Lubomir Tomaszewski „Lubomir”
Nazywam się Lubomir Tomaszewski, mam dziewięćdziesiąt jeden lat. Jestem plastykiem, głównie rzeźba, porcelana [i malarstwo].
- Proszę powiedzieć, gdzie pan się urodził.
W Warszawie, w 1923 roku.
W samej Warszawie, tak.
Nowy Świat 48 (chyba dobrze pamiętam numer).
- Czy był pan jedynym dzieckiem, czy miał pan rodzeństwo?
Miałem siostrę [Jadwigę i brata Jerzego].
- Proszę powiedzieć, czym zajmowali się rodzice, kim byli rodzice?
Mój ojciec w zasadzie [był] technikiem. Pracował zwykle jako inżynier. Miał, nie wiem, kilkadziesiąt wynalazków. [Mając pięćdziesiąt sześć lat zrobił odpowiednie egzaminy i dostał tytuł inżyniera].
- I pracował cały czas na politechnice?
[Nie na Politechnice ale w PZL]. Już gdy wybuchła wojna, pracował dla lotnictwa polskiego. Nie wiem, jak nazywała się ta instytucja.[Polskie Zakłady Lotnicze lub Państwowe Zakłady Lotnicze].
- Pan przed wojną chodził do szkoły, tak?
Chodziłem do szkoły, tak.
- Co to była za szkoła? Gdzie się mieściła?
Normalna, normalna, chodziłem do normalnego gimnazjum. [Ponieważ byłem bardzo zdolny (już jako siedmioletni chłopiec rozwiązywałem zadania matematyczne z uniwersytetu), zostałem przesunięty do klasy o dwa oddziały wyżej. W nowej klasie niektórzy chłopcy zaczęli mi bardzo dokuczać co spowodowało, że moje zainteresowanie nauką zostało zepchnięte na dalszy plan]. Tak się źle uczyłem, że rodzice zdecydowali, że pójdę w kierunku technicznym i chodziłem do liceum kolejowego.
- I w tej szkole zastał pana wybuch wojny?
Tak jest. Tak że w czasie okupacji skończyłem już jeden rok. Jeden rok skończyłem w czasie okupacji.
- Proszę nam opowiedzieć, jak wyglądał ten trzydziesty dziewiąty rok, kiedy rozpoczęła się wojna.
Dla mnie wojna zaczęła się w ten sposób, że obwieszczono, że mamy stawić się na jakimś placu w Warszawie i kto na ochotnika pójdzie do obrony obiektów wojskowych. Ja się zgłosiłem, razem z kilkoma kolegami. No niestety, zanim wyprowadzono nas do obrony obiektów wojskowych, zdecydowano się, żeby nas raczej wycofać w kierunku wschodnim i jak przeszliśmy te pięćset kilometrów czy więcej na piechotkę, to okazało się, że nie zdążymy do Rumunii, Rosjanie nam, że tak powiem, sprawili figla, popędzili nas z powrotem do centrum. W tym czasie był taki rozgardiasz. Zupełnie się rozsypała cała ta formacja i na piechotę przyszedłem już do Warszawy, stale jeszcze w mundurze wojskowym. Na szczęście jakąś rodzina robotnicza powiedziała mi, że chętnie się zamieni, da mi jakieś ubranie i weźmie ten mój ubiór wojskowy, no i w takim bardzo dziurawym ubraniu przyszedłem do domu.
- Ale to była już okupowana Warszawa?
Tak, to już była Warszawa okupowana.
- Wróćmy jeszcze na chwileczkę do wcześniejszego okresu. Czy pamięta pan we wrześniu bombardowanie Warszawy? Czy był pan świadkiem bombardowań Warszawy, czy wcześniej opuścił pan Warszawę?
Wcześniej opuściłem Warszawę. Nie byłem w czasie [bombardowań].
- A co pana tata robił w tym czasie? Czy był zmobilizowany? Czy uczestniczył w obronie Warszawy?
Mój ojciec był już poza wiekiem [mobilizacyjnym] i szczerze mówiąc, nie wiem, ponieważ pracował dla lotnictwa jako inżynier, chociaż nie miał tytułu inżyniera, ale ze względu na wynalazki był przyjęty. […]
- Opuścił pan Warszawę jeszcze wolną, a wrócił pan do Warszawy okupowanej. Jakie było pana wrażenie po powrocie?
Bardzo trudne pytanie, bo to jest rzecz tak skomplikowana. Oczywiście wydawało mi się, że stała się rzecz niemożliwa. No po prostu kwestia tylko jak – jak przetrwać. Po jakimś czasie zaczęły się już jakieś kontakty, ale te kontakty nie były takie, żeby zaowocowały… Na dobrą sprawę do konspiracji wszedłem dopiero po dwóch, trzech latach. Już nie pamiętam, bo to było raczej coś w rodzaju stopniowego wkraczania w tę, w tę [strukturę konspiracyjną]. Najpierw ludzie, którzy się tym interesowali, potem ludzie, którzy to organizowali, a potem ludzie, którzy już zapisywali jak żołnierza. Ale jak to było? Bo to było jednocześnie połączone razem z moją walką na temat skończenia szkoły i w tym czasie mniej więcej mój wuj, Edmund Bartłomiejczyk, [przed wojną] prorektor akademii warszawskiej, stwierdził: „Słuchaj, ty jesteś urodzonym rzeźbiarzem”. I wtedy dostałem jakiegoś takiego kopa, bo nic, tylko rzeźbiłem. No pracowałem, pracowałem w czasie okupacji jako technik projektujący maszyny rolnicze. Musiałem to robić dobrze, bo jeszcze dziesięć lat później mnie nagabywano, żebym wrócił do tej pracy.
- Czyli zanim pan wstąpił do organizacji, kończył pan szkołę, jednocześnie pracował i zaczął pan rzeźbić, tak?
Nie, nie, nie. Jak uczyłem się, to nie pracowałem. Moja mama miała mały taki sklepik z… jak określić… z damską, z damską
underwear.
Z damską bielizną, tak, tak.
- Czyli skończył pan szkołę i poszedł do pracy. Gdzie pan pracował?
Najpierw przez jakiś czas pracowałem u byłych inżynierów Cegielskiego. Tak jak wspominałem, projektowałem maszyny rolnicze. Te maszyny rolnicze to były głównie maszyny do wyrywania, do karczowania lasów. W tym czasie właśnie mój wuj powiedział, że powinienem studiować rzeźbę, no i zacząłem interesować się rzeźbą. Na nielegalnych kursach chodziłem na rysunek i tym podobne. No w tym mniej więcej czasie nawiązałem kontakty z podziemiem, no i razem potem przeszliśmy do Powstania.
- Czyli konspirację zaczął pan w czasie studiów na tajnych kompletach, tak?
Słucham?
- Swoją przygodę z konspiracją zaczął pan w czasie studiów na tajnych kompletach, tak?
Tak, to był w zasadzie ostatni rok.
- Który to był rok, kiedy pan…
Oj, trudno mi w tej chwili już powiedzieć.
- A pamięta pan może, czy składał pan wtedy przysięgę?
Nie, nie przypominam sobie żadnej przysięgi, po prostu tylko: „Dobrze, jesteś zarejestrowany w księgach”, tych konspiracyjnych. Co było zabawne, że jak ten mój przyjaciel, który mnie tam wprowadzał, podał moje imię i nazwisko, wzięli to za pseudonim i stąd mój pseudonim i rzeczywiste imię się zgadzają. Tylko to wszystko, to wszystko troszeczkę… Troszeczkę nie potrafię ustawić [tego] w porządku.
- W odpowiednim czasie. Nie przejmujemy się tym.
