I one przynosiły nam broń, niedaleko, gdzie będzie akcja, i rozdawali nam tą broń, to znaczy pistolety i granaty. Ja brałem taki udział pomocniczy, bo byłem młody, więc nie wykonywałem wyroku, tak jak inni. Niektórzy koledzy to sobie zaznaczali na rączce linijkę za każdym razem, jak wykończyli Niemca. Ja byłem tylko obstawą.
- Był pan bezpośrednim świadkiem tych wydarzeń?
Tak, o tak! Ja bezpośrednio brałem w tym udział, bo jak był Niemiec, oficer niemiecki, to miał przeważnie dwóch, trzech cywili swojej obstawy, jak chodził po Warszawie. No więc myśmy poznawali ich wszystkich i później, jak przyszedł rozkaz, żeby go zlikwidować – bo za dużo wie – to wtedy ja szedłem jako obstawa. I jak likwidowali tych, którzy jego obstawiali, żeby mu krzywdy nie zrobić, to wszystkich trzech przeważnie likwidowali strzałami z pistoletów.
- Pamięta pan może nazwiska tych zlikwidowanych osób?
Nie.
- A kolegów, którzy wykonywali wyroki?
Też nie pamiętam nazwisk.
Wiem na pewno, że jeden był Kucharski. Mieszkał w tym samym bloku, gdzie ja mieszkałem, to wiem, że był Kazik Kucharski, z którym bardzo blisko żeśmy żyli. I tam była umowa, bo u niego mieszkali i robili fałszywe dokumenty. Tak że myśmy się umówili, że jak kogoś chwycą, jak do niego przyjdzie, no to będzie [mówił], że przyszliśmy zadzwonić, bo ja nie miałem telefonu ani dwóch moich kolegów, a u niego był telefon. Tak że telefon – że do telefonu żeśmy przyszli. To wszystko. [Czyli] taka była umowa, że jak Niemcy przyjdą albo Polacy, to żeby się tak tłumaczyć. I to wszystko. No i tak brałem udział w tych „występach” jako obstawa, bo było dużo starszych ode mnie, po dwa, trzy lata, którzy wykonywali wyroki, już mieli doświadczenie. Ja byłem tylko jako obstawa. I oczywiście byłem w tej szkole podchorążych. To się nazywało, że my jesteśmy grupą podchorążych i że zasadniczy nasz przydział to jest batalion sztabowy na Mokotowie. Ale nigdy, nawet w Powstaniu, nie doszedłem tam, bo już było za późno, żeby można było przejść tam.
- A gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Na rogu Żelaznej i Złotej.
- I co pan tam robił? Mógłby pan opowiedzieć?
Ja chciałem iść na Mokotów jeszcze z kolegą czy z dwoma nawet kolegami. Już Niemcy w Domu Kolejowym... Jak się szło do Alei [Jerozolimskich] Żelazną prosto, to już [Powstańcy] walczyli z Niemcami. Czyli nie można było tak przejść sobie i nie brać udziału w walce. No więc myśmy tu się zatrzymali i do „Zdunina” żeśmy się zgłosili. „Zdunin” to był porucznik, kapitan, który miał swoją grupę walczącą i oni zdobyli pocztę dworcową i domy towarowe na ulicy Towarowej, tam, gdzie były koleje. No więc tam żeśmy byli. Ja byłem odesłany na pocztę dworcową. Na poczcie dworcowej nie wiem, jak zdobyli – czy dostali, czy ktoś podrzucił – maszynowe karabiny, niemieckie Spandau 42, taki był maszynowy karabin chłodzony powietrzem, na nóżkach. No i jak przyszedł ten karabin, to „Zdunin” ogłosił w tym [oddziale]: „Kto zna i kto umie operować karabinami maszynowymi?”. No i ja w partyzantce oczywiście, w Górach Świętokrzyskich, nauczyłem się operować i operowałem tam karabinem maszynowym, [co było przyjmowane] jako obowiązkowe ćwiczenia podchorążego. No i powiedziałem, że ja znam i on mi dał ten karabin. Trzeba było rączkę dorobić, bo była złamana. To, co się mogłem dowiedzieć, to prawdopodobnie albo Rumuni, albo Bułgarzy, albo z jakiegoś innego kraju wschodnio-południowej Europy, [którzy] byli w niemieckiej armii, i oni podwieźli i z wozem zostawili to na ulicy Żelaznej, te karabiny maszynowe. I stąd się do nas dostał, bo nikt o nich nie walczył, tylko mówi dowódca: „Nie, zostały tutaj na wozie. Oni uciekli prawdopodobnie, bo się bali, bo byli w mundurach niemieckich – mówi – a zostawili te dwa konie”. Bo dwa konie zostawili, furmankę, te maszynowe karabiny. I tak ja się dostałem do karabinu maszynowego i Powstanie prawie całe przeszedłem z maszynowym karabinem pod pachą.
- A jak dużo było tych karabinów?
Tam były tylko dwa. Jeden ja miałem, a [co do] drugiego, to wystąpił z szeregu żołnierz, który był w armii niemieckiej i nauczył się tam operować, i powiedział, że on też umie operować. No to jeden jemu dali, a drugi mnie. I mnie wysłali chyba po tygodniu albo po dwóch tygodniach do Haberbuscha na... Już zapomniałem, jak się tamta ulica nazywa, ale tam był major „Sosna”, miał [tam] swoją grupę walczącą. I tam do niego mnie wysłali, bo oni na Woli atakowali te fabryki, które Niemcy jeszcze ciąż okupywali. No i ja z tym karabinem poszedłem im tam pomagać.
- Co się działo? W jakich akcjach brał pan udział?
Proszę?
- Co tam się działo? W jakich akcjach brał pan udział?