W każdym razie jakiś rok przed Powstaniem była na politechnice taka fałszywa architektura. Nazywano to Wyższa Szkoła Budowlana, w rzeczywistości to była architektura. Ja tam chodziłem na tę architekturę, pseudoarchitekturę, która dla Niemców podana [była] jako szkoła budowlana. Tam też właśnie [zaczęły się] moje pierwsze kontakty z przyszłym Powstańcami.
- Dobrze. A jeszcze proszę opowiedzieć, jak wyglądała okupacja Warszawy. Co pan zapamiętał? Może jakąś groźną sytuację, która pana spotkała? Może represje, które były ze strony niemieckiej?
No więc cały czas to było przemykanie się, że tak powiem, pomiędzy Niemcami. Nigdy człowiek się nie czuł zupełnie pewien. Kiedyś zrobiona była łapanka i Niemiec stanął przede mną i mówi:
Halt. Ja tak, zupełnie tak jakby nie mnie to dotyczyło, rzeczywiście zatrzymałem się i poszedłem w lewo, między samochodami, i jakoś nikt mnie nie ścigał, tak że dużo było takich wypadków, kiedy było się [blisko niebezpieczeństwa] – minimalny dystans, krótki dystans do wywiezienia do jakiegoś obozu, do Oświęcimia czy jakiegoś tam innego. Tego było dużo, dużo takich wypadków było. Ponieważ ja jestem niezbyt dużego wzrostu, niezbyt rzucający się, może to też wpłynęło na to, że mnie też nie chwycono. Nie wyglądałem na kogoś, kto konspiruje albo kto jest groźny.
- Czy podczas okupacji stracił pan kogoś bliskiego, z rodziny, wśród przyjaciół?
Największy wpływ, najwięcej pamiętam i największą moją tragedią jest mój brat Jurek. Potem w czasie okupacji, w czasie Powstania [miał pseudonim] „Jurosław”. On zginął ostatniego dnia Powstania. Zdawałoby się, jeden z wielu ludzi. Rzecz w tym, że zgodnie z określeniem ówczesnych, współczesnych jemu nauczycieli muzyki był określany jako największy talent polski w muzyce od czasu Paderewskiego. I już tuż przed Powstaniem grał całego Paganiniego. Nie wiem, czy pan zna historię, no to są, to wyżyny, których nikt nie osiąga, tak że to była absolutna pewność, że to będzie światowa, superświatowa sława. No niestety, ostatniego dnia Powstania zginął, niosąc meldunek.
- Do tego jeszcze wrócimy. Zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę przy okupacji. Czy pamięta pan moment, kiedy w Warszawie powstało getto?
Tak, pamiętam dlatego, że miałem kilka koleżanek, które były Żydówkami i wylądowały w getcie. Znaczy, Oleńka, jedna Oleńka, z którą mieliśmy bliższy kontakt, była [sympatią] mojego przyjaciela i nawet byliśmy w getcie złożyć jej wizytę i widziałem ludzi czołgających się, szkielety ludzkie czołgających się z wyciągniętą ręką, żeby cokolwiek dać im. Widziałem ludzi zupełnie w szmatach, które raczej wyglądały na negliż niż ubranie, widziałem ludzi, którzy siedzieli i już tylko czekali, że tak powiem, kiedy śmierć ich chwyci. Ale największe wrażenie to na mnie zrobił czołgający się szkielet, z wystawioną tak ręką i z wystawionymi zębami, których nie mogły wargi już zakrywać, bo było ich za mało. No, wrażenie straszne, straszne wrażenie. Na szczęście wypuścili nas z powrotem, bo byliśmy razem z kolegą, tam była ta jego [sympatia], i wypuścili nas z powrotem.
- Czy udało się uratować tę dziewczynę?
Nie. Nie.
- A pamięta pan moment, kiedy wybucha powstanie w getcie.
Tego nie, nie. Wiem, że się dowiedziałem, z jest powstanie w getcie, ale samego momentu powstania… No, dużo się o tym mówiło. Ale przyznam się, że byłem za bardzo zaabsorbowany konspiracją, już tutaj, polską, tak że żadnych kontaktów nie miałem z gettem.
- To zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę przy konspiracji przed Powstaniem. Jak wyglądało, czy spotykaliście się, czy ćwiczyliście w jakiś sposób?
Spotykaliśmy się, ale nie mogę powiedzieć, żeby to było tak jakoś świetnie zorganizowane, jak czasami się opisuje. Po prostu zbieraliśmy się, przechodziliśmy teorię, jak się kryć, jak się chować. Wszystko to w ogóle było nic niewarte, jak przyszło Powstanie. Raczej można było powiedzieć, że to dobrze, że to nie zaszkodziło. Nie pokazywano nam, jak się obchodzić z pistoletami. I pamiętam, ja byłem bardzo wyćwiczony fizycznie, a nie mogłem [pistoletu] zarepetować, bo prostu nieprawidłowo to robiłem. Potem [tłumaczono, że] a to tak, a to tak się ciągnie. No więc tak, byłem w konspiracji i uczono nas teorii. Wszystkie teorie to były zupełnie błędne, gdy doszło do Powstania Warszawskiego. Wszystko to upadło, bo to wszystko było, jak zachowywać się w wojsku, gdy linia przebiega przez pola, przez lasy czy coś takiego, ale nie w mieście. W mieście to wszystko zupełnie inaczej wyglądało. I szczerze mówiąc, to jak upolowałem tego „tygrysa”… Upolowałem, no bo mój oddział upolował, chociaż strzelał „Mrówka”, nie ja. On zresztą [później] zginął. Gdybym chciał się powołać, powiedzieć, że to ja upolowałem tego „tygrysa”, nikt by nie zaprzeczył, bo przeżyłem, tylko ja z tej grupy przeżyłem.
- Jesteśmy jeszcze przed Powstaniem. Kto był pana bezpośrednim przełożonym?
Moim bezpośrednim przełożonym w „Baszcie” był „Roman”.
Tak. Wprowadził mnie Maciej Szczygliński. Maciek Szczygliński, który był [moim przyjacielem, a znany ludziom w konspiracji]..
- Jest pan człowiekiem sztuki. Posługuje się pan obrazem, rzeźbą. Proszę mi powiedzieć, czy został w pana pamięci jakiś szczególny obraz, jeszcze nie z czasów Powstania, ale z samej okupacji? Coś wyjątkowego? Jakaś sytuacja, która wyjątkowo zapadła panu w pamięć.
Przyznam szczerze, że najbardziej zostało mi w pamięci to, jak polowałem na tego „tygrysa”.
- Ale to jeszcze to jeszcze. Ja pytam o okupację, okres przed Powstaniem.
Przed Powstaniem. Wie pan, że nie. Jakoś potrafiłem udawać, że jestem nikim i nikt mnie nie zaczepiał. Nikt mnie… jako osoba raczej niepozorna, zwłaszcza przy takich wysokich Niemcach wyglądałem bardzo niepozornie, niezbyt dobrze ubrany, ale nie tak, żeby się rzucać w oczy. Tak że nie mam jakichś, nie mam jakichś specjalnych momentów. Pamiętam, jak szedłem kiedyś na kurs rysunku, to było na Nowogrodzkiej. I zaparkował taki
à la dżip, niemiecki samochód, i wyskakuje z niego i Niemiec mówi:
Halt. A ja, tak jakby nie do [mnie] mówił, skręciłem w lewo i między samochodami przeszedłem na drugą stronę. Wpadłem do sklepu jakiegoś, a tam: „Idź pan, niech pan wyjdzie, niech pan wyjdzie”. Poszedłem kilka [kroków dalej], do jakiejś innej bramy. Dlaczego ja nie zatrzymałem się, tylko skręciłem w lewo, dlaczego, jakie ja miałem szczęście, że akurat wtedy samochody przejeżdżały, tak że nie stuknęły mnie, ale też tego Niemca zdezorientowały. Tak że takie momenty pamiętam, ale nie było tak dużo. Ja na ogół raczej unikałem takich jakichś historii bezpośredniej styczności z Niemcami.