No normalnie. Niemcy byli w bunkrach, to trzeba było zdobyć te bunkry. Przeważnie ich wybili. Jak się poddał, to się poddał, to go wysyłali do oddziału, znaczy tam, gdzie mieli już niewolników, [jeńców]. A jak walczyli, no to do ostatniej chwili. Jak walczył do ostatniej chwili, że go za lufę karabinu chwycili, to już było za późno, żeby go ratować. Chociaż ja miałem takiego, [że] wtedy dopiero na kolana pieron padał i mówi:
Zwei Kinder! Zwei Kinder! – żeby go nie zabijać, bo ma dwoje dzieci. Ale to już za późno. Bo gdyby nie walczył cały czas, tylko oddał ten karabin czy postawił karabin, to by przeżył. Jak długo, to nie wiem, bo różnie bywało w życiu. Ale tak było, że braliśmy do niewoli, jak tylko nie walczył. Ale jak miał pistolet, to broń boże, nie można było wierzyć, bo to byli zahartowani żołnierze bardziej jak my.
Proszę?
U Haberbuscha, tam na tej [ulicy] (zapomniałem, jak się ta ulica nazywa, gdzie był major „Sosna”), to chyba było ze trzydziestu jeńców niemieckich, byli pilnowani. Co się z nimi później stało, to nie wiem. Prawdopodobnie ich rozstrzelali. Bo ten major „Sosna” to był Żydem z pochodzenia i stąd wiem, bo mi jedna z tych sanitariuszek powiedziała: „Nie, on był Żydem i on nienawidził Niemców”. Tak że jak się mieliśmy wycofać do Śródmieścia kanałami, to on wydał rozkaz, żeby rozstrzelać wszystkich tych jeńców. Tak że były pewne występy akowców niezgodne z głównymi założeniami, bo nie było wolno rozstrzelać. Ale tak, jak pani mówię, on miał osobiste pretensje do Niemców, tak że dla niego... Wydał rozkaz i koniec. I na tym się skończyło. Tak to wyglądało u Haberbuscha, jak ja pamiętam. Bo ja wtedy poszedłem z jego oddziałem, wycofałem się z Woli, cały czas, na Starówkę.
- Kiedy to było? Kiedy pan się wycofał?
Nie mam pojęcia, nie pamiętam tak. Ale to...
Może jedna trzecia Powstania Warszawskiego, gdzie walczyliśmy tam cały czas w fabrykach na Woli, bo Niemcy okupowali wciąż te fabryki. A później, jak przysłali czołgi i swoje oddziały szturmowe Niemcy, to musieliśmy się wycofać, bo pozabijaliby wszystkich.
- Jak duże były straty w pana oddziale?
Z siedemdziesiąt procent?
- A jak byliście uzbrojeni?
No ja byłem uzbrojony bardzo dobrze. Miałem pistolet niemiecki, granaty miałem i miałem ten maszynowy karabin, [który] wisiał mi na pasku tutaj, pod ramieniem, i miałem dwóch czy trzech żołnierzy, którzy nosili amunicję, i oni łączyli mi tą amunicję do tego Spandau 42, bo to się „klik” robiło, jedno na drugie się nakładało i… Niemiecka technika była fantastyczna pod tym względem, bo ja mogłem biec, ta amunicja tak się machała, a on nie stanął, jak strzelałem. Wciąż strzelał, wciąż ciągnęło wszystko i dopiero, jak ja patrzę, że już sto dwadzieścia, sto trzydzieści wystrzeliłem, to wtedy mówiłem: „Franek, dodaj no!”. I oni… Po pięćdziesiąt, sześćdziesiąt sztuk było amunicji, te takie taśmy, i te taśmy się łączyło dalej, do maszynowego karabinu.
- A reszta kolegów jak była uzbrojona?
Mieli granaty i pistolety przeważnie. Karabiny oczywiście też mieli, tak.
- A ilu was było w oddziale?
Trudno mi powiedzieć, ale tam, u tego majora „Sosny” to było dużo. To był duży oddział, bo w ogóle na Wolę to nas poszło parędziesięciu zdobywać te [bunkry]. Żeśmy tam walczyli z Niemcami, aż przyszły oddziały niemieckie z czołgami, z Woli przyjechały, i wtedy nas pogonili, wyrzucili nas wszystkich. Ci, co nie wyszli, to poginęli.
- Niech pan opowie coś więcej o tym, jak się wycofywaliście.
Wycofywaliśmy się i Niemcy palili prawie co trzeci dom na Woli, na ulicy Wolskiej. Bo oni byli strasznie wściekli, że my w ogóle śmiemy z nimi walczyć. I cały oddział – ci wszyscy, którzy żyli – razem z „Sosną” wycofaliśmy się na Starówkę, do Pasażu Simonsa. (Nie wiem, czy pani słyszała). I tam, do pasażu Simonsa, był [skierowany] ten oddział majora „Sosny”. I mnie stamtąd wysłali… Już nie pamiętam gdzie, bo mnie przeważnie wysyłali gdzieś na czwarte piętro albo na trzecie piętro, na górę, że tu będę obstrzeliwał te okna, żeby Niemcy nie mogli naszych dobijać, jak będą zdobywali te budynki. Ja przeważnie byłem po jednej stronie ulicy, a Niemcy byli po drugiej. Tak przeważnie nas... No i taka była umowa, że mamy się kamuflować, to przeważnie stoły żeśmy przesuwali do okien, worek z piaskiem i ten maszynowy karabin na wierzchu. Ale nie w oknie, tylko odsunięty od okna, żeby Niemcy nie wiedzieli, że tam jest. I szybę żeśmy tłukli przeważnie.