- Czy rodzice wiedzieli, że był pan w konspiracji?
Nie.
- Tata nie uczestniczył w konspiracji? Nie był zaangażowany?
Mój ojciec?
Mój ojciec miał wtedy… O Boże, ile on miał lat. No w każdym razie to był starszy pan już.
- Rozumiem. Kiedy pan się dowiedział, że Powstanie ma wybuchnąć?
O, Boże. To jest trudne pytanie. Chyba na parę tygodni przed tym, ale wie pan, że nie potrafię, nie potrafię tego określić.
- To była informacja przekazywana bardziej taką drogą poczty pantoflowej czy to była informacja, którą otrzymał pan od dowódcy?
To było od kolegi, który mnie wciągnął do konspiracji – [Maćka Szczyglińskiego].
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
Więc po prostu dostaliśmy wiadomość, że mamy się stawić do swoich jednostek. Moja jednostka była na Sadybie Czerniaków i po prostu przyjechałem tramwajem. Tramwaj był zupełnie pusty. Nie wiem, może to był ostatni tramwaj, który wtedy jechał, i stawiłem się tam, do tej mojej jednostki. Porucznik „Roman” był dowódcą.
- W jakim to było miejscu? Przy jakiej ulicy?
To było w domku. Jest takie małe Jeziorko Czerniakowskie. To domek, który był prawdopodobnie jednym z pierwszych domków w stosunku do tego Jeziora Czerniakowskiego. On [„Roman”] mieszkał tam z rodziną.
- I jak wyglądały te pierwsze dni Powstania?
Zdezorientowanie. Po prostu nie wiedzieliśmy w zasadzie, co, jak, dlaczego. No, pewnym takim przygotowaniem, żeby mieć wyczucie, kto jest kto… Co jakiś czas były propozycje, kto się zgłasza do ataku, na przykład na podziemie. W podziemiach niemieckich były na Czerniakowie takie bunkry, że mieliśmy atakować te bunkry jako podziemie, to znaczy konspiratorzy mieli atakować te bunkry. Takich propozycji ataków na [stanowiska] niemieckie to było kilka czy kilkanaście. Ja przypuszczam, że to, że dostałem właśnie to zaangażowanie do Panzerschrecka, bo to było pewnego rodzaju wyróżnienie [za ilość zgłoszeń], prawda, broń, która może walczyć…
- Przepraszam jeszcze na chwileczkę. Czy do Powstania szedł pan z bronią? Miał pan broń, zaczynając Powstanie?
Nie, nie miałem. Dopiero podczas Powstania rozdawali nam broń.
Dostałem pistolet maszynowy „Błyskawica”. To była świetna broń do samopoczucia, ale pierwszy raz jak strzeliłem, z lufy się zrobił balonik. No więc oddałem to i za tydzień dostałem z powrotem ta samą „Błyskawicę” tylko odciętą poniżej tego bąbla. Nie miałem okazji strzelać.
- A w którym momencie spotkał się pan twarzą w twarz z Niemcami pierwszy raz?
A pierwszy raz, w cywilu jeszcze.
- Nie, nie, podczas Powstania.
Twarzą w twarz się nie spotkałem. W zasadzie najbliższy kontakt to jak byliśmy w tym pokoiku, prawda, stał przy tej lufie ten niby strzelec wyborowy „Mrówka”, ja jako dowódca stałem z nim i ustawiałem tam tę lufę, bo ona ważyła mniej więcej jakieś czterdzieści kilo, na cegłach. Niemiecka ważyła mniej więcej osiem kilo i strzelało się z ramienia, tak jak ze strzelby. Tutaj musieliśmy ustawić to tak jak jakąś przedwojenną, przedhistoryczną armatę, na cegłach i tam gdzie ja wykombinowałem, że musi przejść czołg niemiecki. No to było jakieś metr powyżej, może pół metra powyżej okna, framugi okiennej, dolnej framugi okiennej, no i szczęśliwie [okno zasłoniliśmy firanką].
- A jak doszło do tej sytuacji? Dlaczego musiał pan strzelać do czołgów? Skąd te czołgi się wzięły w tym miejscu? Proszę opowiedzieć.
Polska linia frontu była mniej więcej na tej wysokości, gdzie ja ustawiałem ten Panzerschreck. Zresztą doszedłem do tego później. Jak się nasze wojska, nasze oddziały zaczęły wycofywać, to ja wynalazłem to miejsce…
- A dlaczego oddziały zaczęły się wycofywać?
Bo był tak silny ostrzał czołgów. W zasadzie co mnie zdziwiło. Bo ja myślałem, że czołg strzela tam, gdzie jest grupa ludzi czy coś, a oni strzelali [nawet] do jednego człowieka. Tak że odległość najlepsza dla Niemców to było tak gdzieś czterysta metrów. Oczywiście upolować czołg z rury, która strzela do osiemdziesięciu metrów, nie było mowy, więc ja postanowiłem…
- Który to był moment Powstania? Kiedy przyszedł atak czołgów na wasze pozycje?
To były pierwsze dni Powstania.
Tak, to były pierwsze dni Powstania. Nie pamiętam, prawdopodobnie tam podają datę w książce, tak [dokładnie] nie pamiętam. Jak już były jakieś czasy… To była kwestia organizowania. Dlaczego na przykład mnie przydzielono do tej „rury”? Ja przypuszczam, że [decydowały] dwie rzeczy: ilość zgłoszeń do akcji, które nie powstały, a po drugie [byłem] po szkole technicznej, więc te dwa czynniki [zdecydowały], że przydzielono mnie do Panzerschrecka. Dano nam na dowódcę oddziału, chyba to był sierżant „Łabędź”. Jak zaczęło się kotłować, Niemcy nas zaatakowali, zaczęli strzelać, to on zamiast zająć się tym, jak polować na te „tygrysy”, to, o, poszedł sobie strzelać do Niemców z okien. Oczywiście wypatrzyli go, poczęstowali kulką i poszedł do szpitala. W ten sposób ja zostałem dowódcą tego oddziału i zacząłem kombinować, w jaki sposób zbliżyć się do Niemców.
- A kto jeszcze z panem był w tym oddziale?
W tym oddziale… Miałem jeszcze siedmiu ludzi, których, przyznam się szczerze, nie pamiętam. Pamiętam tylko tego „Mrówkę” i potem ten, bodajże „Józef”, który był ze mną podczas tego strzelania do czołgu. Jaką on miał broń? Granat. On miał granat, ja miałem tę „Błyskawicę”, która się rozdęła, prawda, no a „Mrówka” miał tę broń, bo jako wyborowy strzelec to on miał strzelać z tej rury, prawda.
- A jak doszło do tej sytuacji? Czy cały oddział był wtedy na pozycjach czy tylko pan?
Wszyscy się wycofali, mniej więcej gdzieś około dwóch kilometrów w stronę Sadyby, a ja przy ulicy Chełmskiej. Mówię: „My musimy zaczekać na czołgi”. Niestety reszta mojego oddziału się wycofała. Potem się tłumaczyli, że oni nie usłyszeli mojego rozkazu sprzecznego z rozkazem dowódcy, prawda. Tak że zostałem ja, potem ten został… nie pamiętam jego pseudonimu, i „Mrówka”. W trójkę zostaliśmy. Jak czekaliśmy na ten czołg, przyleciał do nas Wyczański, później sławny profesor. O Jezus Maria, książek [napisał] ze czterdzieści.
Historyk, tak. Więc Wyczański do nas przyszedł, ale jak już czołgi się zbliżały, to on poleciał zawiadomić „Basztę”. [Oddziały „Baszty” były około trzystu metrów w bok]. Ale zanim doleciał, to dostał kilkanaście postrzałów. Nie pamiętam, może przesadzam, ale w każdym razie nie było części ciała, której mu nie przestrzelono. Tak że wrażenie, że jesteśmy trzysta metrów od naszych oddziałów, w zasadzie było kompletnie błędne. To było nie do przejścia. Tak że byliśmy kompletnie sami, w trójkę. W trójkę. I jak strzeliliśmy w ten czołg, to polecieliśmy na górę, [na trzecie piętro domu], czy by nie dało się ustrzelić jeszcze jednego. Na górę, na strych. Bo na strychu była dziura, to było takie maleńkie okienko. Ale szybko zobaczyli, że my się kręcimy tam na górze i buch, zrobili z tego dużą dziurę. No ale już strzelać to nie było mowy, żeby ustrzelić jeszcze jeden czołg.
- To było bardzo trudne zadanie, bo wymagało stalowych nerwów. Trzeba było wyczekać, aż podejdą jednostki niemieckie. Proszę opowiedzieć o tym. Mówię jeszcze o tym pierwszym strzale, pierwszym czołgu.
Więc to było rzeczywiście kwestia… Kłóciliśmy się z „Mrówką”, kto ma strzelać, bo każdy z nas bał się, że nie trafi. Koniec końców on był, to był jego obowiązek, bo jego dano jako wyborowego strzelca. Ja ustawiłem tą lufę i stałem obok, jakieś dwa kroki, a on strzelał. Jak on strzelił, to myślał, że w niego czołg strzelił, bo to napęd rakietowy, wybuch był na dwie strony. I patrzę, a on leci. Złapałem za tą rurę, złapałem i też uciekłem [do sąsiedniego pokoju. Twarze niemieckich żołnierzy mogłem sobie obejrzeć przez okno [zasłonięte pół przezroczystą firanką].
- Jak próbowaliście drugi raz strzelić do czołgu i do was zaczęto strzelać…
Chcieliśmy, ale nie dało się ustawić. Po prostu Niemcy dobrze obserwowali wtedy budynek.
- Czy ktoś był wtedy ranny, podczas tej akcji?
Nie.
- Dokąd potem się wycofaliście?
Jak Niemcy cofnęli się, nie wiem, kilkadziesiąt, może trochę więcej, jakieś, do pięćdziesięciu metrów od [naszej grupki], no i wtedy, prawda, o Boże, kiedy myśmy nawiązali kontakt [z naszymi oddziałami].
- A co się stało z tym czołgiem, w który udało się trafić?
On dostał w gąsienicę i oni próbowali go uruchomić. Zdecydowali się, że to się nie da, i go podpalili. [Wrak później odciągnęli].
- I teraz wracamy. To pan odszukał jednostki powstańcze czy pana ktoś znalazł?
Po prostu… o psiakość, jak to było…. Ja myślę, że myśmy nawiązali kontakt, ale kto z nas zawiadomił… Chyba ten dodatkowy żołnierz, który był z nami.
- Ale cały czas byliście tam na miejscu czy się przemieszczaliście?
Przez jakiś czas byliśmy tam, bo nasze oddziały zobaczyły, że Niemcy się wycofali, więc nasze oddziały… O, i tu dostaliśmy kontakt od naszej grupy. Nie my, tylko ktoś odważny podszedł [do budynku, w którym byliśmy] i zobaczył, co to się stało, że jeden czołg [zniknął. Podpalili go a później wrak odciągnęli].
- Co dalej się działo na Czerniakowie? Czy Niemcy dalej atakowali wasze pozycje? Czy musieliście się wycofać później? Jak wyglądała potem sytuacja?
Sytuacja przez jakiś czas się ustabilizowała, z tym że nasze oddziały weszły z powrotem na tą ulicę Chełmską i potem próbowaliśmy atakować oddziały [niemieckie], które były bliżej Śródmieścia, […]. No, to były zresztą najbardziej tragiczne momenty, które widziałem, bo z jednej strony po prostu kompletnie zrozumienia ze strony naszych oddziałów, jak walczyć w mieście. Postępowali tak, jakby to było, jak miały się rzeczy według książek, jak atakować nieprzyjaciela i tak dalej, i tak dalej, a to było wszystko dobre na pole, ale nie na miasto. Na miasto większość dowództwa była zupełnie zdezorientowana, zupełnie nie mieli jakiegokolwiek konceptu na to, jak walczyć w mieście, a Niemcy na ogół zatrzymywali się jakieś kilkaset metrów i walili ich czołgami aż do rezultatu. Wtedy my byliśmy bezbronni, bo broń długa była raczej rzadkością. Niedużo ludzi miało karabiny. Poza tym cała sprawa – jeżeli jest się z nieprzyjacielem dużo lepiej uzbrojonym niż ja, to muszę się przede wszystkim kryć. Jeżeli oddasz strzał, nie oddawaj strzału drugi raz z tego samego miejsca, musisz zmienić [miejsce], cały czas. Ja dopiero później doszedłem do tego wniosku. Jeszcze potem strzelałem, dużo strzelałem już na Chełmskiej. Niemcy atakowali nasz budynek i niestety miałem… Nie chcę już komentować tego gentlemana, który chodził wspaniale ubrany w wojskowe ubranie – nie wiem, gdzie to on dostał – wojskowe, polskiego oficera, i rozkazywał. [Nie podchodził do okien, nie wiedział co można, a czego niemożna zrobić]. Ja ranny jestem przez to, przez jego [rozkaz], że kazał mi [zostać] w tym miejscu, że musiałem dostać w łeb. Jestem i tak szczęśliwy, że przeżyłem.
- A kiedy pan został ranny?
Zostałem ranny, jak na linię domów przy ulicy chyba Chełmskiej był atak czołgowy, prawda. No i tam miedzy innymi byli [piesi] Niemcy, ale w zasadzie główną robotę to robiły czołgi. I oni strzelali, i czołg wystrzelił dziurę w jednym z domów i był na jakieś trzysta, czterysta metrów, więc strzelanie [z rury nie miało sensu]. I ten oficer kazał mi ustawić moją broń i strzelać w kierunku… Kiedy ona niesie tylko osiemdziesiąt [metrów]! Osiemdziesiąt metrów, przepraszam, osiemdziesiąt metrów. No niestety, trzy razy strzelałem i oczywiście Panu Bogu w okno. Oficer kazał, ja musiałem strzelać, prawda.
Ja dostałem ranę tutaj. I tak szczęśliwie. Sprawa wyglądała tak, że czołg ustawiony jest i […] nie widzę lufy, tylko oczko, to znaczy, że to jest we mnie. I ja mówię do oficera, że nie można tutaj, bo on przecież w to tu będzie strzelał. „Ja rozkazuję! Ja tutaj…”, wyciąga pistolet. Co z takim facetem robić? Musiałem. Poszedłem i nawet nie dotknąłem tej rury. Drugi żołnierz miał niby mnie asystować, nie wiem, po co ten biedak mi asystował. Z niego nic nie zostało. Czołg strzelił i wszystko wyładowało się w tym moim koledze, który prowadził mnie do tego, do tego [miejsca, gdzie] niby miałem oddać strzał. Ja się, prawda, wytoczyłem. Ale dlaczego? I to trzy razy tak samo było mniej więcej, z małymi niuansami. Trzy razy. Za trzecim razem ja dostałem tutaj postrzał i w ogóle próbowałem strzelać, ale już nie mogłem strzelać z tego, [bo łokieć był zablokowany]. Umawialiśmy się z „Mrówką” tak że to kosztowało jednak troszeczkę nerwów, to że co drugi dzień będziemy [się zmieniać]. Jeden dzień on strzela, drugiego dnia ja strzelam.