No to tak wyglądało to na co dzień. Byłem na Starówce do chwili, aż byłem ranny. Bo już nie pamiętam, w którym miejscu, ale to już po ataku na składy, bo tam były takie składy niemieckie, które żeśmy zdobyli, bo to było tam jedzenie i mundury i broń. I ja, pamiętam, brałem udział z tym swoim karabinem maszynowym, co prawdopodobnie pomogło, że dostałem Virtuti... Bo grupa dowódców, pułkowników i majorów, stała, jak ja biegłem. I te sto pięćdziesiąt sztuk amunicji to się tak majtało, jak ja biegłem. No i woła mnie jeden i mówi: „Tyś powinien tu gdzieś stać na stanowisku, bo tak jak lecisz, to nawet strzelać nie będziesz mógł”. Ja mówię: „Będę mógł strzelać”. – „Jak?” – „Mogę biec, to się majta, ta amunicja, ale on nie zatrzyma się, będzie wciąż strzelał”. No i powiedział: „Dobrze. Wróć się parę kroków i polecisz tutaj i strzelaj tam”. A myśmy wtedy akurat Pawiak chcieli zdobyć, więzienie, Pawiaka. No więc jak pobiegłem i strzelałem… Bo miałem rozkaz strzelać w okna na Pawiaku, żeby Polacy, którzy tam szli do tych magazynów… i żeby zdobyć te baraki (z Żydami notabene), to żeśmy oswobodzili to wszystko i zabrali… Ja miałem strzelać po oknach oczywiście. No i tak jak mnie ten dowódca (najstarszy najprawdopodobniej był tam rangą, pułkownik, bo nie znałem, nie z mojego oddziału) zawołał i zapytał, z jakiego oddziału jestem i kto jestem i co robię, i zapisać kazał swojemu adiutantowi to wszystko. Bo tak to nie pamiętam, żeby gdzieś kiedyś ktokolwiek mnie zapisywał. Więc jak mówię – dostałem Virtuti prawdopodobnie [na podstawie tego], co oni tam zapisali, że ja z maszynowym karabinem pod pachą biegałem.
No a naprzeciwko (już nie pamiętam ulicy) też byli Niemcy, jakieś magazyny musiały być. I ja tam byłem po drugiej stronie, Niemcy odkryli, gdzie my jesteśmy i jak otworzyli ogień z maszynowych karabinów tu, gdzie myśmy byli, no to wszyscy na kolana oczywiście, żeby nie mogli [ich trafić], i ja wtedy byłem ranny. Rykoszeta odbiła się od ściany i przeleciała mnie tutaj, no więc ja nawet niewiele poczułem. Tylko od razu był rozkaz, że jeśli nas znajdą Niemcy, tam gdzie jesteśmy, to mamy natychmiast zejść na dół, ponieważ w przeciągu dziesięciu, piętnastu minut oni zniszczą ten dom. Bo Niemcy mieli połączenia telefoniczne z artylerią i nastawiali artylerię, gdzie jest punkt z maszynowym karabinem, i tam bombardowali albo strzelali z dział, żeby usunąć to ognisko ognia. No więc jak oni tylko zaczęli strzelać z maszynowego karabinu i od razu było widać na ścianie dziury jak pieron (ja byłem dowódcą tam z tym naszym karabinem, było nas tam z dziesięciu, może dwunastu) i wszyscy wycofujemy się na dół. No i żeśmy zeszli na dół i ciepło mi się zrobiło z boku, tu. Ja miałam „panterę” niemiecką, ten taki kamuflaż, kurtkę, no i włożyłem rękę pod ten [bok kurtki], i jak wyciągnąłem – cała we krwi! To tak zbladłem, że żołnierze mnie pod ręce wzięli. Ja mówię: „Co chcecie? Ja nic nie czuję, żadnej różnicy, nawet przestrzału nie czuję, a muszę być ranny, bo mam krew”. Mówią: „Ty żebyś siebie zobaczył, jak żeś zbladł, jak zobaczyłeś krew!”. Bo strasznie zbladłem. No i oni mnie pod ręce wzięli i zaprowadzili mnie… Chyba tam był ogród Krasińskich, tak się nazywał, gdzie były te oddziały... Już zapomniałem, jak się nazywały, ale nie „Sosna”, tylko inne oddziały. Mieli tam przychodnię z lekarzem i ja tam poszedłem. Lekarz tylko powiedział: „Więcej szczęścia jak rozumu!”. Jakby tak dwa centymetry dalej, to nie byłoby co ratować, dlatego że oczywiście operacji żadnej nie mogli robić podczas Powstania. Jak przestrzał ktoś miał, to musiał albo tylko [dostać] antyseptyk, żeby zakażenia nie dostawał, a dopiero liczyli, że po Powstaniu będzie można go zreperować. Ale ja miałem o tyle szczęścia, że mnie tu wpadło, a tu wyszło z tyłu, tak że o tyle było szczęśliwie. No i tylko lekarz powiedział, że więcej szczęścia jak rozumu. „Po coś się pchał tam, gdzie strzelają, pieronie?” – lekarz tak powiedział.
No i zabrali mnie na Starówce do kościoła Świętego Jacka czy jakoś inaczej. Kościół jest taki tam (już zapomniałem, jak się ta ulica nazywa) i w tym kościele taki szpital był zrobiony. I tam byłem w tym kościele, dopóki go nie zbombardowali Niemcy. Jak go zbombardowali Niemcy, to był taki okropny widok, że ja powiedziałem, że mam już dość szpitala, wolę iść na pierwszą linię. „Bardziej pierwsza linia wygląda do zaakceptowania jak ten szpital!” No bo musieliśmy wynosić tych rannych, którzy oprócz tego, że byli ranni, to jeszcze bomby wybuchły w kościele. Zabraliśmy wszystkich tych rannych. Siostry miały ze trzysta metrów od tego Kościoła... Siostry były, zakonnice były tam i do tych zakonnic żeśmy przenieśli wszystkich rannych. Ja wtedy wróciłem z powrotem na – pamiętam – na ulicę... do szkoły na Barokowej, o! Pasaż Simonsa był w międzyczasie zbombardowany, to powiedzieli: „O, proszę, jaki szczęściarz! Przestrzeliło go, wyjechał. Tutaj zginęło dziesiątki żołnierzy po bombardowaniu, a jego już nie było!”. Bo rzeczywiście, ja już byłem w tym kościele niewiele ranny, bo wróciłem do szkół na Barokowej. Tę szkołę zbombardowali i musieliśmy się stamtąd wycofać. A drugi był budynek szkoły, gdzie był „Bór” Komorowski. Bo jak wyszedłem i zobaczyłem jego, już go znałem ze Śródmieścia, no więc mówię: „Melduje się panu generałowi kapral podchorąży »Boruta« z oddziału »Sosny«”. On mówi: „A skąd ty mnie znasz?”. No więc powiedziałem mu, gdzie go zobaczyłem, bo on szedł otoczony generalicją na rogu Żelaznej i Złotej, tam on akurat odwiedził te [oddziały], i stąd wiedziałem, jak on wygląda, ten „Bór” Komorowski. No i on powiedział tylko, żeby nie mówić nikomu, że on tam jest, bo prawdopodobnie Niemcy się pomylili – zamiast zbombardować ten budynek szkolny, to zbombardowali ten, gdzie my byliśmy, tylko żołnierze. A tu, gdzie był „Bór”, to nie, zostawili w spokoju ten budynek. No więc to tak było w szkole na Barokowej.
I ze szkoły na Barokowej chyba poszedłem do kanałów i kanałami przeszedłem do Śródmieścia. Tylko przed tym jeszcze wziąłem legitymację dzięki Bogu, bo nie miałem żadnych dowodów oczywiście podczas Powstania. Mój dowód to był Spandau 42.
- Jak wyglądała ewakuacja, ilu was było wtedy?
No dużo było, wszystko wtedy było zorganizowane i maszerowaliśmy tak jak żołnierze. Bo mówili, że mamy iść jak żołnierze, bo jesteśmy uznani za żołnierzy. Bo wie pani, myśmy poszli do niewoli tylko z jednego względu – że przed ogłoszeniem przez Zachód, że my jesteśmy częścią składową armii zachodniej, to jak złapali akowca, to go stawiali pod ścianą i rozstrzeliwali. To znaczy [według nich] to był bandyta, nie nazywali inaczej. Nie nazywali żołnierzy czy coś, nie – bandyta! I tak było, w partyzantce też bandyta, nie partyzant. No więc podczas Powstania, przed kapitulacją, to jak złapali akowca jednego czy dostali się [kilku], to rozstrzeliwali, to było wiadomo, że nie ma co liczyć, że się pójdzie do niewoli czy gdzieś. Ale jak Anglicy uznali i Amerykanie i Francuzi, że my jesteśmy częścią składową armii zachodniej, to musieli nas brać do niewoli. Będziemy podlegać wszystkim przepisom Czerwonego Krzyża i tak dalej. I wtedy już, jak myśmy szli do niewoli, jak już skończyli te pertraktacje nasi dowódcy, no to normalnie ustawili nas w szeregach i żeśmy wychodzili tak jak wojsko z Powstania Warszawskiego. I żeśmy szli do... No zapomniałem. Pod Warszawą była taka wioska, gdzie były obozy i stamtąd dopiero koleją zabierali nas do Niemiec albo do Prus Wschodnich. Mnie zabrali do Niemiec... No zapomniałem już... No ciekawe, zapomniałem, jak się nazywał ten obóz. To znane było, bo to było bardzo popularne, Niemcy tam zrobili...
Proszę?
Nie, to było pod Warszawą, warszawskie takie miasteczko.
Ożarów, tak. Przez Ożarów żeśmy byli, tak... Ożarów, zdaje się, była stacja kolejowa, do której żeśmy szli, jechali... Zabrali nas do Niemiec stamtąd. Tak że pod tym względem to żeśmy wychodzili już jak żołnierze, nie jak bandyci.
- Ale jak wygadała ta ewakuacja kanałami ze Starówki?
Kanałami... Jak się weszło pierwszy raz, to smród był straszny, ale później już nie było tego czuć, człowiek się przyzwyczajał już do tego. No więc nie wpuszczali do kanału. Trzeba było mieć legitymację, jakiś dowód, że jest się żołnierzem AK. Cywili nie wpuszczali, tylko cywile szli na Żoliborz. Powiedzieli: „Tu możecie iść, nie będą do was strzelać”. A nas, jak z AK, to [proszono o] legitymację. Wysyłali wtedy do dowództwa, dowództwo było z pięć domów dalej od tego, gdzie był właz. Nie wiem, czy pani zna pomnik Powstańców w Warszawie. No to po drugiej stronie tego pomnika był właz, gdzie ja wchodziłem do kanału.
A wyszliśmy za kościołem Świętego Krzyża, już nie pamiętam ulic, a tam było skrzyżowanie. Do Nowego Świata jak się jechało, to pierwsza z poprzeczek po kościele… Świętego Krzyża, zdaje się, był ten kościół, bo tak wychodził na chodnik. I tam mi nawet spuścili pas, żeby mi pomóc wyjść z tego kanału. I ja wróciłem z powrotem do mojego starego oddziału, na pocztę dworcową.
Gdzie?
Nie mam pojęcia, ale chyba ze dwa, trzy tygodnie.