- Czy trafił pan na jakiś punkt sanitarny? Trafił pan do szpitala?
No właśnie, właśnie jak był ten strzał, który rozładował się w moim koledze, który mi pokazywał, gdzie ja mam strzelać według tego rozkazu tego porucznika, to ja dostałem [w łokieć]. On [kolega] został rozerwany na kawałki, a ja dostałem jedną małą „pestkę” w łokieć. Ale ta mała „pestka” unieruchomiła mi rękę. No i jeszcze półtora dnia czy dwa dni biegałem razem z innymi i myślałem, że to jakoś się rozrusza, ale w pewnej chwili wydają mi rozkaz, a ja patrzę tak jak głupawy, z głupawą miną (tak jak sobie teraz to wyobrażam, tak jak to było, tak jak analizowałem potem, jak to było), dowódca mi coś mówi, a ja mówię: „No tak, a tak…”, ale tak bez sensu odpowiadam. Okazuje się, że ja mówię, no że łokieć mnie boli, ręka napuchła. Poszedłem, czterdzieści dwa stopnie miałem. Nie wiem, czterdzieści stopni z czymś tam było. Było po prostu zapalenie stawów. No niestety, to wycofało mnie z obiegu.
- Kiedy to było, w którym momencie? Czy to był koniec sierpnia, początek września?
To był jakiś tydzień przed końcem Powstania.
Tak.
- Dobrze. I rozumiem, że już do końca spędził pan ten czas w szpitalu?
No tak. Przyleciał do mnie ten mój brat Jurek i mówi: „Słuchaj, Powstanie tutaj upada. Czy chcesz razem ze mną iść do Śródmieścia, bo ja idę. Meldunki mam nieść”. Nikt się nie zgodził nieść meldunki teraz, przez te kanały. On, on się zgodził, że on przeniesie. Mówi: „Słuchaj, czy myślisz, że lepiej zostać tutaj w niewoli, czy jeszcze spróbować?”. Ja mówię: „Ja pójdę z tobą do Śródmieścia, nie wierzę Niemcom”. No i jak biegliśmy do wejścia do kanału, on [szedł] z tym meldunkiem, musiał wejść, wbiec do takiego domu, gdzie się wchodzi do kanałów. I czołg podnosi [lufę]. Ja mówię: „Skaczmy w bok, bo zaraz będzie strzelał”. – „Nie, do następnej bramy” – i to były jego ostatnie słowa. Ja podbiegłem, przewróciłem go. Patrzę, linia przez kręgosłup, oczy szeroko otwarte, koniec. Koniec z człowiekiem, który miał nam dać największą sławę od czasu Paderewskiego.
- To może teraz troszeczkę zmieńmy temat. Czy był jakiś moment szczęśliwy podczas Powstania? Czy spotykaliście się wieczorem, rozmawialiście z kolegami? Czy był taki moment wytchnienia?
Nie. Nie było. No może [inni] mieli jakieś, ale ja nie.
- Czy uczestniczył pan w jakiejś mszy podczas Powstania?
Nie.
- Czy jakaś prasa dochodziła, typu „Biuletyn Informacyjny”?
Nie.
Nie, nic takiego sobie nie przypominam. Może i były, ale widocznie nie docierały aż tak nisko.
Przyznam się szczerze, że to mnie nie bardzo interesowało. Były jakieś zupki nie zupki, coś takiego. Nie było tak tragicznie. No tam szukać smakołyków oczywiście nie było [po co]. No było jakieś takie… Z jedzeniem nie było źle, przynajmniej w tych oddziałach, w których ja byłem.
- Dobrze, to teraz przejdźmy dalej. Zginął pana brat, właściwie na pana rękach. Co pan zrobił dalej? Czy pan poszedł do Śródmieścia?
Nie. Przyznam się szczerze, że po śmierci brata przestałem reagować na cokolwiek, tylko po prostu byłem osobą, którą przesuwano. Nic z jego ciałem nie mogłem zrobić, bo byłem… nie miałem ręki, ręce w porządku, pomijając już to, że ten czołg stał naprzeciwko. Wątpię, żeby pozwolił, żeby nawet coś robić, więc… I przyznam się, że śmierć brata kompletnie mnie załamała, kompletnie mnie załamała, zwłaszcza że w ogóle ci miłośnicy [muzyki], muzycy, uważają naszą rodzinę czy w tym czasie uważali za kryminalistów za to, że w ogóle puściliśmy brata do Powstania. Dwóch miłośników, którzy chcieli go wywieść na wieś, żeby nie brał udziału. Mówią: „Mickiewicz był w ten sposób ocalony, Chopin był w ten sposób ocalony, on, on da nam więcej, niż cokolwiek innego”. Prawdopodobnie mieli słuszność. Jeżeli siedemnastoletni chłopak gra całego Paganiniego, to czego nie osiągają nawet największe sławy…
- Upada Powstanie. Co się z panem dzieje?
Bierny, kompletnie bierny, nie reagujący nawet na cokolwiek. Po prostu byłem przesuwany z miejsca na miejsce.
- Poszedł pan z innymi do niewoli, tak?
Tak.
- Dokąd poszli? Gdzie was przetransportowano? Jak wyglądała wasza droga do niewoli?
Byliśmy w tych… Boże, jak myśmy jechali? To, w pociągach, w pociągach, ale jak to było wszystko, to nie pamiętam. Przyznam się szczerze, że od momentu śmierci brata byłem zupełnie wyłączony.
Altengrabow. Byłem tam osiem miesięcy, do końca, do zakończenia wojny.
- Czy dalej był pan w takiej apatii, czy odżył pan troszeczkę w obozie? Czy otrząsnął pan się po śmierci brata w obozie?
Ja do dzisiejszego dnia [to przeżywam]. […]
- Wróćmy na chwileczkę teraz do obozu. Jesteśmy w obozie jenieckim, po Powstaniu. Co się tam dzieje w tym obozie?
W tym obozie…
- Na pewno była jedna wigilia.
Ze względu na to, że miałem rękę niefunkcjonalną, przeznaczono mnie do miejsca, gdzie się nie pracuje, tylko po prostu dostaje się tę pajdkę chleba raz na dzień, jedną zupę raz na dzień i się nic nie robi, nic się nie robi. Ponieważ ja zawsze miałem skłonność do robienia jakichś tam ręcznych rzeczy, dla własnej rozrywki robiłem orzełki na czapki kolegów, no to dostawałem za to z wdzięczności pół papierosa czy parę papierosów. Pół papierosa to była duża suma [można było kupić porcję chleba]. Duża suma, no to rozdzielałem. Była nas taka grupka składająca się z trzech osób, więc zawsze, prawda, jak ktoś dostał jedną czwarta czy jedną trzecią dodatkowej pajdki chleba, coś takiego [to miało znaczenie]. A można było kombinować z tymi, którzy pracowali w biurze. Oni dostawali dodatkowe takie racje jak dla tych, którzy zajmują się czymś dla obozu. To Niemcy płacili te dodatkowe [porcje], więc oni przychodzili do mnie: „To orzełek, zrób mi orzełka na czapkę”. To ręka taka niezręczna, ale coś tam wystukać, wyciąć potrafiłem i zawsze jakieś coś zrobiłem, to miałem jakieś dodatkowe wpływy. Te wpływy trudno nazwać zarobkiem, ale dla grupy, która [składała się] z trzech osób – bo były nas trzy osoby, tak razem trzymaliśmy się, razem, i co ktoś wykombinował, to się dzielił z resztą – to co ja dostarczałem do grupy, to przekraczało prawdopodobnie trzykrotnie, co wszyscy inni razem robili dla tej grupy, ale w każdym razie żyło nam się, że tak powiem, [w sensie] koleżeństwa, bardzo dobrze.