Niemcy atakowali i my Niemców. Oni chcieli przejść przez Aleje, a myśmy im nie pozwalali, absolutnie, to było wykluczone. Oni czołgami też jechali, więc musieliśmy strzelać do czołgów. Mieliśmy na karabinach jakby granatniki i z tych granatników żeśmy strzelali do czołgów, żeby nie pozwolić im pojechać dalej, bo tam dalej to było wszystko nasze, [to znaczy] na początku, aż oni się przebili jednak na końcu. A na poczcie dworcowej to o tyle, że naprzeciwko poczty dworcowej w lewo, róg Żelaznej i Alei, tam były negocjacje kapitulacyjne. Byli generałowie niemieccy i generałowie polscy i oni tam negocjowali to wszystko. A myśmy tylko mieli maszynowe karabiny w oknach, w razie jakby Niemcy jakiś podstęp zrobili czy chcieli aresztować tych polskich generałów, to mamy strzelać. Ale nikt nie strzelał, bo wszystko się odbyło
peacefully.
- I tam zastała pana kapitulacja?
Tak. I stamtąd wyszedłem już ze zorganizowaną grupą żołnierzy do Alei i Alejami poszliśmy w prawo i Niemcy już nas wtedy pilnowali. Jak żeśmy wyszli z poczty dworcowej, poszli na ulicę w Aleje, tam Niemcy nas przejęli jako niewolników.
- A jaki był stosunek ludności cywilnej do Powstańców?
Większość była sympatyczna, ale byli tacy, którzy mówili, że jesteśmy podpalacze Warszawy.
- To pewnie było już później?
Tak... Nie, to podczas Powstania nawet. Podczas Powstania, jak mój przyjaciel, ten „Stepa” Sosiński, jak on był ranny i zanim zmarł, to ja go niosłem na noszach; to ci, co nieśli nosze, zostawili mnie z noszami z nim i uciekli. I dopiero nowi zobaczyli, że ja sam jestem jeden, że nie dam rady go dalej nieść, no to powiedzieli: „Pomożemy ci wobec tego, bo tu nie ma żołnierzy”. No i jako cywile poszli, pomogli mi i żeśmy poszli z ulicy Żelaznej koło... już zapomniałem jak się nazywało, tam koło Chłodnej. Stamtąd poszliśmy na Ciepłą, gdzie była konna policja, bo tam było bardzo dużo trawników i tam zrobili cmentarz. Ja go tam zaniosłem, bo on w drodze zmarł. Tadeusz Sosiński „Stepa”.
- Był pan świadkiem jakiś zbrodni wojennych?
Proszę?
- Był pan świadkiem zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców czy...
Napatrzyłem się, jak strzelali do Żydów, do Polaków, bez żadnego „ale”. Niemcy traktowali jak zwierzaków Polaków, Żydów, wszystkich [tak] traktowali, Żydów najgorzej. Ale do pewnego stopnia Żydzi byli za bardzo przyzwyczajeni do tolerancji polskiej, polscy Żydzi, i nie mogli uchwycić w ogóle niemieckiego podejścia do Żydów, że dla nich Żyd to mógł być żywy czy umarły, to nie miało żadnego znaczenia. Tak że jak Żyd jakiś tylko stanął i coś chciał powiedzieć, co Niemcowi się nie podobało, to [Niemiec] wyjmował pistolet i strzelał mu w łeb i na tym koniec, skończyło się. Podczas okupacji i podczas [działania] getta ja miałem dwóch młodych Żydów w moim wieku, na drugim piętrze mieszkali, myśmy mieszkali na trzecim piętrze, i Żydówka tam była, bardzo ładna dziewucha, z którą ja się kolegowałem. Moja mama, jak przyprowadziłem ją do domu i mama z nią porozmawiała (z pół dnia tam u nas była), to powiedziała: „Ty uważaj, bo ona jest dużo lepiej oczytana od ciebie, dużo bardziej rozwinięta od ciebie, więc ty uważaj tylko na nią!”. No a była ładna, zgrabna, odważna dziewczynka, bo chciała, żeby ją podczas okupacji wziąć do katolickiego kościoła. No a ja, katolik, to mówię: „Musisz się przeżegnać, jak wchodzisz do kościoła, bo taki jest zwyczaj”. No więc ona: „Ale ja od razu katoliczką nie będę i chrześcijanką”. Ja mówię: „Nie, ale jak się przeżegnasz, to ja będę miał czyste sumienie, jak cię wezmę do kościoła”. No i zabrałem ją do kościoła, jej się kościół bardzo podobał w porównaniu z synagogami żydowskimi. Powiedziała, że „synagogi są przygnębiające, a tu jest wesoło, jasno, wszystko na biało, pełno szyb, pełno tych, a w synagogach – mówi – wszystko czarne i brązowe tylko”.
- Jak się nazywała ta dziewczyna?
Proszę?
Już zapomniałem jej imienia, ale miała polskie imię nadane. Miała żydowskie imię, bo rodzice jej powiedzieli: „Musisz wiedzieć, Ryszard, że jej imię właściwie jest...” – żydowskie jakieś imię było, ale miała polskie imię też. No więc to polskie imię, już nie pamiętam, jakie miała. Ja chciałem, żeby ona i jej bracia... Zorganizowałem w Armii Krajowej, dowódca mi powiedział, że mogę przyprowadzić ją, matka znalazła jej rodzinę z dwojgiem dzieci, gdzie matka powiedziała: „No to niech ona do mnie przyjdzie, to ona będzie trzymała się dzieci i będzie wychowywać dzieci, a ja pójdę do pracy”. Polska rodzina. To tak dla niej matka znalazła miejsce, a chłopaków – oficer, który robił nam wykłady i przychodził, powiedział: „Nie ma problemu, mamy pełno melin”. Meliny to takie miejsca, gdzie można było schować akowca czy kogoś, bo to wszystko było zabezpieczone. I powiedział: „Nie, nie ma problemu. Jak będą w stanie się asymilować z Polakami, to będą mogli nawet rodziców zabrać, bo my znajdziemy pracę”. I na pewno nie byłoby trudności bo ja, jak wróciłem z partyzantki, to od razu znalazłem pracę na kolei. Z AK! AK zorganizowało mi pracę na kolei od razu, bez żadnego „ale”. Tak że były pewne dziedziny życia polskiego, [które] AK już kontrolowała zupełnie. Ale rodzice im nie pozwolili, nie chcieli, nie wierzyli. „Ryszard, co ty zawracasz głowę, nawet Hitlerowi by nie pozwolili urządzać obozów, w których by mordowali Żydów, tak jak ty mówisz, w komorach gazowych!”. Bo ja mówię: „Nie idziecie do żadnej pracy, tylko do komór gazowych! Nie ma sensu się wybierać”. No i nie wiem, co się z nimi stało, tylko ta Żydówka odwiedziła mamę. Już ja byłem na poczcie dworcowej, więc nie byłem w domu, a ona odwiedziła moje mieszkanie, tam gdzie myśmy mieszkali, Miedziana 14 mieszkania 68 było, zdaje się. Ona odwiedziła matkę, tylko pytała, co się ze mną dzieje, jak ja się czuję i czy mam pannę [śmiech]. No więc matka mówi, że ma, bo wtedy już żonę znałem, to znaczy ona była moją panną. No i ona więcej nie przyszła.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z powstania?
Wie pani, ta gorsza sprawa to była cały czas. Gdziekolwiek człowiek się poślizgnął – ja tam mówię „poślizgnął” – coś mu nie wyszło tak, jak planował, to było wiadomo, że albo sam zginie, albo zginą jego przyjaciele. Napatrzyłem się na trupów pełno. Jak pani mówię, tego „Stepę”, ja bardzo blisko z nim żyłem i się nim zająłem i w ogóle ja go chciałem zanieść, bo powiedzieli, że tam jest przychodnia lekarska i tam zajmą się nim, ale on zmarł podczas drogi. I powiedział, że on nie będzie żył długo, bo on pracował w szpitalu przy rentgenie, więc on mówi: „Nie, ja wiem, że to, co ja mam rany w brzuchu i [inne] – wykluczone. To tylko kwestia czasu, jak długo jeszcze będę przytomny”. I na noszach zmarł, jak ja go doniosłem na tą ulicę Ciepłą, gdzie tam była ta policja konna, to już nie żył. I tam było dwóch czy trzech Polaków, którzy kopali groby i powiedzieli: „Niech pan się nie martwi. Niech pan napisze tylko, kto on jest, co jest, to my to włożymy do grobu na wierzchu, zapakujemy w celofan, żeby to było przy jego grobie, i my go zakopiemy, a pan niech wraca do pierwszej linii”. I wróciłem z powrotem do oddziału.
- A ma pan jakieś dobre wspomnienia związane z Powstaniem? Może z przyjaciółmi?
Przyjaciele – właściwie wszyscy byli bardzo przyjacielscy. Cywile, jak pani mówię, różnie bywało. Jedni się ruszyli, drudzy nie. Jedni uciekali, drudzy szli. Tak, jak jego niosłem, jak dwóch mi uciekło – których niosło, notabene, i poszli, bo się bali iść dalej, bo tam było bliżej linii, gdzie się walczyło. No to inni przyszli, wie pani, ale [jeszcze] inni się wycofali. Ja mówię: „Kto mi pomoże nieść tego rannego? Na Ciepłą chcę go zanieść”. No to jedni poszli do środka, wycofali się, a drudzy, dwóch czy trzech czy czterech przyszło do mnie. „Chodź, to ci pomożemy wobec tego, bo nie dasz rady sam”. I pomogli mi zanieść jego tam, na ten... Tak że takie miałem doświadczenia z cywilami. A tak, cywile musieli robić to, co im się mówiło, wie pani, w sumie. Ja byłem uzbrojony, mogłem wyjąć pistolet i powiedzieć: „Tu, dwóch was czy czterech i będziecie nieśli nosze!”. Ale nie było potrzeby, bo oni na ochotnika poszli, wie pani.
- A co się z panem działo dokładnie, po kapitulacji, do końca wojny? Był pan w Ożarowie?
Do kapitulacji… Proszę panią, poszedłem do obozu. Tam przez główny taki obóz, gdzie wszyscy przyjechaliśmy pociągiem, rozparcelowali nas po tych mniejszych obozach jenieckich i już mnie wydelegowali do byłego obozu polskich niewolników z trzydziestego dziewiątego roku, do Murnau, niedaleko Monachium. I tam żeśmy dobili do nich, to nas jeszcze na baczność przywitali, bo myśmy szli jako AK oczywiście, zorganizowani. No to nas ci starzy bardzo honorowo przywitali, bo wiedzieli, że my jesteśmy z Powstania Warszawskiego. Razem z nimi zaczęliśmy żyć w niewoli tam, prawda. Ponieważ ja byłem jednym z najmłodszych, to mogłem dostać zawsze repetę. Wie pani, co to jest repeta? Dodatek taki, po obiedzie. Najpierw szło się na obiad, a jak zostało po obiedzie jeszcze i rozdawali, to można było stanąć w kolejce i dostać. No to tacy jak ja, młodzi, dostaliśmy takie świstki papieru, że nam się należy przede wszystkim repeta, że mamy prawo dostać repetę, o.
Niecały rok. W czterdziestym czwartym wybuchło Powstanie, a w czterdziestym piątym już byłem zwolniony. Ale ja nie byłem aktywny, dlatego że żona moja jako… Ona była kapralem, nie! Ona była starszym strzelcem wtedy – była zabrana do fabryki, do pracy, w północnych Niemczech. I dostałem raz kartę od niej, siedząc w niewoli niemieckiej. Więc jak się niewola skończyła, to poszedłem na miejsce, gdzie Niemcy musieli oddawać wszystkie motocykle samochody i tak dalej. Więc ja na motorze umiałem jeździć – nauczyłem się jeździć podczas okupacji niemieckiej, po cichu – więc wziąłem motocykl, Amerykanie nam dali to. Dali tylko taki świstek papieru, że myśmy dostali ten motocykl i na tym motorze, z kolegą, wybrałem się szukać kobiet AK na północy. I tak znalazłem tam żonę i już żeśmy się umówili, że ona do nas przyjedzie, do Murnau.