- Zapadł panu jakiś wyjątkowy moment z obozu? Może Wigilia, może jakieś wydarzenie, które było…
No jeżeli chodzi o wydarzenie, to nie było żadnych wydarzeń. Największym wydarzeniem było, jak… Nie pamiętam, jak to było, że ja zarobiłem większą ilość papierosów, większą ilość papierosów i za to kupiliśmy kurczaka. I gotowaliśmy tego kurczaka na zewnątrz obozu, na takiej jakiejś maszynce, która tam się kręciła, i pół obozu siedziało i się patrzyło: „Kurczaka sobie gotują!” – no ale to było największe wydarzenie.
- Potem przychodzi wyzwolenie. Jak to wyzwolenie z obozu wyglądało w pana przypadku?
No więc jeszcze Rosjanie nie wkroczyli, jak już Niemcy zostali rozbrojeni. Bardzo szczęśliwi byli, że mieli komu oddać [obóz], no i oczywiście grupa Powstańców postanowiła zrobić powstanie. No ale jakoś to zostało wytłumaczone, że to nie ma sensu, i jakoś nie przeprowadzali nas do Polski Ludowej z bronią, tylko bez broni.
- Czyli Rosjanie pana wyzwolili?
Tak.
- Jak to wyglądało? Proszę opisać.
Właśnie w ogóle nie wyglądało. Dowiedzieliśmy się, że obóz już jest pod władzą rosyjską i możemy, kto chce, wychodzić. Potem na piechotkę, a czasami zdarzyło się, że przejechało się czymś kawałeczek, na piechotkę do Polski.
- I gdzie pan wylądował w Polsce?
Wie pan, że zupełnie nie pamiętam. Znaczy w zasadzie chyba w Polsce zgłosiłem się na jakieś takie… no, wojskowy posterunek czy coś takiego. Wsadzili mnie w samochód, w pociąg i przyjechałem do Warszawy.
- I jak pan zastał Warszawę? Co pan zobaczył?
No proszę pana, było miasto, nie ma miasta, prawda.
- Proszę opisać, jak to wyglądało. Pierwszy obraz, który pan zobaczył.
Smutny, smutny zobaczyłem. No po prostu przekonanie, że to są ruiny. Nawet nie wiem, nie przyszło mi do głowy, że nie odbudujemy. Nawet nie przyszło mi to do głowy. Mieliśmy szczęście o tyle, że nasza kamienica byłą pół rozwalana, a połowa została.
No, zastałem właśnie… Przepraszam, przepraszam, ja wróciłem do Kielc, gdzie była rodzina, i z Kielc przenieśliśmy się do Warszawy, o.
Z cała rodziną, tak.
- To znaczy z kim dokładnie?
To znaczy moja siostra, mama i mój ojciec. Jeżeli zna pan moją siostrę, to chyba to mówi samo za siebie, ona potrafiła wszystko zrobić, wszystko zorganizować, wszystkiego się dowiedzieć i w zasadzie była taka promotorką całego [naszego działania]. Mój ojciec reperował zegarki i w ten sposób [nas] utrzymywał.
- Gdzie wtedy mieszkaliście?
W Kielcach.
- Ale potem, jak wróciliście całą rodziną do Warszawy?
To do domu od razu, w którym mieszkaliśmy przed Powstaniem.
- Czyli w którym to było roku, kiedy wrócił pan do Warszawy z rodziną?
Trzeba dodać mniej więcej półtora roku od mojego przybycia. Chyba tak. A może trochę mniej.
- Czyli czterdziesty szósty, czterdziesty siódmy rok?
Tak, tak.
- I jak wyglądała organizacja życia w Warszawie? Czym się pan wtedy zajął?
Wiec mama, ponieważ my mieliśmy sklep przed wybuchem Powstania, została namówiona przez swoją kuzynkę, żeby handlować porcelaną. To był bardzo zły pomysł, no ale w każdym razie zaczęliśmy. Nie wiem, skąd się pierwsze pieniądze znalazły, czy na kredyt, czy jakoś tam, ale w każdym razie zaczęliśmy handlować szkłem i porcelaną. I oczywiście to było wbrew temu, co sobie wyobrażało państwo, no ale było w porządku. Ojciec od razu dostał jakąś tam pracę, jakiejś tam firmy, która robiła narzędzia rolnicze czy coś takiego. No, mnie też proponowano tam pracę. Jak panu wspomniałem, ja skończyłem liceum kolejowe, to takie liceum techniczne, no i jak w czasie okupacji pracowałem mniej więcej pół roku, może rok [jako projektant maszyn], w firmie robiącej narzędzia rolnicze, byli bardzo ze mnie zadowoleni, tak że nawet proponowali mi, jak panu wspomniałem dziesięć lat później: „A może byś popracował u nas?”.
- To czym się pan wtedy zajął?
Wie pan co, zupełnie, zupełnie nie przypominam sobie. Dużo było obijania się po prostu, szukania kontaktów… [Pomagałem mamie w dostawach towarów do sklepu].
- A pierwszy kontakt ze sztuką pan…
Właśnie o tym myślę, ale wie pan, że zupełnie nie przypominam sobie szczegółów. No akademia, o, architektura była pierwsza. Więc poszedłem na architekturę, no i oczywiście jak uczyłem się, to w zasadzie już wystarczało. Mojej mamie przynosiłem na plecach fajans do sprzedawania rzeczy, a poza tym to już pochłonęła mnie szkoła.
- Kończy pan architekturę i co dalej?
Nie, nie skończyłem architektury, bo zacząłem jednocześnie chodzić do akademii i okazało się, że akademia jest wystarczająco wyczerpująca, [więc chodziłem] tylko na akademii, zwłaszcza że pomagałem mojej mamie, przynosząc towar i tak dalej.
- Na jakim wydziale był pan na akademii?
Na akademii rzeźba.
- I skończył pan rzeźbę na akademii?
Skończyłem rzeźbę na akademii, tak.
- W którym roku pan obronił dyplom?
Hmm, zupełnie nie pamiętam. Zupełnie nie pamiętam, zwłaszcza że przez jakiś czas miałem niemożliwość pracy ze względu na rękę, miałem operację tej reki. No, trochę to poprawiło całą sprawę. Operację robił doktór Manteuffel, który był bardzo znaną osobą. Co prawda on był od innych spraw, ale ze względu na to, że jego brat był asystentem mojego wuja, on zrobił dla mnie tak grzecznościowo tę rękę.
- Kiedy zaczyna pan tworzyć i kiedy jest to docenione?
Wie pan, zupełnie, zupełnie te rzeczy zagubione są…
Pierwsza wystawa… No, mogę tylko tyle powiedzieć, że jednak od samego początku byłem uważany, postrzegany jako jeden z tych lepszych. Lepszych czy najlepszych, to zależało od stopnia przyjaźni.
- Czyli już na studiach był pan znany z tego, co robi?
No bo ja wiem… No więc to było stałe porównywanie siebie z innymi, prawda. Sigalin, ówczesny władca Warszawy, że tak powiem, w odbudowie, postanowił zrobić konkurs na otoczenie Pałacu Kultury i Nauki. Tam miały być olbrzymie fontanny, największe w Europie fontanny, no i rzeźby do tych fontann. Do tego konkursu zostali [wybrani] najlepsi studenci akademii warszawskiej. Jędrasiak był w jednej grupie, był przewodniczącym tej grupy. Przewodniczącym drugiej grupy był chyba Jarnuksiewicz, nie pamiętam już, jakaś osoba, która chyba już… Nie, nie, nie, to chyba ktoś inny był. No to była bardzo dla mnie znacząca historia, dlatego że zaczęliśmy robić szkice i ten mój kolega, który organizował tą moją grupę, powiedział, że będziemy robili trzy projekty: „Zbyszek Malaszewski, ja i ty, każdy zrobi jeden projekt. I w ten sposób będziemy możliwość pokonania tej drugiej grupy”, która została… Tak, tylko druga grupa została. No, okazało się, że ten mój projekt zachwycił Sigalina do tego stopnia, że w ogóle nie chciał dyskutować nikogo innego. Głupi dowcip przestrzenny. Po prostu wszyscy robili tak bardzo tradycyjnie te rzeczy, a ja pozwoliłem sobie na fantazję i tego rodzaju rozwiązanie fontann zobaczyłem chyba dopiero trzydzieści lat później, w Ameryce. To było po prostu nie sikanie, że wszystko równo, tylko zabawa przestrzenna. No i zostałem ulubionym rzeźbiarzem Sigalina. Niestety, zanim skończyłem akademię, Sigalin się zmienił z kimś innym, wszystkie te prace upadły, nie zostały rozwiązane.
- A jak to było, że pan zaangażował się we wzornictwo przemysłowe?
O tutaj to mogę…. Jeden z tych moich kolegów, którzy razem ze mną pracowali nad tymi fontannami, Jędrasiak (bardzo zdolny człowiek, troszeczkę starszy od reszty z grupy), dostał pracę w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego i tam powiedzieli, że oni chętnie by widzieli jeszcze jedną osobę, który by projektowała małe figurki porcelanowe. Ja wtedy przymierałem głodem, z dwojgiem dzieci, no więc wziąłem to tak jak wybawienie. I rzeczywiście to było wybawienie. No ale po… w zasadzie Jędrasiak i ja żyliśmy bardzo zgodnie i dzielimy się, że tak powiem, potem jeszcze dobrano innych ludzi. Byliśmy tą czołówką, powiedzmy. I on szanował mnie, ja szanowałem jego i było wszystko dobrze. No niestety, w pewnym momencie ja zrobiłem [dwa komplety do kawy. Za jeden z nich otrzymałem pierwszą nagrodę na wystawie w Paryżu] i w ten sposób, niechcący, wyszedłem na czoło tej całej grupy. Jak wyszedłem na czoło tej grupy, to oczywiście poczuła się bardzo obrażona jedna pani, która była sympatią tego mojego kolegi. No i stały się kwasy i kwasy, i tak dalej, no bo ja, chcąc czy nie chcąc, byłem na pierwszym planie. A naprawdę nie chciałem być na pierwszym planie przed Jędrasiakiem, bo go bardzo szanowałem i uważam za świetnego rzeźbiarza. Jego rzeczy zresztą są robione jeszcze w Ćmielowie. No a dalszy ciąg to już pan wie, prawda?
- Nie, nie, proszę nam to opowiedzieć.
Dalszy ciąg, no to właśnie przyjechała taka pani Vanderbilt, zwiedzająca Związek Radziecki, a w Polsce postanowiła wpaść do Instytutu Wzornictwa Przemysłowego. Jak zobaczyła moje projekty, dała mi wizytówkę, mówiąc: „Gdyby się zdarzyło, że pan byłby w Stanach Zjednoczonych, to niech pan zajrzy do mojego biura”. Nic nie wygląda, tylko jakby babka mi proponowała jakąś interesującą rzecz. Jak się tutaj wydostać? Wynalazłem rodzinę, która mieszkała w Stanach Zjednoczonych, i ci mnie zaprosili do siebie. Jak przyjechałem tutaj, no nie pamiętam, jak to dokładnie wyglądało w dniach i tak dalej, ale poszedłem do tej pani Vanderbilt i ona mówi tak: „Ja mam tutaj takiego profesora w Bridgeport, który poszukuje nauczyciela do form trójwymiarowych. Czy by pan się interesował?”. No, przepraszam bardzo, ale proponować komuś samo niebo i co, on odrzuci to? Powiedziałem, że no oczywiście, więc w krótkim czasie, w najkrótszym czasie, jaki może być, już miałem zatwierdzoną pracę na uniwersytecie Bridgeport. Było kwestia tylko jeszcze, jak przeżyć te pierwsze pół roku. No, trzeba coś zrobić z rzemiosłem. Znalazłem parę kamyków na pobrzeżu i dorobiłem do tego ze starego zbiornika klozetowego takie miedziane blaszki i [były z tego śliczne małe rzeźby sów]. Z miejsca chwyciło to jako bestseller. Ile zrobiłem, tyle sprzedałem. Szło coraz lepiej, coraz gorzej szło tam z tą moją rodziną, [u której mieszkałem], ale jak tylko dostałem te posadę, to wyprowadziłem się tutaj, do Connecticut, i teraz było problemem tylko ściągnięcie rodziny.
- Bo rozumiem, że zostawił pan w kraju żonę i dwoje dzieci.
Tak. No niestety… Jak już doszedłem do tego momentu, że mogłem ściągnąć, nie pamiętam jak, szczegółów, dlaczego nie od razu, to jakieś administracyjne historie. Zanim ja mogłem ją zaprosić, zanim ona dostała pozwolenie i tak dalej, wreszcie jak już to wszystko było możliwe, napisała do mnie, że niestety ona chce zostać w Polsce. No, powiedziałem: „Przyślij dzieci”. Przysłała dwie dziewczyny, zbuntowane przez koleżanki. „A, pojedziesz do samego ojca, będziesz mu gotowała, będziesz za służącą, a tego …”, o Boże. No ale jakoś zaczęło się normować i okazało się, że ta moja starsza córka ma jakiś, nie wiadomo jaki, zmysł do interesu i jakiś trudny do wytłumaczenia talent. Zaczęła pracować w jakiejś fabryce elektronicznej, składając te elementy, ale po paru miesiącach już poprawiała inżynierów, jak to zrobić. Została kierowniczką tego działu obsługi czy jak to tam. I zaczęła robić biznes. Kupować domy, sprzedawać domy, kupować dom, sprzedawać domy. Może ja nie powinienem tego wszystkiego już opowiadać, ale w każdym razie zaczęło się jej zupełnie znośnie powodzić. No niestety z młodszą córką… Miała zdolności plastyczne, ale niestety zmarła przedwcześnie.
- Wróćmy jeszcze przez chwilę do momentu, kiedy pan przyjechał do Stanów. W którym to było roku?
O, Boże, cyfry. Sześćdziesiąty [szósty] rok chyba.
- W jaki sposób pan się dostał do Ameryki. Przypłynął pan czy przyleciał.
Przypłynąłem.
Tydzień. Chyba tydzień.
- Zapamiętał pan tę podróż?
Żadnego efektu.
- Jakie były pana pierwsze wrażenie, jak pan wyszedł w porcie? Przyjechał pan z kraju zupełnie innego niż Ameryka.
No, zabrała mnie rodzina, która żyła w bardzo skromnym miejscu w Jersey City, no i tam byłem pierwsze parę miesięcy. Wkrótce, tak jak panu opowiadałem, dostałem tę pracę. Właściwie dostałem od razu, tylko kwestia była dotrzymania do okresu, kiedy zaczyna się nowy semestr. Jak nowy semestr się zaczął, to po miesiącu studenci zrobili bunt. Nie rozumieją, co Tomaszewski mówi. To wtedy jeden wykład prowadził mi, pomógł mi prowadzić ten szef, który tłumaczył mój angielski na dobry angielski, i okazało się, że na koniec semestru – szef mi zrobił [scenę] zazdrości – nic, tylko wszyscy chwalą Tomaszewskiego. Wszyscy studenci. No ale to jakoś pogodziliśmy i potem już miałem bardzo dobre stosunki, zwłaszcza ze studentami.