- Jak nazywa się żona i w jakim była oddziale?
Krystyna. W oddziale była tym samym, co ja. Ona była na poczcie dworcowej, tylko że ona zajmowała się opieką, że tak powiem, sprzątaniem, gotowaniem większości, nie walką. Nie walczyła [na linii], ale cały czas była w Armii Krajowej.
- A co się działo, jak pan wyszedł z obozu? Przyjechał pan do Polski?
Nie. Jak się wojna skończyła, to 2 Korpus Andersa przysłał oficerów łącznikowych, którzy przeprowadzili wywiad z takimi jak ja, przede wszystkim młodymi, bo nie mieli młodych oficerów, tam w wojsku. W Drugim Korpusie było , bo ich Rosjanie w Katyniu wybili oczywiście. No więc oni przede wszystkim chcieli młodych do wojska zabrać, a w drugiej linii dopiero tych starszych zabrali. No więc ja byłem na pierwszej liście, w związku z tym, jak żona przyjechała, to od razu poszliśmy do księdza, zorganizowaliśmy ślub i wzięliśmy ślub. Tak że już do Włoch pojechaliśmy jako małżeństwo. Oczywiście oddzielnie, bo ja byłem podporucznik, a żona była starszy strzelec i ona pojechała z szeregowymi, a jak pojechałem z oficerami do Włoch. I we Włoszech nas też odseparowali – żonę posłali na urlop do takiego obozu wypoczynkowego, a mnie od razu zabrali na kurs młodszych oficerów w 2 Korpusie. I w 2 Korpusie już umundurowali nas, już byliśmy żołnierzami 2 Korpusu. Dostaliśmy legitymacje też, prawda, wojskowe wydane przez 2 Korpus, bo to była legitymacja 2 Korpusu. I tak przeżyliśmy.
W 2 Korpusie po dwóch miesiącach albo po trzech skończyłem ten kurs młodszych oficerów (to było tylko parę tygodni) i ogłoszenie przeczytałem, że otwiera się liceum administracyjno-handlowe, przygotowujące do egzaminów maturalnych w 2 Korpusie. No więc ja się zapisałem. Musiałem iść do generała, żeby mnie odkomenderowali, bo oni sobie wykombinowali, że ze mnie żołnierza zrobią, dlatego że ja byłem bardzo młody, a już miałem Virtuti i miałem jeszcze tam inne doświadczenia partyzantki. Generał, już nie pamiętam, jak się nazywał, ten, który był dowódcą 2 Warszawskiej. Bo to była Warszawska Dywizja Pancerna, w której w 2 Korpusie ja byłem. Odkomenderowali mnie do generała, żebym ostał pozwolenie pójścia do gimnazjum. Jak poszedłem tam, to opowiedzieli mi, że dla mnie zaplanowali już szkolenie wojskowe dla młodego oficera, bo uważają, że moja przyszłość jest najlepsza w wojsku, bo mało jest takich młodych z takimi odznaczeniami, jak ja miałem. W związku z tym mówi: „Myśmy nie planowali dla pana żadnego liceum”, a ja wtedy powiedziałem: „Jest mi niezmiernie przykro, panie generale, ale ja jestem handlowcem. Pracowałem w Alfred Imroth na Nowy Świat 16, Skład Farb, Lakierów i Chemikaliów, i zajmowałem się już transportem. Bardzo mi się to podoba i dalej chcę się w tej dziedzinie wykształcić”. No więc jak to powiedziałem, generał mówi: „Nie ma co – do adiutanta mówi – wyślij go tam, do tego jego gimnazjum, niech się uczy wobec tego”. I pojechałem do liceum administracyjno-handlowego. Gimnazjum i liceum administracyjno-handlowe jest. Mam oczywiście maturalne świadectwo, mam świadectwo z weryfikacji też, no bo, jak pani mówię, w czterdziestym siódmym roku ktoś żył z tego okresu, gdzie ja byłem w armii, tak że nie było trudności. Żył „Nurt”, to był dowódca partyzantki. To on mi zweryfikował partyzantkę bez żadnego „ale”. Później, w Polsce, żył jeszcze major „Sosna”, żyli inni dowódcy. W niewoli to siedziałem razem z kapitanem „Zduninem”, dowódcą tego oddziału, który miał pocztę dworcową i te inne, wie pani, ośrodki obrony Powstania Warszawskiego. Wszyscy byliśmy razem, tak że nie miałem żadnych problemów z weryfikacją.
- Kiedy wrócił do Polski? W którym roku?
Zacząłem pracować w cywilu w Anglii w czterdziestym siódmym lub czterdziestym ósmym roku. Zostałem pomocnikiem malarza, bo płacili pół funta więcej jak najniższemu urzędnikowi. No i ten, który przyjmował, to powiedział: „A, ty i tak będziesz malarzem za pół roku, a majstrem na pewno za rok, bo ty masz już wykształcenie dużo większe”, bo ja już wtedy byłem po maturze, prawda. Jak poszedłem do Anglii, to już miałem maturę. I świadectwo miałem i po polsku, i po angielsku napisane, bo już odebrali uznanie Ministerstwa Oświaty ze względu, że Rosjanie nie chcieli się zgodzić, żeby był rząd na uchodźstwie, to odebrali prawa. No więc Ministerstwo Oświaty objęło liceum administracyjno-handlowe, które było prowadzone przez wojsko, profesorowie byli wszyscy w mundurach, wszyscy byli, że tak powiem, z wojska i ja też. Jak klasa gdzieś szła, to ja prowadziłem klasę jako podporucznik, najwyższy stopniem. Tak że pod tym względem to było wojsko. A w klasie to było się uczniem. No więc, proszę panią, że przeszedłem to i miałem to świadectwo już po polsku i po angielsku, więc Anglik od razu wiedział, co ja robiłem, czym byłem w wojsku. Powiedział: „
Anyway, you know, cokolwiek nie zaczniesz robić, to ty i tak będziesz awansował. Bo będziesz górował nad tymi, którzy będą z tobą pracowali”. Po prostu tak mi powiedział. „Skąd tam – malarz będzie miał połowę wiedzy, którą ty masz teraz”. No i jak poszedłem do pracy, to malarzem zostałem w przeciągu dwóch, trzech miesięcy, bo sami Anglicy do mnie przyszli, mówią: „Ty! Ty się zapisz do związku. My płacimy składkę dwa funty miesięcznie, a ty nic nie płacisz, a już ci dali wypłatę jako malarzowi!”. No bo jak ja młody byłem chłopak, to jak się wziąłem do malowania, to ja więcej pomalowałem, jak oni, pierony!
- A kiedy wrócił pan do Polski?
Do Polski wróciłem, [jak] już byłem na emeryturze. W Anglii spędziłem do majstra, z majstra poszedłem we własnym imieniu pracować. Otworzyłem firmę Jakubowski Group of.... Najpierw Jakubowski Painters and Decorators, bo to tak mam na górze tam. I zatrudniłem dwóch czy trzech Anglików i Polaka jednego miałem nawet. I prowadziłem tą firmę bardzo wydatnie, bo poznałem oczywiście i górowałem nad Anglikami, bo ja od razu po liceum, od razu byłem nastawiony do nauki. W związku z tym ja od razu sobie kupiłem „Modern Painter and Decorator”, książkę. I z tej książki, jak wyczytałem, to razu mi wszyscy powiedzieli: „Jak potrzeba będzie majstra, to ty będziesz majstrem,
anyway!”. No bo ja wiedziałem więcej jak oni wszyscy, bo czytałem już i uczyłem się pisać po angielsku, wie pani, z tej książki. Przepisywałem cały czas polecenia wydawane po angielsku – z tej książki się uczyłem cały czas, co kupiłem, „Modern Painter and Decorator”, „Modny Dekorator i Malarz”, prawda. I zacząłem w ten sposób, ale oczywiście zapisałem się do technikum budowlanego,
certificate of building. Taki był kurs, po którym przygotowywali, [by być] technikiem budowlanym. Ja mógłbym pracować jako technik budowlany, nie jako malarz czy
painter, czy cokolwiek, tylko jako technik budowlany. I zacząłem uczyć się tam, w tym
technical college. Matematykę znałem lepiej jak oni wszyscy w klasie, bo w liceum była matematyka i rachunki bardziej skomplikowane, jak w technikum angielskim,
technical school, gdzie matematyka była na niższym poziomie. Tak że ja byłem jednym z najlepszych, jeśli chodzi o matematykę, wie pani. Oczywiście miałem trudności z angielskim.
- A jak pan dzisiaj ocenia decyzję o wybuchu Powstania?
Proszę?
- Jak pan dzisiaj, po latach, ocenia decyzję o wybuchu Powstania?
Jak oceniam...
- Decyzję o wybuchu Powstania.
To była chwila czasu. Myśmy byli tak [przygotowywali się], że będzie Powstanie, że musi pani wiedzieć, że u mnie – nas było tam dwunastu czy piętnastu w drużynie, w której ja byłem – to wszyscy byli uzbrojeni. I w piwnicy dwa dna były w jednej [skrzyni] i pod tym drugim dnem wszystka broń – granaty pistolety, wszystko było schowane, że jak będzie Powstanie, to od razu idziemy tam i będziemy uzbrojeni żołnierze. Jak gdzieśmy „występy” mieli gdzieś, to wtedy żeśmy szli do piwnicy i zabieraliśmy to, co było potrzebne, a resztę chowali. Tak to wyglądało podczas okupacji niemieckiej.
A podczas Powstania, jak pani mówię, wszystką broń rozdali i każdy dostał swoją funkcję i walczyliśmy z Niemcami. Bo Niemcy cały czas szli, oni zawsze nas chcieli wykończyć, to myśmy ich wykańczali, jak to było tylko możliwe. No więc ja na poczcie dworcowej to miałem Aleje Jerozolimskie do obrony i tory kolejowe, bo oni czasem wybierali się, szli piechotą torami, pół plutonu (dwudziestu przeważnie) i sprawdzali, czy będzie możliwe pójść pod nami. Ale tam była służba, jeden był uzbrojony, zanim doszliby do nas, to już było wiadomo, bo on miał obowiązek strzelać. Już było wiadomo, że jak on strzela, to znaczy, że idą Niemcy. Już szło kilkunastu tam, ustawiało się i oni już dalej nie szli, cofali się z powrotem, bo za duże ryzyko było dla nich. Bo myśmy byli schowani, a oni szli otwarcie. Tak samo, jak na Woli, wie pani. Mnie posłali z tym maszynowym karabinem, to czołgi były i ten... To ci, co szli za czołgami zaraz, to byli
safe, ale ci, co szli dalej od czołgów, z tyłu, wie pani, to powybijało się wszystkich. Z maszynowego karabinu ja strzelałem z piątego piętra, to widziałem całą ulicę i ich czołgi również, prawda. A oni szli za czołgami w większości, więc ci, co byli blisko czołgów, schowani, to byli ok, ale ci, co byli dalej, to zbierali trupy.
Koźmice Wielkie, 16 kwietnia 2013 roku
Rozmowę prowadzi Agata Czarniak