- Jak długo pracował pan na uniwersytecie?
Dwadzieścia pięć lat.
- Miał pan jakichś wybitnych studentów?
Jak powiedzieć, jak mi szło, to [jest] trudne do określenia. W każdym razie kiedyś jechałem windą na zebranie designerów i taki facet się na mnie przygląda i mówi: „Czy ty jesteś Tomaszewski?” Ja mówię: „Tak”. – „Bo o tobie mówią, że ty jesteś najlepszy na wschodzie Stanów”. Miłe, ale czy to prawdziwe, nie wiem.
- Czy miał pan jakichś studentów sławnych, którzy się wybili.
Dużo. [Joseph Viamonte, Arthur Landi, John Sgalia].
- Czy kogoś wyjątkowego pan zapamiętał?
No, najmilszy to ten, który mi przysłał list z podziękowaniem, jak dowiedział się, że pani [Rij] gromadzi wiadomości o mnie. To nie tylko, że… On mieszka tam gdzieś daleko w Stanach Zjednoczonych, przysłał mi list, który mogę panu dać do przeczytania.
- Czy miał pan potem kontakty z panią Vanderbilt?
Nie. Nie. To znaczy ja rok później potem przyniosłem kwiaty czy coś tam, jeszcze raz podziękowałem i czułem, że ona uważa, że to już jest wszystko, czego ona spodziewa się po mnie. No i potem już się nie spotkaliśmy z nią. Natomiast dostałem jednego patrona, pan Marston, młody, przedsiębiorczy mężczyzna, który był od
public relations. I on wziął mnie pod skrzydła swoje na jakieś… Ile, ile, Krysiu, opiekował się mną Marston? No nie wiem, ale gdzieś około pięciu lat, pięciu lat i w zasadzie wniósł mnie już prawie na szczyty społeczeństwa amerykańskiego. Gdyby nie to, że pewnego dnia zaprosił mnie do swojego biura i powiedział: „Lubek, słuchaj, ja nie mogę się tobą zajmować już dłużej, bo mój biznes się tak rozrósł, że po prostu nie mam czasu”. I ja siadłem sobie po prostu na pupci i klepałem swoje rzeczy, zawoziłem swoje rzeźby, a
public relations mnie nie interesowało – hańba w tym kraju. Hańba w tym kraju. I zdawałoby się, że już wszystko się skończyło, kiedy teraz zaczyna nagle, nie wiem dlaczego, iść z powrotem.
- To jeszcze mam jedno ostatnie do pana. Czy miał pan kontakt z Polską w tym czasie? Jak pan odbierał Polskę w tym czasie, to co się działo?
No więc po pewnym czasie, kiedy to było, z dziesięć lat temu, może trochę więcej, napisał do mnie pan Spała z Ćmielowa, czy nie zaprojektowałbym dla niego figurek. I te figurki, które tu stoją na pianinie, to już są zaprojektowane w Stanach, a robione w Polsce. […]
- Dobrze, jeszcze jedno. Czy odwiedził pan Polskę? Kiedy pan odwiedził Polskę?
Kiedy ja byłem w Polsce?
- Kiedy pan pierwszy raz przyjechał do Polski, odkąd pan wyjechał do Stanów?
O Boże, nie pamiętam. Zupełnie nie pamiętam. [Byłem na pogrzebie mamy w 1979 roku, z wizytą u rodziny żony w 1977 roku. Na wakacjach całą rodziną w latach osiemdziesiątych].
- Czy to była już wolna Polska?
Krysia może mnie wysyłała, to pamięta. Nie, nie pamiętam zupełnie. No tak, zupełnie nie pamiętam tego wszystkiego, zupełnie.
- Musiał pan mieć jakieś wrażenie. Przyjechał pan po długim pobycie ze Stanów, które wyglądają zupełnie inaczej, trafia pan do Polski, jeszcze komunistycznej Polski. Jest to 1979 rok. Jakie wrażenie miał pan po przybyciu.
Przyjemne uczucie bycia u siebie. I to w zasadzie dominowało nad wszystkim innym. No oczywiście, że to wszystko mi się tak gubi.
- Bo następny raz pan przyjechał, ale już do wolnej Polski. Już był pan w latach dziewięćdziesiątych. I chciałem zapytać, jak pan widzi tę różnicę. Bo najpierw pan odwiedza jeszcze komunistyczną Polskę, a potem pan ją widzi w zupełnie innym świetle.
No więc, nie wiem, ale jak przyjechałem do Polski już wyzwolonej, że tak powiem, no to nieprawdopodobne uczucie, że jestem nareszcie w kraju, który w takiej sytuacji powinien być od samego początku. Ogromne wrażenie, bardzo pozytywne.
- Czy w jakiś sposób potem ta wolna Polska pana doceniła? Czy doceniła pana sztukę? Czy potem wystawiał pan w Polsce?
No więc miałem wystawę w Pałacu Staszica [w 2002 roku] i wystawa była w moim pojęciu bardzo udana i niestety moja rodzina nie należy… nie należy… Proszę tego nie brać pod uwagę, ale przyszedł jakiś jegomość i chciał kupić obraz, jeden z tych obrazów. Dwadzieścia cztery obrazy były na temat Powstania Warszawskiego. Chciał kupić jeden obraz. Siostra mówi, siostra tam dyżurowała: „No ja nie mogę, bo to jest cała seria, musi razem iść”. – „ No to ja kupuję wszystko”. – „Co? Wszystko? To ja bym nie miała wystawy”. Odpaliła faceta. Facet mógł mnie popchnąć od razu o dziesięć lat w rozwoju. Ale to jest Jadwiga.
- Proszę opowiedzieć o siostrze. Siostra też brał udział w Powstaniu.
Siostra brała udział w Powstaniu, no i co tu gadać. Siostra była dużo dzielniejsza niż ja. Siostra może opowiadać i ja opowiadać, a ja to nic tylko z tą rurą chodziłem i czekałem, aż mi się coś podwinie pod strzał.
Jadwiga Podrygałło.
- To jeszcze mam jedno pytanie do pana. Gdzie jest pana dom?
Gdzie jest mój dom? Niestety już tutaj. Przyznam się szczerze, że gdybym miał dostateczną ilość pieniędzy, to bym jakiś domek w Polsce miał. Chętnie bym miał tam, żeby, powiedzmy, przyjeżdżać albo na wakacje tam, albo na wakacje tu.
- Dobrze się pan czuje w Polsce, jak pan przyjeżdża?
Jak się czuję?
Czuje się nareszcie u siebie. No nie ulega wątpliwości, że powiązania z krajem stanowią bardzo ważną cechę. Tutaj na przykład pismo, te wychodzące po polsku – połowę z tego czytam, a połowę nie, ale jak parę dni nie przychodzi, to czuję . Musi być po polsku.
- Czyli trochę pan stoi w takim rozdarciu emocjonalnym pomiędzy Stanami a Polską?
No co tu gadać. Jak się czterdzieści lat jest w Polsce, to już w zasadzie ma się ukształtowany charakter i w zasadzie przyjaciele to są przyjaciele Polacy. Mam sporo znajomych, tak jak ten Marston, dosłownie poświęcających się dla mnie, ale to nie jest to, co ma na przykład Janusz Skowron, którego pan chyba zna. No to jest rzeczywiście przyjaciel. I to tam cała grupa, którą prowadzi Janusz, to są wszyscy moi bardzo serdeczni znajomi albo przyjaciele. To są najbliżsi ludzie.
Easton, Connecticut, 9 grudnia 2013 roku
Rozmowę prowadził Jan Radziukiewicz